Fin-de-siècle’istka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Gabryela Zapolska


FIN-DE-SIÈCLE’ISTKA


Powieść.


═══ Wydanie drugie. ═══







Lwów 1904 – Księgarnia Polska B. Połonieckiego.
Warszawa – E. Wende i Ska.



Odbito czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie.






PROLOG.

— Co ty mi czytasz?
— Dalszy ciąg książki, którą zaczęłyśmy wczoraj!
Bednawska poprawiła się niecierpliwie na fotelu i opuściła na kolana rękę, w której migało żółtawą gwiazdką czółenko frywolitowe.
— To nie książka!... — wyrzekła, wzruszając ramionami — to są jakieś bezeceństwa i kłamstwa, od których włosy powstają na głowie. Jakże się nazywa ta... książka?
Helena mimowoli spojrzała na okładkę.
— „Życie“ — odparła.
— Czyjeż to arcydzieło?
— Maupassanta!
Stara kobieta niecierpliwiła się coraz gwałtowniej.
— Maupassanta! — wyrzekła drwiąco a przez jej bezzębne usta litera s syczała z dziwnym uporem — jakiś nowomodny błazen, który się chełpi, że zna życie... Trzeba mieć odwagę, aby taki tytuł na książce położyć! Gdzie to kto widział, aby młody mąż młodą żonę dla pokojówki zaniedbywał. Ten pan wie, co jest uczucie kuchenne, ale nie zna ile delikatnej lubości to słowo samo zawiera!... Pokojówka!... Pokojówka!... Chciałabym wiedzieć, gdzie się takie rzeczy praktykują. Nie u nas, dzięki Bogu... może tam w bezbożnej Francyi!... nie u nas! nie u nas!...
Głowa jej drżała i przechylała się nerwowo to na jedno, na drugie ramię.
Z obramowania czarnego koronkowego czepka wysuwała się twarz dziecięco mała, pomarszczona, z oczami blado błękitnemi o zielonawym odcieniu. Twarz ta już o kilka kroków wyglądała jak plama ciała, nic na niej rozróżnić nie było podobna, brwi zanikły, wargi nie odcinały się, nos rozpłynął się wśród pomarszczonych policzków.
Jedynie czoło, gładkie nad podziw, białe, zasnute siwemi rzadkiemi włosami ciągnęło wzrok ku sobie. Było to uparte czoło zatęchłej w romantyzmie istoty, czoło poetycznej dziewicy, które przeszło niemal przez wiek cały gładkie i bezduszne, nie marszczące się na owe „bóle“, które poeci dokoła niej śpiewali.
Ubrana w czarny, skromny kaftanik mantynowy z wązką tasiemką frywolitek dokoła pomarszczonej i długiej szyi, w spódnicy szerokiej i długiej, Bednawska siedziała prosto na brzegu fotela, opierając stopy o pręciki małego stoliczka, na którym stała szkatułka z metalowem okuciem.
Z okna, z którego odsłonięto firankę, płynęło szare zimowe światło, bezbarwne i ciche. Obejmowało ono całą postać staruszki łagodnym blaskiem i opływało cały pokój, wypełniając go jakby białawym oparem.
Błękitne obicie ścian i niebieski atłas kołder pokrywających łóżka topniał, tracił swoją naiwną wyrazistość w tem świetle smutnem i bez żadnego wyrazu. Cała ta sypialnia, świeżo urządzona bez wdzięku i artyzmu, bez tych drobnostek, które życie dopiero w dom rodzinny wnosi, przepełniona była wonią świeżych mebli i świeżo wywoskowanej podłogi.
Jakaś gałązka bluszczu o kilku drobnych listkach wiła się nieśmiało wzdłuż toaletki, na której blacie urzędowo leżały dwie w srebro oprawne szczotki, grzebień szyldkretowy i sterczało weneckie lusterko.
Naprzeciw, z otwartych drzwiczek pieca, żółciła się gwiazda rozpalonych węgli, trochę tego migotliwego światła odbiło się w srebrnych różach okalających lustro i z żółtego przeszło w purpurowe drgające centki.
Helena światło to rozbawionem okiem śledziła. W monotonnej i bladej ciszy ogniki grające w oprawie lustra ciągnęły jej wzrok ku sobie. Z roztargnieniem słuchała słów babki. Nieprzywiązywała bowiem i ona wiary do tego, co w książce przed chwilą przeczytała. Nie dlatego, aby tak stać się nie mogło, lecz dlatego, iż sądu swego jeszcze nie miała i, jako panna dobrze wychowana, mieć nie mogła. Wzięła tę książkę z czytelni. Tytuł ją nęcił. „Życie“... co też to być mogło? Od pierwszych stronic zniechęciła się szybko. Opisywano małżeństwo dobrze wychowanej i dobrze urodzonej panienki! Były tam, prawda, różnice pomiędzy nią i tą francuską dziewczyną, lecz Helena przebyła właśnie tę fazę narzeczeństwa i miodowych miesięcy. Dużo było tam rysów pokrewnych i przez to samo, nie umiejąc ocenić roboty powieści, czepiała się treści, która jej zawód sprawiła.
Tymczasem Bednawska z uporem maniaka powracała do raz zaczepionego przedmiotu.
— Za moich czasów nie przyszłoby do głowy romansopisarzowi napisać podobną powieść. Do czego takie kłamstwa prowadzić mogą? Pan na subretkę nie patrzy, skoro ma poczucie własnej godności. Halina znajdzie swego Wiesława... kmiotka połączy się z kmiotkami. Weź lepiej „Monte-Christa“, albo Walter Scotta i czytaj mi coś zajmującego, co mnie rozerwie i prawdziwość uczuć bez wątpliwości poda. Bierz „Monte-Christo“!
Lecz Helena ociągała się, obracając w ręku książkę Maupassanta.
— Kiedy, babciu, ja chciałabym...
— Cóż takiego?
— Dowiedzieć się, czy ta żona przebaczyła mężowi i jak dalej postępowała...
Bednawska ramionami wzruszyła.
— Jeżeli ta pani miała nadzwyczajną duszę i dumę wysoko rozwiniętą, powinna udać, że nic nie widzi. Skoro mąż jej dostrzegłby, iż zazdrość unosi ją i przeważa w jej charakterze, posiadłby przeciw niej broń niebezpieczną...
Machnęła kilkakrotnie czółenkiem, po za którem wlokła się długa żółtawa nitka.
— A zresztą — dodała — ta pani była sama winna, rezonując szybko, byłaby zrozumiała swe położenie. Subretka, pochodząca z wieśniaczej chaty, przewyższyła ją widocznie wdziękami i powabem, skoro mąż tak łatwo zapomniał o złożonych przysięgach. Powinna była umieć go uwięzić swym powabem i cnotą... inaczej — wstyd jest tu dla niej samej.
Milczała znów krótką chwilę i wreszcie rozkazująco drobniuchną nóżką obutą w rozklapany pantofel tupnęła.
— Idź mi po „Monte-Christo“, albo po „Naszyjnik królowej“.
Helena powstała powoli.
— A może coś George Sand dla odmiany — zaczęła, zbierając dokoła swych wysmukłych bioder rozrzucone fałdy flanelowego szlafroka.
— Niechcę George Sanda — oponowała Bednawska — zanadto wiele fantazyi.
— Mnie się zdaje... — zaczęła Helena.
— Niech ci się nic nie zdaje!... Odkąd za mąż poszłaś, strasznie się rezolutną zrobiłaś... Proszę, proszę, pannie się zdaje... panna Helena ma teraz swoje zdanie!...
Helena wesoło w ręce klasnęła.
— Panna Helena! Złapałam babcię! Znów mnie babcia „panną“ nazywa. Proszę dać trzy grosze!
Potrząsała drobną czerwonawą rączką, powtarzając uparcie:
— Proszę dać trzy grosze!...
— Po co?
— Na małpę i kataryniarza!...
— Poproś męża, skoro kataryniarz przyjdzie!
Lecz Helena trzęsła głową.
— Nie, nie! Wolę mieć swoją własną kasę na te wydatki, jak dawniej, u babci, moja babciu!...
Włosy źle spięte rozpadły się istną kaskadą na jej wąskie ramiona. Była to strzecha niesfornych włosów popielatej barwy o dziwacznych srebrnych błyskach. Widocznem było, iż pomadą i szczotką starano się im nadać kierunek i gładkość. Mimo to kręciły się i wiły jak węże pragnące ujść na swobodę. Włosy te miały temperament i, z wierzchu silnie przyczesane, od spodu szalały w drobne kręgi, jakby tańcząc ciągłą farandolę.
Helena wciąż wyciągała rękę w stronę babki.
— Trzy grosze! — piszczała cieniuchnym głosikiem.
Bednawska odłożyła robotę, drżącą ręką sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej siatkową sakiewkę; długo w niej szukała, aż wreszcie wyjęła wytartą monetę.
— Niemam drobnych — mruknęła, kręcąc głową.
Lecz Helena jednym susem do jej kolan przypadła i zręcznie z dłoni staruszki szarawą centkę pieniężną zdjęła.
— Reszta zostanie się na rachunek! — zawołała, odskakując.
— Niech panna Helena odda... cóż to znowu!
— Panna Helena? — pozostała połowa!
Bednawska ujęła znów w rękę frywolity.
— Chwilami zdaje mi się, żeś zmysły straciła — wyszeptała, machając czółenkiem.
Helena porwała się z ziemi i, wsunąwszy pieniądz w kieszenie szlafroka, obie ręce w górę podniosła a ująwszy masę włosów silnie je w węzeł wiązać zaczęła. Poczem obciągnąwszy na biodrach szlafrok, podeszła powoli ku drzwiom prowadzącym do gabinetu męża.
— Idę po „Monte Christo“ — wyrzekła, stając tuż przy klamce — zostawiłam go wczoraj rano w gabinecie męża!
Ujęła za klamkę i w tej chwili w oczach jej zgasło dziecinne rozbawienie. Usta zacisnęły się w wąską linijkę, cała postać przybrała odcień pewnej wątpliwości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ów „gabinet“ był wązkim, małym pokoikiem, oblepionym szarem, niewyraźnem obiciem. Tronowało w nim biurko duże, ciężkie, masywne, wyłożone zielonym safianem. Piękny kałamarz o lśniącej przykrywce a marmurowej podstawie, kalendarzyk, wycieraczka do piór, pudełko z papierem listowym — wszystko dziwnie systematycznie poustawiane i poukładane — otaczało arkusze różowej bibuły, na których leżały ćwiartki zapisanego papieru. Opodal bielił się mały rewolwer i błyskał złocony krzyż wyryty na czarnej okładce sporej książki do nabożeństwa.
Pomiędzy dwoma oknami stał szezląg obciągnięty szafirową tkaniną. Wzdłuż ścian na półkach sterczało trochę książek. Kilka krzesełek wyplatanych rozrzuconych było tu i ówdzie.
Światło wpadało szare, ciemne, po za oknami nawpół zamarzłemi widać było żółtawy ślepy mur sąsiedniej kamienicy.
W chwili, gdy Helena wchodziła drzwiami, z sypialni przez przeciwległe drzwi wychodzące na schody, jakby wyrzucony z procy wypadał do sieni maluchny żydek z silnie ostrzyżoną i siwiejącą głową. Wyrzucał go tak za drzwi rosły mężczyzna, kształtny, silny brunet, o krogulczym nosie i wielkich czarnych oczach. Ubrany w szary pospolity szlafrok i pantofle — miał, mimo to, postać pańską, giętkość ruchów i odrazu rzucał się w oczy jakąś egoistyczną wyniosłością.
— Niech Drechner się wynosi i na oczy mi nie pokazuje! — wołał a na twarz wystąpiły mu sine plamy, znacząc się na delikatnej skórze policzków i czoła.
Mały żydek, ubrany w krótką marynarkę, czerwony, z oczyma silnie na wierzch wysadzonemi, drobną ręką machnął.
— Przyśle pan Świeżawski po Drechnera na Dziką, przyśle... nikt tak dobrej hypoteki jak ja nie znajdzie...
— Naturalnie! — krzyczał Świeżawski — takich jak Drechner faktorów niby mało w Warszawie! Co kamień, to jeden wyrasta...
— Niech tak będzie! — mruczał Drechner, ze schodów powoli schodząc — niech tak będzie, co ja nie mam racyi.
Świeżawski do pokoju się cofnął, ale jeszcze raz drzwi otworzył i głowę do sieni wsunął.
— A niech mi Drechner przez kuchnię czasem nie wróci, bo Anna nie wpuści. Ma to przykazane!
Drechner, nie odwracając głowy, wciąż ze schodów powoli schodził.
Swieżawski chwilę za nim patrzył, wreszcie do pokoju się cofnął i drzwi na klucz zamknął. Teraz dopiero spostrzegł żonę i szybko do biurka podszedł.
— Czego chcesz? — zapytał, idąc.
— Zostawiłam tu wczoraj drugi tom „Monte Christa“ — zaczęła Helena i ku pułkom się zwróciła.
— Nie przewracaj!... dziś wszystko poukładałem! — odezwał się Świeżawski — lepiejbyś zrobiła, licząc bieliznę do prania, niż czytając „Monte Christa“!
— Wieczorem policzę!...
— Och! naturalnie — znów Anna weźmie niepoliczoną...
Przy biurku usiadł i ujął za książkę.
— A teraz, idź stąd! — odezwał się dość opryskliwie.
Lecz ona nie odchodziła i wsunąwszy ręce w kieszeń od szlafroka, podkradała się ku niemu nieśmiałym krokiem.
Czując ją tak blisko, Świeżawski obrócił głowę.
— Czego chcesz?
— Daj mi rubla! — wykrztusiła młoda kobieta.
— Po co?...
— Chciałabym posłać sobie po czekoladę i ciastka.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Nie dam, piłaś czekoladę dziś rano. Cały dzień jesz, pijesz i książki czytasz!.. Zajmij się gospodarstwem!
Helena parsknęła śmiechem.
— Kaczki będę chodować w salonie, albo kury pod łóżkiem?
Świeżawski książkę przewracać zaczął, brwi marszczył, co chwila wąs piękny, niestrzyżony — długą, białą ręką gładził.
— Co ci zrobił Drechner? — spytała Helena, opierając się plecami o ścianę.
— Co cię to obchodzi?
— Bo się tak gniewałeś!...
— I cóż z tego?... Jeżeli się gniewam, to jedynie dlatego, że ten żyd chce mnie okpić i podsuwa mi byle jakie hypoteki, albo małe procenta. Niewiem nawet, jak wybrniemy z tej historyi... Mieszkanie wynająłem za drogie... Trzeba się będzie przenieść od Świętego Jana.
Helena westchnęła cichutko.
— Będziemy się oszczędzać!
— Naturalnie... jesteś nawet już na dobrej drodze. Splamiłaś szlafrok i po dwa lub trzy razy na dzień posyłasz po czekoladę...
Helena wyciągnęła rękę.
— Nie gniewaj się!... — prosiła cienkim głosem.
Czuła w nim głuchy żal za wniesienie zbyt małej sumy posagowej, podczas gdy on, jeden z tych, którzy na targu małżeńskim dobrych związków szukają, liczył na podwójną sumę rozporządzalnej gotówki.
— Pójdziesz ze mną jutro do hypoteki — mruknął — należy uprzedzić twego opiekuna.
— Dobrze!
— O jedno jeszcze cię proszę... skoro wieczorem jesteś sama, siedź spokojnie w swoim pokoju a jeżeli już koniecznie bzik cię napada, przynajmniej rolety pospuszczaj!
Na drobną twarzyczkę Heleny wystąpiły płomienie.
— Co się stało? — spytała, skubiąc nerwowo kieszenie szlafroka.
— Kolega mój biurowy, Tolnicki, ten, który mieszka naprzeciwko, mówił mi wczoraj, iż widział cię tańczącą w lekkiem bardzo ubraniu. Lampa zapalona była po za tobą, widać cię było doskonale przez okno. Czy się nie wstydzisz?...
Helena chwilę walczyła z sobą, wreszcie parsknęła śmiechem.
— Och! tańczyłam taniec z szalem, wiesz ten taniec, który babcia na balach w trzydziestym piątym roku tańczyła...
Świeżawski uderzył pięścią w biurko.
— Twoja babka jest waryatka a ty jesteś jej nieodrodna wnuczka... — wyrzekł surowo.
Helena u kolan mu przyklękła.
— Nie gniewaj się — prosiła — ciebie nigdy wieczorem niema w domu, babcia idzie spać o ósmej, nudzę się śmiertelnie... wczoraj chciałam się rozerwać! Teraz będę zapuszczać rolety...
Świeżawski niecierpliwie rękę żony, która mu się do ramienia wspinała, od siebie odsunął.
— Idź już sobie!
Ona powstała i z ciekawością w książkę zajrzała.
— Czytasz?
— Tak... idź sobie!
— Pocałuj mnie!
Świeżawski podniósł twarz i Helena dotknęła go lekko wargami.
W tej samej chwili drzwi od sypialni cicho się otwarły.
— Proszę pani... wychodzę!
We drzwiach stała służąca, kobieta trzydziestoletnia o podłużnej, końskiej twarzy. Ubrana była jak do wyjścia, w długim paltocie z czarnego sukna.
Helena wesoło się ku drzwiom zwróciła.
— Prędko Anna wróci?
— Za godzinę — może pani za mną drzwi od kuchni zamknie?
— Dobrze!
Lecz Świeżawski podniósł się od biurka.
— Zaczekaj tu na mnie, ja za Anną drzwi zamknę!
— Dobrze...
Usiadła szybko na krześle cała przejęta myślą wykradnięcia mężowi kilku arkusików listowego papieru, na którym złocił się wspaniale jego monogram.
Służąca i Świeżawski wyszli, zamykając drzwi za sobą.
Helena machinalnie wzięła do ręki wycinki z gazet leżące pod przyciskiem.
„Ktoby posiadał 3 do 5-iu tysięcy rubli mógłby nabyć folwark“.
Na innej kartce widać było:
„Potrzeba rs. 10.000 na hypotekę nieruchomości fabrycznej“.
To znów:
„Rs. 3.000 do wypożyczenia na dom murowany, pierwszy Nr. hypoteki po Towarzystwie“.
Czytała je machinalnie, wkładając napowrót pod przycisk. Chwilę patrzyła na rewolwer i przejął ją strach przed tem śmierciodajnem narzędziem.
Cofnęła się i otworzyła szeroko wielkie, piwne źrenice. Ręce przycisnęła do piersi i patrzyła na błyszczącą w cieniu lufę.
— Nabity! — wyszeptała.
Nagle po za zamarzniętemi szybami ozwała się skrzypliwie katarynka. Była to jedna z tych, co, nędzą zmuszone, pieją nawet w zimie i nie idą na zimowe leże. Katarynka wyła Miserere z „Trubadurów“.
Helena podniosła głowę.
Katarynka.
Od dziecka miała manię katarynek, wyłudzając u babki miedziane monety i rzucając je przez okno kręcącym korbami nędzarzom.
Wrzaskliwe tony katarynki wrosły w jej duszę, nie była to dla niej muzyka, ale przypomnienie jakiejś dobrej, miłej a zarazem smutnej chwili.
I teraz porwała się z miejsca i gorączkowo w kieszeniach szlafroka zaczęła szukać swych kilku groszy. Rzuciła się do lufcika, lecz trudno jej było otworzyć zamarznięte okienko.
Zniecierpliwiona, poskoczyła ku drzwiom i przebiegłszy pędem sypialnię, salonik i jadalnię, wpadła do kuchni, chcąc przez niezaklejone okno wyrzucić na dziedziniec w papier zawinięty pieniądz.
Leciała przez pokoje jak strzała, ślizgając się w swych przydeptanych pantofelkach, które nosiła „po żydowsku“, spadające z pięt i ledwo trzymające się na końcach palców. Włosy jej opadły znów na ramiona, twarz zarumieniła się jakby pod wpływem wichru. Przebiegając przez salon, zaczepiła się o pluszową serwetę, kryjącą wielki stół, ustawiony przed kanapą. Fałdy jej szlafroka rozlatywały się dokoła jak ciemne, matowe skrzydła. Bił od niej urok dziecinnej młodości, pełnej czaru i niedoświadczenia.
Tak była mała i drobna, tak maluchne były jej stopki, że kroków słychać nie było, biegła cicho, bez szelestu, ślizgając się po posadzce; ręce miała w tył wyciągnięte, całe ciało podane naprzód. Szarpnęła drzwi kuchenne i stanęła jak wryta.
Ręce opadły jej wzdłuż ciała, oczy otwarły się szeroko, krew zbiegła do serca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy za chwilę Helena weszła do sypialni, wlokła się powoli miarowym krokiem starej i zmęczonej kobiety. Z jednej strony jej szlafroka zwieszała się obdarta w spazmatycznym ruchu kieszeń. Usiadła koło pieca, skurczona, zziębnięta, z oczyma powleczonemi mgłą szklaną i matową. Jedynie włosy ciągle rozsypane na ramionach tworzyły dokoła jej sino bladej twarzy złotawo promienną aureolę.
Bednawska wciąż robiła frywolity; milczenie trwało długie. Helena siedziała nieruchoma, jak trup na mrozie stężały.
— Oddajże jutro książkę tego pana... Popassanta — przemówiła wreszcie staruszka — niechcę, aby się podobne kłamstwa po domu walały!...
Helena, nie patrząc na babkę, odpowiedziała:
— Nie, babko!... to, co jest w tej książce — to nie kłamstwo, to prawda!...
Milczała chwilę i powtórzyła chrapliwym, postarzałym głosem:
— To — wielka prawda!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc.
Helena siedzi przy biurku owinięta grubym, ciemnym pledem.
Przed nią pali się świeca, okryta zielonym, gazowym ekranem.
Na biurku panuje ten sam ład wzorowy, zdaleka świeci kałamarz na marmurowej podstawie, pokryty mosiężnym hełmem.
Tuż obok świecy błyszczy lufa rewolweru i złoci się krzyż na okładce książki do nabożeństwa.
Młoda kobieta siedzi nieruchoma, zawinięta do połowy ciała w fałdy szala, biodra i uda ma okryte flanelową czerwoną spódniczką obszytą na dole aksamitnym paskiem.
Nogi trzyma podkurczone pod krzesło, w cieniu bieli się pod kolanem wąski pasek jedwabnej białej ślubnej podwiązki, którą Helena „dodziera“ obecnie w domu.
Z całego jej ślubnego stroju pozostały tylko te podwiązki.
Suknia poszła do farbiarza, welon podarła na szmaty, wieniec, wbrew tradycyi, zwinięty i skulony, leży w któremś z tekturowych pudełek.
Cała ceremonia i pompa teatralna małżeństwa uosobiła się w tem nędznem zniszczeniu symbolicznego stroju. Dziś, więcej niż kiedykolwiek, Helena odczuła nicość czynionych postanowień.
Do tej chwili jednak nie zastanawiała się nad tem, czy małżeństwo wogóle dało jej oczekiwaną sumę wrażeń, być może dlatego, iż nie roiła, nie oczekiwała nic, wydana szybko, niespodziewanie za tego młodego człowieka, którego „rodzina“ była ogólnie znaną, szanowaną i pięknie zaznaczoną.
Babka z radością przyjęła oświadczenie się Świeżawskiego o rękę swej wnuczki. Wprawdzie był on zerem, lecz rodzina jego, pochodzenie — dawało rękojmię, że „niedaleko padnie jabłko od jabłoni“. Rodzina ta mieszkała daleko na zapadłej prowincyi, lecz była „cnót pełna“ i szanowała wiernie „tradycyę szlachecką“. Natychmiast po ślubie, pierwszy cios odniosła Helena, widząc niezadowolenie ze strony męża, niezadowolenie wobec jej posagowej sumy. Ukryła jednak swój smutek przed babką, po części przed samą sobą.
Nie znalazła również w alkowie małżeńskiej upojenia, ciało jej drobne, małe, dziecięce, źle rozwinięte — nie nadawało się do brutalnej zmysłowości Świeżawskiego. On nie troszczył się o pewne uszlachetnienie swych namiętnych porywów. Korzystając z dziecinnego usposobienia Heleny, jak papugę lub małpę powoli uczył słów dwuznacznych, żartów, zanosił się ze śmiechu, słysząc sprośne wyrazy, powtarzane przez te drobne różowe usta o dziecinnym wykroju. Była to powolna deprawacya, ordynarna i nizka, rozpusta taniej taryfy, pozostawiająca na duszy kobiety olbrzymie ślady zabłoconej ręki. Dla Świeżawskiego były to przekąski miłosne konieczne, bez których obejść się nie umiał. Helena więc w oddaniu się mężowi widziała raczej zabawną stronę a wychowana w przesadnem, fałszywem i niehygienicznem poczuciu moralności, nie myślała nigdy o boskości celu, lecz jedynie o dziwactwie środków. Dziś środki te wydawały się jej nieledwie potwornemi, skoro służyły do spełniania występku wiarołomstwa, do łamania złożonej przed ołtarzem przysięgi.
Gdy o szarej godzinie spotkała się wreszcie z mężem, który, unikając jej spojrzenia, zdawał się czekać z ust jej ostatecznej decyzyi, Helena nie powzięła jeszcze żadnego postanowienia. Cały czas siedząc pod piecem w sypialni, zdrętwiała i przejęta grozą, miała przed sobą fatalny i wstrętny widok dwojga ludzi złączonych uściskiem, ludzi, którzy według jej przekonania stali od siebie tak daleko, iż nigdy zbliżyć się nawet myślą do siebie nie mogli. Tymczasem, oni zbliżyli się brutalnie, w sposób najbardziej tajemniczy, tuż pod jej okiem, w jej domu, w kilka miesięcy zaledwie po ślubie. Serce jej krwawiło się boleśnie, zdawało się jej w tej chwili, że kocha nad życie tego człowieka, którego widziała przed chwilą w objęciach drugiej. Nienawidziła Annę, to znów nie czuła do niej żalu. Było chaosem nieokreślonym to, w co wpadła nagle i niespodziewanie. Czuła jednak dokładnie moc cierpienia. Kurczyła się i drżała jak w febrze. Babka, ukołysana ciszą, zasnęła opierając głowę na poduszce fotela. W szarem świetle konającego dnia, płynącego z okna, zdawała się być trupem przedwcześnie urodzonego dziecka, tak drobną, małą i szarą była jej twarzyczka. Helena patrzyła na nią przez mgłę swych skamieniałych w źrenicach łez i przez chwilę mignęła jej przez umysł ostra jak stal myśl, iż ta drzemiąca kobieta była sprawcą jej obecnej niedoli. Dlaczego? Sformułować myśli tej nie mogła, lecz już ku niej cisnęły się wszelkie żale i urazy. Odepchnęła je z całą siłą, nie chciała analizować i zwalać na czyjeś barki tego, co się stało. Natomiast porwało ją szalone rozrzewnienie. Ogarnęła okiem pokój, w którym się znajdowała i czuła do tych sprzętów, do związanych z niemi wspomnień, do tej babki drzemiącej idyotycznie z frywolitami w dłoni, do tego męża wreszcie, który ją według pojęcia świata znieważył — wielkie przywiązanie. Zdawało się jej, że rozbić to nędzne szczęście i ten spokój byłoby zbrodnią, niepodobieństwem, że wreszcie małżeństwa, które jest sakramentem, niszczyć tak nie wolno, nie można...
Usłyszała w salonie skrzyp butów.
Machinalnie wstała i otworzyła drzwi od sypialni.
Na środku salonu stał Świeżawski. Twarz jego miała wyraz idyotyczny. Patrzył w bok a wargi mu drżały. Ręce wiązały i rozwiązywały sznur szlafroka. I on w tej chwili myślał o konieczności opuszczenia tego domu, do którego nie wniósł nic, prócz kilku swych kawalerskich mebli, dobrego apetytu i niewielkiej urzędniczej pensyjki.
Szalone zamiłowanie do pieniędzy, do tej sumy posagowej, której jeszcze nie dotknął ze względu na małoletność żony, lecz już nią manipulował, wyrzucało mu srodze jego głupotę i nieostrożność. Stał i czekał, co postanowi to dziecko, które, odchodząc, pozostawił zachmurzone odmową rubla potrzebnego na objedzenie się ciastkami a zastał kobietę, przed którą życie zdawało się już nie mieć tajemnic.
Jakież było jego zdziwienie, gdy Helena już od progu wyciągnęła ku niemu rękę.
— Pogódźmy się! — wyrzekła, łkając a po chwili dodała te wieczno-kobiece słowa:
— Ja wiem, to nie twoja... to jej wina!
Uczepił się tych słów jak deski zbawienia i postanowił później grać na nich w miarę potrzeby. Lecz teraz dość wprawnie zrozumiał sytuacyę i odąwszy usta udawał zagniewanego. Helena postąpiła kilka kroków. Nie patrząc na nią, widział jej odbicie w lustrze, zawieszonem pomiędzy oknami. Zauważył jej bladość, zgarbienie się, zestarzenie nagłe i on również uczuł chwilę żalu.
Ona postąpiła jeszcze bliżej i znalazła się tuż przy nim, milcząc teraz, tylko z oczów jej spływały dwie strugi łez.
On zwrócił się ku wyjściu.
— Puść mnie! — wyrzekł, bełkocząc — pójdę sobie!
Wybierał się tak w świat, w szlafroku i pantoflach, lecz był w tej chwili prawie szczerym i nie myślał o szczegółach. Ona szybko zagrodziła mu drogę.
— Zostań... ja zapomnę! — wyrzekła, dławiąc się łzami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Został, wypił herbatę, zjadł funt szynki i nakropiwszy włosy portugalską wodą, spać się położył.
Ona tymczasem powoli weszła w rolę bohaterki.
Przebaczywszy wspaniałomyślnie, postanowiła nigdy nie wspominać o tym minionym fakcie.
Starała się nawet zetrzeć ślady łez z oczów zaognionych i jeść na wyścigi z mężem szynkę.
Nie udało się jej to nawet w części.
Ułożywszy do snu babkę i włożywszy jej pod poduszkę kawałek cukru, który staruszka w nocy, zbudziwszy się, ssała z chciwością łakomego dziecka, powróciła Helena do sypialni.
Świeżawski leżał już owinięty błękitną kołdrą. Na białej poduszce ciemniały rozrzucone włosy. Helena zbliżyła się i machinalnie ustawiła pantofle koło łóżka męża. Spojrzała na niego, zasypiał cicho, długie rzęsy rzucały cień na świeże policzki. Zdawał się nie pamiętać już o dziennych wypadkach. Ona, przeciwnie, w tej ciszy nocnej dopiero zaczynała czuć i cierpieć. Cały wieczór ogłuszała się i grała komedyę zapomnienia.
Zdjąwszy szlafrok owinęła się szalem i wziąwszy świecę weszła do gabinetu męża. Usiadła przed biurkiem i znów znalazła się w moralnej ciemni. Dla zachowania pozorów, nie wypędziła natychmiast Anny, lecz postanowiła odprawić ją „od kwartału“. Teraz przyszło jej na myśl, że skoro Anna pozostaje w domu, fakt ów może się powtórzyć. Zdziwiła się, nie czując na tę myśl najmniejszego bólu. Jedynie cierpiała na myśl tego, co się stało a nie tego, co być mogło!... Zrozumiała więc, że uczucie jej było jedynie dla „tamtego“ człowieka, lecz nie dla tego, który istniał obecnie. Był to inny, drugi, nowy człowiek, którego dziś dopiero poznała i który zdawało się nie mógł jej sprawić już żadnego bólu.
Niemniej przeto postanowiła być wzorem szlachetności.
Siedząc tak, oświetlona słabym blaskiem drgającej świecy, grzebała, według swego przekonania, swoją istotę, swe prawo do życia, swe serce, potrzebę miłości.
Odtąd — myślała — będę spełniać tylko „obowiązek“.
Życie wydawało się jej jak szeroka, pusta droga.
Drogą tą iść miała prosto, wlokąc za sobą taczkę cierpienia, które wyegzaltowane przez nią, zdawało się jej być całem morzem rozpaczy.
Ogarnęła myślą przeżyte lata. Było ich zaledwie osiemnaście.
Miała dużo czasu przed sobą.
Nie pragnęła śmierci, gdyż, mimo wszystko, siła życiowa była w niej niespożyta.
Przez chwilę zaczęła nawet myśleć o jutrzejszym obiedzie, co było dla niej codzienną troską.
Lecz szybko zoryentowała się i powróciła do swej porzuconej na chwilę boleści.
Łzy napływały jej do oczów. Z sypialni dobiegało jej uszów miarowe chrapanie jej męża.
Piersi Heleny rozsadzało gorące łkanie. Zaszlochała nagle jak pies na rozstaju i umilkła przerażona tym jękiem.
Rękami skurczonemi zaczęła targać gęstą masę włosów.
— Co ja zrobię? Co ja zrobię? — powtarzała cicho drżącemi usty, w które wpadały całe kaskady słonych, ciepłych łez.
Nagle świeca dogasająca zamigotała jaśniej i błysnął krzyż na oprawie książki. Helena wyciągnęła rękę.
— Pomodlę się!...
Otworzyła książkę, otarła łzy. Babka mówiła jej często, że modlitwa uspakaja. Przerzucała kartki, szukając modlitwy „W ciężkiem zmartwieniu“.
Znalazła ją, a po przeczytaniu, nagłym ruchem książkę zamknęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili sięgnęła po małą szkatułkę, stojącą na biurku. Przyciskając inkrustacyę, otworzyła wieko.
W głębi zażółcił się zwitek papierów zapisanych energicznem a mimo to dziecięcem pismem. Zaczęła starannie rozkładać przed sobą kartki manuskryptu. Na czele widniał napis:
„Mój pamiętnik“.
Poniżej:
„Siostrze mojej, Helenie, gdy dorośnie“. Helena, oparłszy głowę na dłoni, czytać zaczęła.



Przeobrażenie pierwsze


I.

— Pani pozwoli, ja sam zgaszę!
Lecz Helena, lekko jak wiewiórka, wspięła się na szezląg i dmuchnęła rozpływającą się w kaskadzie stearyny świecę.
— Już zgaszona! — wyrzekła, odwracając się z szelestem jedwabnych spódnic ku stojącemu obok szezląga młodemu mężczyźnie.
On podniósł na nią oczy, dwa szafiry, dwa bławatki, błękitniejące wśród bladoróżowej, drobnej twarzyczki.
Patrzył na nią z zachwytem, uśmiech rozjaśnił mu purpurowe wargi.
— Jaka pani dziś piękna! — przemówił nareszcie a w głosie jego źle ustawionym łamał się bas rozwiniętego mężczyzny z altem podrostka.
Helena nie odpowiadała, tylko z góry, z wysokości szezlągu patrzyła na chłopca zmrużonemi oczami. Tlił się w nich jakiś lekki ogienek rozrzewnienia, coś z dziecinnej, pensyonarskiej sentymentalności, zmieszanej z kokieteryą quand même, kokieteryą czerpaną z podręczników taniej i banalnej zalotności.
Ubrana w czarną lekką grenadinę, narzuconą na szeleszczący jedwab, silnie opięta w spódnicy ściągniętej fałdami ku tyłowi, zdawała się być nagim posążkiem z czarnego marmuru — nagim i delikatnym formami świeżo rozwiniętego kobiecego ciała. Stanik głęboko wycięty, okolony gęstą masą czarnych piór, ujawniał gors drobny i dziewiczy, silnie pokostem bielidła obciągnięty. Bielidło to o liliowych tonach pokrywało twarzyczkę, nadając jej pozór zuchwałej maski, cokolwiek zaróżowionej sztucznie na policzkach i przekrajanej krwawą pręgą od karminu purpurowych warg. Oczy, silnie podkreślone węglem, zdawały się być powiększone i mieć w sobie sporą dozę zdziwienia i przestrachu. Dokoła głowy zuchwała kaskada włosów, rozsypana teraz w swobodnej masie, kryła całe czoło, jak kask o miedzianych refleksach wznosiła się tryumfalnie na wierzchu czaszki i opadała na plecy masą lśniących kędziorów.
Na długim świecącym łańcuszku zwieszał się z jednego biodra duży wachlarz z czarnych piór nawpół roztwarty. Helena ujęła go w lewą rękę i delikatnie wachlować się zaczęła, roztaczając dokoła woń heliotropu, którym pióra wachlarza przepełnione były.
Wygięła się cokolwiek i linia wężowa bioder, trochę chudych i jeszcze nierozwiniętych, zaznaczyła się silnym konturem na tle jasnego obicia.
Po nad nią kinkiet kryształowy z kilkoma jarzącemi świecami lał powoli jak kąpiel złota potok żółtawego, błyskotliwego światła. Sylwetka kobiety zdawała się być wtrącona w to sztuczne światło świec.
Młody chłopiec patrzał na nią z ciągłem uwielbieniem lat dwudziestu. Zachwyt ten nadawał mu wyraz młodego cielęcia, biały mostek doskonale wyprasowanej koszuli, ujętej w ramy frakowej kamizelki, złudzenie to podnosił.
Promień popielatych włosów spadł mu na nizkie czoło i z silnie nakreślonym łukiem brwi się łączył.
Z dalszych pokojów przez przymknięte drzwi dolatywał gwar i hałas niezwykły. Był to chór głosów zmieszanych, splecionych ze sobą w nadpowietrznym uścisku. Szczęk talerzy, widelcy, noży, w chórze tym był jedną z nut dominujących.
— Jaka pani dziś piękna! — powtórzył znów młody chłopak płaczliwym głosem.
Helena roześmiała się dość sztucznym i nienaturalnym śmiechem.
— Od chwili przyjścia, powtarzasz pan ciągle te słowa, lepiej podaj mi rękę i sprowadź mnie z tego podwyższenia!
— Radbym, żebyś pani tak zawsze odosobniona i wywyższona nad tłum została!
Helena wzruszyła ramionami.
— Mój panie Fajfer — wyrzekła, powoli wysuwając nogę obciągniętą ażurową czarną pończochą i manewrując nią w powietrzu — mój biedny panie Fajfer, jesteś pan strasznie romantyczny! Niedługo przypniesz mi pan skrzydła i nazwiesz... aniołem!
Młody chłopak złożył ręce jak do modlitwy.
— Dla mnie pani już jesteś tym wyśnionym aniołem — wyrzekł z drżeniem w głosie.
Helena skrzywiła się, znów ramionami wzruszyła, usiłowała przybrać wyraz grozy i, wyciągając ręce, gięła palce krogulczo.
Fajfer pokiwał smutnie głową.
— Ja będę pierwszą pani ofiarą...
— Może... nie mów pan! wiem naprzód co mi powiesz „z pani rąk śmierć nawet będzie mi rozkoszą“. Och! umiem już te piękne słówka na pamięć. Jesteście wszyscy jednakowi, ciągle słyszę jedno i to samo!
Machnęła wachlarzem, przeciągnęła się i udając, że poziewa, znów zaczęła w powietrzu manipulować nogą, która jak wąż czarny centkowany żółtawo wiła się w oświetlonej przestrzeni, wysuwając się z kielicha jedwabnych postrzępionych falban spódnicy.
— Mógłbyś pan też wynaleźć coś nowego, aby mnie zająć i rozerwać — wymówiła, cedząc teraz powoli każde słowo — toż to śmierć powolna codzień słyszeć jedno i to samo i wiedzieć, że w tem niema ani kropli szczerości!...
Fajfer uderzył się ręką w gors koszuli.
— Och pani! — zaczął a dziecinna jego twarz posmutniała — ja nie umiem kłamać!...
— Ja wiem, pan nie kłamiesz w tej chwili ci inni także, ale za minutę, za dwie — kłamać pan będziesz, gdy zechcesz powtórzyć to, coś powiedział przed chwilą. To nie zależy od pana... to nie pańska... to nie wasza wina!
Fajfer patrzył teraz na nogę Heleny, na tę białą skórę, która przeświecała przez oczka pończochy.
— Nie wiem jak ci... inni! — wyrzekł namiętnie — ale co do mnie, uczucie moje dla pani pozostanie niezmienione przez całe życie!
Helena schowała szybko nogę w fałdy spódnicy.
— Powtórz pan to, coś powiedział przed chwilą — zawołała ze śmiechem, pochylając się ku niemu — powtórz tym samym tonem i z tym samym wyrazem. Nie możesz, prawda? Powiedz, poziomko, nie możesz?
— Ależ... — zaczął Fajfer.
Lecz ona szybko zeskoczyła z szezląga i biegając po pokoju, mówić zaczęła.
— Nie, nie!... Daj pan pokój, nie szukaj, nie znajdziesz tego wrażenia, które miałeś przed chwilą. Wszystko bowiem zależy od warunków i od okoliczności, które na nas wpływają. Wy, mężczyźni, jesteście istotami pozbawionemi woli, my, kobiety, tak samo! Ja mówię w tej chwili o ogóle, zresztą wyjątków niema! Wyjątki to złudzenie...
Suknia szumiała dokoła niej jak czarna, posłuszna jej woli fala. Zatrzymała się przed lustrem i zaczęła uważnie ścierać puder z rzęsów i brwi.
— Zanadto się upudrowałam! — wyrzekła jakby sama do siebie.
Fajfer zbliżył się ku niej i, oparłszy się o ścianę, znów patrzeć błagalnie na nią zaczął.
— Dlaczego pani jesteś taka... niedobra? — przemówił nieśmiało.
Helena, nie patrząc nań, odpowiedziała:
— Przeciwnie, jestem zadobra. Czy nie słucham cierpliwie pańskich narzekań?...
— Słuchasz pani, ale wysłuchać nie chcesz.
— Cóż mam robić? Zacząć tak, jak pan, wzdychać!
Nastała chwila milczenia, nagle Fajfer wyrzekł, nie zmieniając pozycyi, nie odrywając głowy od ściany.
— Ja panią tak bardzo kocham!...
— I cóż ztąd? — odparła Helena.
— Ja cierpię!...
— Och takie cierpienie!... Idź pan lepiej na kolacyę, bo skoro się do cierpienia miłości głód jeszcze przyłączy, wtedy za życie pańskie nie odpowiadam.
Błękitne oczy Fajfra zaszły mgłą wilgotną.
— Dlaczego pani drwisz z mego uczucia?
Helena oparła się o konsolkę i spojrzała zmrużonemi oczami na twarz mężczyzny.
— Drwię z pańskiego uczucia dlatego, że drwię ze wszystkiego i wszystkich! — odparła spokojnym zimnym głosem.
— Kto panią tak drwić nauczył?
— Życie!... — rzuciła niedbale.
Drzwi skrzypnęły, ukazała się w nich głowa Świeżawskiego. Był silnie wypomadowany, starannie uczesany, kilka zmarszczek zarysowało mu czoło i skronie.
— Panie Fajfer, proszę pana! Brak pana do kolekcyi!... Proszę pana!
Na twarz Fajfra wystąpiły płomienie, z wielką jednak grzecznością rzucił się ku drzwiom.
— Idę!
W pokoju została sama Helena. Powróciła do lustra i, oparłszy łokcie o konsolkę, znów patrzeć się na twarz swoją zaczęła. Zdawało się, iż nie mogła się nacieszyć swoją osobą. Mrużyła oczy i otwierała usta, które teraz rodzaj nerwowego ironicznego grymasu krzywił trochę ku lewej stronie. Studyowała ten grymas, podnosząc kącik ust końcem palca. Wreszcie, jakby z żalem, oderwała się od swego widoku i ku drzwiom się zwróciła.
Otworzywszy je, weszła do salonu, w którym otwarto lufciki i zimne powietrze owiało ją gwałtownie. Wiatr kołysał światłem świec i kinkietów bielejących mlecznemi kulami wzdłuż ścian obciągniętych ciemno-czerwonem obiciem. Masa krzeseł złoconych, widocznie wynajętych, stała rozrzucona niedbale w tej dość ciemnej przestrzeni. Z daleka, z otwartych drzwi sypialni, udekorowanych ciemną draperyą portyer, widać było klawiaturę fortepianu, który tam usunięto, dla pozostawienia tańczącym więcej miejsca.
W sypialni nie było śladu łóżek, natomiast dokoła stał garnitur zwykle meblujący salon i kilka dopożyczonych krzeseł. Dwie duże lampy, przyćmione abażurami, paliły się na stole. W głębi osłonięta parawanem japońskim stała okryta muślinem toaletka.
W tej chwili wynajęty lokaj w zniszczonym fraku z długiemi połami i w krawacie świeżo wypranym i wyprasowanym na szkle lampy, wszedł, kołysząc się na olbrzymich stopach.
— Proszę pooprawiać świeże świece — wyrzekła Helena — te już dogasają!
I kierując się ku jadalni dodała:
— A kawałki proszę oddać kucharce, niech je schowa do kredensu!...
Powiodła jeszcze raz wzrokiem dokoła, jakby licząc świece i znów obciągnąwszy na biodrach oblepioną suknię, weszła z szumem do jadalnego pokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jadalnia była stosunkowo bardzo duża i bardzo obszerna, jak na tak małe mieszkanie.
W chwili gdy Helena stanęła na progu, gwar rozmów, hałas śmiechu, brzęk srebra i talerzy był ogłuszający. Świeżawski, różowo ubrana pokojówka i drugi lokaj kręcili się dokoła, obsługując gości. Swoboda jednak panowała zupełna. Małe grupy tworzyły się bezwiednie, mężczyźni wstawali i siadali po za krzesłami dam, trzymając talerze w rękach i jedli, rozmawiając podając sobie wzajemnie chleb, wino, widelce, serwety. Jakaś panienka wstała także ze swego miejsca i podeszła do grupy, złożonej z kilku ciemno ubranych kobiet. Jej jasno-liliowa suknia tworzyła na tem tle jasną w górę tryskającą smugę. Kilkanaście świec płonęło w srebrnych kandelabrach. Na środku stała piramida owoców przetykanych świeżemi kwiatami, na obrusie krwawiły się kompoty, błyszczały fałszywe kryształy, złociły się cukierki, leżące stosami na paterach. Jakaś tandeta luksusu, jakiś sztuczny dobrobyt bił z błyskotek i łamał się w złocie lub krwawniku wina, napełniającego kieliszki. Dusząca woń zwierzyny unosiła się w przestrzeni.
Wielki stół owalny obsiadło do czterdziestu osób i w tem przymusowem zbliżeniu zdawało się, iż właśnie było owo źródło wesołości, przepełniającej niezdrową gwarą ściany jadalni. Kilku mężczyzn jadło na boku przy małych stolikach, na które narzucono w pośpiechu serwety. Nigdy bowiem nie można było przewidzieć, ile osób zjawi się na zebranie czwartkowe, na które Świeżawscy nie rozsyłali specyalnych zaproszeń, lecz fama owych bezceremonialnych przyjęć zaczęła się rozchodzić bardzo szybko. Zaczynało braknąć miejsc w jadalni, tańczono wśród ciasnoty i zaduchu.
Helena, stanąwszy koło stołu, ogarnęła wzrokiem całe to towarzystwo, które nagle wyrosło tej zimy z pod jej stóp i gwarem i hałasem wypełniało jej dom, nietylko w jeden wieczór czwartkowy. Nie dobierając, nie formując koła zdołała jednak nie wprowadzić przeciwnych sobie żywiołów i stąd panowała wyborna harmonia pomiędzy jej gośćmi. Byli to sami młodzi ludzie, rośli, piękni, barczyści, dobrze noszący świeże frakowe garnitury. Były to kobiety młode, po największej części ładne, wyzywające, silnie upudrowane, mężatki w rozterce wiecznej z mężem, lub młode dziewczęta bez posagu, poszukujące dobrego małżeństwa. Oprócz babki Bednawskiej, drzemiącej na środku stołu w nowym koronkowym czepku, nie było tu ani jednej starszej kobiety. Panienki przychodziły z siostrami, ze znajomymi, z braćmi, i tak to już weszło w zwyczaj, że wieczory u Świeżawskich odbywały się „bez mamutów“. Jako „przyzwoitkę“, jedyny okaz dla ocalenia honoru, sadzano przy stole babcię Bednawską, która, korzystając z okoliczności, objadała się cukierkami, siedząc na honorowem miejscu z miną wpadającej w stan somnambuliczny lunatyczki. Szklane jej wypłowiałe oczy zdawały się śledzić coś i widzieć po za głowami gości jej wnuczki. Może chwytały obrazy dawnej przeszłości, gdy jako panna Fortunata w białej sukience z „różyczkami“ na głowie, z bransoletką w „talii“ tańczyła na wieczorach ów sławny taniec „z szalem“, który stanowił jej zwykły popis wraz z graniem na gitarze. Lecz wtedy panowie mieli czuby — fraki silnie w pasie wcięte, krawaty wysokie i byli w mowie swej, w ruchach, w spojrzeniu pełni dyskretnych sentymentów i, prezentując o ile możności w najlepszem świetle awantaże swego ducha i ciała, umieli rządzić porywami swej radości na widok swych przyszłych sukcesów. Kobiety nie miały grzywek i sukien o głębokich wycięciach, skromna modystka broniła przystępu wzrokowi profana, jedynie tylko alabastrowe ramiona i łopatki widać było w całości. Twarz o anielskim wyrazie była ujęta w dwa silne przyczesane pasma włosów. Ta niewinność stroju szła w parze ze skromnością zachowania się, gdyż dawne damy umiały zdradzać raczej swe uczucia czynami niż słowami. Była to po prostu asocyacya sensacyi, która zaginęła razem z tańcem „szala“ i tonami gitary.
Babcia Bednawska pocieszała się cukierkami i najzupełniejszą nieobecnością moralną w tej sali, w której prezydowała pomiędzy dwoma kandelabrami.
Zdawała się drzemać, słuchać, widzieć nieuchwytne dla drugich, a dla niej widzialne postacie... siedziała wyprostowana, delikatna, cicha, pomarszczona, jak zeschnięty, wytworny kwiatek w ogrodzie pełnym zbyt impertynencko woniejących roślin.
Zresztą, natychmiast po kolacyi szła do swego pokoju i tam przy filiżance rumianku, zawczasu przygotowanego, snuła dalej swe sentymentalne marzenia.
Helena, wszedłszy do sali, zatrzymała się za krzesłem młodej kobiety jasnej blondynki o delikatnym różowym karku, który wysuwał się nagi i wyzywający z całej masy koronek pokrywających wycięcie stanika. Niezmiernie jasne i jedwabiste włosy, skręcone wysoko na głowie, spięte były strzałą, ozdobioną fałszywymi brylantami.
Helena pochyliła się i, oparłszy o krzesło, zapytała:
— Bawisz się dobrze?
Blondynka odwróciła się żywo.
— Doskonale! Romansujemy na potęgę z panem Drzewieckim.
— O, o! — zaprotestował obok niej siedzący młody człowiek — cóż znowu!...
— Ależ tak! Ależ tak!... — paplała dalej blondynka — nie zapieraj się pan, mój Rak nie jest zazdrosny!
Mówiła głosem dziecinnym, dzwoniącym jak brzęk srebrnego dzwonka.
— Wyobraź sobie — zaczęła, odwracając się ku Helenie — znów napisałam wczoraj anonim, posłałam go dziś rano pocztą, czekam odpowiedzi poste restante, poślę jutro Raka na pocztę!
— Czy do K. napisałaś raz jeszcze? — spytała Helena.
— Ależ nie! — odparła żywo blondynka — teraz przeszłam na literę L. W kalendarzu Ungra znalazłam adres adwokata La...
Zatkała usta ręką.
— Och! o mało nie wygadałam nazwiska!
— Ależ ja nie słucham! — protestował młody człowiek.
— Dobrze! dobrze!... nie chcę, ażebyś pan owego pana L. uprzedził. Popsułbyś mi całą zabawę. A tak, ów pan adwokat pomyśli, że to jakaś wielka dama w nim się zakochała i ginąc z miłości pisze do niego list... po francusku!
Zastanowiła się chwileczkę, poczem dodała.
— Napisałam po francusku, bo damy podobno pisują takie listy po angielsku albo po francusku. Gdy mi odpowie — poślę mu w kopercie... kwiat!... a później!...
— I cóż później? — spytała Helena.
— Niewiem jeszcze, jeśli będzie bardzo w swych listach głupi, wyślę go na randkę na dworzec kolei nadwiślańskiej. Przyjdę z babcią, dziadziem, Nabuchodonozorem, z niańką i będę patrzeć na niego zdaleka. To będzie bardzo komiczne...
Śmiała się, zadzierając do góry okrągłą i jakby różowym atłasem obciągniętą bródkę. Śmiała się z nią Helena, Drzewiecki, naprzeciw siedzący Fajfer, panienka w liliowej sukni i inne panienki. Śmiał się najgłośniej i najserdeczniej siedzący opodal mężczyzna o dużych jasno blond wąsach i długiej poczciwej twarzy. Był w surducie i czarnym krawacie. Pił wino i jadł dużo, zwłaszcza zwierzyny. Obcierając pełne usta, zanosił się od śmiechu, powtarzając.
— Jak Boga mego kocham! Hi! hi! Jak Boga mego kocham!...
Blondynka, rozbawiona, porwała strzelający cukierek i rzuciła nim w szeroko rozwarte w tej chwili usta mężczyzny.
— Masz, Raku!... — zawołała, chichocząc cieniuchnym głosem.
— Masz, Żabusiu!... — odrzucił mężczyzna, i porwawszy osmażaną gruszkę, cisnął nią na gors żony.
— No!... — groziła Żabusia — uważaj, bo cię pan Drzewiecki wyzwie na pojedynek!
Pan Drzewiecki znów uznał za odpowiednie zaprotestować.
— O! o! cóż znowu!...
Zaczęła się wesoła rozmowa pomiędzy mężem Żabusi a panem Drzewieckim. Wszyscy goście otaczający stół przyjęli w niej udział. Śmiech wzrastał coraz głośniejszy i wszystkie pociski godziły teraz jak groty w długą twarz Raka, który ciągle zasłaniał się serwetą i powtarzał:
— Jak Boga mego kocham!... Jak Boga mego kocham!...
Tymczasem służba sprzątała talerze i zmieniała nakrycie, wnosząc z kuchni na srebrnych podstawach miniaturowe wieże lodów ubarwione tęczą kolorów. Świeżawski usiadł za krzesłem młodej dziewczyny jasnej blondynki, ubranej w skromną czarną wełnianą sukienkę, z głęboko wyciętym stanikiem. Rozmawiali oboje półgłosem i ona od czasu do czasu przechylała ku niemu swą okrągłą rumianą twarzyczkę, zasłaniając się wachlarzem. Na widok lodów oczy babci Bednawskiej nabrały pozorów życia. Helena chciała dać jej znak oczami, prosząc, aby pamiętała o swem zdrowiu, lecz zostać musiała na miejscu, gdyż pito zdrowie „gospodyni“ i teraz wszyscy otoczyli ją kołem, podnosząc w górę kieliszki, tak iż przez chwilę ujrzała się otoczoną lasem złoconych kul drgających w przestrzeni. Kobiety całowały jej szyję śmiejąc się nerwowo, mężczyźni klękali, nawpół pijani, niektórzy tylko „cięci“ z pozorami trzeźwości — tem niebezpieczniejsi. Helena wychyliła swój kieliszek, lecz czemprędzej napełnić go musiała — pito znów zdrowie babci Bednawskiej, która, przerażona, z lodami kapiącemi z jej pomarszczonego podbródka, dygała automatycznie, przymykając powieki. Lecz już ktoś z szarego kąta, proponował zdrowie pani Kochanowiczowej i Żabusia, chichocząc się, czerwieniąc rozkosznie jak małe dziecko w śniegu koronek, piszczała cienko.
— Dziękuję, dziękuję!...
Teraz „zdrowia“ zaczęły następować po „zdrowiach“, szukano pretekstów, pito zdrowie „damskie“, „panieńskie“, „mężowskie“, „kawalerskie“, „gospodarskie“, zdrowie „czwartków“, zdrowie Raka, zdrowie pozostawionego w domu dziecka Żabusi, nazwanego przez matkę Nabuchodonozorem, zdrowie Świeżawskiego, zdrowie „przyjaciół domu“, zdrowie „nieprzyjaciół“, wreszcie „kochajmy się!...“
Podniósł się wielki krzyk i zaszumiało dokoła stołu. Płomienie świec w kandelabrach zakołysały się gwałtownie, owoce rozsypały się po stole, przewracając kieliszki. Lecz nikt na to nie zwracał uwagi. Lokaje tracili głowy z nalewaniem wina, lecz już mężczyźni wstawali sami, wyciągali z poustawianych na ziemi rzędów butelki i dolewali sami, zostawiając puste na stole. Na talerzykach w dusznej i gorącej atmosferze rozpływały się różowe i zielone smugi lodów. Oczy kobiet błyszczały, pióra na wierzchu greckich fryzur przechylały się na bakier. Fajfer i połowa młodych ludzi z oczyma wlepionemi w Helenę, która ześrodkowywała w sobie wszystkie namiętności, budzące się pod działaniem wina i swobody, mieli w obejściu swojem, w tonie głosu tę impertynencką śmiałość, jaką przybiera każdy nawpół dobrze wychowany mężczyzna w obecności tracących grunt kobiet.
Teraz już wszyscy niemal byli podchmieleni, gdy powstał ów wielki krzyk „Kochajmy się,“ zdawać się mogło, iż cała sala zawirowała wskutek braku podstawy. Rzęsista salwa spojrzeń zawisła w przestrzeni, Świeżawski pochylił się na ramię blondynki, która śmiała się na całe gardło. Żabusia piszczała, pragnąc uwolnić swą rękę z dłoni Drzewieckiego, który nie protestował, lecz prawił coś wśród ogólnej wrzawy ochrypłym głosem. Helena przeszła na drugą stronę stołu i znalazła się teraz otoczoną przez Fajfra i grupę młodych ludzi, którzy ku niej się cisnęli. Uśmiechnięta ciągle ironicznie, odpowiadała im wszystkim razem, wzruszając ramionami, lecz oczyma z pod przymkniętych rzęs patrząc im prosto w oczy. Byli tak blizko niej, iż czuła ich oddechy, cuchnące winem i tytoniem, tuż na swej twarzy. Zasłoniła usta i nos wachlarzem i wciągała w siebie usilnie woń heliotropu. Hałas wzmagał się ciągle. Ktoś w sypialni grać począł, na fortepianie walca. Lecz nikt w tej chwili nie myślał o tańcu. Wszyscy czuli się dobrze w tej jadalni, gdzie kwiaty więdły i lekkie zdenerwowanie gorącem i winem unosiło się w przestrzeni.
Nagle Helena uczuła, iż jakaś ręka wyciąga się ku niej wśród czarnego wału fraków poprzecinanego bielą mięknących w gorącu gorsów o śnieżno-białych połyskach.
— O mnie pani zapomniała?
Nie, nie zapomniała o nim i właśnie szukała go wzrokiem poza plecami całej czeredy.
Teraz szybko uwolniła się od płaczliwie wpatrzonego w nią Fajfra i ku zbliżającemu się do niej mężczyźnie podeszła.
— Szukałam pana oddawna — wyrzekła, podając mu rękę — dlaczego pan przyszedłeś tak późno, panie Born?
— Jestem tu już od kwadransa! — odparł Born — przyszedłem w chwili, gdy pito pani zdrowie — nie chciałem być natrętnym.
Helena spojrzała na niego szeroko rozwartemi oczami, lecz jakby przypomniawszy sobie natychmiast, powieki zmrużyła.
— Nie byłbyś pan natrętny — jeden więcej, jeden mniej... wyrzekła.
Born wzruszył ramionami.
— Znów ta sama piosenka, jeden więcej... jeden mniej — czy kto pani każe wlec za sobą tę falangę adoratorów?
— Och! — odparła Helena — ja ich nie wlokę, to oni sami uparcie się za mną wloką!
Born roześmiał się serdecznie.
— Cóż też pani mówi! — a toć wabi ich pani ku sobie, ciągnie i gdyby jeden z nich zwrócił się w inną stronę, byłaby pani niepocieszoną.
Helena usiadła przy małym stoliku — nagi łokieć oparła o blat i głowę na dłoni złożyła.
— Ach, jakie pan ma o mnie fałszywe wyobrażenie! — wyrzekła.
— Bynajmniej! — zawołał Born, siadając po drugiej stronie stolika — znam panią doskonale, na wylot, jak mówią ludzie źle wychowani i widzę...
— Och! — przerwała Helena — powiesz pan może, iż jestem na złej drodze...
— Droga pani nie jest ani gorszą, ani lepszą od tych kobiet, które panią otaczają.
Ale Helena smutnie kiwała głową.
— Nie, nie!... Jestem na złej drodze, ja to sama czuję... ale co pan chcesz, nie umiem się na niej zatrzymać! Życie mną tak pokierowało... życie jest ciężką szkołą.., zaręczam panu!
Born uśmiechnął się lekko.
— Czy pani zna życie, czy pani wie, co jest życie, co pani przeszła?
Helena z przesadzoną obojętnością skinęła na lokaja.
— Podaj tu wino i dwa kieliszki!
— Nie chce mi pani odpowiedzieć na moje pytanie, ha... niech i tak będzie — ciągnął Born. Gdyby nawet jednak pani przeszła jakiś zawód, jakąś dojmującą boleść, to jeszcze niema pani prawa składać owej „złej“ drogi na ów zawód i czynić go odpowiedzialnym za swe postępki.
— Niezły Frontignan — przerwała Helena, nalewając wino w kieliszki — jesteśmy już przy deserze, jeśli jednak pan woli szampana... Ja go nie znoszę...
— Dajmy temu pokój — wyrzekł Born — skoro pani chcesz, niechże i tak będzie, życie jest ciężką szkołą... w każdym razie niech żyje życie!
Helena porwała za kieliszek.
— Naturalnie, niech żyje życie tak, jak ja je rozumiem! Należy uprzyjemniać je sobie i drugim. Czynię to, o ile mogę!
Szerokim gestem wskazała na zbitą masę młodych kobiet i mężczyzn, pijących i krzyczących dokoła stołu.
— To zbyt materyalne uprzyjemnianie! — odezwał się Born.
Helena odęła usla.
— Panie łaskawy — zaczęła, wachlując się z gracyą — czem chata bogata, tem rada! Pan wiesz, iż ja jestem materyalistką i pozytywistką. Cóż więc dziwnego, że pracuję w zakresie mych przekonań.
Born popatrzył na nią przez chwilę i chmura niezadowolenia pokryła piękne jego czoło.
— Nie lubię, gdy pani używasz słów, których znaczenia nie rozumiesz. Zkąd znów ten pozytywizm? Zkąd ten materyalizm?
— Masz mnie pan za głupszą, niż jestem w istocie. Wiem wybornie, co jest pozytywizm i wiem, jakie znaczenie ma słowo materya. Przedewszystkiem czytałam studyum Hohego!...
Born parsknął śmiechem.
— A!... jeżeli pani czytujesz studya Hohego i z nich czerpiesz swe wiadomości, jesteś pani dobrze a zwłaszcza bezstronnie poinformowaną...
— Pan nie lubi Hohego?
— Nie wyświadczam mu tak wielkiego zaszczytu.
— Dlaczego? — to zdaje się wykształcony człowiek.
— Kompilator, nic więcej.
— Och, kompilator! zresztą pojmuję, że się panowie nie lubicie. Jalousie du métier. Wasz świat musi być dziwny, pełen zawiści i nieszczelności. Wszyscy musicie być nieszczerzy. A jednak ten świat ciągnie mnie do siebie...
Przymknęła oczy, oparła głowę o ścianę i powoli wyrzekła:
— Chciałabym poznać Hohego!
— Nie ja go pani zaprezentuję! — odparł Born żywo — w pesymizmie swoim jednak wyrządzasz mi pani wielką krzywdę. Mówisz — wszyscy musicie być nieszczerzy... Nie ja chyba, pani Heleno!
— Och!... Pan tak jak i drudzy! Jesteś pan w tej chwili nieszczerym, udając idealistę, skoro jesteś najszczerszym — jako człowiek rozsądny — pozytywistę!
Born wzruszył ramionami.
— Nie czytałaś pani ani jednego mego dzieła i nazywasz mnie... idealistą. Pomówimy o tem później, skoro pani raczysz zajrzeć do jednej z prac moich...
Helena machnęła niedbale wachlarzem.
— Dziękuję... zanadto kuchnią trącą.
— Niechże i tak będzie — odparł Born — błagam panią tylko, wyrzecz się używania słów poważnych, specyalnie związanych z wiedzą, z nauką, jak pozytywizm, lub materyalizm i nie przyczepiaj ich tak, jak to wszyscy czynicie do byle jakichkolwiek objawów trochę swobodniejszego życia.
— Jednakże Hohe — zaczęła Helena.
— Na Boga, nie cytuj mi pani Hohego. Ten kraczący krytyk, który Comte’a, Littrégo i Spencera zna tak, jak ja abecadło chińskie, rzuca zdawkową monetą zdań, które podsłuchał dawniej przed laty w obozie pozytywistów, gdy głodny i bosy stanął w ich progu.
Helena otworzyła szeroko oczy.
— Hohe?
— Tak, tak! Hohe, ten pieszczotek dam, obecnie poeta z Bożej łaski i krytyk wytrawny, narzucający każdemu swe zdanie. Nie mów mi pani o nim, bo krew mi się w żyłach ścina. Dlaczego pani jednak chcesz poznać tego człowieka, skoro jest on tak zaciętym anti-pozytywistą.
— Dla oryginalności?
— Chcesz pani z nim dysputować?... z góry uprzedzam, iż się od dyskusyi wykręci jak żmija. Nie jest w stanie przeprowadzić dyskusyi nawet...
Urwał, lecz ona dokończyła, śmiejąc się złośliwie.
— Nawet ze mną? — prawda, czy to chciałeś pan powiedzieć? Nie żenuj się pan — oddawna czytam w twych oczach, że masz mnie za głupią lalkę, bezduszną kokietkę, frou-frou uznające po nad wszystko rozrywki i zabawę. Może pan masz i racyę, choć bądź przekonanym, iż sądząc, że znasz mnie do głębi, nie znasz nawet cząsteczki mej istoty!
— Przeciwnie — odparł Born — znam panią dobrze, wiem, iż jesteś poczciwem dzieckiem, które zbłądzić na seryo nigdy nie potrafi. Kompromitujesz się na gwałt, tracisz to, co ludzie nazywają... opinią, bo taka podobno teraz moda, lecz popełnić czyn obłudny i nieuczciwy, nie będziesz nigdy w stanie!
Ona podniosła ku niemu wyzywająco głowę.
— Zkąd pan wiesz, czy już nie dopuściłam się podobnego czynu obłudnego i występnego, jak go pan nazywa.
On spojrzał spokojnie na jej postać niemal zuchwałą, tak nagą pod cienką osłoną sukni, na jej twarz pokrytą bielidłem i odparł pewnym głosem:
— Nie! — przeczucie mówi mi, że pani jesteś jeszcze mego szacunku godną.
Zmieszanie dziwne ogarnęło nagle młodą kobietę; z pod przysłoniętych rzęs spojrzała w twarz Borna i nigdy nie wydał się jej tak pięknym ze swą twarzą bladą, o regularnych rysach, rozjaśnionych szafirem dużych spokojnych źrenic, jak właśnie w tej chwili. Lecz już otrząsnęła się i wykrzywiając gwałtem sceptycznym uśmiechem usta — rzuciła:
— Czy tylko... szacunku?
Born spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Zkąd to pytanie? — czegóż więcej?
Lecz ona już zupełnie owładnąwszy sobą, śmiać się zaczęła.
— Czy ja wiem!... Pan jesteś mężczyzną, tak jak i inni. Wiem, co nieraz owo słowo „szacunek“ w sobie kryje.
— Dlaczego pani mnie mieszasz z innymi? Nawet mąż pani umie mnie odróżnić, gdyż nie sadza mnie przy stole pomiędzy kolekcyą!
Helena, śmiejąc się, klasnęła w dłonie.
— Ach, tak... kolekcya małp mojej żony!... Przyzna pan, że to dowcipne!...
— Niebardzo!...
— Ależ tak, dowcipne! Spójrz pan tylko na nich — jeden piękniejszy od drugiego. Siedzą rzędem wszyscy, dobrze uczesani, w pięknych frakach i wszyscy patrzą na pana z szaloną zazdrością. Pysznie ich mąż mój nazwał — małpy mojej żony!... Co to za nędzne i głupie stworzenia!
Born spojrzał na kąt stołu, przy którym siedział Fajfer i kilku innych młokosów, ubranych świeżo, czysto, modnie — rosłych, kształtnych, o białych, jak ser zębach i gęstych włosach.
— Jeśli masz pani takie o nich przekonanie, dlaczego obdarzasz ich swą przyjaźnią, dlaczego dajesz im fałszywe nadzieje?
— Ja? — zawołała Helena — ależ, panie Born, ja drwię z nich ciągle i szydzę w oczy. Jeżeli co masz mi pan do zarzucenia, to chyba nie brak szczerości. Wszak jestem nawet zanadto szczerą...
Born pokiwał głową.
— Pani nie jesteś szczerą... Pani udajesz szczerość — kłamiesz pani ciągle prawdę i szczypiesz się po prostu, aby wyrzucać ze swych ust słowa niby tchnące „szczerością“, a w które w gruncie rzeczy nie wierzysz.
Helena wstała z krzesła, przeciągnęła się i, udając znudzoną, pochyliła w tył głowę.
— Może masz pan i racyę. Ja sama sobie nie wierzę i dobrze robię. Postępuję jednak otwarcie i bez obłudy... Nie mogę przecież udawać, iż wierzę w miłość „małp mojej żony“. Zresztą ci panowie w głębi swej duszy kpią ze mnie tak, jak ja z nich i schodząc ztąd będą robić czułe oczy do mej pokojówki zupełnie tak, jak je robili do mnie!... Trzeba być praktyczną, nie idealizować, nie przesadzać a wtedy ochronić się można od wielu zawodów i goryczy! A teraz dolej mi pan wina i wypijmy tu w kąciku nasze „kawalerskie“ zdrowie. Zgoda?
Born ujął za butelkę.
— Kawalerskie? — zatem moje!
— Och, i moje także! — zawołała, śmiejąc się, Helena — a raczej moje... panieńsko-wdowieńskie!
Born spojrzał na nią z zajęciem. Helena wzrok ten w locie schwyciła i szybko, jak paw ogon, tak roztoczyła swój wachlarz, po za którym ukryła twarz swą całą, jedynie tylko oczy przymknięte z tego półkola puszystego błyszczały z pod długich rzęs lekko upudrowanych.
— A bon entendeur... salut! — zawołała powiewając wachlarzem, z którego płynęły ku Bornowi fale heliotropu i lekko, szybko odwróciła się, wślizgując się w tłum gości, który z hałasem z krzeseł wstawał i powoli ku drzwiom salonu zmierzał.
W pół drogi zatrzymała się, ciągnąc ku sobie Fajfra, który w tej chwili wesoło rozmawiał z panienką w liliowej sukni. Równocześnie wprawnem okiem rzucała na stół, licząc ilość butelek. Dygając naokoło z zamglonemi oczami, babcia Bednawska starała się ściągnąć do kieszeni jeszcze kilka cukierków, aby je zjeść w łóżku. Żabusia, ująwszy pod rękę męża, szła ku drzwiom salonu, powtarzając rozmarzonym głosem:
— Raku! — Żabusia się upiła!...
Świeżawski prowadził pod rękę panienkę w czarnej sukni, która śmiała się pokazując rząd zębów białych, jak perły.
Przechodząc koło Heleny, zatrzymała się i wyrzekła gardłowym głosem.
— Ostrzegam cię, że twój mąż jest we mnie zakochany!...
Helena wzruszyła ramionami.
— Szczęść Boże młodej i dobranej parze! — odparła z ironią.
Gdy ostatni z zaproszonych zniknął wreszcie w salonie i mężczyźni weszli do sypialni i gabinetu, paląc papierosy, Helena zamknęła drzwi jadalni i szybko, zręcznie, sama wraz z pokojową sprzątać zaczęła. Wstawiała do bufetu owoce i cukierki, lecz srebro zrzucała na tacę, nie licząc, jakby czując pewną odrazę w dotknięciu się zimnego metalu. Pokojowa, tęga, młoda dziewczyna o purpurowych, jak rak rękach, krzątała się żwawo. Helena mówiła do niej „Hanusiu“ — i obchodziła się z nią niezmiernie opryskliwie.
Nareszcie zabrzmiały dźwięki fortepianu. Helena weszła do salonu w chwili, gdy wszyscy wirowali bez pamięci. Podszedł ku niej Fajfer, zarumieniony i coraz więcej rozkochany. Helena oparła się na jego ramieniu i zaczęła tańczyć w dziwny, nienaturalny sposób. Patrzyła uparcie w oczy tancerza, któremu źrenice zasłaniała mgła wilgotna. Widziała doskonale, iż wszyscy mają na nich oczy zwrócone. Przysuwała się coraz bliżej do ramienia młokosa, uśmiechała się, udając wielkie, bezgraniczne oddanie się temu dzieciakowi o błękitnych źrenicach.
Nagle Fajfer zapytał ją prawie szeptem:
— Czy przyjdzie pani jutro do Saskiego ogrodu?
Ona odpowiedziała przecząco.
— Ja proszę! — będę czekał o jedenastej... koło owocarni!
Nie odpowiedziała nic, ale uśmiechnęła się rozkosznie.
Skończyli tańczyć i Helena usiadła obok Żabusi, która wachlowała się dwoma naraz wachlarzami, rozczochrana, czerwona, prawie nieprzytomna.
Około Heleny z drugiej strony usiadł jeden z „małp mojej żony“ — młody chłopak o włosach fryzowanych i wargach szeroko wywiniętych. Nazywał się Majeski, tańczył doskonale i miał niewielką posadę na kolei. Ujął poufale wachlarz Heleny i zaczął się nim chłodzić, wciągając woń, jaką wydawały pióra.
Helena odebrała mu wachlarz dość szorstko.
— Oddaj pan, nie lubię, skoro się do tego co mnie otacza, dotyka mężczyzna.
Przez grube wargi Majeskiego przesunął się uśmiech ironii.
— Odkąd-że to? — zapytał.
Helena wzruszyła ramionami.
— Jesteś pan impertynentem! — wyrzekła — jeżeli nie chcę, ażebyś chłodził się mym wachlarzem, to jedynie dlatego, iż niewprawne palce pańskie mogą go uszkodzić... Pan wie, że jestem praktyczną!
— Wiem o tem! — odparł Majeski — i dlatego kocham się w pani! Jesteś pani jedną z najinteligentniejszych kobiet, jakie spotkałem...
— Och! moja inteligencya jest bardzo ograniczoną, dozwala mi jednak ona dostrzedz obłudę tam, gdzie są pozory szczerości. Dlatego mnie nikt nie zwiedzie! O nie!...
— Słusznie pani mówi. Ja naprzykład nie próbowałbym pani nigdy oszukać. Jestem równie szczery jak pani. Mówię otwarcie, że cię kocham i powtórzę to tyle razy, ile tego będzie potrzeba.
— To znaczy nigdy, gdyż ja mogę się obejść najzupełniej bez tego wyznania... Widzi pan, że jestem szczerą.
— Lecz ja nie mogę się obejść bez widoku pani — czy będzie pani jutro w Saskim ogrodzie?
— Nie wiem!
— Chciałbym z panią pomówić... czekać będę o 11-ej, przy owocarni.
Helena potrząsnęła głową.
— Nie, nie! Czekaj mnie pan o dwunastej koło wodotrysku... Ale, co mi pan masz do powiedzenia, czy znów owo nieśmiertelne „kocham panią?“
Majeski nie odpowiedział, lecz wstał, przycisnął z szykiem szapoklak do piersi i wyrzekł:
— Służę pani do walca!
I znów Helena zawirowała, patrząc w oczy młodego człowieka z tem samem pozornem oddaniem się bezgranicznem i tryumfalnie ujawnionem. Jak automat nakręcony przybierała ów wyraz twarzy i składała go, jak maskę po skończonym tańcu.
Porzuciwszy na środku salonu Majeskiego, obejrzała się dokoła, wszyscy wirowali w takt węgierskiego walca, nawet Rak, tańczący z przysiadaniem i rozwiewający poły swego długiego surduta. Koło drzwi stał Born i oczyma Helenę śledził, zbliżyła się ku niemu, kołysząc się jakby płynęła wśród fali.
— Nie będzie pan jutro przechodzić przez Saski ogród? — zapytała, stojąc o kilka kroków od niego.
— Nie, nie mam czasu. Rano muszę być w biurze, po południu piszę...
— Co za pracowitość!...
— Nie to, tylko niemożność i wstręt do próżniactwa!
— Jeżeli Pan pisze i zarabia, sprzedając swe książki, po cóż pan ma jeszcze, oprócz tego, biurowe zajęcie?
— Och, to cała historya!... Zanadto kocham to, co piszę, abym czynił sobie z tego źródło zarobku, nie chcę być wyrobnikiem pióra, wolę być...
— Wyrobnikiem biura!... — zaśmiała się Helena. — Podobno to, co pan pisze, dobrze wychowana kobieta czytać nie powinna...
Czoło Borna powlokło się chmurą.
— Nie mówmy o tem — znów przytaczasz pani zdanie Hohego.
— Jeżeli o tem wspominam, to jedynie dlatego, że może się zdecyduję przeczytać coś z dzieł pańskich. Pan wie, że opinia świata dla mnie nie istnieje. Ja mam szerokie poglądy i moją własną moralność...
Roztoczyła znów wachlarz i gryzła końce piór spalonemi gorączką ustami.
— To jest, chcesz pani przeczytać i moje dzieła na złość światu i owej „moralności“ ogólnej, która je wyklęła. Chce pani, rzucając w rozmowie tytuł mego dzieła, zdumiewać „śmiałością“ swoją zdziwionych filistrów i przerażać zadomowione i pełne przesądów kobiety. Do tego dzieła moje służyć pani nie mogą. Są za moralne moją znów moralnością. A moja moralność różni się od paninej o całą przepaść! Moralność pani lśni i błyszczy jak pawie piórka a moja ma trwałość i szarotę zgrzebnej chamskiej koszuli.
Helena przechyliła głowę, jak ptaszek, który ma zacząć swój wielki śpiew.
— W każdym razie tak moja, jak pańska moralność, mają jedną wspólną cechę — są niezawisłe...
— Znów jedno wielkie słowo, zapożyczone ze studyum pana Hohego... żegnam panią!
Skłoniwszy nizko głowę, otworzył drzwi do przedpokoju i znikł, zapuszczając za sobą portyerę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ostatni wyszli Żabusia z Rakiem, otuleni masą pledów, futer i chustek koronkowych. Gdy turkot ich karety przebrzmią! wśród ciszy nocnej, Helena zaczęła szybko ustawiać pod ścianą krzesła i gasić lampy.
Przed lustrem Świeżawski przyglądał się swym rzedniejącym włosom.
— Czy będziesz mogła iść dziś do hypoteki? — zapytał, zwracając się ku Helenie — każę zamówić akt u rejenta!...
— Nie — odparła Helena — pójdę jutro, dziś jestem zajętą.
Skończyła ustawiać krzesła i kierując się ku sypialni, wyrzekła:
— Możesz iść się położyć, już łóżko dla ciebie posłane.
Na progu odwróciła się.
— Czy zapłacisz rachunek z cukierni?
Świeżawski parsknął śmiechem.
— Ani myślę... chce ci się balów, to sama płać. Powiedziałem — na każdy czwartek dam dziesięć rubli. Ty rób, co chcesz!...
Helena przez ramię spojrzała nań z ironią.
— Lody były niezłe — prawda? — jadłeś za trzech.
— Za dziesięciu!
Usiadł na kanapie i zaczął ściągać buty.
Lecz Helena krzyknęła ostro:
— Nie tu, nie niszcz mi moich mebli! Nie rozbieraj się w mojej obecności! Myślisz, że masz do czynienia z Anną, albo inną twoją kochanką...
I wszedłszy do gabinetu, drzwi za sobą na klucz zamknęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gorączkowo zaczęła zdejmować z siebie suknię i naciągać zniszczony szlafrok.
Poczem ułożyła się na szezlągu, lecz zasnąć nie mogła. Cały ten światek hałaśliwy, w którym teraz żyła, wirował jej przed oczami. Nie czuła doń ani wstrętu, ani obrzydzenia, tylko niewysłowioną pogardę.
Wszystkie te kobiety zdawały się jej być o wiele niższe od niej moralnie i umysłowo. Trzy lata upłynęły od owej pamiętnej chwili, w której zdrętwiała, czytając słowa „zasłużenie, sprawiedliwie“ — i przez te trzy lata przemiana jej moralna i fizyczna potęgowała się z dniem każdym. Powoli doszła do przekonania, iż postępek Świeżawskiego jest postępkiem, który popełnia każdy mężczyzna i zwierzęcość tego czynu wzbudziła w jej duszy całe moralne morze pogardy i goryczy. Wyszedłszy z fałszywego założenia, szła w coraz fałszywsze przestwory a fantazya jej nieukrócona zwróciła się w stronę łatwej i taniej pociechy, to jest w stronę umyślnej „lalkowatości“, zalotności, opartej na ciągłem szyderstwie i kulcie swej urody. Lecz Helena w gruncie rzeczy była niezmiernie sprytną i poznała, że sam pesymizm i ironia nie wystarczą dla uczynienia jej dostatecznie „oryginalną“. Z powietrza więc, z kilku przerzuconych w cukierni pism pochwytawszy słowa: „materyalizm“, „pozytywizm“ — przyswoiła je sobie, nadała im prywatne znaczenie i wojowała niemi na prawo i lewo, dodając czasem ulubione jej zdanie.
— Ja mam swoją moralność!
Powoli rozzuchwaliła się coraz więcej. Nazywano ją „oryginalną“ i inteligentną. Sama przed sobą grała ciągłą komedyę istoty „trzeźwej“, „praktycznej“, która zapomniała, co jest uśmiech i łza. Na mężczyzn patrzyła, jak na istoty niższego gatunku, podległe zwierzęcym instynktom i w każdym z nich starała się dostrzedz samcze popędy. Wywoływała je nawet zuchwale, skoro ktoś zdawał się jej być nadto „człowiekiem“, tak dobrze czuła kruchość zbudowanej przez się teoryi, w której zasklepiała się z jakimś wściekłym uporem maniaka.
Bała się dowiedzieć prawdy i zrozumieć, że formowała swą istotę według złego modelu. Wojowała na prawo i lewo ironią, sarkazmem i co chwila tłumaczyła się, mówiąc, jestem szczerą! Nie, popełniwszy w gruncie rzeczy wiarołomstwa, nosiła wysoko głowę z dumą jakiejś nadziemskiej istoty.
Powoli, mąż stawał się dla niej istotą obojętną, potrzebną do umeblowania domu. Z początku cierpiała jeszcze długo, lecz powoli zaczęła co chwila wspominać o minionym fakcie. Wskutek tego Świeżawski oswoił się z jej wymówkami i przyjmował je ciągłemi drwinami. Przestali żyć ze sobą, nie mogąc znieść tortur zbliżania się ciał, które nienawidzieć się już zaczynały. Czasem jeszcze, od czasu do czasu, jakaś okoliczność, przypadek poprostu zbliżał ich na chwilę, lecz zaraz rozchodzili się — on obojętny, ona — gniewna, iż mimo swej woli uledz musiała.
Fizycznie, Helena urosła i rozwinęła się, trochę smukła, wysoka, podobna była do młodej dziewczyny, rozpuszczonej i samowolnej. Nabrała zamiłowania do taniej elegancyi, do koronek, do dziwacznych strojów i cienkiej bielizny. Wylewała na siebie flakony heliotropu, który formował dokoła niej atmosferę gorzkich migdałów. Nosiła teraz długie czarne pończochy, przez które przeświecała skóra i wiązała je wysoko po nad kolanami paskami aksamitu. Często nie kładła gorsetu, zwłaszcza idąc na bal i będąc sama, gimnastykowała się, aby mieć „giętką kibić“. Nacierała się gliceryną, migdałami, benzoesem, myła się w wodzie deszczowej, którą kazała zbierać służącej, topiąc śnieg marcowy. Tualetkę swą ubrała jak ołtarz w muśliny i wstążki, i marzyła o osobnym pokoju, całym różowym z kryształową lampką, zwieszającą się u stropu. Miała pełno długów i posprzedawała cichaczem wszystkie swe kosztowności. Pogardzała sługami i wydała im wojnę zaciekłą na całe swe życie. Marzyła o poznaniu jakiego aktora, lub śpiewaka, gdyż błyszczące ich kostyumy ze sceny ciągnęły ją ku sobie. Była częściowo „Panią Bovary“, nie czytając Flauberta, panią Bovary o jeden stopień wyższą, niemającą temperamentu francuzki, przeto o wiele niebezpieczniejszą. Zdawała się nie mieć śladu zmysłów i nosić na sobie pancerz, który zarazem krępował jej serce. Śmiała się na samo wspomnienie tego wyrazu. Serce to worek mięsny — mówiła, gdy się dużo płacze, podobno boli... tak mówią! — dodawała szybko, nie chcąc, aby ją posądzono, iż kiedykolwiek łzy jej oczy zaćmiły. Łzy, to zmarszczki — mówiła — płakać... starzeć się przedwcześnie! Zestarzała się jednak sama w ciągu tych lat trzech, pod maską bielidła i różu, jaką kładła na swą dziecięcą twarzyczkę. Miała wygląd kokietki i cieszyło ją to niezmiernie, gdy ją kto na ulicy zaczepił. Gdy ktoś obok niej zdawał się zapominać o jej „oryginalności“, przypominała mu to sama, mówiąc: „jestem na złej drodze“. Według niej, świat był zbiorowiskiem fałszu, obłudy, kłamstwa i nikczemności. Patrzyła nań przez okulary własnej urazy i czuła się na tym świecie doskonałą, wyjątkową i bohatersko cnotliwą. Pogardzała kobietami, które „upadły“, jakkolwiek dodawała natychmiast, że „one“ inaczej postąpić nie mogły. Gdy szła przez ulicę, wybierała najwięcej zabłocone miejsca i przechodziła je tryumfalnie, bez zabłocenia swych eleganckich bucików. Sądziła, że przejdzie tak przez życie w czystych bucikach moralnych i drwiła z miłości, którą „szałem zwierzęcym“ mieniła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Leżąc tak na szezlągu i patrząc jak przez szyby wkradał się smutny poranek marcowy, przechodziła myślą to, co nazywała swoim katechizmem. Była z siebie zadowoloną a przynajmniej tak w siebie samą wmawiała. Zaczęła bowiem w tej chwili kilkakrotnie odczuwać wrażenie, jakby to ona kogoś prowadziła za rękę po długiej i stromej ścieżce, której kamienie kaleczyły jej stopy. Nie próbowała się jednak cofnąć, nie umiejąc i nie mogąc znaleść sobie innej drogi.
Zastukano do drzwi.
Helena porwała się z szezląga.
— Kto tam? — to ty? — niemożna! — zawołała gniewnie.
Lecz od drzwi wchodowych odezwał się głos:
— To ja... Drechner!
Helena żachnęła się niecierpliwie.
— Niech Drechner w sieni zaczeka.
Z po za drzwi doleciał głos dość pokorny.
— Kiedy żymno!...
Helena brwi zmarszczyła i drzwi nie otwierała. Nie mogła znieść Drechnera i jego widoku. Przez te trzy lata codziennie mały żydek, o wyłupiastych oczach, wsuwał się co rano a często i późnym wieczorem, oznajmiając swoje wejście cichym pokornym głosem:
— To ja, Drechner!
Świeżawski, zdjęty nagłą chęcią zrobienia fortuny, rozszerzył swe pieniężne manipulacye. Wypożyczał i skupował sumy, budował i odprzedawał domy, nie gardził nawet drobnemi pożyczkami. Codziennie odbywał narady z Drechnerem, narady, kończące się zwykle wypędzeniem za drzwi faktora, który drzwiami kuchennemi swój kędzierzawy łeb wsuwał.
— To ja, Drechner!
Helena, wydając teraz dużo pieniędzy i potrzebując ich niemało, niecierpiała owej „kuchni“ pieniężnej, z której, zwłaszcza dla niej, nie było pociechy.
Drzwiami od sypialni weszła młodsza.
— Proszę pani, starsza pani zabrała znów ze sobą do łóżka pomadki i wszystkie w nocy rozdusiła... niech jej pani co powie.
Helena skinęła głową.
— Dobrze! — powiedz panu, że Drechner jest za drzwiami!
Przeszła sama przez sypialnię, nie patrząc na męża, który w tej chwili czesał się starannie. Na prawo z jadalni znajdował się pokój babki. Nacisnęła klamkę i weszła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niewielki czworokątny pokój miał w końcu zasłane wysoko łóżko i przykryte zielonym jedwabnym szalem z długiemi frendzlami. Mały parawanik usunięty ukazywał koło łóżka stolik, na którym obok krucyfiksu, leżało pełno świstków, książeczek i zżółkłych kopert. Koło okna stał fotel formy pierwszego Cesarstwa, okryty włosieniem i stolik z przymocowaną doń aksamitną poduszeczką. Koło ściany „kantorek“ z kolumnami tegoż, co i fotel stylu, niedaleko komódka Ludwika XV z pękniętym marmurowym blatem. Na nim pod kloszem zegar w stylu Ludwika Filipa z lecącym rumakiem i szafirowym cyferblatem. Obok niego pudełka i pudełeczka mahoniowe, markietowane, pełne kurzu, nieścieranego od miesiąca.
W całym pokoju panował zaduch stęchlizny, starych sukien i butwiejącego po kątach pyłu.
Babcia Bednawska w krótkiej spódnicy czerwonej, z pod której widać było nogi ubrane w długie nogawice z białego perkalu, związane w kostce tasiemką, w barchanowym kaftaniku, na zgarbionych plecach, krzątała się, krzycząc na kucharkę.
— Podaj mi suknię z wetmanem, prędko!...
Gruba, czerwona Basia wzruszyła ramionami.
— Czy ja wiem, co starsza pani mówi!...
— Z wetmanem! — grodenaplową z frendzlą i bombelkami! — a żwawo!... Idę do spowiedzi!...
Helena postała chwilę w progu, patrząc na tę kobietę, która jej zastępowała kiedyś zmarłych rodziców a dziś, pół dziecko, budziła się ze snu, oblepiona rozgniecionemi cukierkami. Nie miała ani chęci, ani siły gniewać się na nią, tak małą, drobną i nieodpowiedzialną wydało się jej to dziwaczne stworzenie, które przecież dało podstawę jej moralnej istocie, podstawę kruchą, chwiejną, niepewną, tak jak i jej samej postać i całego życia, ulotne i efemeryczne czyny.



II.

— Głupia jesteś!
— Ależ, ciociu — zaprotestowała Helena.
Ciotka Julia podniosła okulary i z pod nich spojrzała przenikliwie na siedzącą naprzeciw niej młodą kobietę.
— Głupia jesteś! — powtórzyła energicznie — głupia, lecz strzeż się, głupota twoja może się zamienić w czyny złe i karygodne. Widzę, iż coraz więcej zapominasz o obowiązkach, jakie masz względem siebie i społeczeństwa.
Słowo „obowiązek“ zadrgało twardo w ustach starej kobiety i jak uderzenie bicza przecięło ciszę, panującą w małym pokoiku.
Wszystko tu dokoła mówiło o życiu, którego ideałem i celem było wypełnienie „obowiązku“. Meble twarde i starannie przechowane, poustawiane dokoła ścian, obciągniętych szarem obiciem, w kącie za parawanem skromne łóżko, okryte wełnianą kołdrą, nad niem wielki krucyfiks z różańcem i gromnicą. Na stolikach, na pudełeczkach całe masy drobiazgów, pamiątek, miniatur, pewien kult i poszanowanie tych, co odeszli, lecz kult zimny, „obowiązkowy“.
Ciotka Julia siedziała w wysokim fotelu, obciągniętym kretonem, naprzeciw okna, z którego bił teraz na jej twarz nieśmiały promień marcowego słońca. Ręce jej, odziane w grube włóczkowe mitynki, z szaloną zręcznością zlepiały ściany atłasowej zielonej bombonierki i Helena śledziła teraz długą wężową linię złotej bordiurki, którą ciotka Julia zręcznie rozwijała. Na małym stoliku, obok fotela, leżały nożyczki, szczypczyki, kawałki trzciny, drzewa, atłasu, złotych gwoździków, mory, stała buteleczka gumy, spodek kleju, szklanka wody i kilka książek...
Po nad głową staruszki na małej półce ustawione rzędem, jak tęcza barw delikatnych, tak mieniły się w świetle bombonierki wykończone, eleganckie, pluszowe, atłasowe, wiązane wstążkami, przetykane kwiatami, motylami, wypchanemi kolibrami. Był to jeden jedyny ton weselszy w tej urzędowej i smutnej przestrzeni, zamkniętej szaremi ścianami ciasnego pokoju parterowego.
Ciotka Julia nie zmarszczyła nawet brwi, gdy promień słońca zajrzał jej w oczy. Twarz jej była ciągle gładką i różową, jak płatek kamelii. Pomimo lat ośmdziesięciu, miała wciąż cerę młodej dziewczyny. Szafirowe oczy spokojne, szeroko otwarte z po za okularów, mieniły się tylko chwilami barwą fioletu. Bez czepka, z białemi jak mleko włosami, przez które przeświecała różowa skóra, siedziała prosto w swym długim watowanym kaftanie i obracała w rękach kunsztowne cacko, mieniące się barwą spłowiałego szmaragdu.
Widząc, iż Helena milczy, stara kobieta znów mówić zaczęła.
— Powiedziałam ci, że zapominasz o swych obowiązkach... i wiem, co mówię. Jakkolwiek nie wychodzę z domu, znam doskonale sposób twego życia. Bawisz się zanadto wesoło i bawisz się szkodliwie. Zapominasz, że nie można myśleć tylko o zabawie. Każdy pracować winien w swoim zakresie, pracować nad sobą i nad dobrem drugich. To twój pierwszy obowiązek, jako człowieka — drugi, nierównie ważny — obowiązek kobiety zamężnej... żony względem męża.
Lecz Helena podniosła rękę, w której trzymała mufkę. Zaczynała tracić cierpliwość; przyszła tu na chwilę, rano, odbyć tę obowiązkową wizytę i wpadła znów na potok morałów, któremi od pewnego czasu ciotka Julia ją oblewała.
Silnie zdenerwowana po nieprzespanej nocy, mimo wysiłków, nie zdołała wreszcie pohamować swej niecierpliwości.
— Żony względem męża? — powtórzyła z goryczą — zapomina ciocia, że mąż mój sam mnie od tych obowiązków uwolnił swoją zdradą!
Ciotka Julia wzruszyła ramionami.
— Powracasz znów do tej samej piosenki — wyrzekła surowym głosem — jeśli mąż twój jest szubrawcem, ty powinnaś tem więcej starać się być wzorem uczciwej kobiety. Jakąż miałabyś zasługę przejść przez życie bez skazy, gdyby twój mąż był bez winy? Tak, obowiązek twój staje się trudniejszym do wypełnienia i tem samem uczciwość twoja większej nabiera ceny.
Helena uśmiechnęła się ironicznie.
— Większej ceny!... przedewszystkiem, nikt, oprócz cioci, nikt nie wie o tem, co zaszło. Cioci jednej wyznałam tę tajemnicę mego życia, chcąc obronić się przed jej zarzutami. Widzę jednak, że i to nie wystarcza. W czyich-że więc oczach przymus, który sobie mam zadać, okryje mnie aureolą?
— Poznaję cię dobrze, próżna egoistko! Wszystko, co czynisz, czynisz jedynie dla tej aureoli, dla tego oklasku świata, przed którym grasz swą rolę, jak komedyantka, produkująca się na scenie.
Z ust Heleny nie schodził uśmiech ironii.
— Wszyscy działamy jedynie pod wpływem egoizmu — zaczęła, gładząc kokardę mufki — altruizm nie jest niczem innem, jak tylko odmianą egoizmu. Spełniając nawet najskrytszy dobry czyn, mamy w tem pobudki egoistyczne... Tylko jedni są obłudni i o tem nie mówią, drudzy są szczerzy i do tego się przyznają. Ja kładę przedewszystkiem zadowolnienie indywidualne i nazywam ten czyn dobrym, który mnie jest przyjemnym! Jak ciocia widzi, jestem... szczerą!
Ciotka Julia uderzyła pięścią w stół, który zadźwięczał, jak sanki nagle z miejsca ruszone.
— Jesteś głupią, nie szczerą! — krzyknęła — myślisz, że mi zaimponujesz swemi pokręconemi zdaniami, w których niema za trzy grosze zdrowego sensu. Wychowano mnie inaczej, niż ciebie, przy boku mej matki, która nie nauczyła mnie rezonować bez sensu, lecz wskazała mi na całe życie obowiązki me, jako chrześcianki, obywatelki, żony i matki!... Nie nauczono mnie pracować, lecz sama w sobie czerpałam chęć i zamiłowanie do pracy. Okoliczności dopełniły reszty. Przetrwałam wszystko, dziś stoję jak dąb, którego nic zwalić nie zdołało. Nie rozumiem twych zdań wykrętnych o altruizmie i egoizmie, lecz wiem i rozumiem, co jest obowiązek!
Helena milczała przez chwilę, wreszcie już bez uśmiechu odparła:
— Nie mam sobie nic do wyrzucenia i napróżno ciocia mi anatemy na głowę rzuca. Żyję tak, jak inne kobiety, moje rówieśnice. Jakkolwiek nie jesteśmy bohaterkami, wiemy co nam czynić wypada. Obłudna moralność świata nie istnieje dla nas, mamy swoją i ta nie jest w niczem od moralności „obowiązkowej“ gorszą.
Ciotka Julia popatrzyła na młodą kobietę, która, odzyskując znów pewność siebie, zaczynała oczy mrużyć i gładzić mufkę ręką, opiętą w zgrabną duńską rękawiczkę.
— Ciekawa jestem — wyrzekła — czy wasza moralność dozwala zwodzić smarkaczy, farmaceutów, inżynierów, dzieciaków, którzy powinni książek pilnować, zdawać egzamina, zdobywać sobie sytuacyę, nie włóczyć się z wami codziennie po ulicach miasta...
Helena zagryzła wargi.
— Mój Boże! — odparła powoli — dawniej, w chwilach romantyzmu zwodzono panów w gorsetach, z czubami, przy dźwiękach gitary, w ustroniu buduaru. My, dziś, nie mamy już Stendhalowskich kawalerów, musimy więc poprzestać na smarkaczach, uczniach farmacyi, lub inżynierach in spe... Nie nasza w tem wina!...
Ciotka Julia brwi silnie ściągnęła.
— Widzę, że mnie rozumiesz! — wyrzekła — pamiętaj, że młody Fajfer jest mi pod opiekę oddany przez ojca. Najstarszy z rodzeństwa ma objąć aptekę po ojcu, który jest stary i pragnie wypoczynku. Fajfer musi zdać egzamin... inaczej pamiętaj!...
Pogroziła spracowanym palcem, na którym zastygały krople krwi ze szramy, jaką zrobiła sobie zbyt ostrym drutem uszka bombonierki.
Helena wstała i, położywszy na fotelu mufkę, zaczęła zapinać futro.
— Egzamin pana Fajfra niewiele mnie obchodzi — wyrzekła wolno, cedząc wyrazy — nie jestem jego korepetytorem... Muszę jednak zwrócić cioci uwagę, iż mnie posądza niesłusznie, gdyż nawet przez ów egoizm, który mi ciocia zarzuca, nie zbłądzę nigdy.
— Dla mnie błędem jest dawanie pozorów i dozwalanie obrzucania błotem nazwiska, które się nosi — odparła staruszka.
Helena przed lustrem poprawiała woalkę.
— Dawanie pozorów ma tę swoją dobrą stronę, że daje temat do rozmów głupim plotkarkom — wyrzekła, nie odwracając głowy — co zaś do nazwiska, które się nosi, są to według mnie poprostu mrzonki! Nazwisko jest to pewna cyfra liter i kilka złożonych dźwięków... Oto wszystko!
Ciotka Julia odłożyła na bok robotę, oparła ręce o poręcze fotela. Na jej różową twarz wystąpiły purpurowe plamy.
— Nazwisko, to nie twoja własność — to własność twych dzieci.
— Przedewszystkiem, nie będę mieć dzieci!
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie chcę popełniać zbrodni dawania życia istotom, które później mogą być nieszczęśliwe i przeklinać chwilę swego urodzenia.
Sięgała ręką po mufkę, gotowa już do wyjścia, elegancka i kształtna w swem długiem, wciętem futrze, pokrytem kosztownym aksamitem.
Lecz ciotka Julia gwałtownie tupnęła nogą.
— Kłamiesz! — zawołała — wykręcasz się znowu paradoksami. Nie chcesz mieć dzieci, obawiając się o swoją figurę, lękasz się trudów i kłopotów macierzyństwa. Będziesz więc bezużytecznym na świecie sprzętem; wyrzekając się dobrowolnie macierzyństwa, uciekasz z pola walki, jesteś dezerterem, tchórzem, niczem więcej!
Lecz Helena zdawała się być teraz uzbrojoną w wielką dozę krwi zimnej i spokoju.
— Kobieta nie jest przeznaczoną jedynie do roli niańki, mamki i niewolnicy męża i dzieci. Ciocia należy jeszcze do generacyi, która pana domu uważała za pana życia i śmierci a rodzenie dzieci za jedyny cel istnienia kobiety. Dziś, okoliczności się zmieniły, wychowano nas w tych samych zasadach, lecz dano nam inne mózgi. Nie nasza w tem wina, że i my pragniemy żyć i oddychać pełną piersią... Wydostajemy się nareszcie z więzów przesądów i ciemnoty. Jesteśmy szczeremi, postępujemy jawnie i otwarcie, lecz wiemy, gdzie leży... granica. Potrafimy się w sam czas zatrzymać... czego może te inne, wodzone na pasku, uczynićby nie potrafiły. Mówiła te słowa tonem monotonnym, tak banalnym, jak sens tych zdań, które czerpała bez składu i ładu ze swego „katechizmu“.
Lecz gniewny głos ciotki przerwał potok jej słów. Pani Julia powstała nagle z krzesła, wysoka, olbrzymia, wspaniała w swej koronie srebrnych włosów, z oczyma prawie fiołkowemi od nurtującego ją gniewu.
— Wy, szczere? — krzyknęła — wy mienicie się być szczeremi? Ależ nic nie jest fałszywsze, jak wasze słowa, jak wasze postępki, jak wasze myśli, jak wasze przekonania. Zkąd wyszłyście nagle jak stado nietoperzy, drwiące ze wszystkiego, szeleszczące marnotrawnie masą zdań głupich i pustych? Krew ścina się, gdy patrzę na was... Szczęściem, jest was tylko garstka i obłęd wasz przeminie, inaczej... inaczej...
Nie dokończyła; upadła na fotel i twarz w spracowanych dłoniach ukryła. Promień słońca padł teraz na jej śnieżne włosy i rozsypany słał się ku ziemi, aż pod stopy Heleny, migocąc gwiazdką na końcu jej lakierowanego bucika.
Helena stała chwilę zmieszana, z oczyma spuszczonemi w ziemię, wreszcie, nieruszając się z miejsca, spytała zmienionym głosem:
— Cóż mam uczynić, może rozstać się z mężem?
Lecz ciotka Julia, nie odrywając twarzy od dłoni, odpowiedziała:
— Co Bóg złączył, niewolno jest ludziom rozłączać!
Natychmiast Helena podniosła głowę. Sceptyczny uśmiech powrócił na jej wargi. To bezwzględne a tak często wyrokami rozwodów negowane zdanie zabiło w niej wszelką chęć dłuższej z ciotką rozmowy.
— Żegnam ciocię! — wyrzekła, kierując się ku drzwiom.
Ciotka Julia nie poruszyła się z miejsca, siedziała wciąż nieruchoma i tylko wzdłuż jej palców sączyła się wązka nitka krwi i ku czarnej sukni, jak rubin drobny i blask w siebie chłonący, spadała.



III.

Wchodząc do ogrodu Saskiego, Helena stanęła chwilę przed arkadami bramy i z mufki wyjęła małe srebrne pudełeczko o lustrzanym wierzchu. Przejrzała się w niem, pociągnęła czarną tiulową woalkę, rozpięła cokolwiek u szyi bobrowy kołnierz palta i podniósłszy wysoko suknię, zaczęła iść szybko w stronę wodotrysku.
Idąc podskakiwała jak lalka na sprężynach, buciki wysokie, dobrze przylegające do nogi, migały z falban czarnej wełnianej spódnicy. Aksamit, kryjący futro i ciemna barwa bobrów uwydatniały kredową białość jej twarzy. Chłód wiosenny nadawał skórze obciągniętej bielidłem dziwny ton sinawy. Jedynie tylko oczy zielone iskrzyły się z pod ronda olbrzymiego aksamitnego kapelusza. Dokoła niej i po za nią płynęła smuga heliotropowej woni, tryumfująca nawet wśród wiosennych, ziemnych wyziewów.
Koło wodotrysku, którego czara ciężką masą dźwigała się na kręgu placu, krążył Majeski, ubrany w grube brązowe palto. Na głowie miał bobrową czapkę i wąsy w górę zakręcone. Ujrzawszy Helenę, podbiegł ku niej, roztrącając grupę bawiących się w konie dzieci. Opodal siedziały bony zajęte rozmową. Ciemne ich suknie rzucały plamę na ten poranek wiosenny. W dali widać było koronkę bezlistnych drzew, bramujących aleje. Tu i owdzie szarzał brudny i banalny liniami posąg. Majeski ku Helenie podszedł i rękę jej podał. Wyciągnęła doń rękę, w której trzymała suknię.
Mignęła ciemno czerwona aksamitna spódniczka.
— Dawno pan czeka?
— Od kwadransa.
— Spóźniłam się — przepraszam! Byłam u ciotki Julii.
— Było kazanie?...
— Nieuniknione; lecz dziś ciotka zdołała mnie trochę wyprowadzić z równowagi.
— O cóż jej chodzi?
— Zawsze o jedno i to samo. Według niej nie wypełniam mych obowiązków, nie mam sześciorga dzieci... que sais je!...
— Czemuż tych wymówek nie robi mężowi pani?
Helena parsknęła śmiechem.
— Mówmy o czem innem — o co panu chodzi, co mi pan powiedzieć pragniesz!
Majeski gryzł wąs nerwowym ruchem.
— To trochę trudno — wyrzekł wreszcie. Przedewszystkiem trzeba, ażebyś pani zapomniała na chwilę, że mówisz z człowiekiem... praktycznym. Zdaje mi się bowiem, że niepraktycznym krokiem z mej strony udawać się z żądaniem czegoś do pani, do pani, którą...
— Którą kocham! — dokończyła Helena.
Majeski zdawał się być coraz więcej zmieszanym.
— Tak jest... którą kocham! — powtórzył przyciszonym głosem.
Helena patrzyła nań bokiem, wydał jej się śmiesznym, nos miał od chłodu czerwony, krawat brudny i zmięty.
— Zdawało mi się — ciągnął dalej Majeski, iż nie jestem pani... obojętny. Kilkakrotnie dawałaś mi pani dowody... pewnego... wyróżnienia...
Krztusił się, jąkał... Helena zaczęła uczuwać coś nakształt niesmaku i zniecierpliwienia.
— Patrz pan! — zawołała, budka z wodą sodową już otwarta...
Lecz on, nie zwracając uwagi na jej wykrzyknik, ciągnął dalej:
— Przekonanie to natchnęło mnie pewną myślą. Wiem, że państwo znacie bliżej dyrektora kolei nadwiślańskiej... czyby niemogła pani... przemówić za mną słów kilka... o danie mi choćby... najskromniejszej posady...
Wybuch śmiechu przerwał mu dalsze słowa. Helena śmiała się głośno, patrząc nań z pod przymkniętych powiek. Skośne jej źrenice przybrały teraz wyraz szalonej złośliwości i tryumfu. Jeszcze jeden mężczyzna miał ochotę sprzedać się za nędzną pensyę... tak jak tamten, ten drugi, ten ślubny, za cyfrę posagu!...
Jeszcze jeden!... jeszcze jeden!... Z radością nasuwała tę paciorkę na różaniec ilustracyj swego „katechizmu“ i, skinąwszy głową, w boczną aleję się zwróciła. Lecz Majeski podbiegł za nią i schwycił ją za fałdy futra.
— Dlaczego pani ucieka? — zawołał — dlaczego pani się gniewa? Czy obraziłem panią, czy nie chce pani przemówić za mną do dyrektora?
Helena stanęła na środku alei, pochyliła się naprzód i patrząc w sam koniec zaczerwienionego nosa Majeskiego, mówić zaczęła:
— Nie, książe praktyczny — nie przemówię za panem do dyrektora nadwiślańskiej drogi, a czy wiesz pan dlaczego? Oto dlatego, że jestem praktyczną. Zwykłam robić zwykle to, co mi przyjemność sprawia, nawet przysługę drugim oddaję tylko wtedy, gdy ta przysługa mnie bezpośrednio daje jakąś chwilę przyjemną. Ponieważ zaś, wśrubowanie pana na posadę nie da mi nawet jednej dziewięćdziesiątej dziewiątej części jakiegokolwiek zadowolenia, przeto dyrektorowi kolei nie powiem ani słowa! Au revoir!...
Odeszła, skinąwszy mufką w stronę pompy, przy której już zdaleka dostrzedz można było długą i cienką postać Fajfra, ubranego w zielonawe wytarte palto.
Idąc ku niemu, Helena w duszy śmiała się, rada serdecznie z owego zdarzenia. Każdą ciemną kartę życia chwytała skwapliwie, zaszywając nią rysę, jaka się mogła wytworzyć w pancerzu jej pesymizmu. Podała dłoń Fajfrowi roześmiana, z oczyma błyszczącemi.
— Dzień dobry — rzekła do rozmarzonego chłopca, który patrzył na nią zamglonemi oczami — dzień dobry — czegóż pan teraz żądać będziesz odemnie? Protekcyi do twych profesorów? Tanio was nabyć można, panowie mężczyźni...
Fajfer chciał przemówić, otwierał usta, lecz ona, podniecona, nie dała mu powiedzieć ani słowa na swoją obronę.
— Jedno zapytanie? — wyrzekła dość ostrym i zmienionym głosem — Czy zdasz pan egzamin?
Rumiana twarz chłopca oblokła się wyrazem smutku.
— Nie wiem... tej zimy nie pracowałem...
— Dlaczego?
Fajfer zawahał się chwilę, nareszcie wyszeptał:
— Pani wie...
Helena brwi zmarszczyła.
— Co wiem? Nie wiem nic, prócz tego, że musisz pan zdać ten egzamin ze względu na mnie! Słyszysz pan?
— Słyszę!
Spojrzała na niego, wydał się jej głupi, drobny, nędzny, w swym wytartym paltocie studenta, zupełnie inny od tego eleganckiego chłopca w frakowym garniturze, który wczoraj jeszcze zajmował honorowe miejsce pomiędzy „małpami mojej żony“.
— Heleno! — pani Heleno!...
Lecz ona myślała teraz: „dziwna rzecz, jak ci mężczyźni tracą przy świetle dziennem“, i znów uczuła ten sam niesmak, jaki jej przed chwilą sprawiał widok Majeskiego.
— Żegnam pana! — wyrzekła, podając Fajfrowi rękę.
W błękitnych oczach chłopca zabłysły łzy.
— Jaka pani niedobra!...
— To raczej pan jesteś niedobry, widzisz, że mnie nudzisz i chcesz nudzić mnie jeszcze dłużej. Bądź pan zdrów!
On starał się ją zatrzymać jeszcze chwilę.
— Gdzie panią zobaczę?
— Nie wiem, nie wiem...
Oddalała się szybko, przeskakując kałuże błota, stygnące tu i owdzie.
Odwróciła się jednak i rzuciła z uśmiechem:
— Proszę zdać egzamin!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W domu czekała na nią w przedpokoju pokojówka.
— Proszę pani — pani Heglowa czeka na panią od godziny w salonie.
— Pani Heglowa?
— Tak!
Helena wbiegła szybko do salonu i cisnęła mufkę na ziemię.
— Jak się masz, poczciwa! — dlaczego wczoraj nie przyszłaś! — wołała zdaleka!
Z fotela podniosła się kobieta lat trzydziestu, dobrze zbudowana, ubrana dostatnio w brązową wełnianą suknię i niewielki kastorowy kapelusz.
— Jak się masz Heleno — wyrzekła cichym głosem.
Helena rzuciła się przybyłej na szyję.
— Nie widziałam cię wieki...
Zatrzymała się nagle i uważnie na piękną twarz Heglowej spojrzała.
— Co się stało?
Heglowa uśmiechnęła się smutnie.
— Rozstałam się z mężem!
Helenie ręce opadły.
— Ty, dlaczego?
— Nie mogłam z nim żyć dłużej, wolałam więc odzyskać swą swobodę.
Helena usiadła na kanapie i pociągnęła za sobą Heglowę.
— Nie skarżyłaś się nigdy! — zaczęła — jakież są rozstania waszego przyczyny?
— Och!... nieprzewidziane przez ustawy rozwodowe... niezgodność charakterów — nic więcej.
— Czy będziesz żądać rozwodu?
— Prawdopodobnie!
— A... posag?
Heglowa wzruszyła ramionami.
— Nie myślałam o nim. Jest w ręku męża.
— Czy masz pieniądze?
— Mam, mąż dał mi dwieście rubli!
— Jakto, mąż?
— Czy sądzisz, że uciekłam bez jego woli i wiedzy?... Rozstaliśmy się dobrowolnie, ułożyliśmy się, że wyjadę zagranicę... oto paszport... Wyjęła z kieszeni ciemno-zieloną książeczkę i położyła ją na stole.
— Dlaczego... zagranicę!
— Ze względu na rodziców moich, którzy nie chcieli słyszeć o rozstaniu się mojem z mężem. Wyjazd mój zagranicę byłby dokonał faktu. Rodzice moi nie mogliby mnie znów do powrotu pod dach męża zmusić...
— Wszystko to ułożyliście z mężem... spokojnie, bez kłótni, bez sceny?...
— Tak... pocóż cierpieć dalej, w jakim celu?... Przestaliśmy się kochać, byłoby więc nieuczciwością grać rolę żyjącego w zgodzie małżeństwa. Doszlibyśmy do fatalnych rezultatów... nowe uczucie mogłoby opanować nasze serce... cóż wtedy? Czem bylibyśmy dla siebie? Albo musielibyśmy tolerować wzajemnie nasze „wiarołomstwo“, albo kłamalibyśmy jedno przed drugiem zastygnięcie serc, które oddalibyśmy innym istotom. Tak jedno, jak drugie, wydaje mi się fałszem i obłudą... Wolałam wybrać drogę prawdy i wyjść z domu, który nie był już moim domem!
Młoda kobieta mówiła spokojnie, głosem równym i dziwnie melodyjnym. Zwrócona twarzą ku oknu, oświetlona czysto przez myte topniejącym lodem szyby, przedstawiała piękny typ brunetki o czole nizkiem, lecz szerokiem, o dużych piwnych źrenicach łagodnych, lecz pełnych stanowczości.
Szczególnie rzucał się w oczy jej podbródek silny, potężny, zakreślony piękną linią na gładkiej białej szyi, wysuwającej się z ciemnego brązowego kołnierza. Suknia jej przylegała silnie do ciała, ujawniając bogactwo kształtów, dobrze i prawidłowo rozwiniętej kobiety. W całej postaci widać było wielki, niemal posągowy spokój, którego promieniowanie odbijało się w każdym jej ruchu, w podniesieniu powiek trochę sinawych i ciężkich, zasłaniających powoli jej wielkie jasne piwne oczy.
Futrzana rotunda, podbita srebrnemi lisami, spadła z niej i legła u jej stóp, jak zwierzę pokorne i zwalczone. Heglowa wyciągnęła jedną rękę i powolnym, spokojnym ruchem, gładziła futro, układające się w fałdy koło jej kolana.
Helena patrzyła na nią niespokojnie i z pewną ciekawością. Po raz pierwszy widziała zblizka „separatkę“ a prawdopodobnie w przyszłości „rozwódkę“ — w takiem zbliżeniu i to natychmiast po katastrofie. Pomiędzy jej przyjaciółkami nie było „separatek“, każda z nich żyła z mężem, lepiej, gorzej, ale zawsze żyła w ten, lub ów sposób. Rozwód, separacya, były często na ustach tych kobiet, lecz mówiło się o nich tak, jak mówi się o cholerze, dżumie lub innych chorobach, które istnieją, lecz o których się nie wie często całe życie nic pozytywnego. Przez umysł Heleny przebiegła cała farandola myśli. Heglowa rozstała się z mężem, straciła sytuacyę, nie jest już panią Heglową, lecz czemś połowicznem, niewyraźnem, niemającem na świecie żadnego określonego stanowiska. Spojrzała na przyjaciółkę i zdawało się jej, że dostrzega na jej czole ślady cierpienia.
— Musi ci być jednak przykro? — zapytała, pragnąc przerwać milczenie.
Heglowa potrząsnęła głową.
— Nie!... czuję się swobodną, szczęśliwą. Spełniłam mój obowiązek i to mi daje zadowolenie.
Helena uczuła jeszcze większy niepokój i zdziwienie.
Przed chwilą z ust ciotki Julii usłyszała, iż obowiązkiem kobiety jest żyć z mężem pomimo wszystkiego, co w małżeństwie niezgodnego być mogło. W tej chwili Heglowa, która zawsze imponowała jej spokojem i równowagą moralną po opuszczeniu męża, mówi „spełniłam mój obowiązek“!...
Helena wstała z kanapy i zaczęła w milczeniu chodzić po salonie. Rozpięła futro i widać było jej białą jedwabną bluzkę z szeroko roztwartym u szyi kołnierzem. Wzięła się pod boki i chodziła wolno, skrzypiąc bucikami. Nigdy jeszcze nie znajdowała się w tak fałszywem położeniu. Zdawało jej się chwilami, że Heglowa powinna włożyć futro i powrócić do męża. Hegiel był wesoły człowiek, trochę podstarzały, pełen facecyj i anegdotek, w którego bibliotece Helena czerpała od dwóch lat dwadzieścia tomów Pamiętników Cazanowy i Pamiętników Faublasa. W domu Heglów bawiono się dobrze, pomimo pewnego spokojnego nastroju, który wypływał z usposobienia samej Heglowej. Dziś, cały ten dom rozsypał się w gruzy... Dlaczego? Co za dziwne skrupuły ze strony tej kobiety?... Czy nie mogła żyć nadal tak, jak żyła dotąd?... Czy to nie było praktyczniej?
W przedpokoju zajęczał dzwonek.
Helena rzuciła się ku drzwiom instynktownie, jakby nie chcąc, aby widziano u niej Heglową.
— Każę powiedzieć, że mnie niema w domu!
Lecz pokojówka otwierała już drzwi i w przedpokoju dał się słyszeć głos Borna.
— Widziałem zdaleka, jak pani wchodziła do bramy — mówił Born do pokojówki.
Helena otworzyła drzwi od salonu.
— A, to pan! — wyrzekła — chodź pan, stało się coś bardzo ważnego.
— Co? — zapytał Born. — Przedewszystkiem pozwoli mi pani postawić w przedpokoju tę parę kaloszy; zabrałem je wczoraj przez nieuwagę. Znajdzie się prawdopodobnie właściciel.
Zdjął palto i wszedł do salonu.
— Cóż się stało? — zapytał, zacierając ręce.
Helena szerokim gestem ukazała Heglowę.
— Jadzia rozstała się z mężem!...
Twarz Borna rozjaśniła się, jakby pod wrażeniem jakiejś miłej wieści.
— Winszuję, serdecznie pani winszuję! — wyrzekł, podchodząc do Heglowej — oto krok uczciwy i szczery! Byłem przekonany, że szlachetny charakter pani nie zniesie dłużej fałszywej i kłamliwej sytuacyi, jaką pożycie pani z mężem wytworzyło!...
Oczy Heglowej zabłysły radością. Podała rękę Bornowi i wyrzekła trochę zmienionym głosem:
— Znajdujesz pan, że dobrze zrobiłam?
— Czy znajduję! — zawołał Born, zatrzymując jej rękę w swych zaczerwienionych dłoniach — ależ gdyby wszystkie kobiety miały w sobie tę szczerość w postępowaniu w samych początkach rozprzężenia ich małżeństwa, uniknęlibyśmy owej potwornej nędzy i blagi społecznej, jaką jest zaraza wiarołomstwa, fałszu, obłudy i nikczemności! Przestałaś pani kochać męża, nie masz dla niego nawet czci, nawet szacunku, dlaczego masz okłamywać siebie i świat, nosząc nazwisko, którem w głębi duszy pogardzasz? Dlaczego masz zmuszać się do utrzymywania węzła, który jest dla ciebie już kłódką więzienną, dać może jeszcze życie nowej istocie, która będzie odbiciem ojca i przedłużeniem jego istnienia na ziemi? W tchnieniu miłości powinny się rodzić dzieci, w tchnieniu szczerego wielkiego uczucia, które z dwojga ludzi tworzy podwójną jedność, dając im, jako dopełnienie mistycznej trójcy — dziecko! Dawać mu zaś życie w przymusie obojętności i goryczy, jest zbrodnią, oszustwem, kłamstwem, występkiem!... Dzieci w tych warunkach poczęte mają w sobie tę wieczną moralną tęsknicę za czemś dla nich niepojętem i niezrozumianem. Tułają się po świecie ze zwiędłem sercem, przedwcześnie skażonem, z sercem chorem, tlejącem pod masą szarego popiołu, który je pokrywa. Są to płody moralne, poronione, smutne, potwory bezbarwne od chwili swego na świat przyjścia. Dzieci takie śmieją się rzadko i nie są promieniem wesołości w domu! Rzec można, iż w łonie matki wessały w swe mózgi gorycz i ból przymusu, jaki myśli jej trawił. Bezwiednie czują się zbytecznemi i wstydzą się swego istnienia...
Usiadł na fotelu obok Heglowej, która, wpatrzona w twarz jego, zdawała się promienieć dumą i szczęściem.
— Mówię tu o dzieciach, nie o kobiecie samej — zaczął znów — a mówię dlatego, iż wiem, że pani Jadwiga siebie stawia zawsze na ostatnim planie. Lecz czyż i ta kobieta w chwili wytworzenia się atmosfery obojętności, będącej przedpokojem nienawiści, nie jest uwagi godną, niema prawa do szczęścia i życia? W takich warunkach, w jakich się dziś tworzą małżeństwa, cóż dziwnego, że szybko następuje zawód i bolesne zniechęcenie. Czyż dla noszenia tego próżnego i tak często zszarganego tytułu „mężatki“, kobieta taka ma skazywać się na wieczną zagładę i głód serca? Dlaczego skuwać istotę wolną, czującą i żywą pod pozorem, że tego wymaga dobro społeczne? Jakie dobro może dać społeczeństwu to, że pani Jadwiga w tej chwili siedziałaby w mieszkaniu wynajętem przez pana Hegla i ocierała łzy, lub chorowała ze zgryzoty?... Tymczasem teraz przybywa społeczeństwu nowa siła, sformowana, dzielna, w chrzcie łez skąpana!... Och! gdyby ci fałszywi stróże owych wygasłych ognisk domowych zechcieli zrozumieć swą złą i fałszywą rolę, jaką wypełniają!... Gdybyż zamiast halabardami „obowiązku“ zagradzać wyjście z klatki, głosili, iż tylko uczucie serdeczne może wiązać ludzi ze sobą... czyż nie lepiej, nie czyściej, nie jaśniej byłoby na świecie?
Umilkł i na chwilę zdawał się zapominać o obecności dwóch kobiet. Twarz mu lekko pobladła, oczy zaszły jakąś mgłą błękitnawą. Był ubrany czysto i wydawał się młodszym i piękniejszym w dziennem oświetleniu.
Po chwili ocknął się i spojrzał na siedzącą przed nim Heglowę.
— Biedna pani!... żal mi cię! — wyrzekł, ujmując znów jej rękę — przejdziesz niejedną ciężką chwilę, walcząc ze złośliwością świata. Będą tacy, którzy cię obrzucą błotem pogardy, za to, że nie chciałaś zakopać się żywa w grobie, dla ich przyjemności, lub czyniąc piekło sobie i mężowi, nie przepędziłaś życia w sprzeczkach, kłótniach i swarach przy „ognisku“ domowem. Świat cię odepchnie, bo świat zawsze daje racyę mężowi i tam, gdzie twój mąż wejdzie z podniesionem czołem, ty znajdziesz drzwi zamknięte!...
Heglowa uśmiechnęła się łagodnie.
— Niechże zostaną zamknięte — wyrzekła — gdyż ja do nich nie zapukam z pewnością. Jeżeli rozstałam się z mężem, to nie w celu używania swobody w łatwy i banalny sposób. Świat, czyli to, co pan nazywasz światem... to jest fałszywi moraliści i obłudnicy nie istnieli dla mnie nigdy, pomimo, że moja poprzednia pozycya „mężatki“ zmuszała mnie czasem do zawiązywania z niemi pozornych stosunków. Lecz ja byłam zawsze daleka od nich, daleka myślą i przekonaniami. Życie, które rozpocznę, będzie zupełnie inne... będzie to życie pracy i czynu!... Od świata odgradza się tak wysokim murem, że pociski jego, plotki, obmowy, nigdy mnie nie dosięgną!
— Podziwiam panią! — wyrzekł Born — mało jest kobiet, które tak otwarcie wyrzekają się świata i spraw jego... Każda w gruncie rzeczy liczy się bardzo z królową opinią i pragnie jej uśmiechu, choćby kosztem największych poświęceń.
Helena zbliżyła się do stołu. Miała w oczach wyraz stanowczy. Powzięła bowiem myśl zaopiekowania się Heglową. Słuchając słów Borna sprytem swoim potrafiła w nich odnaleźć ramię drogowskazu, ukazującego jej, jaką ścieżkę w tej stronie obrać miała. Lecz i tu, tak jak zawsze rzuciła się nagle, na oślep, mając pobudki po części egoistycznej i osobistej natury.
— Za pozwoleniem! — wyrzekła dość wyniośle, opierając się o stół — pan Born mówi w ten sposób, jakby jedna jedyna Jadwinia miała tylko odwagę rzucenia rękawicy światu. Zapominasz pan o mnie, która to czynię oddawna.
Born zwrócił się ku niej zdziwiony tem wystąpieniem.
— Dlaczego pani tak mówisz? — zapytał — nie widzę najmniejszej analogii pomiędzy sytuacyą pani a pani Jadwigi. Pani Jadwiga nie kocha swego męża, przyznaje się do tego otwarcie i rozstaje się z nim uczciwie i jawnie. Pani zaś musisz w gruncie rzeczy kochać męża, skoro mieniąc się być szczerą, pozostajesz pod jego dachem!...
Helena milczała chwilę, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Odęła usta i odparła nareszcie, nic nie wyrażającym paradoksem.
— Nie pod jego, ale pod moim dachem!
— Niechże więc będzie pod waszym wspólnym! — dodał Born z uśmiechem.
Lecz ona w locie ten uśmiech schwyciła i uczuła się nim dotkniętą.
— Nie chodzi tu w tej chwili o moje uczucie dla męża! — wyrzekła — lecz o to, co postanawiam zrobić względem Jadzi. Wiecie, że zawsze drwię ze świata i jego obłudy, dlatego też otwarcie i szczerze bronić cię będę, moja biedna Jadziu, przed oszczerstwem drugich. Dom mój jest twoim domem, uważaj go za swój! Z tego, co „ludzie“ mówić będą o tobie, śmiać się będę im w oczy. Nie przed tobą, lecz przed twoim mężem drzwi zamknę!... Masz we mnie siostrę, przyjaciółkę i opiekunkę... rozporządzaj mną bez ceremonii. Raz jeszcze ci powtarzam: mój dom jest twoim domem.
Rozkładała szeroko ręce i zarumieniła się pod warstwą bielidła. Jeszcze chwila a byłaby się zaofiarowała zastępować Heglowej matkę, ojca, babkę, tak silnie była w tej chwili sztucznie podegzaltowaną.
Heglowa wyciągnęła ku niej rękę.
— Dziękuję ci serdecznie, droga Helu! — wyrzekła z łagodnym uśmiechem, ale nie będę nadużywać twej dobroci. Wiem, że świeża separatka, to gość niepożądany na progu domu zamieszkałego przez parę małżeńską i ludzi...
Helena rzuciła się jej na szyję nie pozwalając dokończyć.
— Ludzie! — krzyknęła — drwię sobie z ludzi i ich głupich sądów!... Zdejmuj rękawiczki, kapelusz, zostaniesz u nas na obiedzie!... Ludzie, ludzie!...
Zerwała kapelusz z głowy Jadwigi i biegła z nim w stronę fortepianu. Nagle drzwi się otworzyły i cicho, jak cień, wsunęła się przez nie babcia Bednawska. Miała na sobie suknię z czarnego grodenaplu z wetmanem, którego stan zaczynał się tuż pod łopatkami, na głowie czepek z czarnych frywolitów, na rękach dziurawe rękawiczki; szła z wielką godnością, rozpuściwszy szeroko ogon sukni, gdyż dziś była u spowiedzi i we dnie takie nie zdejmowała dzień cały swych szat odświętnych i uroczystej miny.
Helena, ujrzawszy babkę, szybko ku niej podbiegła.
— Babciu, pani Heglowa rozstała się z mężem! — krzyknęła głośno, gdyż „starsza pani“ zaczynała niedosłyszeć.
Wyrwana w ten sposób ze swego majestatu, Bednawska otworzyła szeroko somnambuliczne oczy.
— He, co się stało?
— Heglowa rozstała się z mężem!...
Babcia Bednawska, jak cień, poruszała się ku kanapie.
— Bardzo mi przyjemnie! — wyrzekła, podając Jadwidze rękę.
Lecz Helena nie dawała za wygranę.
— I dobrze zrobiła! — zawołała ostro, pragnąc od tej chwili ugruntować swe zdanie i przystąpić do walki ze światem.
Lecz babcia Bednawska, powtórzywszy raz jeszcze: „bardzo mi przyjemnie!“, oddaliła się i zniknęła we drzwiach, prowadzących do jadalni.
Helena podniosła z ziemi rotundę i odebrała z rąk Jadwigi rękawiczki.
— Rzecz ułożona, zostaniesz na obiedzie — paplała — pan także, panie Born! Uwiadomię o tem, co zaszło, Żabusię i poproszę ją, aby przyszła po obiedzie na walną naradę... Musimy cię wziąść pod swoją opiekę, inaczej cię ludzie zajedzą!...
Zwróciła się ku drzwiom, prowadzącym do sypialni i na progu dodała:
— Muszę zrobić krem czekoladowy do obiadu i posłać po ciastka!...
Zniknęła za drzwiami, pozostawiając po sobie smugę heliotropu, zmieszanego z dzikim zapachem futer i wiosennej wilgoci.
Gdy drzwi się za nią zamknęły, Born pokiwał głową.
— Oj ta opieka — wyrzekł z uśmiechem — ta opieka może pani zaszkodzić więcej, niż wszelka złośliwość ludzka.
Lecz Heglowa natychmiast odpowiedziała:
— Nie będę bardzo z ich dobrych serc korzystać... Helena ma dziwnie, pomimo swej pozornej trzeźwości, egzaltowaną naturę. Szlachetne jej serce unosi ją zbyt daleko!
Born patrzył teraz w ziemię.
— Tak pani sądzi? — zapytał — według pani to serce przez panią Helenę przemawia w tej chwili?
Heglowa spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Cóż innego?
— Próżność, próżność! — odparł Born — Helena chce ofiarować przyjaźń swą pani i aprobatę dla jej postępku jedynie, aby uczynić na „złość“ światu, temu światu, którego niby nienawidzi a w gruncie rzeczy dba oń więcej niż o wzrok własny. Z zaciętością histeryczki stara się, aby zajmowano się nią ciągle i chwyta pierwszą lepszą sposobność, dającą jej możność wystąpienia z czemś, co według niej jest oryginalnością. Wczoraj naprzykład mówiła mi, iż prawdopodobnie zdecyduje się przeczytać jedno z dzieł moich. Czy to uczyni z prostej ciekawości? Broń Boże, jedynie, aby rzucić zdziwionym i przerażonym tą śmiałością ludziom — czytałam ostatnią powieść Borna!...
Heglowa natychmiast podchwyciła:
— Ostatnią powieść? — zapytała — Czy „Paryasy“ już na ukończeniu.
— Tak! — odparł Born — skończyłem nareszcie tę powieść i waham się z opublikowaniem jej...
— Pan się wahasz, dlaczego?
Born podniósł się z fotela, przeszedł kilkakrotnie po pokoju i nagle, wziąwszy do ręki niewielką w żółtej oprawie książkę, leżącą na stole przed kanapą, przerzucił kilka kartek i otwartą broszurę Heglowej podał.
— Spójrz pani! — wyrzekł nizkim, trochę zmęczonym głosem — co tu o mnie napisano!
Heglowa na okładkę książki spojrzała.
— Ależ to studyum Hohego! — wyrzekła, wzruszając ramionami — ta komplikacya, to nagromadzenie jadu i śliny człowieka, który wszelkiemi środkami chce zdobyć nazwę uczciwego i nieskazitelnego. Tego nikt prawdziwie uczciwy nie czyta... Czemże ten zwierz wściekły, który pluje na wszystko, co spotka na swej drodze, mógł dotknąć pana?
— Czem? — zawołał Born, czem? — oto, że w wściekłości swej, pracy mojej nadaje inne, podłe znaczenie. Według niego jestem... naturalistą! A ja jestem — jeżeli już mam być jakimś „istą“ — to nędzarzystą!... Tak, wyraz ten ukułem sam, w tej chwili naprędce. W pismach moich starannie unikam podniecania czytelników zawoalowanemi, zmysłowemi obrazami. Gdy mówię o kobiecie, mającej zostać matką, mówię, że jest w ciąży a nie w... interesującym stanie! Nie mogę przecież unikać starannie wzmianki o stosunku jednej płci do drugiej. Według mnie, ten objaw cudowny i naturalny, nie zasługuje na owe trykoty wstydliwości, w które obłudnicy je spowili. Dlaczego denerwować ludzi ciągłemi niedomówieniami i ukrywaniem tego, co jest chlubą i najwyższym cudem natury. W literaturze naszej panuje pod tym względem wstrętna obłuda. Nie mówi się w niej o rodzeniu dzieci, lecz mówi się o... kokieteryi z po za wachlarza, kokieteryi złej, wstrętnej, szkodliwej. Taki pan Hohe znajduje w mych pismach „lubieżność“. Wstrętnie stare musi być „ja“ tego pana, skoro go podniecają rzeczy, pisane bez cienia zmysłowości. I oto jest krytyka! I oto w czyjem ręku nieraz leży los dzieła, pisanego krwią i łzami. „Paryasy“ moi, to ci wydziedziczeni, którzy według pana Hohego... kuchnią trącą! Co począć... i do kuchni zajrzeć trzeba, bo i tam przebywa, cierpi i dręczy się człowiek, któremu winni jesteśmy za jego usługę kawał chleba i moralną opiekę! Jeżeli jednak opisując jego życie i czyny, nie opisuję flirtu buduarowego, to trudno — Maryśki i Baśki upadają nędznie, biednie i jeżeli ich upadek jest „zwierzęcy“, toć wina takich Hohe’ów, którzy pragną, aby literatura zajmowała się jedynie klasą uprzywilejowaną, „inteligentną“ (och, ile!) a jeśli już ma chłopa wprowadzić do druku, to niechże ociera łzy chusteczką, jak Staś Dzierzkowskiego, lub ma same szlachetne i piękne porywy, aby czytelnicy sądzili, że nie mają już żadnych obowiązków do spełnienia, bo wszystko jest w porządku na tym z najpiękniejszych ze światów!
Urwał i zaczął chodzić wzdłuż salonu, potrącając meble. Heglowa książkę Hohego odłożyła na bok, nie rzuciwszy nawet okiem na wskazaną przez Borna stronicę.
— Nazywa mnie „lubieżnikiem“! — zaczął znów Born a głos mu drgał namiętnym gniewem — nie jestże on wstrętniejszym odemnie lubieżnikiem! On, który w seryi obrazów ponurych i z życia czerpanych, składających moje prace, jedynie odnajduje przedmioty lubieżne, tak jak ten chory na gorączkę zmysłów, który widzi wszędzie i zawsze przed sobą podniecające go obrazy. Takich panów Hohe należałoby wziąć pod obserwacyę, gdyż więcej się oni do szpitala, niż na krytyka kwalifikują. Chciałem mu odpowiedzieć... wstrzymała mnie jednak słuszność mojej sprawy...
Heglowa wzruszyła ramionami.
— Odpowiadać — pan — jemu? Stawać do polemiki z człowiekiem, który wojuje tak silną bronią, jak słowa „religia“, „wstyd“, „tradycya“, i t. d.! Jakiegoż rodzaju słowa przeciwstawisz pan tym efektownym pociskom?
Wstała z miejsca i zbliżyła się ku Bornowi, który pot z czoła ocierał.
— Pisz pan tak, jak dotąd, pozwól, niech Hohe ślinę swą wypluje... nie dotyka ona twej uczciwej i prawą myślą prowadzonej dłoni. Bądź tak jak dotąd rzecznikiem moralnej i fizycznej nędzy; z głębin tego, co nazywają społecznemi mętami, wyciągaj nagie i brudne szkielety pokryte trądem cielesnej i duchowej zgnilizny i śmiało, otwarcie stawiaj je przed oczami twych czytelników. O tych, którzy się od nich odwrócą — nie dbaj, ci nie są jeszcze dość moralnie dojrzeli, aby zrozumieć, że obowiązkiem ich nie filantropia chwilowa, nie rzucenie ogryzka jałmużny w stronę tej armii szkieletów, lecz wzniesienie do poziomu swego dobrobytu, swego wykształcenia duchowego — tego, co zgnilizną zionie! Lecz ci, którzy chętnie na ranę cuchnącą spojrzą, którzy w niej nie „lubieżność“, lecz rozkład moralny poczują, którzy do przyczyn sięgną, którzy twój cel zrozumieją, ci są przy tobie i z tobą w chwili tworzenia, ci już dojrzeli do wspólnej nad dobrem ogółu pracy i dla nich trzeba i musisz pracować dalej, nie zważając na to, co pan Hohe o tobie pisać się ośmiela!...
Born słuchał w milczeniu, patrząc znów w ziemię, twarz mu pobladła, postarzała się, policzki zapadły.
— Tyle lat już walczę! — wyszeptał — często sił mi braknie, chwilami przysięgam sobie, że więcej nie będę pisać, to znów zrywam się do pióra. Inaczej pisać nie mogę, nie umiem. Rzucają mi w oczy naśladownictwo Zoli... gdy pisałem moją pierwszą nowelę, mało troszczyłem się o istnienie naturalizmu. Zakopany w mej pracy biurowej i w czytaniu Platona raz widząc czysty arkusz papieru, zacząłem kreślić, co mi się po myśli snuło. Przyjaciel wyjął mi arkusz ten z ręki i podał do druku... Podobno napisałem rzecz „wstrętną“, „zgniłą“, „naturalistyczną“, „lubieżną“ — czy ja wiem! Zbiorowisko rzeczy zgniłych i cuchnących, obliczonych na drażnienie zmysłów starych rozpustników! To dziwne!... a ja, gdy pisałem tę drobnostkę, miałem przed sobą piękne łany, całe złote od pszenicy, czarne jak aksamit lasy i zdrowe, białe ciała dziewcząt wiejskich; szum wichru i dusze chłopskie, spaczone i wykolejone zetknięciem się z fałszywą cywilizacyą. To wszystko podnieciło pana Hohego!... Mój Boże!...
Heglowa położyła mu rękę na ramieniu.
— Jeszcze raz powtarzam panu, że nikt nie czyta studyów Hohego!...
Born uśmiechnął się smutnie.
— Nikt? Takie, jak pani kobiety, naturalnie czytać ich nie mogą. Masz pani swój sąd i swoje własne zdanie, które wstrząsa się na dźwięk tej obłudy, ustrojonej w uczciwość religijnego szlachcica! Lecz poczekaj pani chwilkę, zaraz dam dostateczny dowód...
Podszedł ku drzwiom sypialni i, stanąwszy przy nich, zawołał:
— Pani Heleno!
Drzwi otworzyły się natychmiast i stanęła w nich Helena, ubrana w niebieski flanelowy szlafrok i biały fartuszek, przystrojony małoruskim haftem. Rękawy miała zawinięte do łokcia. W ręku trzymała flakonik z perfumami, które wylewała sobie na dłonie.
— O co chodzi? — spytała — i nie czekając na odpowiedź, wsunęła flakonik w kieszeń fartuszka i dłonie przytknęła do twarzy.
— Och!... jak pachnie! — wyrzekła, poruszając nozdrzami.
Born patrzył na nią przez chwilę w milczeniu; była dziwnie ładną, białą, różową, z aureolą rozrzuconych dokoła głowy włosów. Błękitna szata owijała ją dokoła mięką draperyą i nadawała jej urodzie słodszy, łagodniejszy charakter.
— Przyniosłem pani książkę! — wyrzekł wreszcie Born, sięgając do kieszeni surduta.
Wyjął niewielki, lecz dość gruby tom w białej okładce.
— „Pani Bovary“, arcydzieło Flauberta!...
Helena skoczyła jak kot i porwała książkę.
— Daj pan! — zawołała — czytałam w studyum Hohego bardzo ciekawe rzeczy o tej książce!
Born spojrzał na Heglowę i uśmiechnął się ironicznie.
— I cóż pani wyczytałaś w studyum Hohego?
— Och!... straszne rzeczy! — paplała Helena — pani Bovary ma to być rozpustnica francuska, ciesząca się szalenie ze swego upadku, słowem rodzaj samicy bezczelnej. Tak, tak, to ma być bardzo nieprzyzwoita książka!... Muszę zaraz wyszukać stronicę pierwszego jej upadku...
Born z szerokim ruchem ku Heglowej się zwrócił, lecz ona podeszła ku Helenie i wyjęła jej książkę z ręki.
— Nie tak się czyta książki Helenko! — zaczęła łagodnie a piękne jej ciemne oczy powlokły się jakby cieniem wielkiego smutku, nie z takiem przygotowaniem moralnem roztwiera się takie, jak „Pani Bovary“ dzieło. Trzeba się przedewszystkiem zastanowić, kim jest pani Bovary, z jakiego wyszła ona otoczenia, odkryć źródło jej upadku i nie mieć jedynie chęci wyszukania drażliwych w książce ustępów. Pamiętaj, że „Pani Bovary“, to jedno z najmoralniejszych dzieł naturalistów francuzkich. Jeżeli jedynie szukać będziesz stronic, na których są opisane „upadki“ pani Bovary, zawiedziesz się, moja droga, w swych oczekiwaniach. Upadki te opisane są bardzo słabo i trzeba być panem Hohem, ażeby wyssać z nich drażniący element.
Helena skrzywiła usta i wsunęła ręce w kieszenie fartuszka.
— Przyznaj jednak — zaczęła — że skoro opisywane są „upadki“, już książka sama przez się jest drastyczną i niemoralną... według świata! — dodała pośpiesznie.
— Nie, moja droga! — odparła Heglowa — najczęściej owe „upadki“ są tragicznemi i stanowią w sobie właśnie jądro moralności całego dzieła. Upadki pani Bovary należą do takich tragedyj a wydadzą ci się tem tragiczniejszemi, jeśli czytać je będziesz rozumem, nie zmysłami!
Objęła Helenę wpół i ucałowała ją w czoło.
— A teraz, idź robić twój krem! — wyrzekła.
— Idę! — odparła Helena — nie wiem tylko, gdzie mi się zapodziała moja Ćwierciakiewiczowa!
Poskoczyła do fortepianu, z masy nut wydobyła błękitno oprawną książkę i, idąc w stronę kuchni czytać zaczęła.
— Krem czekoladowy... krem czekoladowy...
Urwała i ku Heglowej się zwróciła.
— A jeżeli ci mąż posagu nie odda, co zrobisz? — spytała.
Heglowa uśmiechnęła się łagodnie.
— Mąż mój posag mi odda — wyrzekła — jestem tego pewną!
Helena potrząsnęła głową.
— Co za optymizm!...
— Co za pesymizm! — odrzuciła Heglowa. Zresztą nie obawiaj się o mnie... pójdę choćby za sklepowę i przez ten czas zacznę się uczyć buchalteryi...
Helena otworzyła szeroko oczy.
— Ty?...
— Tak, ja!... praca nie hańbi!...
Helena nagle klasnęła w dłonie.
— Tak, masz racyę!... masz zupełną racyę... praca nie hańbi, to pięknie z twej strony!
Stała już na progu jadalni i znów w „365 obiadów“ się zagłębiła.
— Krem czekoladowy. Bierze się cukru funtów...
Urwała, złożyła książkę, zarumieniła się pod pudrem, co jej nadało podobieństwo do poziomki obsypanej cukrem, i z udaną swobodą rzuciła:
— A... nie zbałamuć mi pana Borna... ty, pani separatko!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .


IV.
List Heleny do Żabusi.
Kochana Żabciu!

Piszę do ciebie na rogu stolnicy w kuchni. Zdarzyło się coś nadzwyczajnego. Heglowa rozstała się z mężem. Jest u mnie. Zostanie na obiedzie. Born także. Pojmujesz, że nie mogłam zamknąć przed nią drzwi i nawet uznaję, że my, mężatki, powinniśmy się nią zaopiekować i pokazać światu, że Heglowa miała racyę! Tembardziej, że widzisz moja droga, Heglowa prawdopodobnie nie kocha się w nikim a to jest bardzo ważna kwestya. Dlatego też proszę cię, moja złota, przyjdź natychmiast po obiedzie, musimy się naradzić, jak przed światem wystąpić i co mówić. Nie mam czasu więcej pisać. Całuję cię po tysiąc razy.

Twoja Helena.
P. S. Opowiem ci coś o Majeskim, uśmiejemy się obie serdecznie.
P. S. Heglowa będzie sklepową i będzie się uczyć buchalteryi. Dobrze zrobi. Praca nie hańbi.
P. S. Przyjdź prędko. Born przyniósł mi „Panią Bovary“, przeczytamy razem, już przerzuciłam, miała dwóch kochanków. Przyjdź... moja złota!
H.

Na ukos dopisano.
— Zostawię ci kremu i biszkopcików. Przyjdźże prędko, bo się rozpłynie.

List Żabusi do Heleny.
Droga Helu!

Pędzę natychmiast po obiedzie, tylko Nabuchodonozora wykąpię. Co ta Heglowa wyrabia! Czy źle jej było w domu?... Miała wszystko, czego tylko zapragnęła a Hegiel był bardzo zabawny. Ponieważ się tak stało, niechże i tak będzie. Przylecę zaraz po obiedzie. Masz racyę, że my, mężatki, powinnyśmy ją obronić, zawsze to kobieta, więc choćby nie miała racyi, trzeba jej racyę przyznać. Skoro ją ludzie z nami zobaczą, nie będą chcieli jej dokuczać. Co mi masz powiedzieć o Majeskim? Spotkałam go dziś w ogrodzie. Szłam z Drzewieckim. Ukłonił się i miał nos spuszczony na kwintę! Wiesz, ten L., adwokat, odpisał na mój anonim, przyniosę ze sobą list... naradzimy się, co mamy robić. Całuję cię wraz z Heglową.

Wasza Lusia.
P. S. „Bovary“ czytałam. Nic szczególnego. Myślałam, że to o wiele nieprzyzwoitsze, po tem, co mówił o niej Hohe. Nie czytaj, szkoda czasu!
P. S. Przyjdzie do ciebie może dziś, może jutro, taki pan z dobroczynności i będzie cię prosić, żebyś robiła piękność w żywych obrazach, na ubogich. Ja będę robiła miłosierdzie a jakże!... wypożyczę im Nabuchodonozora na sierotę; chciałam im wynająć Raka, ale nie chcą, mówią, że zdezelowany...
P. S. Moja droga! W tej chwili wrócił Rak z górki od Janowskiego. Mówili mu, że Hegiel wypędził żonę, bo ją złapał flagranti delicti, czy jak tam, z jakimś panem. Ja mówię, że to nieprawda. Powiedz to Heglowej. Naturalnie musimy ją bronić. Do widzenia, zaraz przyjdę...
Twoja Żabcia.


V.

Z szumem i hałasem zajechał amerykan przed hypotekę.
Świeżawski rzucił lejce siedzącemu w tyle groomowi i sam zaczął Helenę z kozła zesadzać. Oboje ubrani byli świeżo, szykownie, jak z żurnala wycięci, w paltach jasnych, dobrze skrajanych, ona w wielkim, żółtawym kapeluszu, okolonym olbrzymiem piórem, on w kastorowym meloniku z odwiniętem rondem.
Pod arkadami hypotecznego gmachu, w mrowisku żydów i ludzi o podejrzanych twarzach kręcił się Drechner w długim palcie, którego poły po ziemi się włóczyły.
Ujrzawszy Świeżawskich, przyłączył się do nich i natychmiast, idąc po stronie męża, coś z cicha szwargotać zaczął.
Świeżawski zżymał się i ramionami ruszał. Helena szła prosto, już znudzona tem poobiedziem wiosennem, jasnem i przejrzystem, które spędzić po części musiała w zaduchu izb hypotecznych.
Musiała jednak zgodzić się na tę nudną, według słów Świeżawskiego „formalność“, gdyż potrzebowała pieniędzy na zapłacenie po części swych drobnych długów a Świeżawski dać jej naprzód miesięcznej pensyi, przeznaczonej na wydatki domowe, nie chciał bez owego pojechania do hypoteki a później do świeżo budującego się domu. Zła więc, z ustami odętemi weszła Helena do ciasnej izdebki, nazwanej kancelaryą rejenta X. i usiadła koło drzwi na nizkiem krzesełku o poszarpanem i kłakami obwieszonem pokryciu.
Kilkunastu żydów zalegało pokój, w którym wśród stęchlizny, pisali pochyleni nad brudnemi stołami młodzi mężczyźni. Co chwila jeden z nich wstawał i szedł ku półkom, zawalonym olbrzymiemi szaremi księgami.
Helena śledziła go wzrokiem. Za oknem jasno było i słonecznie. W pokoju panował zaduch z zastygłych w powietrzu wyziewów ludzkich ciał.
Świeżawski jednak czuł się tu w swoim żywiole. Chodził, biegał, otwierał drzwi, wypadał na korytarz, powracał. Delikatny, piękny jego profil, wyniosła, pańska postawa, dziwacznie odbijała od tych ludzi przeważnie do ziemi przygniecionych, tak szarych, jak te książki, które z półek wystawały.
Helena patrzyła na męża i dziwiła się jego ożywieniu. Rozmawiał z faktorami poufale, klepiąc ich po głowach, lub po ramionach, witał się z przechodzącymi rejentami, lub pisarzami, zdawał się być w swoim domu, na łonie jednej wielkiej rodziny.
Nareszcie Świeżawski skinął na Helenę, powstała, uniosła tren sukni i szeleszcząc spódnicami, przystąpiła do biurka, po za którem stał jakiś mężczyzna łysy, trzymając duży arkusz papieru w ręku. Zaczął czytać monotonnym i cichym głosem. Helena starała się z początku zrozumieć, lecz po chwili, nie mogąc dosłyszeć ani słowa, patrzyła w okno, lub na łysinę czytającego, która śmieszną półkulą wystawała z po za brzegów papieru.
Nareszcie myśl jej uleciała zupełnie po za ściany hypoteki. Wczoraj popełniła wielkie głupstwo. Poszła do ogrodu Botanicznego z Fajfrem. Spotkała ich ciotka Julia i zmierzyła surowym wzrokiem. Fajfer żalił się, że nie jest w stanie uczyć się i przygotowywać do egzaminu. Prosił ją pokornie, aby zechciała mu udzielić dłuższej rozmowy. Przystała, podniecona surowym wzrokiem ciotki a może i błagalnym głosem udręczonego miłością chłopaka. Obiecała mu, iż przejedzie się z nim w dorożce lub karecie któregokolwiek wieczoru, i uczuwszy pewnego rodzaju zadowolenie na myśl tej niezwykłej wyprawy, oznaczyła sama dzień, pojutrze w sobotę wieczorem, o ósmej, koło szpitala Dzieciątka Jezus. Dziś cofnąć się nie mogła, jakkolwiek szczerze tego pragnęła. Fajfer budził w niej coś nakształt litości i sentymentalnego rozmarzenia, później sentyment ten pozostawiał jej niesmak i gorycz...
Łysy jegomość skończył czytanie arkusza. Było tego dużo, bitym charakterem, ze cztery strony.
Helena, trącona przez męża, ocknęła się ze swych myśli; łysy pan uprzejmie podawał jej pióro, wzięła je i natychmiast ujrzała palce męża, który wskazywał jej miejsce, pozostawione na podpis jej nazwiska.
— Tu!... wyrzekł a głos jego miał w tej chwili jakiś odcień dawno nieznanej uprzejmości.
Helena drobnym, nierównym charakterem podpisała dwa razy swe nazwisko i rzuciła pióro.
— Czy mogę wyjść ztąd? — spytała.
Mąż skinął głową. Wyszła więc na korytarz i zeszła ze schodów. Świeże powietrze owiało ją. Doznała nagle wrażenia, jakby jej ktoś ukradł kapelusz. Sięgnęła ręką ku głowie. Kapelusz był na swojem miejscu, lecz wrażenie okradzenia trwało ciągle aż do chwili wejścia pod arkady gmachu.
Lecz już za nią dążył mąż czerwony cały i kłócący się z Drechnerem. Dość brutalnie wsadził Helenę do amerykana i wziął lejce z rąk grooma.
— Idź Drechner do dyabła! — wrzasnął, zacinając konie.
Amerykan ruszył z miejsca. Ten i ów obejrzał się za tą urodziwą parą ludzi, tronującą w swych jasnych tkaninach wysoko po nad głowami tłumu. Helena siedziała prosto z zaciśniętemi ustami. Przybierała mimowoli pozycyę lokaja, założyła ręce na piersi, wyciągnęła równo nogi i oparła stopy. Czuła spojrzenie ludzi, biegnące ku niej i próżność jej rosła do potęgi. Z ulicy Miodowej wjechali teraz na Krakowskie Przedmieście, Nowy-Świat i skręcili w Aleje Jerozolimskie. Nie przemówili do siebie ani słowa, gdyż teraz oddalali się od siebie coraz więcej i to olbrzymiemi krokami.
Na skręcie ku Alei, Helena wyciągnęła ręce.
— Daj mi lejce! — wyrzekła.
Lecz Świeżawski żachnął się niecierpliwie.
— Nie ruszaj! — zawołał.
— Przyrzekłeś mi! — zaczęła Helena, lecz w tej samej chwili Świeżawski lejce w lewą rękę przerzucił i kapelusz zdjął z głowy.
Po lewej stronie Alei szła młoda kobieta blondynka, silnie zbudowana, ubrana jasno w towarzystwie mężczyzny średniego wzrostu, w cylindrze. Kobieta na ukłon Świeżawskiego odpowiedziała uśmiechem i ukłonem. Mężczyzna uchylił cylindra.
— Kto to? — spytała Helena.
— Co ci do tego — odparł Świeżawski — kobieta!
— Nie pytam o kobietę — o mężczyznę!
— Hohe!
— Ach!...
Helena odwróciła się, lecz dostrzegła tylko dość wypukłe plecy mężczyzny i brzeg jego kapelusza.
Lecz mąż szarpnął ją brutalnie za łokieć.
— Zachowuj się przyzwoicie — krzyknął — nie oglądaj się za mężczyznami!...
Helena zaczerwieniła się z gniewu.
— Hohe to nie mężczyzna! — odparła przez zaciśnięte zęby.
— A cóż to takiego?
— To literat!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podjechali do świeżo budującego się domu.
Najpierwszą osobą, jaką ujrzeli wśród gruzów, cegieł, taczek i wapna — był Drechner.
Żyd stał uśmiechnięty, trzymając w obu rękach poły palta.
— A no! — kto pierwszy? — śmiał się, podskakując na jednej nodze.
Z głębi sklepionej bramy, wybiegł wysoki mężczyzna o długiej blond brodzie i dużych niebieskich zaczerwienionych oczach.
— Dzień dobry, panie Myłkiewicz! — wyrzekł Świeżawski kwaśnym głosem — ja panu zapowiadam, że tej cegły przyjąć nie mogę.
Myłkiewicz zbladł nagle jak ściana.
— Panie Świeżawski! — wyrzekł ochrypłym głosem — panie Świeżawski, to ta sama cegła, którą w anszlagu podałem!
— Nieprawda! — wyrzekł Świeżawski, chodź pan, sprawdzimy.
Weszli obaj na dziedziniec. Helena pozostała sama z Drechnerem przed kamienicą. Tu i ówdzie snuł się robotnik, cały czerwony od pyłu ceglanego. Wchodził powoli na mostki, niosąc na plecach cegły, poukładane na drewnianych etażerkach. Zdaleka, w słońcu, robił wrażenie niewolnika, dźwigającego kosz róż.
Drechner zbliżył się do Heleny.
— Mężulko pani zna się na interesach! — wyrzekł.
Helena nie odpowiedziała ani słowa. Antysemitka do szpiku kości, nienawidziła żydów i uważała ich za organizmy niższego rzędu.
— Kamienica będzie piękna! — ciągnął Drechner. — Pan Świeżawski ją na pniu jeszcze sprzeda. Dziś miał tu przyjść już taki kupiec, ale jemu żona umarła. Przyjdzie później, po pogrzebie.
Helena patrzyła ciągle na te czerwone mury, ziejące szerokimi otworami okien i nagle zaczęła budzić się w niej chęć własności, posiadania swego, choćby takiej klatki, złożonej z cegieł i trochę wapna.
Właśnie Świeżawski z bramy wychodził, za nim szedł Myłkiewicz, zgarbiony, blady, z rękami obwisłemi wzdłuż ciała.
— Proszę mi to precz wyrzucić! — wołał Świeżawski — to dęta cegła...
— Ależ nie... w jednej czwartej — tłomaczył Myłkiewicz — ja nie mogę, panie Świeżawski, inaczej... ja nie wyjdę na swoje... ja robię według anszlagu!...,
Lecz Świeżawski nogą stos cegieł kopnął.
— A ja mówię, że tego nie przyjmę! — zawołał.
Helena sama już do powozu wsiadła. Świeżawski za nią wskoczył i za cugle uchwycił.
Myłkiewicz stał jak w ziemię wrosły, mizerny i nędzny w swej długiej, szarej odzieży.
— Co ja zrobię! — zaczął płaczliwym głosem, co ja zrobię!...
Świeżawski batem śmignął.
— Powieś się pan! — krzyknął z uśmiechem.
Koła zaturkotały po bruku, chwilę jechali w milczeniu, nagle Helena zwróciła się w stronę męża.
— To moja kamienica? — spytała stanowczym głosem.
— Jakto... twoja?
— Moja, przecież to za moje pieniądze, ty nie miałeś ani grosza, kamienica przeto będzie do mnie należeć!
Świeżawski zagryzł usta. Ciemne jego oczy zamigotały pod rondem kapelusza, migał w nich wściekły gniew, nagle pomiarkował się i rzuciwszy na ręce Heleny lejce, zawołał:
— Masz, powóź, pojedziemy do Łazienek!
Twarz Heleny rozjaśniła się natychmiast. Wyraz stanowczości znikł z niej zupełnie. Porwała lejce, wyprężyła się i radosnym głosem zawołała!
— Daj bat, proszę cię, daj bat!...



VI.

— A więc dlaczego pani się przyjść zgodziła?
— Chciałam zobaczyć, jak wyglądają w nocy Łazienki, widzę, że nic szczególnego... radabym powrócić do domu!...
— Niech mi pani da przynajmniej swoją rękę!
— Po co?
Lecz powoli Helena zdjęła rękawiczkę i podała swą obnażoną rękę Fajfrowi.
Przejeżdżali tuż pod latarnią.
Jasny blask wpadł do okna karety. Fajfer cofnął się w głąb powozu.
— Niech pani się cofnie, jeszcze panią kto zobaczy!
Helena wzruszyła ramionami.
— Niech zobaczy — wyrzekła — nie robię nic złego!...
— Ale ludzie pomyślą!
— Niech sobie myślą co chcą, co mnie to obchodzi, nudzisz mnie pan... ot lepiej powiedz mi pan, czy można liczyć na pański udział w żywych obrazach? Będziesz pan robił pana Tadeusza!...
Fajfer pokręcił głową.
— Nie mogę... egzamin!...
— Ech! — zawołała Helena, rozkładając ręce w tył głowy — co tam egzamin!... Oto, co jest mieć do czynienia z dzieciakami, z uczniakami!...
— Pani wie — zaczął Fajfer.
— Nic nie wiem, nudzisz mnie pan!...
Powóz toczył się cicho po rozmoczonych świeżym deszczem Alejach, tu i ówdzie migały latarki innych powozów, wlokących się powoli, tajemniczo, wśród koronki drzew bezlistnych.
Fajfer osunął się na kolana i rękę Heleny okrywał gorącymi pocałunkami, ona siedziała jak martwa, nie czując nic, z ustami zaciętemi, zapięta szczelnie w swem jasnem palcie, które włożyła umyślnie, pragnąc pokazać Fajfrowi, że drwi sobie ze wszelkich tajemniczych strojów, nieodłącznych od schadzek miłosnych.
Duszący zapach heliotropu, połączony z wyziewem safianu, którym lando było obite, wytwarzał sztuczną i zabójczą atmosferę. Z czoła Fajfra lały się krople potu. Drżał cały pod wpływem wzruszenia. Coraz nieśmielej przykładał swe rozpalone wargi do nieruchomej dłoni Heleny. Wreszcie oparł swe czoło o jej kolana i tak pozostał lodowaciejąc powoli pod wpływem tego nienawistnego chłodu, który bił z całej postaci młodej kobiety.
Ona roztargnionem okiem śledziła czarne masy drzew, przesuwające się po za szybami powozu. Od rana była szalenie rozdrażniona rachunkiem, jaki przysłano jej z magazynu. Nie miała ani grosza na zapłacenie go, Świeżawski odmówił jej awansu pensyi na przyszłe miesiące. Była winną sługom, pomywaczce, mleczarce — wszystkim! Przedwczoraj skończyła czytać „Panią Bovary“ i pomimo treści książki, kilkakrotnie miała ochotę zwrócić się o pożyczkę do Drechnera. Zaniechała wszakże tego zamiaru. Siedziała jednak teraz znużona silnie tą walką z materyalnemi warunkami życia.
Atmosfera moralna, którą rozsiewał w domu Świeżawski w swej namiętnej pogoni za zyskiem, udzielała się jej oddawna i wpływała w jej żyły. Wychowana przez babkę, nieznającą wartości pieniędzy, różniła się tem od męża, iż on miał w sobie namiętność powiększania kapitału, ona zaś rozrzucania na własne potrzeby i zadowolenie. Sentyment Fajfra drażnił ją i nudził. Przyszła na tę schadzkę, sądząc, że znajdzie w niej jakiekolwiek uspokojenie, coś, co jej pozwoli zapomnieć o troskach, które ją nękały. Zawiodła się. Klęczący u jej kolan drżący chłopak, wydał się jej nieznośną, trzęsącą się i głupią istotą. Odepchnęła go prawie brutalnie.
— Wstań pan, czego klęczysz!...
On podniósł głowę. Dostrzegła w jego oczach łzy. Wzruszyła ramionami i zaczęła znów patrzeć w szybę. On wciąż klęczał i teraz patrzył na jej twarz, którą widział dokładnie oświetloną światłem latarni.
Helena przypomniała sobie, iż w jednej z polskich powieści czytała o takiej damie, kokietce, jeżdżącej powozem, wieczorem, po parku Łazienkowskim. Dama ta kokietowała swego towarzysza, mówiła coś do niego; pani Bovary także spacerowała w zakrytej dorożce, lecz ona, Helena, nie miała najmniejszej chęci do kokieteryi, zamknięta tak w tem cuchnącem pudle sam na sam z Fajfrem. Wczoraj jednak na wieczorku u Żabusi rozmawiała z nim bezustannie i znajdowała nawet w tej rozmowie przyjemność...
Dlaczego w tej chwili czuła do tego człowieka odrazę? On, jakby cudowną intuicyą odgadując jej myśli, wyrzekł nagle wśród tej smutnej ciszy, przerywanej tylko turkotem powozu:
— Dlaczego pani wobec ludzi jesteś dla mnie o wiele lepszą, niż wtedy, gdy jesteśmy sami?
Ona
milczała chwilę. Nie umiała znaleźć odpowiedzi, wreszcie ramionami po swojemu wzruszyła.
— Nie wiem! — rzuciła.
— Lecz ja wiem — wyrzekł z goryczą Fajfer — przy ludziach ja jestem dla pani akcesoryum, potrzebnem do udawania namiętności, wreszcie nawet jedną z tych „małp mojej żony“, z których pani drwisz bezustannie a o które pani chodzi, jak o własną duszę... Co panią obchodzi, że taka „małpa“ wzięła na seryo pani uśmiechy i spojrzenie... o nie słowa!... bo pani słowami odtrącasz, podczas gdy oczami ciągniesz ku sobie!... I dziś, patrz pani, co się ze mną dzieje, jestem niezdolny do pracy, niezdolny do życia... dniami i nocami myślę o pani, włóczę się pod twemi oknami!... Jestem dzieckiem, sztubakiem, jak mnie pani nazywa... niech i tak będzie, kocham też panią po sztubacku, całem sercem, duszą, rozumem. Ja się męczę... ja konam... ja płaczę!...
Helena siedziała nieporuszona.
Słuchała tych słów Fajfra i nic innego nie wpadało jej do ucha, jak to, że mówił cienkim dyszkantem. Zaczęła ją minować nagła wesołość. Bała się spojrzeć na niego, gdyż czuła, że parsknie śmiechem. W jednej chwili ogarnęła okiem całą sytuacyę. Wydała się jej niezmiernie śmieszną. Fajfer usiadł teraz na przedniem siedzeniu i Helena miała przed sobą jego kolana, długie, chude, szpiczaste, wystające z pod pół zniszczonego palta.
— Zechciej pan powiedzieć stangretowi, aby mnie zawiózł na Złotą. Pojadę do Heglowej?
Fajfer porwał ją za rękę.
— Jakto? Chcesz pani już wrócić do domu?
— Nie do domu, pojadę do Heglowej...
Fajfer rękę jej konwulsyjnie w swej dłoni ściskał, nareszcie gwałtownym ruchem pociągnął Helenę ku sobie.
— Heleno, Heleno — wyszeptał.
Lecz ona żelaznem ramieniem odtrąciła go i bez gniewu w głosie wyrzekła:
— Oszalałeś pan?
Chłopak cofnął się i przez okno rozkaz jechania na ulicę Złotą stangretowi podał. Powóz ruszył szybko i za chwilę toczył się Alejami. Helena zasunęła się w głąb, oparła głowę o poduszki i zdawała się drzemać. Nie troszczyła się wcale o swego towarzysza.
Jechali tak w milczeniu długą chwilę. Wreszcie powóz stanął przy rogu Złotej.
Fajfer szukał znów ręki Heleny.
— Ja nie wysiądę! — zaczął płaczliwym głosem — może nas kto zobaczyć!...
Helena otworzyła drzwiczki.
— Dobranoc panu! — zawołała prawie wesoło.
Lecz z wnętrza powozu odpowiedziało jej westchnienie.
Zatrzymała się na trotuarze i szukała jakichś słów cieplejszych, któreby to westchnienie ukołysać mogły. Nie znalazła jednak nic. Porwała tren sukni i rzuciła w stronę drzwiczek:
— Do widzenia, do czwartku!...
I szybko w górę ulicy iść zaczęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na stoliku paliła się lampa, okryta dużym abażurem.
Drzwi z pokoju do kuchni uchylone i widać przez nie łóżko służącej, zasłane wysoko a nad niem rodzaj kilimka, pozszywanego z rozmaitych kolorowych kawałków sukna i barchanu.
Na stole nakrytym małą białą serwetką, która nie pokrywała całego blatu, stał mały biedny samowarek, koszyk z bułkami, trochę masła i dwie filiżanki, napełnione herbatą.
Koło stołu siedziała Helena w palcie, w kapeluszu, obok niej stała Heglowa w ciemnym fioletowym szlafroku, przepasanym w pasie grubym, czarnym sznurem.
— Zkąd przychodzisz? — spytała Heglowa.
Helena zawahała się chwilę; jej skośne oczy zaczęły błądzić po pokoju, jakby szukając oparcia. Wreszcie odparła:
— Jeździłam do Łazienek z Fajfrem!
Heglowa pochwyciła ją za rękę.
— Fajfer jest twoim kochankiem? — zawołała.
Lecz Helena wyprostowała się dumnie:
— Zapominasz się, moja droga! — wyrzekła dość szorstko. — Nie należę do rzędu kobiet, które mają kochanków!...
Heglowa wypuściła rękę Heleny ze swej dłoni.
— Dlaczego więc z nim jeździsz wieczorami do parku? — spytała.
— Dlaczego? — podjęła Helena — jeżdżę, gdyż nie znajduję w tem nic złego...
— Ależ on cię kocha...
— Wiem o tem!
— W takim razie postępujesz nieuczciwie. Nie czując nic dla niego, zabierasz mu czas, dręczysz go niewiadomo w jakim celu. Gdybyś go kochała, postępek twój, jakkolwiek zły i obłudny, miałby jakąś podstawę, ale tak, na co? po co?
Helena wzięła w rękę łyżeczkę i przyglądała się jej z uwagą:
— Dla zabicia czasu — odparła po chwili.
Heglowa smutnie się uśmiechnęła.
— Czasu zabijać nie trzeba, sam mija zbyt prędko a przytem, czy nie możesz zająć się czem innem...
— Naprzykład malowaniem na porcelanie — dokończyła Helena z ironią.
— Nie, moja droga! — Choć i to lepsze od twej szkodliwej zabawki. Lecz tyle jest innych dla nas koniecznych do spełnienia obowiązków...
Helena porwała się z krzesła.
— Proszę cię, nie mów mi o obowiązkach. Dosyć się o nich nasłucham u ciotki Julii...
Sięgnęła ręką i z kanapki porwała gruby zeszyt, zakreślony niewprawnemi gryzmołami.
— Cóż to za koszlony!
— To „kaligrafia“ Marysi.
— Cóż to, uczysz sługi?
— Tak, wieczorem, gdy ze sklepu wrócę...
— A!... une femme modele?
Heglowa śmiać się zaczęła.
— Proszę cię, moja Helu — wyrzekła — ironię twoją schowaj dla „małp mojej żony“. Ale wróćmy do naszej rozmowy. Cóż myślisz zrobić z Fajfrem?
— Ja, nic!...
— Powiedz mu to otwarcie, spełnisz czyn uczciwy!
Helena zaczęła pić herbatę...
— Nie powiem mu — wyrzekła — nie spełnię tego czynu uczciwego, bo to mi nie sprawi żadnej przyjemności!...
— Ależ dobre uczynki należą zawsze do tych, które nie spełniają nam osobistej przyjemności.
— W takim razie nie są dobrymi, bo każdy powinien dbać przedewszystkiem o swoje zadowolenie.
— Zkąd ty to wzięłaś? Czy i to z twego katechizmu?
— Tak, i to z pierwszej stronicy.
Heglowa, zdziwiona patrzyła na Helenę, która z najwyższym spokojem piła herbatę, przyglądając się ciągle łyżeczce.
— Katechizm twój różni się dosyć od słów Pisma!...
— Przepraszam, kochaj bliźniego swego, jak siebie samego — znaczy: oznacz przedewszystkiem normę swej miłości dla siebie a potem według tego staraj się zastosować twą miłość dla drugich!...
— Zaczynam uważać, iż coraz więcej stajesz się paradoksalną i nakręcasz wszystko do swego użytku.
— Moja droga, życie to także wielki paradoks!
Obejrzała się po pokoju.
— Hegiel ci jeszcze nie odesłał mebli?
— Nie, nie upominam się o nie!
— A posag?
— Nie pomyślałam o tem. Słyszałam jednak, że mówi, iż niema ani grosza, że wszystko straciliśmy wspólnie.
— Niech ci wyznaczy pensyę.
— Za co?
— Byłaś jego żoną!
— Więc za to ma mnie utrzymywać? Teraz pozwól, że ja coś zaczerpnę z mego katechizmu.
Usiadła naprzeciw Heleny i, oparłszy twarz na dłoni, mówić zaczęła:
— Małżeństwo nie jest interesem, aferą, moja droga!... i wstyd ogarnia każdą kobietę na myśl, iż są na świecie młode dziewczyny, sprzedające swe ciało, swą niewinność na wagę pieniędzy, gorzej niż prostytutki. Wywieszają one bowiem nad swemi w welony dziewicze spowite głowami, sztandar... Sakramentu i na świadków frymarki owej wołają kapłanów i całą rodzinę!... Czem się różnią od nich ćmy nocne, które zdają się na łaskę swego przygodnego kochanka? Różnią się bez-in-te-re-sow-nością! Tak, bezinteresownością! Bo za taką pannę, dobrze wychowaną i biało ubraną zapłacić trzeba naprzód tyle i tyle; często robić zapis na przeżycie, określić stan swego majątku. Później, w razie separacyi, mąż jest zmuszony płacić żonie... pensyę, jako wynagrodzenie za owe lata wspólnie przeżyte. Czemże nazwać to można, jeśli nie legalną i usankcyonowaną prostytucyą... Ja rozstałam się z mężem moim; co go to dotyczeć może, z czego ja żyję? Nie umiem pracować, tem gorzej! Powinnam się nauczyć! Ja nie pytam się, z czego on żyje! Ja nie mam obowiązku wypłacania mu pensyi? Dlaczego, żyliśmy przecież wspólnie razem i on, tak jak ja, należał do mnie ciałem i duszą. Dlaczego my, kobiety, mamy być zawsze tym towarem, za który płacić trzeba i któremu nawet po wybrakowaniu, po wyjściu z użycia, jeszcze, ciągle, wiecznie jak zwierzęciu, tę łyżkę strawy dawać należy?
Helena milczała, słowa Heglowej ślizgały się po jej umyśle, jak ostrze łyżew po powierzchni lodu, zostawiając zaledwie niedostrzegalne rysy.
— Moja Jadziu — odezwała się wreszcie — jesteś niesprawiedliwą, mówisz o kobietach, które się sprzedają dla majątku męża, lecz zapominasz, iż stokroć więcej jest mężczyzn, sprzedających się dla posagów żon.
— I cóż ztąd — podjęła żywo Heglowa — czy to zmienia w czemkolwiek postać rzeczy, jeśli mężczyźni postępują niegodziwie, czy to nas w czemkolwiek uniewinnia? Czy nie jesteśmy równie odpowiedzialne za owe czyny, jak oni? Czy nie stanowimy odrębnych indywidualności! Nazwano nas płcią słabą... fizycznie — zgoda! Ale moralnie jesteśmy silne bardzo, silne zarówno w złem, jak i w dobrem... silniejsze od mężczyzn... bądź o tem przekonaną!...
Umilkła na chwilę a twarz jej, pobladła cokolwiek, ożywiła się, ciemne oczy jaśniały prawie złotą barwą.
— Raz jeden trzeba — zaczęła znowu — aby między nami i nimi nastąpiło zupełne równouprawnienie! O, nie pod względem stroju i zajmowania krzeseł w parlamencie, lecz równouprawnienie jako ludzi, czyniąc nas odpowiedzialnemi nawet za nasze zbrodnie i występki. To pobłażanie litosne, to rzucanie nam „to kobieta!...“, jest dla nas obelgą! Prawo nawet, otaczając nas w pewnych razach opieką, zmuszając do zapłaty za honorowe spełnianie urzędu małżonki, to znów traktujące nas jak wiecznie małoletnie, czyni nam najdotkliwszą krzywdę. Jeżeli separacya przyzna mi jakąś kwotę ze strony Hegla... możesz być pewna, że ją odrzucę. Zdaje mi się jednak, że wbrew mej woli uczynić tego nie mogą!
Obejrzała się po pokoju pustym i zaledwie w kątach trochę zapełnionym łóżkiem żelaznem, kilkoma krzesłami, umywalnią i starą szafą.
— Do życia potrzeba mi niewiele, spać można równie dobrze na żelaznem łóżku, jak na łóżku wyrzeźbionem w czarnym dębie. I tu i tam... sny jednakowe. Czuję się zupełnie szczęśliwą i przez umysł mi nie przechodzi, iż miałam jakiś dobrobyt pozorny od chwili mego przyjścia na świat. Rodzina się mnie wyrzekła, ludzie odwracają głowy, gdy idę ulicą, aby mi nie złożyć ukłonu! Ach, gdyby oni wiedzieli, jak mało mnie ciągnie ku światu, w którym oni żyją obłudnie, dręcząc się wzajemnie...
Wyciągała ręce wysoko po nad głowę, jakby zrywając się do lotu.
— A teraz stworzę sobie nowe życie, moje własne życie!
Zastukano do drzwi kuchenki.
Heglowa wstała; idąc ku drzwiom, rzuciła Helenie:
— To Born.
Helena, nie rozumiejąc przyczyny, doznała nagłego szarpnięcia serca. To nazwisko, ten człowiek tu zjawiający się tak nagle, przejęły ją nieznanym niepokojem. Lecz Born już wchodził do pokoju, radośnie witany przez Heglową. Podała mu obie ręce, które on serdecznie uścisnął.
— Umieściłem „Paryasów“ — wyrzekł ożywionym głosem, lecz ujrzawszy Helenę, szybko się ku niej zbliżył.
— Pani tu, co za niespodzianka!...
Podała mu rękę, nie mogąc się jeszcze otrząsnąć ze zmieszania.
— Pomieściłeś pan „Paryasów“? O, to dobrze, to bardzo dobrze, prędko druk rozpoczną?
Born ręce rozłożył.
— Nie wiem, redaktor chce przeczytać.
— Jakto, przyjęto warunkowo?
— Pani wie, ja mam tak złą opinię. Redaktor lęka się, czy nie posunąłem się zadaleko. Ma obecnie w tece „Libellulę“ przez Tehanę i „Moją Babunię“ Hohego. Czytelnicy domagają się podobno utworów tych dwóch swoich ulubieńców. Być może, iż pani Tehana i pan Hohe zwycięstwo nademną odniosą...
Śmiał się, zacierając ręce, lecz gdy usiadł na kanapie i pod krąg świetlany twarz swoją podsunął, widać było dwie głębokie bruzdy, przecinające mu czoło.
— W każdym razie przyjął choć warunkowo — podjęła Heglowa — postęp jest, zaczynasz pan robić wyłom swemi energicznemi rękami.
— Ba, kiedy się od czasu do czasu krwawią i potem przez pewien czas do pracy są niezdolne — odparł Born — szczęściem rany się zasklepiają, gdy krew zdrowa i niezepsuta. Mam jednak jeszcze poważnego konkurenta, któremu prawdopodobnie miejsca w fejletonie ustąpić będę musiał. Jest nim Malewicz... Wyobraź sobie pani, ten wielki nasz uznany, pojechał aż do... Wenecyi. Naturalnie rzuci łaskawie wiązankę swych „wrażeń“, coś zupełnie nowego, powie nam o gołębiach, o placu św. Marka i o ciceronach. Dobre i to na te ciężkie czasy! Z magnackiej obory to wół, dobrze pasiony na dobrej brasze... a no!...
Śmiejąc się ciągle, zwrócił się ku Heglowej, która nie spuszczała go z oka.
— Była pani w fabryce?
— Byłam, ale nie zastałam dyrektora. Kazano mi przyjść jutro. Dano mi niektóre szczegóły. Trzydzieści rubli miesięcznie i... kawa o czwartej. I to coś znaczy...
— Zapewne, zapewne — zawołał Born — szczególniej ta kawa!
— Nie śmiej się pan — odparła Heglowa — siedząc cały dzień w sklepie będę serdecznie rada, mogąc wypić trochę gorącej kawy. Kasa jest naprzeciw drzwi, w zimie nie musi tam być ciepło. Nawet teraz widziałam, przechodząc, że poprzedniczka moja ma twarz podwiązaną...
— Zapewne — zawołał Born — ja nie mam w biurze kawy!... Ot, co to jest być kobietą!...
Sięgnął ręką do stosu książek, zrzuconych w nieładzie na sofkę...
— „Louis Lambert“ Balzaka! — wyrzekł, biorąc do ręki małą książeczkę — Jak mało ludzi czyta te studya filozoficzne genialnego francuza. Patrz pani na datę — 1832 rok!... Posłuchaj pani słów na stronicy 120: „Wola jest to fluid, własność każdej istoty, obdarzonej możliwością ruchu. Ztąd pochodzą niezliczone formy, które przybiera zwierzę i które są tylko kombinacyą jego istoty z substancyą. Jego instynkty są wynikami konieczności, nakazanej mu przez środowisko (milieu), w którem się rozwija. Ztąd różnica jego gatunków“! A dalej ciągła myśl i opieranie się na angielskiej teoryi Swedenborga!.. Kto mówi teraz o Swedenborgu, kto zna, kto myśli o nim, jakkolwiek wyraz „ewolucya“ jest na ustach wszystkich?
Przerzucił znów książki i wziął do ręki zeszyt z gryzmołami służącej, który Helena przed chwilą rzuciła.
— Phi! — wyrzekł, śmiejąc się — panna Marysia robi postępy, widzę, że A coraz wyraźniej się rysuje!...
Lecz Heglowa wyrwała mu zeszyt z ręki.
— Nie śmiej się pan — zawołała — gdybyś widział te biedne palce, popękane od ługu, z jakim wysiłkiem starają się przekreślić owo A przez pana wyśmiane, uczułbyś nawet poszanowanie dla tej „panny Marysi“.
— Kto pani mówi, że ja jej nie szanuję? Wszak to jeden z moich paryasów i to jeden z głównych. Sług jest prawie tyle, co „dam“, często nawet więcej, bo trzy i cztery obsługuje zwykle jedną „damę“. Otóż ta cyfra to potężna siła. Armia bosa, ale podstawę społeczeństwa stanowiąca. Pomyśl pani... najczęściej sługi zajmują się wychowaniem dzieci w mniej zamożnych domach, one dają im pierwsze zasady moralne, one rozwijają ich umysł. Społeczeństwo nie zdaje sobie nawet sprawy, jak ważną rolę w życiu gra sługa! Pisałem o tem nieraz. Pan Hohe odpowiedział mi, iż pisma moje czuć „swędem kuchennym“ i jako szlachcic z dziada pradziada, jako środek „uspołecznienia“ Kasiek i Marysiek proponuje wymysły i... bat.
Heglowa roześmiała się serdecznie.
— Oto, co jest być... karmazynem!...
— Czy pani wie — zapytał Born — że on już teraz zaczyna się podpisywać Hohe-Tański!
Śmieli się oboje, lecz śmiech ich został przerwany ostrym głosem Heleny.
— Hohe ma słuszność, sługi są to rozpustnice, próżniaczki i, zajmując się ich „uszlachetnieniem“, tracimy czas napróżno!
Oboje spojrzeli na nią ze zdziwieniem.
Zwykły jej ironiczny uśmiech przeszedł w grymas goryczy. Zwróciła się teraz ku Heglowej i patrząc jej prosto w oczy, wyrzekła:
— Nie sil się, moja droga, na „uspołecznianie“ Marysi. Im więcej postarasz się o rozwinięcie jej umysłu, tem gorzej ci ona odpłaci!
Wstała i zaczęła zapinać rękawiczki.
— Miałam i ja, będąc jeszcze bardzo młodą, w pierwszych miesiącach mego zamążpójścia, manię uczenia katechizmu i geografii mojej służącej, Anny. Zapłaciła mi szybko i dobrze, o z procentem!...
Born powstał także i ku Helenie się zbliżył.
— Czegóż to dowodzi? — zapytał — zapomniałaś pani, że całe wieki zostawienia odłogiem moralnej istoty tej Anny, pracowały nad wytworzeniem jej złego i niewdzięcznego czynu. Postępek jej powinien tylko był pani wykazać, jak wielką musi być nędza moralna tego gatunku ludzi i jak grubą skorupa, okrywająca ich duszę. Nie przeczę, iż praca jest ciężka, ale i obowiązki nasze względem tej zaniedbanej części nas samych jeszcze cięższe. Dlatego pani nie powinnaś się zrażać, lecz na nowo zacząć pracować w tym kierunku!...
— Dziękuję — odparła sucho Helena — jedna próba wystarczyła mi już na całe życie! Powiesz mi pan swoim zwyczajem, iż kiedyś tam, po dziesięciu przemianach i ja będę kosztować słodkich owoców mej pracy... Zostawmy jednak w tej chwili transformizm na boku, dobry on tylko w zastosowaniu naukowem...
Born uśmiechnął się ironicznie.
— Niechże i tak będzie — wyrzekł — tylko owe zastosowanie naukowe doprowadzi nas zawsze do teoryi Swedenborga. Nie możemy przecież przyjąć za zasadę, że człowiek jest ostatnim wyrazem doskonałości. Jesteśmy tak nędzni, tak ułomni, a nawet w cudownej maszyneryi naszego ciała tak często niedoskonali, iż przyznać pani musisz, że musimy przetransformować się jeszcze w setki innych gatunków.
— W aniołów — poderwała ironicznie Helena — gdyby kto słyszał autora „Maryśki Olejarek“, mówiącego w ten sposób — śmiałby się serdecznie.
Twarz Borna powlekła się cieniem smutku.
— Znów powracamy do błędnego koła — wyrzekł zmienionym głosem — znów pani przypisujesz pracom moim złe i nieuczciwe zamiary!
Lecz Helena miała od kilku chwil wyraz gniewu wyryty na twarzy. Patrzyła bystro na Heglową, której piękny profil rysował się dokładnie, oświetlony wązkim białym świetlanym konturem, na Borna tak ożywionego i zdającego się odżywać w tem skromnem, szarem i biednem mieszkaniu na tę ciszę spokojną bez trosk o stroje, wydołanie życiu nad stan i zda się bez moralnego rozstroju.
Wszystko to zaczęło szarpać dziwnie jej sercem, czuła, iż jest tu intruzem, że słowa jej dzwonią źle, fałszywie, że twarz jej musi wydawać się brzydką i nieharmonijną w tej całości.
Szybko wsunęła ręce w kieszenie palta.
— Odchodzę — wyrzekła, zwracając się ku drzwiom.
Raz jeszcze spojrzała na Heglową i Borna; jakaś myśl przewinęła się jej przez umysł, gdyż uśmiech ironiczny rozjaśnił jej usta.
— Pan mnie odprowadzi? — zapytała nagle miękim i pieszczonym głosikiem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Często pan bywa u Jadzi?
— Bardzo często!
— Dziwna kobieta!
— Nie dziwna kobieta, lecz kobieta-człowiek, w całem tego słowa znaczeniu!
Helena zesznurowała usta pod cienką osłoną woalki.
— I ja podziwiam w niej energię, z jaką gra rolę bohaterki, wyjętej z powieści pani Schwartz...
Born brwi zmarszczył.
— Pani Hegiel nie gra żadnej roli! Jest to kobieta, dla której materyalne warunki życia prawie nie istnieją. Dlatego czuje się równie szczęśliwą w swem ubogiem mieszkaniu, jak poprzednio u Hegla. Jestem przekonany, że potrafi wyrobić sobie samodzielne stanowisko pomimo trudności, z jakiemi spotykają się pragnące pracować kobiety.
— Być może — odparła Helena.
Milczeli długą chwilę, idąc powoli Krakowskiem Przedmieściem, na którego chodnikach mało już było przechodniów. Gdzieniegdzie rewerbery płonęły słabo, tu i ówdzie błyszczała jeszcze oświetlona cukiernia. Po tej ciemni nocnej włóczyły się kłęby wilgoci wiosny wczesnej, woniejącej silnie zmoczoną i parującą ziemią.
— Pani żyjesz w świecie pseudo-plutokracyi i pseudo-karyerowiczów — zaczął znowu Born — gdybym mógł użyć tego wyrażenia, pani żyjesz pseudo-życiem społecznem. To ubieganie się za powiększeniem nędznego jakiegoś kapitaliku, ten wyzysk drobiazgowy, to żarcie się o dziesięć rubli podwyżki na jakiejś posadzie kolejowej, ta chęć dojścia, zrobienia pseudo-karyery, karyery blaszanej, głupiej, pstrokatej — oddziaływa na panią. Mąż pani za cel każdego dnia postawił sobie zrobienie dobrego interesu i brutalne zadowolenie jakiejś chęci, bądź zmysłowej, bądź pokrytej domieszką inteligencyi, na wrażliwej i nerwowej naturze pani odbija się to, jak na kliszy fotograficznej. Nie mając kapitałów do umieszczania i brania z nich procentów, umieszczasz swój kredyt i zaciągasz długi, nie płacisz rachunków, mąż twój zadawalnia się banalną rozrywką, ty zaś, wykwintniejszą mając naturę, przystrajasz te rozrywki w delikatniejsze dekoracye. Jesteś szalenie wrażliwą, to co cię otacza, odbija się na tobie, jak na kliszy fotograficznej. Nieprzetrawione nawet oddajesz wrażenia, jako swoje własne teorye. Zaprawiasz je goryczą pesymizmu i stąd patrzysz na świat, na ludzi, na ich prace, jak przez okulary, na których co chwila osiada tchnienie bliskiej ci istoty.
Zatrzymał się, jakby dla nabrania oddechu i ciągnął dalej zniżonym głosem.
— Mówię tak do pani, po raz pierwszy; po raz pierwszy analizuję twoje otoczenie i mówię tak o twoim mężu. Ale dostrzegłem w dniach ostatnich, że stoisz pani na krawędzi i że sama się popychasz w przepaść istotną i dla ciebie zgubną...
Sądził, że odpowie mu zwykłą swą formułką o „swej własnej moralności“, o „swym katechizmie“, lecz ona szła obok niego powoli, z głową spuszczoną, trzymając jedną dłoń wsuniętą pod jego ramię. Była tak blisko niego, że przez rękaw palta czuł jej ramię, opierające się o niego z jakiemś poddaniem się i pokorą.
— Nic mi pani nie odpowiada? — zapytał — to dobry znak, słowa moje trafiają do twego przekonania. Widzisz pani, jak jesteś uczciwem, dobrem, ale zarazem wrażliwem dzieckiem. Kilka tych chwil, spędzonych z panią Hegiel oddziałało na panią dodatnio. Powinnaś pani częściej do pani Jadwigi przychodzić... byłoby to dla ciebie z wielką korzyścią...
Ona milczała chwilę, wreszcie odezwała się zmienionym głosem:
— Nie mogę!... gdybym zasmakowała w waszym sposobie życia, nie mogłabym się później pogodzić z mojem otoczeniem!
— A któż pani każe się z niem godzić, kto? Od lat czterech żyjesz pani w ciągłej rozterce z tem, co cię otacza, zaczynając się teraz jedynie powoli zgadzać z trucizną, którą to otoczenie wytwarza. Przywykniesz do tej trucizny i stanie się z ciebie szkodliwe i jadowite zwierzę... zanim to nastąpi, opuść dom, który ci nie daje tego, co dom męża dać powinien! Rozstań się z mężem!
Oboje zatrzymali się równocześnie. Stali teraz na rogu placu Teatralnego i kilka lamp rewerberowych oświetlało jaskrawo ich twarze. On był trupio blady, jak człowiek, który stawia w tej chwili los życia na jedną kartą, ona trzymała oczy uparcie spuszczone w ziemię, kryjąc podbródek w wysoko podniesionym kołnierzu paltota.
Born pochwycił jej rękę.
— Zechciej mnie zrozumieć — wyrzekł gorączkowo — nie występuję w tej chwili w roli twego uwodziciela, nie jestem człowiekiem, który dla własnych celów rozbija w puch ogniska domowe. Małżeństwo, które złączyło uczucie i które uczucie to przechowuje do zgonu, jest dla mnie dowodem wzniosłej piękności i tryumfującego udoskonalenia. Lecz to, czem jest twoje małżeństwo, to hańba i plaga społeczna, to podniecanie się wzajemne do szkodliwości dla ogółu, to parawan wiarołomstwa i obłudy. Co robisz pod jednym dachem z tym człowiekiem, co cię wiąże? Dajesz mu trochę pieniędzy, któremi on obraca, a on ci nawzajem wypożycza swe ramię, gdy wchodzisz do sali balowej i nazwisko mężatki, gdy w oczach świata udajesz nędznicę, którą nie jesteś, którą ty być nie możesz! Frymarka to straszna, targ to bezczelny i jawny, a mimo to tolerowany codziennie, przyjmowany przez ludzi z uśmiechem na ustach!...
Ściskał jej rękę w gorącem uniesieniu, głos mu drżał, słowa konały na ustach.
— Wiem, co przez umysł twój zatruty przechodzi w tej chwili — wyrzekł po kilku sekundach milczenia — myślisz: Born kocha się we mnie i zuchwale proponuje mi porzucenie męża, aby później skorzystać z tego. Mylisz się, nie kocham cię, tak jak ty sądzisz, i gdyby to koniecznem dla przywrócenia ci wiary w uczciwość ludzi się okazało, gotów jestem przysiądz ci, że nigdy cię nawet widzieć nie będę... Czy ci to wystarcza... czy chcesz, ażebym ci przysiągł?...
Lecz ona szybko miękim ruchem położyła mu rękę na ustach.
— Nie przysięgaj — zawołała — bo... niedotrzymasz!...
On brwi zmarszczył i w jednej chwili wzruszenie jego zniknęło.
— Drwisz pani, jak zawsze? — zapytał.
Lecz ona odparła wśród przymuszonego śmiechu i łkania:
— Nie, nie drwię, przeciwnie, jeśli żartuję, to jedynie dlatego, aby nie wybuchnąć płaczem, nie przytulić się do twojej piersi i nie pójść za tobą w tej chwili!...
— Nie, nie — zawołał Born, odsuwając ją prawie od siebie — nie tak, nie tak, byłoby to skorzystanie z chwilowego rozdrażnienia pani. Nie jak dziecko, wiedzione na pasku, nie jak kobieta, ciągnąca za sympatycznym dla niej mężczyzną, lecz jak człowiek odpowiedzialny i świadomy swych czynów, powinnaś pani przystąpić do tego kroku. Nie dziś, nie jutro nawet... jedź do domu, oblicz się z sobą samą, ze swą siłą, ze swą uczciwością i nie mów mi nawet, co postanowisz! Niech ja, niech moja osoba tu w grę nie wchodzi, dzisiaj tak, jakbyś mi była zupełnie obojętną, pamiętaj w tej chwili o sobie i zrozumiej, czy uczciwością jest zajmować stanowisko, jakie zajmujesz w tej chwili.
— Jeszcze jedno, gdybym, znając cię dokładnie, wiedział, iż wpływ twój szlachetny może wyplenić złe instynkty twego męża, dopomógłbym ci do tej ciężkiej pracy i powiedział: spróbój!... lecz nie ty możesz mieć przewagę nad mężczyzną, zawsze i wszędzie mężczyzna będzie cię prowadził i miał nad tobą wpływ potężny. Nie jesteś ukutą z jednej bryły, jak Heglowa, z takich kobiet wyrastają bohaterki, z takich jak ty — łupy dla włóczących się po świecie sentymentalnych, lub zmysłowych samców.
Skinął na przejeżdżającą doróżkę i wciąż milczącą Helenę ku stopniom powozu podprowadził.
— Bądź zdrowa — wyrzekł, ujmując jej rękę — nie śmiem się spodziewać, lecz milczenie twoje dużo dobrego mi wróży. Od ciebie zależeć będzie, czy się zobaczymy... ja więcej do domu waszego nie przyjdę... Patrzeć tam na ciebie, zanadto mnie boli!
Helena wsiadła do powozu i przelotnie spojrzała na twarz Borna. Nigdy nie uczuła tyle bojaźni wobec mężczyzny, jak w tej chwili. Born wydał się jej o wiele wyższym, a bladość jego stawała się w świetle zielonego szkła latarni prawie trupią.
Doróżka ruszyła w stronę Leszna.
Born stał długą chwilę i patrzył za znikającym w oddali powozem, którego turkot brzmiał rozgłośnie wśród pustek ulicznych, wreszcie umilkł zupełnie w masie czerniejących domów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Proszę pani, starsza pani nie chce się spać położyć!
— Dobrze, zaraz tam przyjdę!
Helena zrzuciła palto i kapelusz i, ubrana, w swej białej jedwabnej bluzce i czarnej wełnianej spódnicy, skierowała się w stronę pokoju babki.
Przed nią szła pokojówka, trzymając w ręku lampę!
— A to listy dla pani — wyrzekła, podając Helenie kilka zapieczętowanych kopert.
— Ten biały z błękitnemi ptaszkami, to od pana Fajfra; przyniósł go sam niedawno i prosił, żeby go pani oddać w sekrecie!...
Helena zacisnęła z gniewem usta. Postanowiła w tej chwili zerwać z Fajfrem, który poniżał ją w oczach służących. Schowała listy za gors i wzięła z ręki pokojówki lampę.
— Możesz iść spać — wyrzekła, nie patrząc na twarz służącej.
Wszedłszy do pokoju babki, zastała starą Bednawską w zwykłym jej negliżu, to jest w krótkiej czerwonej spódnicy i kaftaniku, na środku pokoju, mocno ożywioną, pochyloną nad stolikiem, na którym leżały całe stosy zżółkłych listów, powyrzucanych na serwetę z małej szkatułki.
Staruszka trzymała w ręku świecę i kolejno podnosiła do oczów każdy świstek. Pod ścianą, w postawie wyczekującej, stała kucharka, trzymając w ręku nocną koszulę Bednawskiej.
— A ja ci mówię, że skradłaś! — krzyczała zaperzona babka — skradłaś, bo jeszcze wczoraj karteluszek był między innemi bileduxami!
Helena postawiła lampę na komodzie.
— O co babci chodzi?
— Wyobraź sobie! — krzyknęła Bednawska — brakuje mi w kasetce wierszyków, które pan Strumbski napisał dla mnie jeszcze wtedy, gdy się o mnie starał. Były na welinie z wiązanką niezapominajek zasuszonych, przypiętych na rogu... Zaczynał się poemat słowami:

Za nic perły, bławaty,
Nie masz już Fortunaty...

Pan Strumbski napisał ten poemat na mój — odjazd w sąsiedztwo. Każ kucharce, niech mi zaraz odda ten karteluszek...
Helena w każdej innej chwili byłaby roześmiała się, lecz czuła się szalenie rozdrażnioną i dziwnie smutną.
Zbliżyła się więc do stolika, mówiąc:
— Niech babcia pozwoli, ja poszukam!
Zagłębiła ręce w masie tych zżółkłych papierów, które zaszeleściły jak jesienne liście. Niektóre były tak stare, że miały podobieństwo do skrzydeł motyla w proch się rozpadających.
Natychmiast odnalazła „karteluszek“ pana Strumbskiego. Podała go babce, lecz ta nienawistny wzrok na drzemiącą kucharkę rzuciła.
— O! Basia podrzuciła, bo się przelękła! — zamruczała, składając do kasetki wszystkie bileduxy.
Zamknęła ją na klucz i podreptała do komody.
— Proszę cię — zawołała — weź ty mi te ruble stąd, weź je sobie. Każesz mi jutro zmienić na inne... Prosiłam, żeby mi zmieniły pieniądze, a te dziewczyniska przyniosły mi za sto rubli cuchnących papierków... wódką śmierdzą... powąchaj!... Gdzież ja to mogę pomiędzy bieliznę włożyć... zabieraj... zabieraj!...
Rzuciła na ręce Helenie cały stos papierków rublowych, poczem, mrucząc ciągle, do łóżka podeszła.
— Basia... dawaj koszulę! — krzyknęła. — Gdzieżeś ty widziała, ladaco jedna, żeby pani na sługę czekała!...
Pomacała pod poduszką i wyciągnęła kilka rodzynków, które ssać zaczęła, powtarzając z cicha:

Za nic perły, bławaty,
Nie masz już Fortunaty...

Helena wysunęła się z pokoju. Weszła do sypialni i wrzuciła pieniądze do szufladki od tualetki. Pieniądze te spadły jej jak z deszczem. Pomiędzy oddanemi jej przez pokojówkę listami był jeden list od krawcowej. Wiedziała co on zawiera — groźbę podania skargi do sądu. Teraz mogła dać niewielkie à conto — wiedziała, że babka zapomni i nie zażąda zwrotu swych pieniędzy. Z tej więc strony uspokoiła się znacznie. Kamień spadł jej z serca... Dla niej troska materyalna była główną przyczyną niepokoju. Postawiła lampę na tualetce i powoli rozbierać się zaczęła. Zdjęła stanik i gorset, i rozpuściła włosy. Cienka, płócienna, haftowana koszula z dużym błękitnym monogramem obejmowała jej gors i ramiona. Pod szyją ciemniały doły „solniczek“, które doprowadzały ją do rozpaczy. Ręce długie i chude pokryte były masą ciemnych włosów — nie rozwinęła się bardzo, tylko wydłużyła, wyciągnęła w górę prosta i smukła jak sosna.
Sięgnęła ręką do kieszeni spódnicy i wyjęła z niej listy.
Położyła je na łóżku i zdjęła buciki, pończochy i odsłoniła kołdrę. Ustawiła lampę koło łóżka, natarła ramiona i nogi wodą kolońską, spudrowała twarz i powoli wsunęła się pod kołdrę. Chwilę leżała z oczyma na wpół przymkniętemi. Słowa Borna, cała ta scena tak niespodziewana wstrząsnęła jej istotą. Doprowadzona natychmiast do równowagi zajściem z babką, sprowadzona do rzeczywistości wejściem na próg domu, który był jej gniazdem — starała się odnaleźć owo wrażenie, które ją ogarnęło tam, na Teatralnym placu, przy boku tego człowieka, który radził jej — pozostawić to wszystko precz i wyjść stąd... (gdzie?... po co?...) wyjść samej, samej jednej!
Obejrzała się dokoła i wyciągnęła powoli. Materac wydał jej się miękim, poduszka doskonałą, jasiek w sam raz pod głowę dopasowanym. Z przyjemnością przesunęła palce po atłasie kołdry. Przez te cztery lata zaprowadziła duże zmiany w sypialni. Drzwi kryły portyery, podłoga wybita była dywanem, nad łóżkiem zwieszały się białe muślinowe firanki. Tualetka pełna była flakonów, puszek, pudełeczek, na umywalni stał błękitny przybór do mycia, świecący w oddali jak olbrzymie szafiry.
Powoli Helena poddała się tej kołyszącej ją ciszy i uczuciu zadowolnienia, jakie ogarnia ludzi w chwili ułożenia się do snu wśród znanych nam i ulubionych sprzętów. Głos Borna tracił swą siłę i oddalał się od niej coraz więcej, tak, iż niedługo nawet dźwięku jego rozróżnić nie była w stanie.
Sięgnęła ręką po leżące listy i czytać zaczęła.



VII.
List Żabusi do Heleny.
Moja złota Helu!

Wyobraź sobie, co się stało. Ułożyliśmy wszyscy jechać w sobotę do Marcelina rano, aby zobaczyć wschód słońca. Pojedziemy konno. Rak konie już zamówił, te same co przeszłej niedzieli. Wszyscy nasi już zamówieni, przyjdą jutro do nas na kolacyę. Nie kładziemy się spać, tylko czekamy wszyscy razem do rana, siadamy na koń i machamy do Marcelina. Raka wyprawię naprzód z prowiantami. Babcia i dziadzio przyjadą później z Nabuchodonozorem. Fajfra jutro uwiadomię, a może wolisz innego, to mi napisz i przyślij przez Basię, jak będzie szła do miasta. Całuję cię po miliony razy.

Twoja przywiązana Kochanowiczowa.
P. S. Nie przyprowadź czasem Heglowej, bo nam całą zabawę popsuje, ani twego męża. Z kobiet będzie ty — ja — i nikt więcej. Nie lubię bab, robią plotki.
P. S. Wiesz, mówią, że Born z Heglową tego — ale ja tam niewiem, choć podobno ciągle u niej siedzi.


List Fajfra do Heleny.
Szanowna pani!

Proszę mi wybaczyć, że tak późno nudzę cię jeszcze moją osobą, ale sądzę, iż dzisiejsze nasze nieporozumienie jest tylko chwilowe i pani zlitujesz się nademną, gdyż jestem bardzo nieszczęśliwy!... Powróciwszy do domu, próbowałem się uczyć, ale musiałem coprędzej zamknąć książkę, gdyż zamiast liter, widziałem przed memi oczami Twoje, pani, oczy i słyszałem twój cudny głos, który brzmi mi w uszach jak śpiew anielski. Jedyną moją myślą i pragnieniem jest oddychanie tem co ty powietrzem, życie obok Ciebie i patrzenie na Twoją postać!... Niestety, czuję i wiem, że jestem dla ciebie niczem, choć chwilami mógłbym myśleć, że żywisz dla mnie gorętsze i lepsze uczucia. W głowie mi się mąci. Pani Heleno,... miej litość nademną!

Granicami tego świata, twoich ramion dwoje!

Oto co jest obecnie dewizą mego życia! Pod stopy twoje składam serce moje, to serce, które dla ciebie jedynie żyje i bije. Kocham Cię!...
Zechciej pani przyjąć zapewnienie mego głębokiego szacunku i poważania, z jakim zostaję.

Stanisław Fajfer.

P. S. Będę przechodził koło okien pani punkt o północy. Daj mi dowód twej łaski i daj mi dowód, że się na mnie nie gniewasz! Jeżeli okno twej sypialni będzie oświetlone, to znaczy, iż mam prawo czuć się szczęśliwym. Zechciej pani przyjąć zapewnienie mego szacunku, z jakim zostaję

Stanisław Fajfer.


List prezesa komitetu przedstawienia amatorskiego na cel dobroczynny do Heleny.
Szanowna pani!

Mam honor donieść, iż szanowny profesor Oksiński zdecydował się na wybór obrazów, mających być przedstawionemi w d. 28 b. m. na scenie teatru Wielkiego na dochód dobroczynny. Role przypadające sz. pani w udziale, są:
1-o. Piękność w obrazie „Piękność, Miłosierdzie i Bogactwo wspomagające Niedolę“.
2-o. Prawdy w obrazie „Tryumf Prawdy“.
Pierwsza próba w niedzielę po południu, na scenie teatru Wielkiego.
O przybycie punktualne najuprzejmiej upraszamy.
Zechciej pani przyjąć wyrazy poważania.

Sługa powolny J. N. Kanis.

Helena nie otworzyła nawet czwartego listu. Był od szwaczki, lecz teraz nie troszczyła się już o nic. W perspektywie miała wycieczkę do Wilanowa i żywe obrazy, które w umyśle jej przedstawiały cały szereg nadzwyczajnych przyjemności.
Przeciągnęła się rozkosznie. Życie w tej chwili wydało się jej wesołe — obraz Borna, Heglowej szarzał i zapadał w cienie. Wreszcie wzruszyła ramionami i zgasiła lampę.
Leżała chwilę w milczeniu i starała się znów powrócić do poprzedniego usposobienia, lecz owo miękie rozrzewnienie znikło a natomiast wspomnienie Heglowej a nawet po części Borna zaczęło w niej budzić lekkie uczucie niesmaku...
Nagle przypomniała sobie list Fajfra. Porzuciła go na łóżku. Należało go zniszczyć, Świeżawski mógł powrócić lada chwila, nie należało mu dawać broni w rękę, gdyż dotychczas wojowała właśnie głównie swą nieskazitelnością.
Potarła szybko zapałkę i porwawszy z kołdry list, przytknęła go do płomyka. Ostrożnie, odchylając muślin firanek, trzymała w ręku płonący papier, który jaskrawym blaskiem napełnił sypialnię. W tej samej chwili wybiła w jadalni dwunasta. Helena przypomniała sobie post scriptum Fajfra i parsknęła śmiechem. Wysoko podniosła obnażoną rękę z płonącym papierem i skierowała ją ku oknu. Migocące światło oblało ją całą, jak łuną purpurową o złotych odblaskach.
Nagle zgasło i Helena, śmiejąc się ciągle, rzuciła na podłogę czarne i zwęglone szmaty papieru, które opadły powoli na dywan, jak trupy żałobnych motyli.



VIII.
List Heleny do Borna.

Nie potępiaj mnie pan, proszę, i nie miej do mnie żalu. Nie pójdę za twą radą i nie rozstanę się z mężem. To niemożliwe. Zaraz panu powiem dlaczego. Przedtem jednak proszę, odrzuć wszelki żal i przeczytaj ten list z zimną krwią, tak jak ja te słowa piszę.
Nazwałeś mnie pan wczoraj istotą wrażliwą, impulsywną, odbijającą na swej duszy myśli, otaczających mnie istot, z wiernością kliszy fotograficznej. Panie Born, masz pan racyę! Jestem taką istotą i to od chwili urodzenia i dlatego też krok tak ważny, jak rozstanie się moje z mężem, potrzebuje być mi poprostu może nakazanym przez kogoś, wskazanym i niemal za mnie wykonanym. Sama nie zdobędę się nigdy na porzucenie domu, w którym może mi źle, w którym czuję się bez dachu nad głową, lecz do którego się... przyzwyczaiłam. Nawet do tego człowieka, którego świat nazywa mężem moim, przyzwyczaiłam się najzupełniej. Więcej panu powiem, przyzwyczaiłam się do mego pesymizmu i gdybym musiała, zmieniając rodzaj życia, wyrzec się szyderstwa i zacząć inaczej patrzeć na świat — cierpiałabym. Może to jest chorobliwe, ale tak być musi. Powiedziałeś mi pan kiedyś — o, już dawno — że ja z nowych prądów, które dawniej tak silnie burzyły nasze społeczeństwo i którym brat mój z taką łatwością dawał się unosić, wyssałam źle zrozumiane myśli i przekonania i te, jako czyny, teraz w życie wprowadzam. Dzieckiem byłam prawie, gdy te prądy biegły i słowa „wiedza, wiedza“, jak sztandar szumiały koło uszów moich. Brat mój także mówił o wiedzy, pragnęłam ją poznać choć w setnej części i dowiedzieć się, na czem polegać miało owo poznanie... prawdy. Lecz wybrałam się źle.
Właśnie w obozie waszym panował zamęt i anarchia. Nie dowiedziałam się nic, oprócz jednej wielkiej prawdy, która wydawała mi się wówczas niewykonalną, to jest postawienie swego „ja“ na pierwszym planie i koncentrowanie wszelkich sił do zadowolenia owego „ja“ swojego. Wychowana przez babkę romantycznie, odrzucałam to zdanie, jako zbyt bezwzględne. Przyszło życie i to wykazało mi w pełni, że każdy człowiek w głębi swojej owe „ja“ stawia na pierwszym planie i jemu hołduje. Biada więc tym, którzy tego nie uczynią, zginą bowiem w promieniowaniu drugich „ja“ i zostaną ich sługami. Nie miałam ochoty być zjedzoną przez tych drugich, wolałam więc wydobyć swoje „ja“ z ukrycia i kazać innym kłaniać się mu i dogadzać. Nie jestem ani gorszą ani lepszą, od innych. Przytem jestem deterministką, dlatego nie oburzam się na postępki innych. Szydzę z nich co najwyżej do chwili, w której postępki te nie szkodzą mojej osobie. Wtedy staję się złą i bezwzględną — bronię się. Co więc z podobnemi zasadami mam począć w waszym świecie, w świecie złożonym, jak mówicie ciągle z „obowiązku“, z „pracy, itd. ja znajduję ten przymus i to rwanie życia na strzępy za rzecz zbyteczną, drugim nie przynoszącą w rzeczywistości pożytku a mnie zabijającą. Jakie mam prawo pastwić się nad sobą, poddając się pod moralną i fizyczną torturę, dlatego jedynie, że pewna część ludzi takich, jak pan, lub Heglowa nazywa pożycie moje z mężem, nieuczciwością, obłudą, wyzyskiem opinii, itd. W waszych oczach rzecz się przedstawia w tem świetle, w innych zaś, należących do ludzi, którzy według tradycyi zowią małżeństwo „nierozerwalnym sakramentem z woli Boga“, właśnie rozstanie moje z mężem byłoby zbrodnią i występkiem. Powiesz mi pan, pozostań w domu, lecz żyj inaczej, lecz czemże ja szkodzę społeczeństwu, spacerując z Fajfrem, lub smarując twarz bielidłem? Na krańcu przepaści potrafię się zatrzymać, gdyż temperament mój sprzeciwia się owej osławionej pokusie wiarołomstwa. Wczoraj przeszłam taką próbę i zrozumiałam, że nie należę do rzędu kobiet, które mają jakieś namiętne porywy. Zresztą, panie kochany, co dla was może się zdawać rozkoszą, dla mnie byłoby boleścią, wy umiecie w dręczeniu siebie samego znaleźć rozkosz (czynicie więc to w samolubnym celu), ja zaś czuję, że byłoby to złym popędem zmuszać swoją istotę do czynów dla niej zbyt przykrych. Przyznaj się pan otwarcie, gdyby to życie, które pędzisz, nie przystawało, jak rękawiczka do twych potrzeb materyalnych i duchowych, z pewnością byś je porzucił. Potrzeba, ażeby ktoś zjadał czerstwe bułki, które pozostają u piekarza. Mój ojciec, mogąc jeść wykwintne potrawy, lubił kartofle ze słoniną. Pan lubisz życiowe kartofle ze słoniną i pragniesz mnie do tej uczty zaprosić. Nie, nie jestem w stanie mieszkać, jak Heglowa, na trzeciem piętrze i zadowolnić się uczeniem sługi, któraby mnie chętnie zabiła, lub okradła, gdyby jej ku temu zdarzyła się sposobność. Być może, iż wina to pustki, jaką mam w mózgu i w sercu. Nie próbuję jej jednak zapełnić. Zdobycze wiedzy nie nęcą mnie, gdyż są nędzne i małe, co jeden z uczonych, lub filozofów powie — w kilka lat później drugi w puch rozbije. To, co się wydawało prawdą nagą i stojącą na szczycie, za lat kilka będzie ośmieszone, jako niedołężne macanie po ciemku istot skazanych na wieczną ślepotę. Po co więc przekrwawiać sobie mózg temi chwilowemi zdobyczami i prawdami, szczególniej w dziedzinie filozofii? A co zaś do pustki serca, powiedziałam panu, iż nie zdołam i nie umiem kochać, gdyż wszelkie przywiązania znajduję szkodliwemi i bezpożytecznemi. Są tylko przyzwyczajenia i to rzecz nerwów i środowiska, w którem żyjemy. Nie trzeba zrywać z przyzwyczajeniami, skoro nam są miłe a innych... niema.
Widzisz więc pan, że mam racyę, pozostając tam, gdzie jestem. Nie kradną „dobrej opinii“, bo sam pan wiesz, że wszystko robię, co można, aby ją mieć jaknajgorszą. Nie dla świata więc pozostają w domu, ale dla siebie, gdyż czuję, że gdzieindziej byłoby mi sto razy gorzej. Nie jestem wyznawczynią samobójstwa a to byłoby samobójstwo moralne i powolne. Pozwól mi więc nadal być Reginą z „Ojca Makarego“. Mnie to bawi. Jestem uczciwą i ja jedna wiem o tem. Czy to nie dosyć! Raz jeszcze ci powtarzam, iż uczciwość moja wynika z nerwowej odrazy fizycznej miłości i z braku temperamentu. Widzisz pan więc, iż nie pysznię się pawiemi piórkami. Nie bój się także, aby mnie pesymizm zjadł i zagryzł, zobaczysz, że żyć będę długo i zawsze w dobrem usposobieniu. A teraz, daj mi pan rękę... jedną, drugą... te dwie poczciwe ręce, które chciały mnie, dobrowolnie i Bóg wie dlaczego skazać na nędzę i osamotnienie. Och, bo i pan byś mnie opuścił, cały mój charme i urok znikłby w pustym pokoju przy pogniecionym samowarku... Nie przecz pan!... wydałabym ci się głupią, pospolitą, chudą i brzydką kobieciną.
Sur ce, pozwól, że cię pożegnam; jedziemy jutro rano do Marcelina, oglądać wschód słońca, szkoda, że autor „Maryśki Olejarek“ nie umie jeździć konno... Wzięłabym pana za mego towarzysza, gdyż wczoraj wydałeś mi się bardzo pięknym, mon beau chevalier des ténèbres! Przyjdź pan, któregokolwiek dnia i nie staraj się zrobić ze mnie zabójczyni mego „ja“, bo ci się to nie uda.

Toute votre Hélène.


List Borna do Heleny.
Pani!

Listu twego a nie czynu prawie się spodziewałem. Wczoraj dałem się unieść jakiejś dziwnej gorączce i wypowiedziałem myśli, które oddawna nurtowały we mnie i które jedynie tylko widok twego fatalnego położenia na usta mi wywołał. Piszesz pani, iż jesteś dbałą przedewszystkiem o swoje „ja“, o jego zadowolenie. Nie masz jednak gorszego wroga i nieprzyjaciela, jak właśnie siebie samą. Piszesz, iż namawiam cię do samobójstwa, to szaleństwo! Podawałem ci właśnie linę ratunkową. Ty nie wiesz, ile uspokojenia i prawdziwego szczęścia znalazłabyś w innem otoczeniu. Jesteś, jak liść, rzucony na fale, idziesz w tę stronę, w którą cię wiatr popchnie. Urągasz nowym prądom, które przez słowa twego brata zetknęły się z twoją młodością. Mówisz, iż „wiedza“ nic ci nie dała. Czy żądałaś od niej czego rzeczywiście? Czy brat twój, który był jednym z najgorętszych szermierzy słowa, opierał się na gruntownych jej podstawach? Czego właściwie chciałaś się dowiedzieć? Tajemnicy początku, śmierci? Szarpnęłaś z tej walki niewielki szmat egoizmu, przystosowałaś go do twego użytku i na nim oparłaś katechizm twej moralności. Z twego materyalizmu wylągł się twój pseudo-pesymizm, którym manewrujesz zręcznie, jak wachlarzem lub jak brat twój ongi, przed laty piórem. A dlaczego zwątpiliście oboje? — Oto stanęliście zaledwie w przedpokoju wiedzy i nie umieliście nawet dobrać wytrychu, aby jej świątynię otworzyć. Często w rozmowach naszych urągałaś mi, dając do zrozumienia, iż ja także jestem tym renegatem, który z pod szeroko rozwianego sztandaru pozytywizmu, przeszedł w głuchą ciszę i otoczył się spokojem. Pomyliłaś się najzupełniej, ja tylko teoryę organicznej pracy zastosowałem do mych małych środków i na chwilę nawet nie opuściłem tej wytkniętej przedemną ścieżki. Ową trochę wiedzy, którą, wytrychem drzwi otworzywszy, wykradłem, starałem się dać za podstawę mych prac, przezwanych przez panów Hohe „brudami naturalistycznemi“ a które nie są niczem więcej, jak badaniem cierpliwem ze skalpelem w ręku, rozwoju istoty ludzkiej w takiem, lub innem otoczeniu. Co więcej ci powiem, ta właśnie pozytywna metoda dozwoliła mi ugruntować mą wiarę i ta teorya aniołów Swedenborga, z której śmiejesz się za wachlarzem, wyrosła z tej samej podstawy, z której wyszedł twój sceptycyzm, bezwzględność twego brata i późniejszy jego pesymizm. I tak, jeden i ten sam pień wytworzył inne gałęzie. Ty ukochałaś siebie, ja zaś drugich! Badając istoty za pomocą studyów nad „środowiskiem“, w którem żyją, nad przetwarzaniem się ich gatunków, nad doborem płciowym — doszedłem do wniosku, iż zbrodnia, nikczemności, nędza fizyczna i moralna — wypływają z fatalnych warunków ustroju społecznego. Ku temu wrogowi zwróciłem się z całą potęgą i z nim walczę, jak z hydrą stugłową, zrodzoną z egoizmu milionów, pożerających ciała miliardów proletaryatu.
Masz na ustach bezustannie i ciągle „swój katechizm“, który jest skalkowanym katechizmem twego brata, to jest młodzieńca, który rzucił się, jak szalony w wir polemiki dla polemiki samej i później, chory, zdenerwowany, stojący nad grobem, zużywszy wszelką siłę na swe polemiczne prace, napisał wreszcie ów katechizm pesymisty, który nie jest, jak chcą jedni, kielichem pełnym goryczy, lecz raczej łupiną niestrawionych zielonych winogron wiedzy, których młody i chory żołądek przetrawić nie umiał. Ja mam także swój katechizm a jest nim „Filozofia ekonomii materyalnej“. Przeczytaj a dowiesz się, iż życie duchowe człowieka odbywać się może jedynie przez życie zbiorowe, społeczne. Społeczeństwo, jest-to istota zbiorowa a człowiek pojedynczy jest jego cząstką, atomem składowym. Mniejsza, lub większa doskonałość społeczeństwa zależy na urządzeniu wzajemnych stosunków i życia. Sprawiedliwem jest to, co nie przynosi szkody stosunkom społecznym, skoro zaś czyni szkodę — jest niesprawiedliwem!
Ztąd, zerwanie twego małżeństwa nietylko nie przyniosłoby szkody, lecz pożytek społeczeństwu. Zmieniwszy środowisko, zmieniłabyś się doszczętnie. Egoizm twój, który jest wynikiem jedynie jakiejś osobistej urazy, prawdopodobnie miłości własnej, znikłby i, zamiast, jak to czynisz teraz, psuć z dniem każdym swoją istotę a więc część składową społeczeństwa, zaczęłabyś się udoskonalać i tem samem być coraz pożyteczniejszym atomem w zbiorze tych milionów, które trzymają się ściśle łańcuchem ze sobą splecione i każdy gest, każdy czyn, myśl każda, łączy się w gest, w czyn, w myśl innych jednostek i staje się ogólną myślą, ogólnym gestem, ogólnym czynem całego społeczeństwa.
Nie wiem, czy mnie zrozumiesz, przeczytasz bowiem ten list, jadąc do Marcelina, powiem ci jednak to jeszcze, iż pesymizm twój ma rozwój w chorobie twych nerwów i ów brak woli jest także chorobą nerwową. Może kiedyś zdecydujesz się wyjść z tego domu, który nie jest ogniskiem domowem, ale oberżą i osiągniesz równowagę fizyczną i równowagę moralną. Nie będziesz śmiać się z błędów ludzkich, lecz boleć nad niemi i szukać ich przyczyn. Przestaniesz lekceważyć te moralne i nędzne wyniki pracy ludzkiej i zdobycze na polu wiedzy, gdyż są one, jak fale, tworzące jedna drugą i, ginąc deptane, dają życie nowej teoryi, nowej zdobyczy, która pozornie z innego źródła wypływać się zdaje. Lecz ta przemiana nie zajdzie w tobie nigdy, jeżeli przebywać będziesz w otoczeniu, w jakiem w tej chwili przebywasz. Teraz, nie jesteś „lalką“ romantyczną, jak twoja babka, jakkolwiek gwałtem tę maskę chcesz włożyć na siebie. Jesteś teraz pustem naczyniem, grzechotką dawnych polemistów, jesteś cieniem znikających cieni, które niosły przez czas jakiś sztandar, szeleszczący donośnie a zerwany z drzewa, które szeroko i silnie zapuściwszy w grunt swe korzenie, powoli, nieśmiało, różne wydaje owoce. Ty zrywasz te, które mają w sobie gorycz ironii i służą za pokarm wyłącznie jednej istocie, czyż to ma dowodzić, że całe drzewo jest nic warte i na stos przeznaczone?
Pragniesz pozostać tam, gdzie jesteś, zostań więc, zrzuć jednak maskę szczerości i bądź wreszcie raz jeden sobą samą. Przyznaj się otwarcie, iż mimo pogardy, jaką udajesz dla świata, nie umiałabyś żyć, gdyby świat ten zajmować się tobą przestał. Nie mogąc mu imponować inaczej, imponujesz mu tą właśnie pogardą konwenansów a w gruncie rzeczy dbasz o te konwenanse więcej, niż ktokolwiek inny. Jesteś jak ten Hohe w literaturze, który, widząc iż nie podoła sprostać i przewyższyć ludzi istotnie szczerych, wziął na się maskę obłudy i imponuje nią światu, wołając „jam szczery“, ci inni „kłamią“! Pozostań więc w świecie Hohego, wołaj: jam szczera i kłam, kłam aż do przesytu! Lecz mnie w domu, w którym przebywasz, nie zobaczysz nigdy. Drogi nasze rozchodzą się. Ja pracuję, żyję, kocham i wierzę. Ty próżnujesz, zastygasz, nienawidzisz i negujesz.
Bądź zdrowa. Born.



IX.

Wolno toczyła się dorożka, którą Helena powracała z majówki.
Zmęczona, zasunęła się w róg powozu i patrzyła przed siebie. Migało przed nią światło, błyszczące w pudle kozła. Deszcz lał, stukając w podniesioną i zapiętą budę powozu.
Przeczytała list Borna, prawie w chwili wyjścia z domu i udania się na herbatę do Żabusi. Słowa tego listu prześlizgały się po niej bez żadnego wrażenia. List ten wydał jej się nierównym i zanadto pokręconym. Pisany był spokojnie, lecz ona koniecznie chciała odkryć pod tą maską braterskiego pożegnania, głębszy i namiętny żal zawiedzionego w swych nadziejach mężczyzny...
Była więc prawie przekonana, iż Born jest w niej szalenie zakochany i że użył tylko podstępu, chcąc przedstawić się w jej oczach innym, niż ci, co ją otaczali.
Siedząc na krzesełku, wciągała wysokie z lakierowanemu okładami buciki. Pąsowe jedwabne pończochy owijały ściśle jej nogę, ciemne spodnie aksamitne dość bufiaste i po nad kolanami ściągnięte, kryły ją aż do stanu. Ubierała się powoli i uśmiech ironiczny coraz silniej krzywił jej usta. Teraz była przekonaną, iż Born przyjdzie dziś, jutro i zaczynała nawet układać w swej nieposkromionej fantazyi słowa, jakiemi go przywita. List leżał na toaletce pomiędzy słoikiem cold-creamu i pudełkiem różu. Miała zamiar go spalić, lecz zawahała się. Ostrożnie, powoli ujęła go i włożyła do małej szkatułki, którą ukryła w głębi jednej z szufladek. W szkatułce tej leżał zwitek papierów. Był to manuskrypt „Katechizmu pesymisty“, tej jedynej broszurki, jaką jej brat napisał. List Borna zabielił się jasno na tle tych zaczernionych papierów. Helena wieczko zamknęła.
Poczem powróciła spokojnie na dawne miejsce i zapinała uważnie świecące na tle czerwonych pończoch sprzączki spodni. Wstała i na łóżku szukała stanika. Robiła wrażenie pazia wysmukłego i kształtnego o eleganckich i dystyngowanych liniach. Bez gorsetu, giętka, w białej, cienkiej koszulce i w aksamitnych spodniach, z włosami wysoko podniesionemi nad karkiem, przybierała już z przyzwyczajenia wyzywające pozy. Wreszcie włożyła spódnicę z grubego szewiotu i zaczęła wciągać stanik.
Zastukano do drzwi.
— Czego?
— Proszę pani, przyszedł budowniczy Myłkiewicz i chce się koniecznie z panią widzieć.
Helena spojrzała zdziwiona.
— Budowniczy, to nie do mnie, do pana... Pana nie ma w domu!
— Ależ nie — nalegała służąca — powiedział mi wyraźnie — poproś pani, aby mnie przyjęła, mam jej coś do powiedzenia!
— Każ mu wejść do gabinetu pana.
Służąca wyszła. Helena upudrowała się pośpiesznie i, zapiąwszy stanik, udała się do pokoju męża.
Koło drzwi wejściowych stał ten sam człowiek, którego ujrzała wczoraj w bramie niedokończonej kamienicy i któremu Świeżawski rzucił owe słowa:
— Powieś się pan!...
Był jeszcze bledszy i włosy spadały mu w nieładzie na czoło. Miał zmięte ubranie i bieliznę. Wyglądał jak człowiek, który całą noc przepędził pod gołem niebem.
Helena stanęła na progu i, przytrzymując jedną ręką klamkę, drugą zebrała fałdy amazonki.
— Pan ma do mnie interes?
Mężczyzna milczał chwilę i nagle, rzucając czapkę o ziemię, ręce jak do modlitwy złożył.
— Wielmożna pani daruje — zaczął ochrypłym głosem — ale ja nie wiem, co począć... głowę tracę! Ja jestem przedsiębiorcą i podjąłem się budowy kamienicy na żądanie męża pani. Wygotowałem anszlag i został ten anszlag przez męża pani i przezemnie przyjęty... Dziś mąż pani przerzuca mi wszystko, materyał zmienia, rozszerza, przekształca... Ja nie mam pieniędzy... dopiero zaczynam przedsiębiorstwo... ta kamienica mnie zje do szczętu a ja mam żonę i troje dzieci...
Helena doznała dziwnie nieprzyjemnego uczucia, rzucona tak nagle w wir interesów, wyrwana z delikatnego świata kokieteryi i słaniających się ku niej uczuć, w którym od wczoraj przebywała.
— Przepraszam pana — wyrzekła kwaśno — ale ja nie znam się ani na anszlagach, ani na przedsiębiorstwach budowlanych. To rzecz mego męża... Sądzę, iż on musi dotrzymywać swych warunków. Inaczej udałbyś się pan do sądu.
Myłkiewicz otarł pot z czoła.
— Do sądu! — powtórzył — ależ mąż pani ma w tej chwili czternaście procesów i wygra je wszystkie, tak jest sprytny, iż wszystko potrafi obrócić na swoją korzyść... Tymczasem ja potrzebuję na jutro pieniędzy. To sobota, muszę zapłacić robotników i furmanki. Całą noc latałem za pieniędzmi. Od dziś rana nie miałem nic w ustach... Znikąd pieniędzy dostać nie mogę... Mąż pani musi mi zaawansować, inaczej zginę!...
Helena patrzyła na koniec swego bucika, który wysuwał się z pod jej sukni.
— Mój panie — wyrzekła powoli, cedząc słowa — ja się w te rzeczy mieszać nie mogę i nie chcę. Nie mam żadnego wpływu na mego męża. Zresztą wychodzę i nie wiem, czy do jutra się z nim zobaczę...
Myłkiewicz wyciągnął błagalnie ręce.
— Pani wielmożna! — zaczął — błagam cię w imię mej żony i mych dzieci... toć mnie jutro robotnicy rozszarpią, skoro im nie wypłacę!
Lecz Helena, skinąwszy głową, wyszła z gabinetu. Powróciła do swego pokoju i kazawszy pokojówce zawołać dorożkę, owinęła się rotundą, pod którą ukryła szpicrutę i rękawiczki ze sztylpami.
Chwilę zastanowiła się.
Szczerość brzmiała w głosie tego człowieka. Być może, iż miał racyę, choć z drugiej strony był to pewnie jeden więcej szachraj, spekulujący tandecką robotą.
Przez chwilę mignęła przez jej umysł myśl napisania karteczki do męża, lecz w tej chwili rozsądek przemógł. Zbliżał się koniec miesiąca. Helena czuła, iż potrzebować będzie sama przyśpieszenia swej miesięcznej pensyi. Nie chciała narażać sobie męża, zwłaszcza, iż wczoraj skrzywił się, słysząc o próbie żywych obrazów...
Szybko więc zbiegła ze schodów, wskoczyła do dorożki i odjechała w stronę Nowego Światu.
Wszedłszy do saloniku Kochanowiczów, gdzie już wszyscy uczestnicy wycieczki porannej byli zgromadzeni, odzyskała humor i swobodę. Blada i zmęczona twarz Myłkiewicza, smutne źrenice Borna zniknęły z przed jej oczów. Salonik pełen był światła i wrzawy. Majeski siedział przy fortepianie i grał walca. Ojciec Żabusi, stary szlagon z długimi wąsami, z butelką w ręku, nalewał kieliszki, stojące na srebrnej tacy, na okrągłym stole, oświetlonym jasno płonącą lampą. Mężczyźni w butach przeważnie i rajtrokach, niektórzy w szarych garniturach pili i palili papierosy, które im podawała Żabusia, ubrana w różową suknię, jasna, dziewicza, pachnąca, uśmiechnięta, opromieniona aureolą złotych włosów. Na kanapie siedziała niemłoda kobieta, biała, różowa, przypominająca z daleka delikatną urodę Żabusi i wpatrzona z uśmiechem adoracyi w kręcącą się wśród męzkich postaci córkę.
Właśnie wchodził Drzewiecki, bardzo correct w ciemnym angielskim rajtroku, uśmiechnięty, z miną pewnego siebie zwycięzcy. Z przesadzoną serdecznością uścisnął rękę Raka, który dusząc się w zbyt ciasnym kołnierzyku, z Nabuchodonozorem na ręku, stał na progu, powtarzając:
— Jak Boga mego kocham!...
Żabusia kokietowała właśnie Majeskiego i zdawała się rozmawiać z nim z wielką przyjemnością. Zobaczywszy wchodzącego Drzewieckiego mrugnęła porozumiawczo na Majeskiego i zawołała, chwytając z rąk męża swą tłustą i pucołowatą córeczkę:
— Teraz Drzewiecki będzie rakiem!... Drzewiecki usiądzie koło babci, weźmie Nabuchodonozora na kolana i czekać będą oboje grzecznie, dopóki ich nie zawołają na herbatę!
Tańcząc, skacząc, zaprowadziła Drzewieckiego ku kanapie i posadziła obok matki. Poczem oddała mu dziecko, uśmiechając się i patrząc w oczy.
Tymczasem Rak powtarzał, walcząc z kołnierzykiem i wychylając jeden po drugim kieliszki wina.
— Jak Boga mego kocham.
Helena wsunęła się w zagłębienie okna i natychmiast przysunął się do niej Fajfer, któremu na wpół fantastyczny kostyum dodawał wiele uroku. Miał aksamitną bronzową kurtkę, wyłożony kołnierz i niedbale związany jedwabny, szeroki krawat. Buty wysokie, lśniące, opinały zgrabne nogi, trochę chude, lecz doskonale wycięte. W ręku trzymał czapkę czarną, aksamitną. Włosy miał lekko zafryzowane. Był ładnym, jak lalka, świeżo wstawiona do fryzyerskiej gablotki. Zbliżył się do Heleny i podając jej rękę, wyszeptał:
— Dziękuję!...
Ona zaczęła śmiać się przeciągle, przypominając sobie ów płomień listu, który oświetlił okna sypialni. Nie powiedziała mu jednak, w jaki to sposób przypadkowo dała mu znak swej łaski. Z wielką przyjemnością zauważyła, iż Fajfer wydał się jej dziś ładnym i zgrabnym chłopcem. Chciała koniecznie dobrze się bawić podczas tej wycieczki i sprawić tem samem swojej istocie wielkie zadowolenie. Mimowoli słowa Borna przyszły jej na myśl. „Jesteś swym wrogiem!“ Ona, która tak troskliwie pielęgnowała swą cerę i swoje „ja“ moralnie i fizycznie!... W tej chwili Born wydał się jej głupi i nudny, przywodził jej na myśl jakieś ujrzane w głębi szafy stare palto, grubo watowane i cuchnące pleśnią.
Wzruszyła po swojemu ramionami i pozwoliła Fajfrowi patrzeć sobie w oczy, nie przysłaniając powiek.
Dziadzio zbliżył się do niej z kieliszkiem i butelką.
— Pani dobrodziejko, za moje zdrowie!
Nalał duży kieliszek po brzegi.
Helena wypiła do dna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powracając teraz do domu, przechodziła myślą ów cały dzień, spędzony w Marcelinie i Wilanowie, na ławach restauracyjnych, za stołami, na których Rak wraz z babcią urządzili królewskie przyjęcie. Słońce wiosenne złociło horyzont, drzewa okryte pączkami wyglądały, jak olbrzymie palmy w kwietnią niedzielę. Wszystko śmiało się dokoła niej i do niej i ona sama śmiała się ironicznie, nieporuszona ani na chwilę, nawet gdy słońce zapadało powoli poza wał lasu i pozostawiało po sobie blado-żółtą łunę. Wszyscy milczeli, jadąc teraz stępo drogą wśród pól świeżo zoranych; Helena miała przed sobą Drzewieckiego i Żabusię, którzy pochylali się ku sobie, co chwila zamieniając ciche, urywane słowa. Obok Heleny jechał Fajfer i Helena, patrząc nań ukradkiem, dostrzegła wytarte szwy kurtki, widocznie pożyczonej i brzydki kolor krawata, mieniącego się w dziennem świetle zielonawą barwą. Iluzya opadała znów powoli. Helena, która dzień cały była pozornie łagodna i miła, zbliżając się do domu, do miasta, trzeźwiała i zesuwała się znów w swój pancerz pesymizmu.
— To nie maska — myślała, jadąc, to jest moja natura, to jestem ja! Born niema słuszności, pisząc mi, iż stroję się w pesymizm... Born niema słuszności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Deszcz zaczął padać, gdy dojechali do miasta.
Helena wsiadła w dorożkę, nie chcąc, aby ją ktokolwiek odwiózł.
Jadąc, powtarzała sobie teraz znów wyjątki listu Borna.
Dom, w którym pani przebywasz...
Może miał racyę. Dach ten dzisiaj nie wydawał się jej przytułkiem, schroniskiem bezpiecznem.
Było to coś, nakształt oberży...
Wczoraj jednak tego nie czuła.
Dorożka stanęła.
Helena wychyliła głowę.
— Podjedź pod bramę! — wyrzekła.
— Nie mogę, stoją furmanki i nie chcą odjechać! — wyrzekł dorożkarz.
Wyskoczyła szybko z powozu i zapłaciła.
Chciała wejść do bramy, lecz kilkudziesięciu ludzi stało przed nią, rozmawiając głośno. Byli to robotnicy, obszarpani i cali czerwoni od cegły, lub biali od wapna. Zdaleka, z rogu, płonąca latarnia rzucała słabe światło na ich twarze, ginące pod daszkami czapek.
Zobaczywszy Helenę, rozstąpili się i zamruczeli:
— To ona, to żona!...
Helena chciała przesunąć się pomiędzy tymi ludźmi niepostrzeżenie, lecz oni zastępywali jej drogę.
— My tu do męża pani! — wyrzekł jeden, uchylając trochę czapki.
Helena nie odpowiedziała ani słowa, tylko nerwowym gestem utorowała sobie drogę. Wpadła do bramy i na schody, lecz za nią toczyła się cała fala ludzi, ściskając ją zwartem kołem, tak blizko, że czuła na swym karku ich cuchnące oddechy.
Biegła po schodach, plącząc się w fałdy amazonki. We drzwiach stała służąca, trzymając lampę w ręku.
— Ach, proszę pani, ach proszę pani — zaczęła dziewczyna.
Helena wpadła do przedpokoju. Służąca chciała drzwi zamknąć, lecz pchnięte silną dłonią usunęły się na bok. Podniosła w górę lampę i teraz cała masa robotników wtargnęła do przedpokoju z łomotem ciężkich podkutych butów. Helena stanęła na środku salonu, w którym paliła się lampa, lecz szybko cofnęła się ku drzwiom sypialni.
Robotnicy byli już na progu i po chwili zajęli przestrzeń wyfroterowanej posadzki, zdejmując czapki i rozglądając się dokoła. Zapanowała na chwilę cisza. Helena na progu swego pokoju, z rotundą, spadającą jej z ramion, ze szpicrutą w ręku, stała sama jedna naprzeciw tej fali ludzkiej, obdartej i pyłem ceglanym okrytej. Odcinała się od nich, jak czarny, elegancki kot, od bandy zgłodniałych i zapuszczonych psów pasterskich.
— Czego tu chcecie? — rzuciła ku nim zdławionym głosem.
— A no pieniędzy! — wyrzekł jeden z nich, chłop rozrosły, z batem w ręku, Myłkiewicz odesłał nas tu po wypłatę... Czekamy a no pod bramą od ósmej. To wstyd tak ludzi wodzić, co cały tydzień pracowali.
Inni przyświadczali, kiwając głowami. Widok tej wysokiej czarno ubranej kobiety imponował im. Stali zbici w masę, mieniąc się czerwonawą barwą cegły, którą koszule ich i spodnie obsypane były. Niektórzy mieli i twarze także z lekka zabarwione, jakby zmaczane w anemicznej posoce.
Helena oddychała ciężko. Nigdy jeszcze nie stanęła tak oko w oko z tymi, co są na dole społeczeństwa.
— Mego męża nie ma w domu! — zaczęła.
Lecz ten sam chłop z batem w ręku przerwał jej brutalnie:
— Wiemy, wiemy, ale my tu na niego zaczekamy, choćby do świtu. My napróżno chodzić tu i tam nie będziemy. Zaczekamy!
Odwrócił się do gromady.
— Siadajcie sobie, bracia!
Sam usiadł na foteliku, trzymając bat w garści. Z łoskotem i hukiem zaczęli siadać drudzy, na fotelach, na ziemi.
Helena z zaciśniętemi ustami patrzyła na nich, pochylona naprzód, zdawała się namyślać nad tem, co powiedzieć miała tym ludziom, którzy cuchnącą wonią zakażali atmosferę jej saloniku. Nagle dały się słyszeć w sieni przyśpieszone kroki. Rozpychając gwałtownie mur, złożony z ciał ludzkich, z twarzą siną, z oczyma niezmiernie rozszerzonemi wpadł do salonu Świeżawski. Gniew mu tamował głos w gardle, słowa więzły na ustach, odwrócił się szybko twarzą ku całej bandzie i drżącym, lecz silnym głosem wrzasnął:
— Czego?
Głos ten podziałał, jak uderzenie szpicruty. Ci, co siedzieli, szybko powstawać zaczęli, inni dźwigali się z ziemi, z dywanów, na których legli.
— My tu po pieniądze... odezwał się chłop z batem w ręku.
Świeżawski wziął się pod boki.
— Po pieniądze? Czy to ja przedsiębiorca, czy to ja was godził, ruszajcie do Myłkiewicza!
— Myłkiewicz nas tu przysłał... mówi, że niema ani grosza, bo mu pan wciąż materyał przerzuca!
Świeżawski rękę wyciągnął w kierunku drzwi.
— Won!
Ci, którzy stali przy drzwiach, wynosić się zaczęli chyłkiem, lecz ci, co stali w salonie, zwłaszcza w pierwszych rzędach, nie ruszyli się z miejsca.
— My ostaniemy tutaj, dopóki pan nam nie wypłaci! — zaczął znów chłop z batem.
Lecz Świeżawski odwrócił się, oglądając się dokoła. Wzrok jego padł na trzymaną przez Helenę szpicrutę. Porwał ją i smagać po powietrzu zaczął.
— Precz, albo skargę do sądu podam za najście domu... będziecie kryminalnie odpowiadać!
Nacierając na całą bandę, wciąż szpicrutą po powietrzu gwizdał, krzycząc „kryminalnie, kryminalnie“!...
I nagle cała banda tak przed chwilą zdeterminowana, ku drzwiom się rzuciła. W kilka sekund salon opróżnił się zupełnie. Świeżawski wypadł na schody i szpicrutą bił po poręczy, nacierając na tych, którzy się opóźniali.
— Kryminalnie, kryminalnie! — krzyczał bez przestanku.
Wreszcie, gdy ostatni z robotników na ulicę wypadł, Świeżawski bramę zatrzasnął a wyrwawszy z rąk stróża klucz, furtkę zamknął.
Poczem powrócił na górę, śmiejąc się i, zamknąwszy drzwi od przedpokoju, wszedł do salonu.
— Masz twoją szpicrutę! — wyrzekł, rzucając pręt na fotel.
Helena przeszła powoli przez pokój i zbliżyła się do okna. Otworzyła je na rościerz, wpuszczając świeże powietrze. Na dole, na ulicy, szumiało jeszcze od gwaru robotników, lecz już furmanki odjeżdżały jedna po drugiej. Niektórzy siadali na kozły, lub rozchodzili się powoli i nikli wśród ulicznej ciemni.
Helena spojrzała na męża.
Siedział teraz zupełnie spokojny i uśmiechnięty, w butonierce miał trochę fiołków. Zniżył abażur, jakby go światło raziło.
— Co za nędzny naród! — wyrzekł nareszcie — wystarcza jedno gwizdnięcie szpicrutą, zagrożenie kryminałem a natychmiast uszy stulą... Wstręt porywa!...
Helena odstąpiła od okna i zbliżyła się do lustra.
— Wstręt porywa! — powtórzyła, jak echo — ale wstręt, równy do stron obu. Oni nadto ulegli, ty zaś wyzyskujący ich uległość... Nie wiem, kto z was bardziej wstrętny!...
Świeżawski pokręcił głową.
— Proszę, tak pani sądzi... Jeżeli jednak uczułaś pani tak wielki wstręt dla stron obu, czemuż nie wystąpiłaś jako rozjemczyni? Trzeba się było rzucić pomiędzy strony wojujące...
Helena z uwagą przyglądała się w lustrze swoim brwiom i oczom.
— Nie mam najmniejszych zdolności do grania podobnej roli — wyrzekła powoli, pociągając palcem po rzęsach — sądziłam jednak, że za swoje pieniądze kupiłam sobie przynajmniej spokój w mym własnym domu.
Na twarzy Świeżawskiego, nie drgnął ani jeden muskuł.
— O jakich pieniądzach mowa? — zapytał.
— O mym posagu! — miałam trzydzieści tysięcy rubli.
— Obecnie masz już pani tylko dwadzieścia cztery niecałe!
— Jakim sposobem?
— Bardzo prostym. Gdybym płacił pani procent piąty, wynosiłoby to 1,500 rs. Daję pani jednak na utrzymanie domu 3,000 rs., to znaczy, iż biorę z kapitału tysiąc pięćset co rok. Proszę policzyć cztery lata naszego małżeństwa... i odliczyć procent od danej już sumy...
Helena nie odwracała głowy od lustra.
— Za te trzy tysiące rubli żywię pana i płacę mu mieszkanie.
Świeżawski wzruszył ramionami.
— Jem bardzo niewiele i prawie nigdy mnie niema w domu. Ostrzegam panią wszakże, ażebyś tak bardzo ze swym posagiem się nie rozbijała. Jak pani widzi, piąty procent, to nic prawie.
— Pan, obracając temi pieniądzmi, zarabiasz często dwadzieścia, trzydzieści i pięćdziesiąt procent...
Świeżawski wstał i ku sypialni zmierzał.
— To już rzecz moja!... Co zarobię, to do mnie należy.
— Ależ zarabiaćbyś pan nie mógł bez mego kapitału...
— Nie trzeba było mi go w ręce dawać... voila!
Ukłonił się i wyszedł; w progu zatrzymał się i spojrzał uważnie na ubranie Heleny, która wciąż stała oparta o konsolkę!
— Gdzieżeś to pani była w takim cyrkowym stroju!
— Byłam na targu, gdzie mężów się za gotówkę kupuje!
Świeżawski ramionami wzruszył.
— Hecarka! — rzucił przez zaciśnięte zęby.
— Lichwiarz! — odparła Helena, nie ruszając się z miejsca.



X.

— Chodźże, chodź, nie marudź, spóźnimy się... pójdą sobie i cała frajda przesadnie.
I cała różowa z radości, Żabusia ciągnęła Helenę, która przyglądała się na wystawie sklepu ułożonym w wachlarz materyom.
— Weźmiemy doróżkę! Babcia, dziadzio i Nabuchodonozor z niańką — już są tam od godziny...
Skinęła na doróżkę i wskoczyła, ciągnąc za sobą Helenę.
— Do Łazienek... a po kawalersku!...
Dorożkarz mrugnął porozumiawczo, śmignął batem i ruszył z miejsca.
Żabusia z radością zaczęła się wiercić i trącać łokciem Helenę.
— Wziął nas za... takie dwie.. jak dziadzia kocham! Widziałaś?
— Widziałam — odparła Helena z uśmiechem.
Obie ubrane były jasno, w sukniach silnie na biodrach ściągniętych, w dużych kapeluszach, okolonych piórami. Iluzyowe białe woalki dochodziły im do ust silnie wykarminowanych. Obie miały kwiaty, zatknięte za paskami sukien.
— Wzięłam makaroników dla Nabuchodonozora — prawiła Żabusia.
Zadzwoniła bransoletami, sięgnęła do kieszeni i wydobyła z niej kilka kartek.
— Patrz! — mówiła — to list od tego mazgaja Drzewieckiego, a to kartka, którą wczoraj do mnie napisał Majeski, podczas, gdy graliśmy w sekretarza!
Schowała papierki i uderzywszy parasolką w kark dorożkarza:
— A prędzej, sałato! — wołała — spóźnimy się przez ciebie!
Zwróciła się znów do milczącej Heleny.
— Będzie jeden emeryt, jeden malarz, jeden urzędnik z nadwiślańskiej, jeden pomocnik adwokata, jeden żyd i jeden taki, co nic nie robi. Kazałam im wszystkim mieć fiołki w butonierkach.
— Czy sądzisz, że wszyscy przyjdą — spytała Helena.
— Spodziewam się! Ile razy napisałam taki anonim i naznaczyłam randkę, wszyscy przyszli!... To strach pomyśleć, jak ci mężczyźni są łakomi na takie awanturki! Dostaną świstek papieru, lecą na drugi koniec świata... nie pytają, kto pisze... może kpi... może zasadzka... gdzie tam... pędzą na złamanie karku!...
Dorożka zjeżdżała powoli w dół Łazienek
— Widziałaś „Osę“? — spytała Helena.
— Widziałam, jesteś bardzo podobna.
Helena skrzywiła usta.
— Ja nie znajduję — odparła z grymasem.
W „Osie“, humorystycznym świstku, pojawiła się karykatura. Była to czarna sylwetka, rodzaj chińskiego cienia, wcięta w stanie, z olbrzymim kapeluszem na małej główce.
Pod ryciną napis:

Co to jest?
Ni pies, ni wydra, lecz coś nakształt świdra,
A po ulicach szasta się.

Jakkolwiek owa sylwetka zdaleka tylko przypominała Helenę, jednak ona sama pierwsza zwracała uwagę wszystkich na to podobieństwo.
— To ja! — mówiła, wskazując na rysunek — a gdy ktoś zaprzeczał, dodawała pośpiesznie — wiem o tem, że to mam być ja... i drwię sobie z tego!
Wysiadły z powozu i dążyły na tak zwaną górkę.
Obie ławki, stojące po obu stronach platformy pagórka, zajęte były doszczętnie.
Na jednej z nich siedziała babcia w fioletowym kapeluszu, dziadzio, czytający „Kuryerka porannego“, niańka zezowata w niebieskim kaftanie i Nabuchodonozor, ubrany w białą, flanelową suknię, ozdobioną masą koronek. Obok ławki stał biały wózek, wspaniały, wylakierowany z nawpół opuszczoną budą.
Na przeciwległej ławce tłoczyło się sześciu mężczyzn, ubranych starannie, z fiołkami w butonierkach. Siedzieli ścieśnieni rzędem w dziwaczną i śmieszną kolumnę. Wyczekiwali na coś, lub na kogoś z wyciągniętemi szyjami. Jeden z nich laską rysował hieroglify na piasku, drugi, mały żyd o szpiczastej głowie, zdawał się być zahypnotyzowany błękitnemi oczami Nabuchodonozora.
Żabusia zdaleka dostrzegła tę galeryę i trąciła Helenę łokciem. Okrążały właśnie pagórek i zatrzymały się na dole, mając przed sobą sześć grzbietów męzkich, śmiesznych, głupich, wyczekujących. Żabusia liczyć zaczęła.
— Jeden, dwa, trzy...
Na szelest ich sukien mężczyźni obejrzeli się. Twarze ich rozjaśniły się, emeryt podciągnął kołnierzyk; Żabusia i Helena dusiły się ze śmiechu. Szły teraz pod górę ścieżką, jedna za drugą i Nabuchodonozor, zobaczywszy matkę, zaczął wrzeszczeć, wierzgając nóżkami, odzianemi w białe buciki.
— Mamusia!...
Dziadzio złożył „Kuryer“ i wyrzekł z radością w głosie.
— A ot i nasza Żabcia!...
Helena i Żabusia zbliżyły się szybko, powstał gwar i zamieszanie, Żabusia porwała na rękę córkę, dała jej makaroniki, przyczem zgubiła list Drzewieckiego, który Helena podniosła i do kieszeni jej wsunęła.
— Przyszłyśmy tu na chwilę przed próbą, idziemy bowiem próbować te żyjące bohomazy — paplała Żabusia.
Mówiąc, z pod złotych rzęs patrzyła na mężczyzn, którzy, zawiedzeni w swem oczekiwaniu, znów wyciągali szyje nakształt żórawi.
Helena nie mogła wstrzymać się od śmiechu.
— Z czego się panie tak śmieją? — zapytał wreszcie dziadzio.
Lecz Żabusia zatrzepotała rękami.
— Z niczego! — wołała — niech dziadzio nie będzie zanadto ciekawy, bo się nie uchowa! Chodź, Heleno!...
I znów powstał hałas i zamieszanie. Nabuchodonozor wrzeszczał, domagając się iść z matką, niańka uspakajała dziewczynkę, klaszcząc w dłonie, babcia wołała „cicho“, Helena i Żabusia zanosiły się od śmiechu, dziadzio im wtórował basem, nie wiedząc przyczyny.
— Bądźcie zdrowe!... a nie powpadajcie pod scenę! — wołała matka.
Młode kobiety schodziły z pagórka, szeleszcząc jedwabnemi spódnicami. Śmiały się ciągle, jak szalone; będąc na dole, obejrzały się na rząd pleców męzkich i znów parsknęły śmiechem.
— A to galerya! — wołała Żabusia — i pomyśleć, że będą tu tak tkwić do wieczora...
Wskoczyły w doróżkę.
— Do Wielkiego teatru a po kawalersku!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ciemno w kurytarzach, ciemno za kulisami, ciemno w sali.
Na środku sceny, oświetlonej jednym gazowym płomykiem, kilkadziesiąt osób kręci się wśród wrzawy i hałasu.
Próba się skończyła, wszyscy zbici w masę otaczają dystyngowaną postać profesora-malarza, który kieruje układem obrazów.
W kącie Żabusia chichocze się z Drzewieckim, Helena widocznie unika Fajfra, który, rozgorączkowany, krąży koło niej. Inne kobiety, postrojone, pachnące, śmieją się, tworząc grupy, lub rozchodzą się po kulisach, macając płótna, biorąc w rękę sznury, wsuwając głowę w budkę gazmajstra.
— Patrz pani... to gazetami z tyłu wylepione!...
— Jakie to brudne!...
— A co za powietrze!...
Kręcą nosami, dobywają chustki. Ta i owa wyjmuje z za pasa bukiecik fiołków i przykłada do nosa.
— Nie mogłabym być aktorką — woła jedna.
— Ani ja!...
— Ani ja!...
Helena nie odpowiada nic, chłonąc w siebie z pewną lubością piwniczną atmosferę teatru. Usiadła na krześle prawie na proscenium, oparła głowę o pierwszą kulisę i patrzy szeroko rozwartemi oczami na otwartą przed nią czarną jamę sali.
Nagle słyszy głos Fajfra.
— Pani wie!... Mój ojciec jutro przyjeżdża!
Drgnęła cała.
— Cóż mnie to obchodzi! — rzuciła przez ramię.
Fajfer stał chwilę milcząc, zasłonięty kulisą.
— Przejdę ciężkie chwile! — wyrzekł nareszcie — ojciec dowiedział się o wszystkiem!
— O czem?
Nie odpowiedział ani słowa, czując, że pomiędzy nim i nią coraz większa rozpada się przepaść. Szczególniej od chwili wejścia za kulisy, Helena zmieniła się w dziwny sposób. Unikała go, udawała prawie, że go nie zna. W owych obrazach przyjmował udział cały „bawiący się“ świat Warszawy. Fajfer nikł wśród tej falangi dojrzałych mężczyzn; zdawał się być źle ubranym i zanadto szybko wybujałym w górę chłopakiem. Duma Heleny podrażnioną została tembardziej, że Majeski o wiele lepiej się prezentujący, silnie był teraz zajęty Żabusią, która wyłącznie dla siebie zagarnęła i Drzewieckiego. Przytem kilku właśnie z „szykowniejszych“ mężczyzn zaczęło zwracać uwagę na Helenę i przedstawiło się jej podczas prób poprzednich. To wszystko wpłynęło na przykre jej obejście się z Fajfrem.
Chłopak stał chwilę za kulisą i wreszcie znikł cicho, jak cień.
Helena odetchnęła.
Wstała z krzesła i, przeczekawszy długą chwilę, wyszła wreszcie kurytarzem, prowadzącym na scenę Rozmaitości. Idąc, patrzyła na drzwi zamknięte, prowadzące do garderob aktorskich. Zdawało się jej w tej chwili, że już raz w życiu była w takiej garderobie i że zna jej wnętrze dokładnie, w tej samej chwili asocyacyą myśli przesunęło się przed nią zdanie Borna: „zdejm maskę szczerości“! Aktorzy w fałszu swoim, starając się grę doprowadzić do granic prawdy, mają także maski szczerości na twarzy. Szła teraz wśród kulis teatru Rozmaitości. Kilku maszynistów stało koło budki suflera, oświeconych słabo bijącem światłem dziennem z drzwi na kurytarz otwartych, Helena przeszła mimo, myśląc teraz o Bornie. Nie przyszedł, nie pokazał się wcale. Widziała go zdaleka na ulicy, rozmawiającego z Drechnerem. Miała ochotę przyśpieszyć kroku i zrównać się z nim, lecz ogarnął ją jakiś lęk i coś nakształt wstydu.
Czuła teraz, iż pomyliła się co do uczuć, jakie żywił dla niej ten człowiek, ale przyznać się do tego nie chciała.
Zeszedłszy ze schodów, pod filarami teatru spotkała męża, który wiódł ożywioną rozmowę z jakimś nieznanym jej mężczyzną.
Zobaczywszy Helenę, przystąpił ku niej i, przedstawiając jej swego towarzysza, wyrzekł:
— Pan Brochwicz!... prosi właśnie o pozwolenie zrobienia twego portretu!...
Natychmiast twarz Heleny rozjaśniła się.
Brochwicz, uchyliwszy kapelusza, ponowił swą prośbę.
— Pragnę zrobić pastel... i rysunek. Rysunek będzie umieszczony w albumie piękności warszawskich...
Helena skłoniła głową.
Serce jej pełne było nieokreślonej dumy. Szybko oznaczyła dzień i godzinę pierwszego posiedzenia.
Brochwicz podał swój bilet i skłoniwszy się nizko, odszedł.
Helena szła teraz obok męża i w chodzie jej, w spojrzeniu na innych przechodniów, zdawała się tryskać nieskończona pycha. Podniosła wysoko głowę, zesznurowała usta. Zdawało się jej, że czyni łaskę, idąc tak trotuarem i dozwalając swą twarz oglądać tłumowi.
Nagle Świeżawski, który szedł obok niej kwaśny i niezadowolony, odezwał się surowym głosem:
— Nie pozwolę ci pozować do tego portretu, chyba pod jednym warunkiem...
— Jakiż to warunek?
— Ze ten Brochwicz i mój portret także zrobi i to przedtem nim twój rozpocznie. Możesz mu to powiedzieć...



XI.

Powoli podniosła się kurtyna.
Na środku sceny, w ogrodzeniu sztachet zielonych, obramowanych ciemnym wałem lasu, po za którym zapadało ogniste, jak rozpalona kula słońce, stała Żabusia w białej sukni z rękami splecionemu na piersiach, gotowa do odlotu, jak gołąb mający rozwinąć swe skrzydła. Dokoła jej zaróżowionej, dziecięco niewinnej twarzyczki, jeżyła się korona z papilotów uwita, z złotych włosów pokręconych w drobne loki, jak aureola na świętym obrazku. Niedaleko niej, unieruchomiony Drzewiecki, wpatrywał się w nią, jak w tęczę, smukły i zgrabny, podmalowany silnie, z nalepionym drobnym puchem wąsów na wierzchniej wardze.
I gdy stali tak oboje dziewiczo niewinni w tych złotych blaskach światła, podczas gdy orkiestra grała zcicha poloneza, w sali przepełnionej publicznością, płynął szmer zachwytu.
— Co za Zosia... ideał... marzenie!... Zkąd wzięli to dziecko!... Ależ to wyśniona Zosia... a on? To uosobienie Tadeusza.
Kurtyna zapadła i trzykrotnie wznosiła się w górę.
Żabusia chichotała cicho, Drzewiecki prosił szeptem:
— Niech się pani nie śmieje!...
Za kulisami profesor, jego uczniowie, Brochwicz, ocierali pot z czoła. Komitetowi mieli miny ludzi konających ze znużenia.
Nareszcie kurtyna zapadła.
Żabusia zaczęła skakać na jednej nodze i pobiegła w stronę garderób.
Inne amatorki zajęły scenę. Kostiumy mieniły się, jak w kalejdoskopie. Maszyniści z łoskotem robili „zmianę“; kulisy zaczerniły się od dziennikarzy i szykowców.
Z za kurtyny dobiegał szmer kilku tysięcy głosów, szmer tajemniczy, jak łoskot fal wzbierającej się rzeki.
Naraz zrobiła się cisza na scenie, wszystkie głowy zwróciły się ku lewej stronie kulis.
— Świeżawska, Świeżawska — zaszemrano dokoła.
Helena weszła na scenę, spokojna napozór, pewna siebie, lecz tak rozgorączkowana i drżąca, że cały ten świat malowany tańczył przed jej oczami piekielną sarabandę.
Była w kostiumie Prawdy, mając uosabiać w apoteozie prawdę, tę cnotę, której się głosiła być apostołką.
Długa, biała, przeźroczysta szata owijała ją całą; nie miała na sobie nic, prócz tej tkaniny czystej i śnieżno-białej. Od szyi do stóp spowita, była doskonale harmonijna i piękna, jak posąg Tanagry. Włosy brutalną kaskadą rozsypane na plecach przybierały srebrno-popielate refleksy. I na białej masce jej twarzy, pogłębione sztucznie i rozszerzone źrenice przybierały wyraz dziewiczej szczerości.
W garderobie jej pozostały szczątki biletu, w którym Fajfer zawiadamiał ją o przyjeździe ojca, w krótkich urywanych słowach.
Wychodząc do teatru, oddano jej w bramie tę kartkę. Przeczytała ją i, podarłszy, szczątki włożyła w kieszeń. Dochodząc do tego teatru, spotkała samego Fajfra. Stał, czekając na nią widocznie. Niemogła się cofnąć; on, zobaczywszy ją, przysunął się do niej z żałobną twarzą.
— Dzień dobry pani! Zła nowina... nie mogę brać udziału w żywych obrazach — wyrzekł cichym głosem.
Helena szybko zwróciła się ku niemu.
— Dlaczego?
— Ojciec nie pozwala!...
Helena spojrzała na niego i w tej chwili dostrzegła, iż twarz jego była świeżo zakrwawiona i na szyi znać było ciemną pręgę.
— Niech pan idzie zawiadomić o tem członków komitetu — wyrzekła — wynajdź pan zastępcę!...
Wchodziła już do bramy, gdy Fajfer porwał ją za fałdy sukni.
— Pani, Heleno! — wyrzekł błagalnym głosem — dajże mi ty słowo pociechy, bo to wszystko, co znoszę, to dla ciebie i... przez ciebie!
Helena gniewnie wyrwała mu z rąk suknię.
— Przezemnie? Oszalałeś pan!... Mogę śmiało panu w oczy spojrzeć, nie zawiniłam niczem względem pana. Czego chcesz odemnie?
Wbiegła do bramy i długo nawet w garderobie uspokoić się nie mogła. Po godzinnej pracy nad twarzą, doszła wreszcie do tej maski „Prawdy“ jasnej i białej, rozjaśnionej tylko jak dwoma gwiazdami promieniami jej źrenic.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I znów podniosła się kurtyna.
Orkiestra grała cicho i wolno ostatnią myśl Beethovena.
Solo wiolonczelowe wybijało się po nad chór innych instrumentów łzawym jękiem.
W sali, wśród widzów zapanowała grobowa cisza. Na scenie, zasnutej obłokami, w powietrzu, planowały postacie Gniewu, Zawiści, Pychy, Obłudy, Fatum, Samolubstwa. Po za gazą białą i przejrzystą, dokładnie widać było ich twarze, wykrzywione grymasem namiętności; szaty żółte, czerwone, pomarańczowe, owijając pokoszlawione ciała, włóczyły się za czemś w przestworzu. Na scenie panowało żółte, niezdrowe światło, mgliste i przesiąkłe trującemi miazmami. Potwory, szarpiące dusze ludzkie, skręcały się w powolne kręgi rozwiewając dokoła swe stargane czarne włosy, sklejone w pierścienie, jak węże Gorgony.
Nagle, w głębi ukazuje się światło słabe i drżące. Powoli, światło to przebija obłoki i rozświecające zakreśla w powietrzu koło. Koło to powiększa się, jaśnieje, jak świt porannej jutrzenki. Potwory obłudy usuwają się przerażone. I nagle rozstępują się obłoki. Olśniewający blask tryska dokoła, ozłaca wszystko, leje kaskadę światła. W środku tego słońca, tych promieni, drgających, jak olbrzymi dyament szlifowany skrzydłami aniołów, bieleje Helena, trzymając w ręku lustro błyszczące mistyczną jasnością. Tryumf prawdy zabija żółte światło fałszu. Helena drży cała na swem rusztowaniu, kołyszącem się w powietrzu.
Drży jednak nie z bojaźni, lecz z podniecenia, z tryumfu. Nozdrza jej poruszają się, całe ciało płynie ku górze harmonijną linią, biała szata, owijając ją, opada na dół za gazę obłoków, powiększając jej wysmukłą postać. Wysoko w górę, zwycięzka i czysta, niesie owe symboliczne zwierciadło. Czuje w tej chwili jakby mistyczny prąd, biegnący od niej ku temu tłumowi, dla którego jest uosobieniem prawdy! Czuje się dumna i upojona tą tryumfalną apoteozą, wciela się w przedstawioną postać, zdaje się jej, że sama, kłamiąc, zwycięża kłamstwo!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po pięciokrotnem podnoszeniu się, wśród huraganu oklasków, zapada kurtyna. W jednej chwili cała scena zapełnia się tłumem osób.
Helena, z góry, ze swego rusztowania, patrzy na to morze głów, które wznoszą się ku niej z wyrazem uwielbienia.
Członkowie komitetu podają jej ręce, dopomagają stanąć na ziemi. Ona, zgorączkowana, z drżącemi wargami, zeskakuje wreszcie z rusztowania. Nie rozróżnia jeszcze nikogo, upojona tryumfem i gorączką. Nagle widzi przed sobą schylającego czoło mężczyznę i słyszy głos Drzewieckiego.
— Pan Hohe!



Przeobrażenie drugie


I.
List Heleny do Hohego.

Przyrzekłeś mi pan pożyczyć kilka książek, czekam na nie od dni kilku. Czy tak łatwo zapominasz pan o danych przyrzeczeniach? Ja mam lepszą pamięć. Dziękuję za tak przychylną ocenę mej... powierzchowności w compte rendu wczorajszem. Czy rzeczywiście robiłam złudzenie prawdy? Jeżeli tak, widzę, iż niewiele do osiągnięcia tej ułudy potrzeba... Biała draperya i lustro w ręku. Raz jeszcze dziękuję

z życzliwością Helena Świeżawska.


List Hohego do Heleny.
Szanowna Pani!

Przepraszam za zwłokę. Obarczony byłem tysiącem zajęć. Moja praca niech będzie rzecznikiem moim w twych oczach. Posyłam książki. Żądałaś Goncourtów. Daruj mi więc, jeżeli, czytając lica twoje zarumienią się nie raz jeden. Ja — ręce umywam. Nie dziękuj mi pani za te nieudolne słów kilka, które, pisząc o tobie, skreśliłem. To ja miałem wykwintną rozkosz przywoływać znów z głębi mej pamięci tę wizyę prawdy, której pani dałaś swe kształty. Prawda była zawsze mym ideałem, obrałem ją sobie za gwiazdę przewodnią mego życia. Lecz gwiazdy są wysoko i niedościgłe dla rąk zwykłych śmiertelników. Trzeba więc zadowolnić się wspomnieniem. Wszak prawda?...
Zechciej pani przyjąć zapewnienia mego głębokiego szacunku, z jakim zostaję

powolny sługa S. Hohe.


List Heleny do Hohego.

Odpisuję panu natychmiast przez tegoż samego posłańca. Dziękuję za książki. Gwiazdy często znużone świeceniem z wysokości schodzą na ziemię i odwiedzają salony Towarzystwa zachęty sztuk pięknych, pomiędzy drugą a trzecią po południu.

Życzliwa Helena Świeżawska.


List Hohego do Heleny.
Szanowna pani!

Cały ten tydzień jestem szalenie zajęty. Kończę dwie nowele, piszę trzy kroniki, mam dwie premiery i dużo innych obowiązków. Z żalem więc nie mogę korzystać z uprzejmej dobroci gwiazdy, która raczyła mi dać znać o chwili, w jakiej się oddaje estetycznym rozkoszom. Radbym panią zobaczyć, lecz mam jedynie wolne wieczory a pani zapewne obowiązki światowe pochłaniają czas najzupełniej. Szkoda!...
Łączę zapewnienie głębokiego szacunku, z jakim zostaję

powolny sługa S. Hohe.


List Heleny do Hohego.

Odpisuję natychmiast przez tegoż samego posłańca. Dziś, o godzinie wpół do ósmej, przechodzić będę koło szpitala Dzieciątka Jezus.

Życzliwa H. Świeżawska.


List Hohego do Heleny.
Szanowna pani!

Czy nie znajduje pani, że ściemnia się teraz dopiero o godzinie dziewiątej. Jeżeli tak, spacer swój odłożyć może pani zechce do tej godziny.

Powolny sługa S.


Helena do Hohego.

Zgoda, o dziewiątej!

Helena Świeżawska.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szli powoli jedno obok drugiego, niemając sobie prawie nic do powiedzenia.
Hohe nasunął kapelusz na czoło i podniósł kołnierz od palta. Helena, przeciwnie, poddawała rozpaloną twarz pod działanie wieczornego chłodu. Po pierwszej chwili przywitania, gdy mięka i pieszczotliwa dłoń Hohego objęła jej rękę, gorączka, pewność siebie, którą usiłowała podtrzymać się od chwili odebrania pierwszej jego kartki, opadła najzupełniej. Czuła się nieśmiałą i nie umiała znaleźć słów, aby przemówić do tego człowieka, który tak nagle wszedł w jej życie. Doznała tam, na scenie, podczas gdy zdejmowano ją z rusztowania, owego uderzenia piorunu, które w szmaty potrzaskało jej pancerz obojętności i szyderstwa. Niewielkie piwne źrenice Hohego zdziałały tę katastrofę, to zniszczenie samolubnej świątyni, w której do tej chwili żyła. I pozostała tak oszołomiona, nieprzytomna, nieroznamiętniona, lecz tak nagle zbolała cała, jakby ją przez rózgi przepędzono, rózgi, które chłostały jej ciało pospołu z duszą, z sercem, z całą jej istotą. Podała rękę Hohemu, dojrzawszy zdaleka pod kratami szpitala jego drobną postać. Stał, spokojnie otulony w palto i gdy ona nadeszła, uchylił kapelusza. Nie widziała uśmiechu, który okrążył jego usta, lecz uczuła ten uśmiech w głosie, w sposobie pieszczotliwym, z jakim wymówił pierwsze wyrazy.
— Witam moją prawdę!...
Uścisnął jej dłoń mięko i natychmiast iść zaczął, wiodąc ją ze sobą. Bawił ją banalną rozmową, na którą ona odpowiadała zdławionym głosem.
Wyszli teraz na ulicę Warecką i Hohe szedł wciąż pod murem z pochyloną głową.
Od czasu do czasu, Helena czuła, iż spogląda na nią z pod ronda kapelusza i spojrzenie to odbierało jej prawie przytomność.
— Czy dużo zebrano z przedstawienia? — pytał Hohe.
— Niewiem, niewiem, kilka tysięcy rubli — odpowiadała Helena.
— Głównie zawdzięczają ten zbiór wam, moje piękne panie; jak to dobrze przyczynić się do otarcia łez niedoli!
Głos jego brzmiał słodko, jak głos księdza, nawołującego do filantropijnych uczynków.
Dochodzili do Nowego Światu. Hohe stanął i obejrzał się niespokojnie.
— Pani chce iść Nowym Światem?
— Tak!
— Wróćmy się. Tam za dużo ludzi po chodnikach się snuje.
Pomimo zmieszania, Helena wzruszyła po swojemu ramionami.
— Cóż to szkodzi? Dlaczego się kryć mamy? Nie robimy przecież nic złego!
Lecz on delikatnie ujął jej rękę i za sobą pociągnął.
— Wierz mi pani, lepiej nam tu będzie, nikt nas nie zobaczy!
Helena szła za nim bez oporu.
— Czy pan się plotek boi? — spytała.
— Nie dla siebie — odparł Hohe — lecz dla pani! Po co się narażać? I tak już o pani tyle mówią!
Całe rozdrażnienie i rozgorączkowanie Heleny wybuchnęło w jej odpowiedzi.
— Niech mówią; drwię sobie z tych, którzy się mną zajmują. Życie moje czyste, niemam sobie nic do wyrzucenia...
Hohe głowę przechylił jak kot i uspakajać ją zaczął.
— Ciszej, ciszej, cóż za temperament!... Wszystkim plotkom winny pozory, jakie pani dajesz!
— Pozory? — podjęła Helena — pozory, to czcze słowo, to żer dla próżniaków i starych dewotek.
— Nie, moja piękna prawdo! — odparł Hohe — pozory, to choć fata morgana, ale to one właśnie stanowią o szczęściu, szacunku i karyerze człowieka. Możesz robić, co chcesz, byleby o tem nikt nie wiedział. Zapamiętaj to sobie. Peché caché est à moitie pardonné. Dlaczegoż do zbrodni grzechu dodawać jeszcze zgorszenie?...
— Jeżeli jednak grzechu niema...
— Och!... Zawsze się w pozorach jakiś mały grzeszek znajdzie.
Zatrzymał się na środku placu, na który znów wrócili.
— Chciałbym tak z panią porozmawiać otwarcie i szczerze! — zaczął, szukając w cieniu jej oczów — bo Bóg świadkiem, szkoda mi pani serdecznie. Widzę, iż toniesz w bezładnym chaosie jakichś dziwnych a szkodliwych wyobrażeń. Nieznaną ci jest sztuka życia. Płoniesz, jak motyl, tańcząc koło świecy i nie wiesz nawet, co to jest rozkosz ciepła? Prawda, zgadłem?
Ręki jej szukał w koronkach płaszcza, którym była owinięta a znalazłszy, położył na swej wypieszczonej kobiecej dłoni i drugą ręką po wierzchu delikatnie gładził.
— Biedne dziecko! — wyrzekł cichym głosem.
Helena, wbrew swemu zwyczajowi, nie parsknęła śmiechem. Stała tak nieruchoma naprzeciw Hohego a z ręki jej wzdłuż ramienia płynęły pod dotknięciem jego palców gorące prądy.
Dziesiąta wybiła na zegarze pocztowym i jak łopot skrzydeł metalowego ptaka, tak przelatywały te dźwięki w ciemnej przestrzeni.
Hohe wypuścił rękę Heleny ze swej dłoni.
— Pora mi już iść do redakcyi — wyrzekł — a tak od pani odchodzić się nie chce... Radbym panią otoczyć ramieniem, jak anioł stróż swem skrzydłem, aby cię przeprowadzić wzdłuż przepaści, nad którą przesuwasz się z niedoświadczeniem i niedbałością dziecka. Interesujesz mnie pani bardzo, bardzo, widzę w tobie duszę niepospolitą, źle zrozumianą i niepojętą przez twe otoczenie...
Uchylił kapelusz i wykonując ukłon prawie menuetowy — wyrzekł:
— Dowidzenia, Prawdo!...
Ona szybko wyciągnęła rękę.
— Gdzie i kiedy pana zobaczę?
— A, więc i pani tego pragnie! Takie to już chyba nasze przeznaczenie... Dziś środa... może w poniedziałek.
— Dobrze — wyrzekła Helena.
Raz jeszcze ujął jej rękę i powoli przysunął do swej piersi.
— Dowidzenia, Prawdo! — wyrzekł z odcieniem namiętności w głosie.
Wszystkie fibry zadrgały w ciele Heleny, zacisnęła usta, lecz on już odchodził, trzymając teraz kapelusz uniesiony nad głową. Przechodząc koło latarni, obejrzał się raz jeszcze. Helena doskonale dostrzegła całą jego sylwetkę drobną, małą, nikłą, z włosami o niepewnym kolorze, przedzielonemi na środku małej i zgrabnej czaszki. Jasne światło latarniane uwypuklało jego czoło czworograniaste, a mimo to dziwnym kaprysem natury w tył cofnięte. Reszta twarzy o lisiem wydłużeniu objęta puchem kasztanowatej, krótkiej, fryzowanej brody tonęła w cieniu. Ruchy jego były miękkie, zalotne, jak u kobiety rozkochanej w swem ciele. Szedł tak cicho, iż zdawał się mieć na nogach aksamitne obówie. Przeszedłszy promień światła latarni, wyjął papierośnicę i zapalił papierosa. Helena, stojąc nieruchomo na środku placu, gwiazdkę tę purpurową w ciemności śledziła. Wreszcie z wysiłkiem poruszyła się i odeszła w stronę domu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wchodząc do przedpokoju, zastała zapaloną lampę, obce palto i kapelusz, zwieszające się z szaragów. Małemi drzwiczkami, prowadzącemi do jadalni, weszła do głębi mieszkania, mijając salon, w którym słyszała zmieszane męzkie głosy. Była tak zgorączkowaną i nowym swym stanem przerażoną, iż nie chciała widzieć żadnej obcej twarzy.
W jadalni zastała pokojówkę, ustawiającą na tacy przybory do herbaty.
— Kto jest w salonie? — spytała.
— Pan Hegiel! — odparła dziewczyna.
Helena zbliżyła się do stołu i zdjęła z tacy trzecią filiżankę.
— Zaniesiesz mi herbatę do sypialni — wyrzekła — nie wyjdę do salonu.
Przez kuchnię chciała przejść do swego pokoju, lecz zatrzymała się, widząc, iż Basia, kucharka, pakuje swój kufer i ściąga pościel z łóżka.
— Co Basia wyrabia? — spytała brwi marszcząc.
Basia, czerwona, krótka, pękata dziewczyna, wybuchnęła ordynaryjnym wrzaskiem.
— A no, ruszam precz, skoro w tym domu uczciwa dziewczyna ostać się nie może!
— Cicho, nie krzycz! Cóż się stało?
— A no, toć pan ciągłe zaczepki wyprawiał, wreszcie dziś przyparł mnie do kąta. Lunęłam go w pysk, on mnie bez głowę... o Jezu!... jeszcze mnie dotąd łupie... Przeciek tu nie ostanę!
Podeszła do Heleny i pocałowała ją w rękę.
— Idę, a jutro się przyjdę z panią obrachować. Do pani nie mam urazy, bo pani dobra i na pięty nie następuje. Ale ja mam swego narzeczonego i takich tam pańskich karesów nie jestem łakoma. A że mnie zdzielił przez głowę, to mu Pan Jezus z lichwą wypłaci. Idę po doróżkę!
Wyszła, naciągając szal na roztarganą głowę. Gdy Basia drzwi otworzyła, Helena dojrzała w sieni zgromadzone sługi z całego domu. Widocznie awantura była głośną, skoro cała kamienica brała w niej udział.
Ten brutalny i ordynaryjny fakt napełnił Helenę goryczą i niesmakiem. Zdawało się jej, że wstąpiła w coś nieczystego, co przylgnęło do jej odzieży. Wbiegła do sypialni i rzuciwszy płaszcz, usiadła na łóżku. Pogrążyła głowę w poduszki, jak ptak, szukający schronienia. Ona, zwykle tak zimna i panująca nad sobą, drżała teraz, jak liść, mając pod czaszką chaos nieokreślony.
Drzwi sypialni skrzypnęły. Stanął w nich Świeżawski.
— Pan Hegiel jest w salonie! — wyrzekł półgłosem.
Helena porwała się nagle na ten głos, który wstrząsnął nią całą.
— Cóż stąd? — wyrzekła gorączkowo — to twój gość... ja człowieka, który okradł własną żonę w swoim domu, nie przyjmuję... Baw go, jeżeli ci tak miły.
Świeżawski postąpił ku niej, zamknąwszy drzwi za sobą.
— Hegiel więcej wart w oczach świata, niż jego żona, która z domu uciekła! — wyrzekł półgłosem — gdyby nie po jej stronie była wina, byłaby Heglowa pozostała w domu. W takich wypadkach trzeba umieć postąpić. Dziś Hegiel ma po swej stronie opinię, bo został na miejscu. Dlatego możesz go pani widzieć w swoim domu!
Ostatnie słowa wymówił z ironią, podszedł do tualetki i zaczął głowę skrapiać wodą portugalską. Helena podniosła się z łóżka i zbliżyła do męża.
— Bronisz Hegla, bo jesteście obaj z jednej szkoły! — wyrzekła przez zaciśnięte zęby. — Ty taksamo, jak on, jesteś w stanie okraść mnie do szczętu, tylko, że ja nie jestem Heglową, mam dosyć sprytu i więcej się w pole wywodzić nie dam...
Po twarzy Świeżawskiego przemknął ironiczny uśmiech.
— Bardzo pięknie — wyrzekł — bardzo pięknie!
Czesał sobie teraz wąsy szczoteczką i przyglądał się uważnie swoim brwiom i rzęsom, jak to zwykle czyniła Helena.
Ona patrzyła na niego z nienawiścią, która nagle zaczęła nurtować jej serce. Dawniej czuła dlań pogardę, chwilami bawił ją, dziś jednak czuła, iż zaczyna go nienawidzieć i pożar gorączki, która jej duszę trawiła, starała się uśmierzyć falą tej nienawiści.
Wyrwała mu z ręki szczoteczkę i flakon z wodą portugalską.
— Połóż, to nie twoje! — krzyknęła — wiedz o tem, że widziałam Basię, wiem o wszystkiem, słyszysz, wiem o wszystkiem!
On odwrócił ku niej głowę i jasnemi niezmąconemi źrenicami spojrzał w jej twarz rozpaloną.
— I cóż stąd? — zapytał ze zdziwieniem w głosie. Czy chcesz mi pani wyświadczyć zaszczyt i być zazdrosną o mnie? Uprzedzam panią jednak, że wybrałaś się nie w porę. Kto tak, jak pani, bawi się na swoją rękę... ten powinien mężowi zostawić wolność zupełną...
Helenie zaiskrzyły się oczy, wyprostowała się dumnie, silna swoją nieskazitelnością.
— Bawi się na swoją rękę? — zawołała drżącym z oburzenia głosem — milcz pan!... Wiesz sam dobrze, iż jestem uczciwą kobietą i nie mam sobie nic do wyrzucenia... Jak śmiesz mnie równać ze sobą?
Lecz on powstał z krzesła i, kołysząc się, wolno ku drzwiom zmierzał. Stanąwszy w progu, odwrócił się ku niej spokojny i uśmiechnięty.
— Co się z panią dziś dzieje? — zapytał — rzucasz się pani, jak furya, zapominając, że sama wprowadziłaś pomiędzy nami ten sposób życia, na który oboje nie uskarżaliśmy się do tej chwili!...
Helena wyciągnęła rękę, jakby chcąc przeciąć płynące ku niej słowa.
— Nie ja! — zaczęła — nie ja sama wytworzyłam ów sposób życia, o którym pan mówisz. To, co mnie otacza, wyszło z pierwszego błędnego kroku, jaki pan postawiłeś w początkach naszego pożycia. Oto przyczyna wszystkiego, ta chwila, w której ujrzałam pana w objęciach tej dziewczyny!...
— Och! — zawołał Świeżawski — de grâce — nie grajmy dalej tej tragedyi. Objęcia dziewczyny!... co panią dziś ukąsiło... mówiłaś pani zwykle tak dowcipnie, dziś trącisz melodramatyczną myszką. Jeżeli jednak mówisz pani o przyczynie... możebyśmy się zastanowili nad przyczyną owej przyczyny...
Zawiesił głos i dodał po chwili ze śmiechem.
— Będę jednak wspaniałomyślnym i nie będę ranił w pani dumy i ambicyi, pewnej swych wdzięków „warszawskiej piękności“. Powiem tylko jedno, iż mieniąc się być uczciwą i bez skazy, mylisz się pani. Pozory są przeciw tobie, z pozorów sądząc, jesteś już dawno porysowaną skazami! Nie trzeba było dawać... pozorów!
Wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Helena usiadła znów przed tualetką, było to jej ulubione miejsce. Lecz dziś nie patrzyła w lustro, nie pudrowała nosa, nie czerniła brwi. Siedziała, z rękami zwieszonemi wzdłuż ciała.
Pozory, pozory!...
Dwukrotnie dziś te słowa odbiły się o jej uszy. Mówił o pozorach Hohe, mówił o nich Świeżawski, każdy inaczej, lecz każdy w tym samym kierunku.
— A więc na świecie pozory były wszystkiem! Opinia chwytała tę pianę, kryjącą fale i to, co się na dnie mieściło i z niej kuła kryształy spękane rysami, skazami, które niszczyły pewność uczciwości. Ona, Helena, nadawała sobie pozory deprawacyi, mówiąc: drwię z opinii! Sądziła jednak, że tym właśnie sposobem zdoła ludzi przekonać o swej uczciwości. Tymczasem stało się przeciwnie, owo wyzywanie pozorów obróciło się przeciw niej samej. Hohe przed chwilą powiedział — w pozorach tkwi zawsze jąderko prawdy!
Nie zastanawiała się nigdy tak długo nad tą kwestyą, gdy się nasuwała przed jej umysł, pomijała ją szybko, lecz dziś Hohe przemówił... i to wystarczało, aby myśli jej przykuć do słów tego człowieka. Od pierwszej chwili bowiem, od owej prezentacyi na scenie, Helena uczuła, iż budzi się nagle, jak owa księżniczka w szklanej trumnie uśpiona. Niepozorna postać dziennikarza zasłoniła sobą wszystkich, którzy ją otaczali. Z początku sądziła, iż to jedynie rodzaj gorączki, ciągnącej ją ku człowiekowi, który wchodził w „modę“ i którego nazwisko spotykała bezustannie na szpaltach czasopism, przerzucanych przy czekoladzie, w cukierni, pomiędzy pochłanianiem kremowego pączka i obsmażonej w cukrze dzikiej pomarańczy. Czytała rzadko to, co Hohe pisał, gdyż umysł jej, będący w fazie pesymizmu, nie znosił jego optymistycznych, coraz więcej różową barwą zafarbowanych obrazków, krytyk i artykułów o treści społecznej. Raz jeden zapytana przez Drzewieckiego, czy przeczytała wierszyk Hohego, dorobiony do zimowej ryciny, zdobiącej kartę tytułową jednego z tygodników, wierszyk w guście Pola, opiewającego cnoty, kwitnące pod dachem szlacheckiego dworka, odparła, ukazując na kontuar cukierniany, założony całą tęczą cukierków.
— Nie panie!... Mam tu dosyć pomadek, po cóż mam je połykać, zasmarowane farbą drukarską?...
Niemniej jego świeże studyum „Ostatnie dziesięciolecie literatury polskiej“ przeczytała uważnie i przyswoiła sobie dużo tam wyrażonych zapatrywań, gdyż było napisane gładko a płytko, w sam raz dla jej umysłu, świeżo pociągniętego pokostem pewnych wiadomostek. Uderzyła ją w książce tej niezwykła potulność i nieledwie pokora w wyrażaniu swych zdań o tych, co piórem oddawna i jako potentaci władają, w przyznawaniu im talentu, zręcznie i sprytnie, w wykazywaniu słabych stron tegoż talentu, oraz sprowadzanie go najczęściej do minimalnych rozmiarów. Skoro zaś dorwał się do młodej drużyny, do tej, co dopiero zaczynali a niebezpiecznymi mu nie byli, odmawiał im wykształcenia, zdolności — słowem, ścierał ich na miał drobny i nic w przyszłości nie wróżący. Czasem jednak, czując lwie pazury, dodawał: „czas pokaże“, „życie dowiedzie“. Lecz gdy mówić miał o Bornie, wtedy pozwalał bujać swemu ukrytemu temperamentowi. Z początku starając się dowieść, iż Born jest tylko pseudo-naturalistą, przyznawał mu pewne zdolności, lecz nagle, z chwilą, gdy sam z krytyka przeszedł w rolę nowelisty o mglisto sentymentalnych tonach, natarł na Borna z fantazyą średniowiecznego rycerza. Dobywszy z kołczana strzał, na którym wypisał: tradycya, obyczajność, rodzina, zaczął niemi wojować na prawo i lewo, zarzucając Bornowi dobrowolne przebywanie w błocie, odwracając z wykwintnym grymasem swój nos krogulczo skrzywiony od nędzarzy fizycznych i moralnych, między którymi Born rad przebywał i wskazując „zdrowe i świeże“ tematy o „podniosłym nastroju“, prawił o zmysłowym i niemoralnym wpływie dzieł, opisujących opłakane stosunki, w których niższe warstwy społeczeństwa żyć i umierać muszą.
Niższe warstwy — tych najbardziej Hohe nienawidził!
Nazywał chłopów otwarcie w swych pracach „bydłem“, odmawiając im jakiegokolwiek poczucia obywatelskości. Radził pletnię i wymysł, jako środek uspołecznienia. Żydów obsypywał niemniejszą nienawiścią, zionął względem nich tak wielką pogardą, tak był zajadłym antysemitą, iż w szkaplerzu jego słów brakło mu już dostatecznych zarzutów, jakie chciał ciskać na głowę synów Izraela. Niemniej nienawidził proletaryatu miejskiego i wszystkie zaczynające go nurtować prądy nazywał mrzonkami, wymyślonemi przez próżniaków. Kim on był sam? Nie wiedział nikt — zjawił się nagle, jako reporter i migawkowo przesunąwszy się przez wszystkie obozy, stanął nagle na pewnym gruncie. Miał obecnie wielki kult dla szlachty, dla jej dawnych cnót rycerskich i wogóle cenił bardzo „ziemian“. Zdania te wsuwał do każdej swej noweli, krytyki, artykuliku, stojąc na wyłomie, wojując jeszcze jedynie przeciw naturalizmowi, o którym widać było z dzieł jego, że miał słabe i nędzne pojęcie. Znając charakter Borna, zrozumiał, że ten nie odpowie mu nigdy i stąd, jak każdy człowiek nizki, napadał, będąc pewnym, iż razy te nie będą mu zwrócone...
Helenę zajął mimowoli jego sposób pisania. Zawdzięczała mu łatwe poznanie kilku kierunków, w których literatura i dziennikarstwo iść zaczęło. Nie miała ochoty sama czytać i wyrabiać swe zdanie, nie przejęła się sądami Hohego, gdyż wówczas niedowierzała nikomu, lecz miała teraz pewien rzut oka à vol d’oiseau, którym wojować mogła. Przytaczała go więc od czasu do czasu i czasem odtwarzała sobie jego postać. Musi być wysoki, rosły, piękny, rasowy, o wielkich, spokojnych oczach i włosach tej barwy złotej, właściwej słowiańskiej czystej rasie.
Ujrzawszy go na scenie, w chwili, gdy uchylał przed nią głowę, pierwszym punktem, jaki zagarnął jej uwagę, był początek łysiny, przeświecającej, jak tonsura księża przez lekko wijące się włosy. Gdy podniósł głowę i spojrzał na nią swemi piwnemi niewielkiemi oczami zmarszczyła brwi, zawiedziona. Lecz on natychmiast wymówił zdanie banalne, słodkie, nic nieznaczące i czar tych słów i głosu owiał ją całą. Nikła i drobna jego postać zdawała się olbrzymieć. Helena nagle ujarzmiona, zapomniała swego zwykłego ironicznego uśmiechu, z którym witała każdego przedstawionego jej mężczyznę. Stała zasłuchana w zmysłowy głos jego i gdy urwał, miała ochotę zawołać:
— Mów jeszcze!

List Heleny do Hohego.

Nie miej mi pan za złe, iż w godzinę niespełna po rozstaniu się z tobą, piszę znów do ciebie tych słów kilka. Dlaczego to czynię — nie wiem! Lecz czuję, iż przyniesie mi to ulgę, skoro zdołam choć w części wypowiedzieć panu wrażenie, jakie na mnie uczyniły twe słowa. Mówisz pan do mnie inaczej, niż wszyscy ci, którzy mnie otaczają, którzy nudzą mnie i wydają mi się istotami podrzędnemi i nierozumiejącemi stanu mej duszy i potrzeb mego serca. Miałeś pan racyę, mówiąc, iż jestem motylem, wirującym koło światła, który nigdy nie zaznał ciepła. Pod moje stopy osuwają się błagalnie ludzie, udający dla mnie uczucia, kierują nimi te i owe pobudki, ja jestem, jak statua marmurowa, spokojna i zimna, nie czując dla nich nic, prócz wstydu i pogardy. Mam wszystko, co kobieta pragnąć może: hołdy, urodę, zbytek, nieskazitelną opinię, a przecież nie czuję się spokojną i szczęśliwą. Słowa pana, głos twój, spojrzenie twoje, mówią mi, iż po za tym światem, w jakim przebywam, tańcząc walca i manewrując wachlarzem, musi być jeszcze inny, czy tak? Czy się nie pomyliłam? Odpowiedz, jestże świat ten, jakiż on?

Toute votre Helena Świeżawska.


Odpowiedź Hohego Helenie.

Świat miłości! Do poniedziałku.

S.


II.

Spotkali się znów na placu w ciemności i wilgoci rozpłakanego nagle dnia wiosennego.
On zbliżał się drobnymi, cichymi krokami, omijając starannie zabłocone flizy.
Ona, wbrew swemu zwyczajowi, tak zawsze wykwintna w stawianiu swych stóp, szła, niezważając, po kałużach błyszczących matowem srebrem.
Podała mu rękę obnażoną, on rękę tę ujął z pieszczotą.
— Nareszcie! — poczem dodał — dziękuję za listy!
Napisała bowiem do niego trzy listy, jeden po drugim, porwana nagle szałem, jak wszystkie kobiety, które tracą głowę.
On natychmiast odgadł w niej ową istotę chorą na listomanię, lecz z pisma jej, z całego zachowania się, ze szczegółów jej stroju wywnioskował, iż niebezpiecznem jest pisywać do niej i że najlepiej zrobi, nie odstępując od swej zasady w sprawach miłosnych.
— Działaj, lecz nie pisz!...
Deszcz przestał padać, lecz zimno wilgotne panowało w przestrzeni. Plac zdawał się bagnem, z którego wyrastały nagle cielska gmachów, rozjaśnionych zaledwie u spodu bladym blaskiem latarni.
Helena z gorączki i chłodu drżała, tuląc się w fałdy długiej, jedwabnej rotundy.
— Zimno pani? — zapytał Hohe — cóż począć, taka nasza dola, nie mamy nawet dachu nad głową.
Przez plac przeciągała właśnie karetka, jedna z tych rzadkich okazów, zwłaszcza w chwili deszczu i słoty.
— I pomyśleć — ciągnął dalej Hohe — że moglibyśmy w tej chwili wsiąść do powozu i porozmawiać spokojnie... gdyby nie...
— Gdyby nie...
— Pani podejrzliwość... mogłabyś bowiem sądzić...
Lecz Helena nie pozwoliła mu dokończyć.
— Dorożka! — zawołała głośno — a gdy powóz podjechał z szumem, rozpryskując kołami błoto, otworzyła drzwiczki i, wsiadając, wyrzekła:
— Oto moja odpowiedź!
Lecz on nie wsiadał, stał wciąż na trotuarze pod parasolem i głową kiwał.
— Jak mnie to boli! — wyrzekł — jak mnie to boli widzieć tę pewność, z jaką pani do tej nory wskakujesz... jak mnie to boli!...
Wsiadł jednakże ostrożnie, aby nie zabłocić swych spodni, wysoko zagiętych po nad ciemną linię skarpetek.
Przedtem jednak oddał swój parasol dorożkarzowi, mówiąc doń z wielką słodyczą:
— Mój przyjacielu, weź na kozioł mój parasol, proszę cię!
Wsiadł, zamknął drzwiczki i zapytał:
— Gdzież jechać?
Widocznem było, iż chciał, aby to ona, a nie on, była głównym czynnikiem i ciągnęła go za sobą.
— Nie wiem — odparła Helena — gdziekolwiek...
— W stronę Czerniakowa?
— Dobrze!
Wychylił głowę, dał rozkaz dorożkarzowi i cofnął się natychmiast, podnosząc okienko.
W tej chwili woń heliotropu, bijącą z sukien Heleny i woń White rose, którą jego odzież była przepełniona, zmieszała się z zapachem safianu, którym powóz był wewnątrz obity.
— Co za woń rozkoszna — wyrzekł Hohe — przymykając oczy, chciałoby się marzyć w takiej atmosferze, marzyć o tem, co pani nieznane... o serdecznem uczuciu! A!...
Odwrócił się ku niej i natychmiast zmieniając ton, zapytał:
— Co pani zrobiłaś z mymi listami!
— Mam je u siebie!
— To nieostrożne. Wolałbym, ażebyś mi je pani przyniosła... spalimy je razem.
Helena skinęła głową, milcząc. Nie umiała znaleźć słów, wolała się nieodzywać. Przejeżdżali koło latarni, Hohe trącił Helenę łokciem.
— Zasłoń się pani... jeszcze kto nas spostrzeże!
Machinalnie Helena podniosła rękę i zakryła nią twarz.
Hohe uśmiechał się i głową kiwał.
— A jak to pani zręcznie robi, jak zręcznie — wyrzekł — boli mnie to, ale przyznać muszę, iż jesteś pani w tym względzie szalenie zręczną... wołasz sama dorożki, zasłaniasz twarz!...
Ona chciała odpowiedzieć, zaprotestować, lecz on chwytał jej ręce.
— Cyt, cyt — mówił łagodnie — proszę się nie gniewać, ja pani za to nie potępię, nie jestem, jak ci, którzy cię otaczają, którzy niegodnie wyzyskują twoją młodość, ciało, temperament a w głębi duszy szydzą z ciebie, lub podają cię na pastwę ludzkiej obmowy. Cyt, powiesz mi znów „drwię z obmowy“; nie mów tego, sprawiasz mi tem ból, ten rozpaczliwy cynizm twój mnie boli!..
Urwał chwilę a widząc, iż ona siedzi nieruchoma i nie odzywa się wcale, zaczął znowu:
— Dlaczego nie dbać o opinię, skoro z niej formuje się to, co podstawę naszego życia stanowi? Ja dbam o moją opinię i chcę, aby mi nie miano nic do zarzucenia. Co mi z tego przyjdzie, jeśli będę rozgłaszał dobrowolnie grzech mój, albo ułomność jakąkolwiek? Do grzechu swego dołączę jedną jeszcze przewinę, pychę z popełnionego złego czynu, co mi utrudnia niezmiernie chwilę żalu i pokuty. Świat jest nieubłagany dla tych, którzy nie dbają o jego zdanie, przeciwnie ci, którzy się z nim dobrze obchodzą, są jego faworytami. Dlaczego nie być faworytem świata? Dlaczego?
— O świat! — wyszeptała wreszcie Helena — świat jest z takich mętów złożony!
Lecz on delikatnym gestem uspakajał jej rozdrażnienie.
— Cóż znowu! — wyrzekł — ludzie nie są źli, to wina tylko tych istot, z któremi przebywasz, iż sądzisz, że wszyscy są pełni fałszu i obłudy. Widzę, że jesteś pani chora fizycznie i moralnie.. dlatego nawet czuję się tak pociągniętym ku tobie. Cierpienie, zwłaszcza kobiece ma dla mnie urok nieprzezwyciężony. Pozwól mi być lekarzem twego serca i ciała? Pozwalasz?
Ona opuściła swą rękę w jego miękkie i łagodne dłonie.
— Pozwalam!
Pochylił się i lekko ustami musnął jej dłoń woniejącą heliotropem.
— Od dziś zacznę cię leczyć, biedne moje chore dziecko! Od dziś będę ci otwierać oczy, dowodząc, że świat nie jest ani zły, ani źle urządzony. Przeciwnie, można być bardzo szczęśliwym, spokojnym, szanowanym przez ludzi i żyć, nie obrażając praw boskich, ani zostawionej nam przez wieki tradycyi. Przed twemi zmęczonemi od olśniewających balowych kinkietów oczyma, chcę otworzyć świat taki i wprowadzić cię doń, jak zranione i potrzebujące ciszy ptaszę. Czy chcesz? Powiedz. Prawdo, chcesz!
— Chcę!
Podniósł jej ręce i założył sobie na szyję łagodnym, miękkim ruchem.
— Jaka pani jesteś ładna — wyszeptał...
Ona, omdlewając prawie, zamknęła oczy.
Lecz on przytrzymywał ją tak zdaleka od siebie przez chwilę, jakby upajając się jej zdaniem zupełnem na jego wolę.
— Nie! — wyrzekł — nie!... Nie chcę korzystać z twego upojenia. Będę dla ciebie przewodnikiem, bratem, nikim więcej... To mi wystarczy i tobie wystarczyć powinno!
Pochylił się jednak ku niej i na czole jej złożył przeciągły pocałunek.
— To pocałunek brata, ojca — wyszeptał.
Ona odczuła to zbliżenie się ust jego tak przejmująco, takim warem wypełniły się żyły jej ciała, iż chwilę zabrakło jej tchu. Ogarnęło ją przerażenie. Co się z nią działo? Dlaczego ten człowiek, mówiący zdania, z których dawniej zanosiłaby się ze śmiechu, działa na nią w tak nieznany jej sposób? Nie umie znaleźć słowa ironii na jego łagodne i dobrze zaokrąglone frazesy, których treść sprzeciwia się pojęciom, jakie przez lat kilka tak troskliwie w sobie wyrobiła. Jest względem niego nieśmiałą, czuje się głupią i fizycznie zmalałą, zachowuje się jak dziecko, przybiera jego okrągłe ruchy j miękki szept zamiast owego ironicznego sposobu mówienia, który ciął dawniej powietrze, ja uderzenie szpicruty. Wszystko to czuje, wie, rozumie a mimo to nie przeczy, nie śmieje się, nie drwi bez litości. Ma uczucie, jakby aksamitnego kagańca na ustach, którego zdjąć nie może, dla braku siły i chęci.
Dorożka jechała wolno pustemi ulicami, nieznanemi Helenie. Przez szyby migały kamienice z czerwonawo oświetlonemi oknami. Tu i owdzie snuła się czarna sylwetka przechodnia. Daleko huczał olbrzymi wóz, głusząc turkot kół dorożki.
Helena rozpięła płaszcz i zdjęła kapelusz. Do głowy biła jej krew, po czole płynęły krople potu.
Hohe delikatnie włosy jej ze skroni odgarniał.
— Jak pani masz mało zdrowia! — przemówił łagodnie.
Ona zaprzeczyła.
— Przeciwnie, jestem bardzo silną, nie chorowałam nigdy!
Lecz on upierał się przy swojem.
— Ależ nie, nie, wiem, co mówię, chora jesteś pani, wycieńczona i nie masz sił. To życie światowe w zbytku i przepychu zabrało ci zdrowie i duszę. Biednaś ty!...
Delikatnie pochylił jej głowę na swoje ramiona.
— A taka ładna, jak wycięta z keepsacku, czysta lady o popielatych włosach i zielonych źrenicach a taka młoda, dziecko prawie a taka już zmizerowana duchowo i fizycznie. Ci niegodziwcy, którzy się nad tobą znęcali, czerpiąc z ciebie rozkosze, nie pomyślą, że dla ciebie niedługo może się rozpocząć agonia.
Helena, nie odrywając głowy od jego ramienia, próbowała protestować:
— Ależ nie, przeciwnie, to ja się nad nimi pastwiłam... Pisałam panu przecież, taki Fajfer...
Lecz on wybuchnął ze zgrozą.
— Nie mów mi pani o tym nędzniku. Ten lowelas włóczył panią powozami po nocy, konno o wschodzie słońca, po szynkowniach i restauracyach Wilanowa, Marcelina! To on nadużył twej wiary, on pierwszy skalał twą opinię, kompromitując cię publicznie po Saskim ogrodzie, wreszcie wyzyskał twe ciało, udręczając cię swoją namiętnością.
Helena podniosła głowę.
— Ależ! — zawoła — ja!...
— Cicho! — krzyczał Hohe — cicho, nie wspominaj nigdy nazwiska tego rozpustnika, sama myśl o podobnym nikczemniku wstrętem mnie przejmuje! Nie mogę słuchać tego spokojnie.
Urwał, sapiąc ciężko, wreszcie znów głowę Heleny na swe ramię złożył.
— Odpocznij, biedaczko, odpocznij — prosił — źli ludzie zmęczyli cię, ja radbym cię tak kołysać do zgonu na mych rękach, broniąc cię przed pokusami świata! Śpij!...
Helena zamknęła oczy i doznała rzeczywiście wielkiej rozkosznej błogości. Była to rozkosz delikatna i subtelna, która łaskotała jej zmysły. Hohe trzymał jej rękę w swoich dłoniach i siedział cicho, zapatrzony przed siebie.
Dorożka skrzypiała i podskakiwała po nierównym bruku, lecz Helenie zdawało się, iż płynie w przestworza i że rzeczywiście jest chora i osłabiona.
Nigdy w życiu nikt nie kołysał jej tak do snu, jak ten człowiek, nigdy nie poddawała się z taką błogością pod wpływ tak niepojętej i delikatnej pieszczoty. Starała się nie myśleć o niczem, nie rezonować, nie analizować, tylko płynąć w tym błękitnym eterze cichego rozmarzenia.
Po nad jej czołem, jak powiew wiatru przebiegł szept Hohego:
— Śpisz?
— Nie, myślę!...
— Nie myśl!... Myśli twe są złe, przestań myśleć tak jak dawniej, pozwól, że ja twem sercem i duszą kierować będę... Życie twoje się zmieni, nie pozwolę ci więcej błądzić i tańcząc walca, schodzić do mogiły.
Nagle odepchnął szybko jej głowę i puścił rękę:
— Wyprostuj się pani! — zawołał.
Dorożka stanęła, dorożkarz złaził z kozła.
— A co tam?
— Ano, droga zła! — odparł woźnica. — Nie pojadę dalej... a potem oto wicher brzydki dmie... dyabły za dorożką gonią... Wracać chyba, co?
Hohe zasłaniał sobą Helenę.
— Wracaj mój, przyjacielu!
Gdy powóz ruszył z miejsca, dziennikarz pochwycił w swe objęcia młodą kobietę.
— Słyszysz? — zawołał z emfazą — słyszysz, co dorożkarz powiedział? — Dyabli nas ścigają!... To dyabli twych dawnych grzechów i namiętności! Ale ja cię przed nimi obronię, nie bój się, nie bój się, moje biedne dziecko!...
I ściskał ją tak silnie w swych ramionach, że aż dżety frendzli zdobiącej jej płaszcz pękały z suchym trzaskiem zerwanych nitek. Kapelusz mu spadł na tył głowy a on ustami ust Heleny szukał, której oczy z zielonych, stawały się prawie czarne, matowe i traciły blask, jak nagle zgaszone świętojańskie ogniki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .


List Heleny do Hohego.

Po powrocie do domu piszę tych słów kilka. Piszę jak nieprzytomna, nie wiedząc prawie, gdzie jestem i co robię. Może masz pan racyę, mówiąc, że jestem chora i wyczerpana. Tak czuję, że nie mam sił, gorączka mnie trawi. Być może, iż życie moje światowe, pełne blasku i przepychu, odebrało mi zdrowie, lecz co pan chcesz, ażebym robiła w tych warunkach, w jakich obecnie żyję? Jedynie jeszcze przy panu znajduję uspokojenie i to dziwna, pan jesteś jedynym człowiekiem, któremu ufam zupełnie. Pytałeś mnie, czy pozwalam, ażebyś się zajął uzdrowieniem mej duszy i ciała? Odpowiedziałam — pragnę! Kto wie jednak, może uzdrawiać ciało będzie zapóżno! Jednak dusza moja do ciebie należy. Weź ją, oddaję ci ją najzupełniej, wierzę, iż będzie przy tobie szczęśliwą. Drżę cała. Piszę te słowa w nocy, siedząc nawpół ubrana, wszyscy śpią, ja czuwam! Jakkolwiek zakazałeś mi myśleć — myślę, lecz już nie tak jak dawniej.... staram się myśleć po twojemu!... Tulę się myślą do twego ramienia, zamykam oczy i zdaje mi się że czuję rękę twą na mej głowie. Co pan robisz w tej chwili, gdzie jesteś, w redakcyi, czy myślisz o tej, która ma jedno tylko pragnienie. Chcę, aby mi były:

»Granicami tego świata, twoich ramion dwoje«.

Nie będę ci nigdy wspominać o F., skoro sobie tego nie życzysz. Masz racyę, ten człowiek był moją zgubą. Rumieńcem wstydu oblewa się moje czoło na samą myśl o nim. Odsyłam ci twe wszystkie listy. Dowidzenia, do piątku, dowidzenia, dowidzenia!... Nie zapominaj pan o mnie... nie zapominaj!...

Oddana ci na zawsze Helena Świeżawska.
P. S. W dorożce zgubiłam pudełeczko kościane z pudrem. Rzecz bez wartości. Wspominam o tem dlatego, że mogłeś je pan znaleźć, gdy wysiadłam i oddać dorożkarzowi. Na pokrywce jest mój monogram, ale to chyba nic nie znaczy. Dużo jest H. S. na świecie i z tego nie może powstać żadna komplikacya. Wolałabym jednak, aby się znalazło. Widzi pan, że zaczynam wstępować w pańskie ślady i być... ostrożną.
H. S.

Napisawszy ten list, Helena wsunęła go do koperty wraz z kartkami Hohego i zakleiła brzegi. Świeżawskiego nie było w domu, od pewnego czasu razem z Heglem włóczyli się wieczorami i Świeżawski wracał regularnie nad ranem. Helena kazała słać sobie na szezlągu w jego gabinecie i tam spała pod pretekstem, że w gabinecie jest o wiele chłodniej, niż w sypialni. Prawdziwym zaś tego powodem było, iż Helena zaczynała czuć wstręt niepohamowany do wszystkich mężczyzn, z wyjątkiem Hohego. Wstręt ten rozciągał się i na „małpy mojej żony“, na męża, na Borna — słowem na wszystkich tych, którzy dawniej byli jej obojętnymi, lub miłymi, czy to z powierzchowności, czy z obejścia. Gdyby jednak ktokolwiek kazał jej nakreślić postać Hohego, to pomimo, iż go miała pełno w swej pamięci i źrenicach, nie byłaby w stanie tego uczynić. Jakaś zasłona kryła go przed nią, zasłona jej własnej krwi, która zalewała jej oczy i mąciła zmysły.
Ukrywszy list do Hohego w głębi szuflady komody, pod stosem ręczników, Helena usiadła raz jeszcze i położywszy teczkę na kolanach pisać zaczęła.

List Heleny do Żabusi.
Kochana Żabusiu!

Muszę cię zawiadomić, iż jutro czwartku u mnie nie będzie. Czuję się trochę osłabioną i zmęczoną życiem, które pędzę. Potrzebuję odetchnąć, odpocząć, może zmienić kierunek myśli. Jednego z tych dni wpadnę do ciebie i pomówię z tobą o tobie samej. W ostatnich czasach dużo rozmyślałam i zastanawiałam się nad sobą. Doszłam do przekonania, iż życie, jakie pędzimy, zabiera nam siły i wyniszcza zdrowie. Całuję cię serdecznie.

Twoja Helena.

Wsunąwszy ten list w kopertę i położywszy adres, nie zastanowiła się nawet, jakiem była w tej chwili echem Hohego. I tak, jak pisząc do Hohego, zapożyczała namiętności od Fajfra, cytując jego cytaty, tak pisząc do Żabusi, mówiła słowami Hohego.
Napisała jeszcze kilka listów do pań, bywających zwyczajnie na jej czwartkach, wsunęła je w teczkę i poszła do gabinetu, gdzie szybko rozbierać się zaczęła.
Ustawiła na biurku małą, błękitną lampkę i, ułożywszy się na posłaniu, szeroko rozwartemi oczyma patrzyła w migocące błękitne światło. Oczy jej nie straciły owej matowej ciemności, jakiej nabrały w chwili, gdy usta Hohego w wargi jej się wpiły. Zmęczona, z głową zbolałą, leżała, wsłuchując się w ciszę.
Nagle usiadła na posłaniu, objęła nagiemi ramionami kolana; włosy srebrną kaskadą spadały jej na plecy, okryte różową koszulą. Błękitne światło oblewało ją czarującym blaskiem. Wyglądała, jak dziecko, siedzące nad krawędzią przepaści. W tej chwili nie myślała o Hohem, tylko o tem, iż dzieje się z nią coś dziwnego a ona nie może postawić zapory budzącej się w niej namiętności.
Godziny mijały wolno, ona ciągle siedziała, nie czując porannego chłodu, który się już ze swą szarą pajęczyną światła skradał.
Nagle, wśród tej ciszy, jaka zwykle poprzedza świt, usłyszała na schodach kroki i chrobotanie klucza w zamku. Świeżawski powracał do domu.
Helena nie poruszyła się nawet z miejsca. Było to jej obojętne. Drzwi od gabinetu do sypialni były na klucz zamknięte. Nie odwróciła nawet głowy, lecz siedziała tak ciągle zaledwie odziana różową tkaniną i masą swych włosów, czując straszną go-rączkę, która rwała ją całą na gorejące, jak blaski pochodni strzępy.



III.

— Gdzie są nożyczki?
— Po co ci potrzebne?
— Chcę wyciąć wiersze, które są w dzisiejszym „Kuryerze“.
— A!...
Po ustach Heleny przesunął się cień wahania. Lecz po chwili podeszła do toaletki, odsunęła szufladę, wyjęła nożyczki i podała je mężowi.
— Masz, wycinaj!... Co z niemi chcesz zrobić?
— Co ci do tego? Schowam je, podobają mi się.
— A!...
Świeżawski starannie wyciął szmacik papieru ze szpalt „Kuryera“ i półgłosem czytać zaczął:

Do X.
Twe oczy szmaragdowe, jako morskie tonie,
Twe usta — listki róży, które rozkosz plami,
Twe ręce — to spalone żarem życia dłonie,
Twe czoło — marmur z chmurnemi myślami.

Siedząca koło okna babcia Bednawska, coraz więcej osłabiona i zdziecinniała, machnęła ręką, w której trzymała czółenko frywolitowe.
— Co to takiego? — spytała.
— Wiersze!...
— E, żarty nie wiersze, sensu niema... Dawniej pisano inaczej. I tak pan Strumbski z racyi mego odjazdu do sąsiedniej wioski, napisał piękny wierszyk, zaczynający się od słów:

Za nic perty, bławaty,
Nie masz już Fortunaty.

To było jasne... i zgrabne! Ale to co czytasz!... Boże się zmiłuj!...
Usiłowała dalej robić frywolity, ale jakieś bielmo zakrywało jej oczy. Kaszlała, kurczyła się i czasem była tak zgarbiona, że siedząc, zdawała się być dziesięcioletnią dziewczynką.
Świeżawski wczytywał się w wiersze, które dość długim różańcem czerniły się na papierze:

I tańcząc walca, schodzisz do mogiły.

Wyrzekł dość głośno te słów kilka, Helena nie drgnęła nawet, siedząc przed toaletką. Zacięła teraz usta i coś nakształt uśmiechu zaczęło się nawijać po jej wargach, uśmiechu nacechowanego ironią, lecz powściąganego odcieniem przyzwoitej obłudy.
— Może chcesz, to ci przepiszę te wiersze — wyrzekła — sięgając po pudełko z pudrem.
Lecz on zaprotestował.
— Dziękuję ci, schowam je drukowane!
Od kilku dni byli na stopie grzeczności. Dawne wymysły i sprzeczki ustąpiły nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Mówili do siebie teraz uprzejmie, z odcieniem pewnej ironii, nieprzekraczającej wszakże granic dobrego wychowania. Ton główny nadawała teraz Helena, która nagle zaopiniowała, iż nie chce więcej sprzeczek, gdyż są w „złym guście“, nie prowadzą do niczego, gorszą służbę i psują zdrowie.
Wogóle przybierała teraz dziwny sposób mówienia, cichszy, miększy i wieczorami ostentacyjnie zaczynała pozostawać w domu. Świeżawski przyzwyczajony do tego, iż dom był oberżą, rodzajem hotelu, w którym się jadło tylko i spało, nie zwracał uwagi na zmianę, zaszłą w Helenie i dla niego ów ton miękki i osłabiony, który brzmiał w gorączką strawionym głosie Heleny, był jedynie tonem, do którego bezwiednie głos swój dostrajał.
Przeszedł do swego gabinetu i, włożywszy wycinek w rodzaj książki rachunkowej, w której miał ponalepiane wiersze, wziął kapelusz i powrócił do sypialni.
— Żegnam panie! — wyrzekł — zwracając się ku wyjściu.
Helena podniosła głowę.
— Powrócisz na herbatę?
— Nie, nie wiem!...
— W takim razie nie będziemy czekać.
— A ty nie wychodzisz?
— Nie! — odparła spokojnie Helena — po co mam wychodzić, gdzie, mam dom na to, abym w nim siedziała! Zresztą... jestem chora, kaszlę...
Świeżawski wyszedł i gdy drzwi wchodowe zamknęły się za nim, Helena powstała szybko i zaczęła wyjmować z szafy jedwabną suknię, płaszcz i kapelusz.
Spojrzała na zegar stojący na komodzie.
Była godzina siódma.
O dziewiątej czekał na nią Hohe w karecie na placu Dzieciątka Jezus. Już kilkakrotnie widywali się w ten sposób i ona powracała z każdej schadzki coraz więcej spalona gorączką namiętności, oszalała od jego pocałunków, którymi obsypywał jej usta, szyję i ręce, powtarzając ciągle:
— Nie kuś mnie, kobieto!...
Ona wszakże nie kusiła go, ani spojrzeniem, ani gestem, ani słowem. W pobliżu jego stawała się manekinem, przyjmując to wszystko, co on jej z siebie dawał, czy moralnie, czy fizycznie, z rozkoszą i wdzięcznością najwyższą.
Helena zaczynała przejmować się nim zupełnie, podchwytywała, co on zdawał się w niej lubić, cenić i pielęgnowała to w sobie, rozwijając do potęgi. Hohe chciał i pragnął widzieć w niej istotę chorą, wycieńczoną, zużytą życiem i użyciem i Helena powoli bladła, chyliła się ku ziemi, jak brzoza płacząca, kaszlała i z wysiłkiem podnosiła powieki. I będąc tak silnie zakochaną, mając go ciągle przed sobą nawet w chwili rozłąki, zachowywała ten sam ton, chód, obejście istoty osłabionej, schorowanej, chwytając się to za głowę, to za serce, pokładając się lub wstając dla tej prostej przyczyny, iż ruchliwy jej temperament nie dozwalał jej długo pozostawać bezczynną. Kazała sobie zrobić kilka szlafroków i chodziła w nich ciągle, przeglądając się w lustrach.
Dawniej stukała głośno obcasami swych bucików i szeleściła jedwabiem spódnic. Teraz pozostał tylko szelest jedwabiu, gdyż Hohe lubił ten zbytkowny, według niego, szmer „strojnych szat“, lecz kroków jej na posadzce słychać nie było. Szła tak, jak on, aksamitnie, obłudnie i często zjawiała się na progu, szumiąc tylko, jak fala, jak owe bohaterki Daudeta, Sydonie i inne wykwintne paryżanki, w których Hohe czerpał swe wzory i lokalizował, warszawiankom jako ich portrety podając.
W gruncie rzeczy jednak Helena nie czuła się bynajmniej chorą i osłabioną, pomimo nocy bezsennych, które teraz spędzała na gorączkowem rozmyślaniu. Gdyby jednak Hohemu podobała się bladość trupa, Helena postarałaby się o nią, tak wielkiem było pragnienie jej zadowolnić go we wszystkiem. Gdy w nocy leżała bezsennie, przechodząc w myśli jego słowa, nizała je na sznur pamięci, jak paciorki. Powiedział to, całując jej ręce; tamto, szepcząc tak blizko, że czuła jego oddech na swej twarzy. Wszystko wiązało się teraz w niej ze wspomnieniem zmysłowem. I łakomie chciała wywołać dalej te fakty i wiążące się z niemi wrażenia, jak ktoś bardzo spragniony pije trochę wody po kropli, by mieć złudzenie większej miary ożywczego napoju. Przez tych kilka tygodni nauczyła się udawać fałsz i obłudę. Niepewnie jeszcze stawiała swe pierwsze kroki, jak pensyonarka, nielogicznie, źle i niezręcznie. Lecz będąc już na progu świata obłudy, nie cofała się, owszem, wsuwała się doń cicho, zamykając oczy w zmysłowem upojeniu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Włożyła na siebie suknię, płaszcz, oblała się heliotropem, który zmieszała obecnie nawpół z White rose i, schyliwszy się ponad komodą, zaczęła szukać woalki. Hohe bowiem prosił, aby nakładała woalkę na twarz, ile razy miała się z nim widzieć. Przetrząsając pudełka, znalazła szmat białej iluzyi. Zwinęła ją w kłębek i wsunęła do kieszeni. Poczem zbliżyła się do babki, która drzemała na swym fotelu z frywolitami w ręku.
— Do widzenia, babciu — wyrzekła — dotykając lekko ręki staruszki.
— Wychodzisz? — spytała Bednawska — otwierając bielmem zasnute oczy.
— Tak!
— O Jezu!... Mam znów sama herbatę pić?...
W głosie staruszki było tyle jakiejś dziecinnej skargi i smutku, że Helena stanęła chwilkę, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
— Ja babci przyniosę cukierków i rodzynków — wyrzekła — uspakajając w ten sposób budzący się w niej głos serca.
Lecz staruszka kiwała głową.
— Wolałabym, żebyś została, smutno tak samej starej wieczorem.
— Ja wrócę przed nocą!...
— E, nie wierzę!...
Machnęła znów swojem czółenkiem frywolitowem i zaczęła pośpiesznie ściągać i plątać nici.
Helena wysunęła się na ulicę. Zeszła zamyślona ze schodów, postanawiając chodzić do zmierzchu po ulicach miasta, chcąc doczekać się chwili, w której zobaczy Hohego.
Szła ulicą ze spuszczoną głową, wbrew dawnemu zwyczajowi, kiedy to nosiła zwycięzko twarz swoją, zadziwiając przechodniów dziwaczną swą urodą, japońskiem oczów wycięciem, purpurą warg ukarminowanych. Czuła dziwny ciężar na karku, który tłoczył jej głowę ku ziemi; przytem ludzie, którzy nie mieli związku z Hohem, byli dla niej istotami nietylko obojętnemi, ale często wstrętnemi.
Nagle nad uchem posłyszała głos cichy i nieśmiały.
— Dzień dobry pani!
Płomienie przeszły jej twarz, Fajfer szedł obok niej i wyciągał ku niej rękę.
Zapomniała o nim zupełnie, od miesiąca dawny jej świat nietylko przestał istnieć dla niej, ale zaczynała nienawidzieć wszystko, co ją z nim łączyło, choćby wspomnieniem.
— Byłem kilkakrotnie u państwa! — wyrzekł farmaceuta — ale nigdy pani nie zastałem. Być jednak może, iż pani była w domu, tylko mnie przyjąć nie chciała!
Helena chciała dawnym zwyczajem odpowiedzieć mu: tak!... nie chciałam cię przyjąć, lecz przeszło jej przez umysł zdanie Hohego: „po co mieć nieprzyjaciół“, odparła więc spokojnym głosem:
— Nie, rzeczywiście nie byłam w domu!... Dlaczegóżbym pana przyjąć nie miała...
— Och, pani jest tak dziwną, tak niepojętą istotą, sądziłem, że pani się na mnie gniewa!...
— Nie, dlaczegożbym miała gniewać się na pana?
Patrzył na nią z podziwem, odpowiadała mu cichym i słodkim głosem. Nie patrzyła na niego z pod zmrużonych powiek, podnosząc w górę głowę. Przeciwnie, trzymała oczy uparcie w cieniu i ręce złożone pobożnie pomiędzy koronkami rotundy.
— Czy pani chora? — zapytał zdziwiony.
Ona zawahała się, nie wiedząc sama co odpowiedzieć.
— Trochę!...
— Co pani? — zawołał z przestrachem — proszę mi powiedzieć? Czy wezwałaś pani lekarza?
Zatrzymał ją prawie na chodniku błagalnym gestem, lecz ona, nie zmieniając pozycyi rąk, nie podnosząc oczów, wyrzekła.
— Mam prośbę do pana!
— Co takiego, rozkazuj, mów!... Wiesz, iż gdybyś zażądała mego życia, oddałbym ci je z rozkoszą...
— Niech pan ze mną dalej nie idzie...
Fajfer złożył błagalnie dłonie.
— Dlaczego? Niech pani mi pozwoli nacieszyć się swoim widokiem, ja nie widziałem pani tak dawno, choć tak często snuję się pod domem pani... Ja przeszedłem wiele przykrości w dniach ostatnich... Nie przygotowuję się nawet do egzaminu, wiem, że go nie zdam!...
Ona stała nieporuszona i znów cicho wyrzekła:
— Ja pana proszę, niech pan zemną dalej nie idzie!
— Dlaczego, dlaczego? Dawniej pani sama kazała mi na siebie czekać... dawniej...
Lecz Helena przerwała mu miękkim i łagodnym gestem:
— To było dawniej, nie teraz!...
— Dlaczego? Co się zmieniło?
— Wszystko! Nie chcę, aby posądzano mnie, iż podtrzymuję i wywołuję miłość pańską dla mnie. Są zresztą pozory, które zachowywać należy.
Fajfer cofnął się zdziwiony.
— Pozory? Nie poznaję pani... co się z panią stało? Gdzie jest dawna pani odwaga cywilna, to piękne rzucanie rękawicy światu, które mnie tak porywało...
Helena w tej chwili nie mogła się powstrzymać od dawnego wzruszenia ramionami.
— Była to trochę walka z wiatrakami! — wyrzekła — ja rzucałam światu rękawicę a świat mnie obrzucił kamieniami... Oto, co zyskałam!
— Dawniej pani drwiłaś ze świata...
Helena uczuła, iż zdradza się w tej chwili zanadto ze swym brakiem logiki.
— I teraz drwię zeń — odparła — ale drwię po cichu! Oto cała różnica.
Podniosła powoli powieki i prześlizgnęła się wzrokiem po twarzy Fajfra.
— Żegnam pana!
Lecz on teraz ustąpić nie chciał, nagłem przeczuciem zdjęty.
— Dokąd pani idzie! — zawołał półgłosem — ręczę, iż idziesz pani spotkać się z kimś, kto jest pani milszy odemnie... Czy tak? Czy zgadłem? Twarz pani się mieni... Heleno!... Heleno!...
Za całą odpowiedź Helena skinęła na przejeżdżającą dorożkę.
— Zmuszasz mnie pan wsiąść do dorożki! — wyrzekła, kierując się ku powozowi — miałam ochotę przejść się trochę!...
On podbiegł ku niej blady, z drżącemi wargami i porwał ją za rękę.
— Nie pojedziesz, nie pojedziesz! — szeptał nieprzytomnie.
Dorożkarz oglądał się z kozła ukosem, jakaś służąca stanęła na brzegu trotuaru i patrzyła ciekawie.
Helena zawrzała cała ze źle pohamowanej złości, lecz spojrzawszy w twarz Fajfra, przeraziła się jej wyrazem.
Uścisnęła więc mocno jego rękę i pochylając się ku niemu, wyrzekła:
— Puść mnie pan, jutro napiszę do ciebie!
Lecz on jej ręki nie puszczał i oparł nogę o stopnie powozu.
— List!... Nie chcę listu!... — wyrzekł ochrypłym głosem — nie trzeba było mnie zwodzić przez dwa lata blizko i łamać mi życia, po to, aby wreszcie mi list przyrzec, jako nagrodę za me psie i wierne przywiązanie. Jedź więc pani, gdzie chcesz, gdzie ci tak pilno, gdzie on na ciebie czeka, ja zabiję się, gdyż teraz życie będzie mi nadto wielkim ciężarem!...
Puścił jej rękę i rozpaczliwie nasunął na czoło kapelusz. Oddalał się wielkimi krokami, jakby mu pilno było wykonać ów plan samobójczy.
W oddali przedstawiał teraz śmieszną sylwetkę, zbyt szybko wyrośniętego studenta. Miał jasną, popielatą kurtkę, z której wyrósł i która podciągnięta na plecach, opuszczała się dwoma rogami wypchanych kieszeni ku ziemi.
Dorożka ruszyła z miejsca. Helena owinęła się w płaszcz i zasunęła w głąb powozu. Powiedziała dorożkarzowi „jedź prosto“, gdzie — niewiedziała. Była rada, iż nie czuje obok siebie Fajfra, którego szczerze nienawidziła w tej chwili. Winszowała sobie, iż zdołała wyplątać się tak zręcznie z tej sytuacyi. Samobójstwo!... Ten smarkacz nie zdoła sobie nawet w łeb strzelić!
Z tej strony była zupełnie spokojną.
Dorożkarz odwrócił się ku niej.
— Dokąd jechać?
— Na... Złotą! — odparła po chwili wahania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zastała służącą, która myła w kuchence podłogę.
— Jest pani?
— Nie! — odparła dziewczyna — pani jeszcze niema, ale pan jest i czeka też na panią!
Helena chciała się cofnąć, lecz drzwi od pokoju otwarły się i stanął w nich Born.
— To pani? — wyrzekł zdziwiony — sądziłem, że to pani Heglowa.
Otworzył drzwi na roścież i zapraszał Helenę.
— Proszę, niech pani wejdzie!
Helena weszła zmięszana, gryząc wargi. Owo „pan“, powiedziane przez służącą a stosujące się do Borna, zastanowiło ją niezmiernie. Dlaczego „pan“ a nie „pan Born“? Co to miało znaczyć?
Tymczasem Born uprzątał szybko manuskrypty ze stolika.
— Składam mój cały warsztat! — wyrzekł ze swobodą, wkładając papiery do zniszczonej teczki.
Helena spojrzała dokoła.
Cały ten smutny pokój przybrał teraz trochę weselszą barwę. W owym pokoju zieleniała duża palma, u okien udrapowano tanie, białe firanki.
— Nie widziałem pani dawno! — mówił dalej Born, krzątając się po pokoju — pani Jadwiga kilkakrotnie miała zamiar iść do pani, ale czasu nie miała.
Mówił te słowa banalne ze spokojem wielkim. Patrzył na Helenę wprost, trochę zmęczonemi oczami. Łagodne światło zachodzącego dnia o błękitnawym blasku, snuło się po pokoju i liliowemi tony odbijało się na ubielonej twarzy Heleny, która usiadła na krześle przy stole i pisma przerzucać zaczęła.
— Libelula! — wyrzekła, wskazując palcem na tytuł fejletonu — Tuhana zwyciężyła.
Była rada w tej chwili z uczynienia jakiejkolwiek przykrości temu człowiekowi, który traktował ją z tak życzliwą obojętnością.
Lecz Born zatarł ręce i odparł ze zwykłą żywością w głosie.
— To nic, to nic i na mnie kolej przyjdzie!...
Helena przerzucała wciąż pisma z uśmiechem.
— Tak, zapewne! — wyrzekła — kolej przyjdzie, jednakże widać, iż redakcye znają gust czytelników i wolą zadowolnić ich zmysł estetyczny piękną nowelką artystyczną i wykwintną, niż owem nieszczęsnem naśladownictwem Zoli, którego nikt nie pragnie, ani nie odczuwa potrzeby!
Born pokręcił głową.
— Zdaje mi się, że słyszę słodki głos Hohego! Zkąd pani nabrałaś tych włóczących się tonów, jak pela po szmacie barchanu! Artyzm, estetyka, proszę, proszę!...
— Mówię tak, jak dawniej.
— Myli się pani, dawniej rzucałaś pani zdania okrągłe, jak ogniste kule, teraz wleczesz pani każde słowo, jak rozprute kalosze.
Helena zaczęła nerwowo gryźć wargi.
— Trudno pana zadowolnić! — wyrzekła — dawniej wyrzucałeś mi mój sposób wyrażania się, dziś znów masz mi za złe, iż zmodyfikowałam mój sposób mówienia. Zresztą porównania pańskie, owe „rozprute kalosze“ dziwnie brzmią w rozmowie ze mną, która, o ile mi się zdaje, nie dałam panu nigdy powodu do uwłaczania mi w ten sposób.
Prostowała się teraz, nie podnosząc jednak głowy, czując podwójną nienawiść do tego człowieka, nienawiść swoją i nienawiść Hohego, z którym się czuła w tej chwili solidarnie związaną.
Born patrzył na nią z uwagą.
— Nic to jednak dziwnego! — podjęła znowu Helena, patrząc w okno — ze strony człowieka, który, jak pan, zaprawił się ongi w zapasach polemicznych do używania trywialnych porównań! Teraz zaś, pisząc tak, jak pan piszesz, nie umiesz już rozmawiać z dobrze wychowanemi i przyzwoitemi kobietami...
— A, tak pani sądzi! — rzucił Born.
— Nic nie sądzę — ciągnęła dalej Helena monotonnym głosem — konstatuję tylko fakt, że można prowadzić polemikę, pisać i być zarazem człowiekiem niezapominającym o formach towarzyskich. Są pewne granice, których przekraczać nie należy. Kalosze owe przedpokojem trącą, mogłeś je pan zostawić w przedpokoju!
— Niestety! — zawołał Born — wchód przez kuchnię w pałacu tym!... Daj mi pani rączkę na zgodę i przestań perorować, bo zdaje mi się, iż czytam studyum jakiego wytrawnego krytyka. A jak Boga kocham dość na dziś druków i bibuły... wakacye, rekreacye!
Rozrzucał po pokoju pisma, zdjęty nagle jakąś wesołością, prawie dziecinną. Srebrne nici wiły się wśród jego włosów i brody, nici przedwczesne w walce życia zdobyte.
Helena powstała od stołu i ku oknu podeszła.
Wychodziło ono na dziedziniec szary, na którym bawiły się dzieci. Czerwone ich fartuszki migały na szarem tle asfaltu.
Oparła się o okno i stała tak, czując się zbyteczną wśród tych ścian, gdzie pełno było spokoju i zadowolenia.
Służąca wniosła obrus i nakrywała stół.
Born jej pomagał.
Helena odwróciła się ku nim i patrzała nań przez chwilę.
— Nie wiedziałam, że z pana taki dzielny gospodarz! — zauważyła z ironią.
— Prawda! — wyrzekł Born, śmiejąc się — ja sam odkrywam w sobie dopiero teraz te zalety. Wszystko zależy od środowiska, w którem żyjemy. Prawda, pani Heleno?
— Obecne środowisko uczy pana smarować bułki masłem?
— Co pani chce, sama się nie nasmaruje. A ot i pani Jadwiga!...
Podbiegł radośnie ku wchodzącej Heglowej.
— Mamy gościa, pani Helena!...
— Nareszcie! — zawołała Jadwiga — cóż się z tobą działo.
Ucałowała Helenę, która nie oddała jej pocałunku. Jadwiga nie zważając na to, zdejmowała okrycie i kapelusz.
— Cóż, nie było dziś deficytu? — zapytał Born.
— Nie, ani kopiejki! — wyrzekła Jadwiga.
Zwróciła się ku Helenie.
— Siadaj! Wypijemy herbatę razem, dobrze?
Lecz Helena rzuciła wzrokiem na duży kuchenny zegar o malowanych różach, wiszący na ścianie.
— Nie wiem — odparła — muszę wracać do domu!
— Co znowu!... Spotkałam naszych obu mężów pod rękę w Alejach Jerozolimskich. Zobaczywszy mnie, przeszli szybko na drugą stronę. Dlaczego — nie pojmuję.
Helena zbliżyła się do stołu.
— Hegiel bał się, ażebyś nie upomniała się o swe pieniądze!
Jadwiga parsknęła śmiechem.
— Pieniądze! — zawołała — a mnie co teraz po pieniądzach!...
To „teraz“ zabrzmiało tryumfalnie i z pełnej piersi.
Helena, stojąc oparta o krzesło, czuła się w tej atmosferze dziwnie udręczoną. Każdy ruch, każde słowo Borna wywoływało w niej uczucie nieprzyjazne a obecnie ten radosny ton Jadwigi, jej uśmiech, ta pewność, dobrze się czującej w swojem gnieździe kobiety, drażniła ją niewypowiedzianie.
— Wiem, że Hegiel nie odda mi posagu i — ciągnęła dalej Jadwiga — niechże mu służy. Skoro z nas dwojga ja mam mniejsze zamiłowanie do pieniędzy, więcej sił i woli do pracy, słusznem jest, ażeby on ową „sumę posagową“ odziedziczył!
— To twoja własność! — odparła Helena.
— Jaka własność? Rodzice mi dali te pieniądze. Dlaczego? Z jakiej racyi? Zarobiłam je w ich domu? Przecież za pracę nie można liczyć urodzenia się ich córką. Te pieniądze nigdy mojemi nie były! Moje jest to, co zarobię, ale nie to, co mi po „przodkach“ spadnie. A teraz dalej do herbaty!... Ściemnia się. Panie Born, zapal pan lampę!
Lecz Helena podała jej rękę.
— Uciekam, muszę być w domu!
— Odprowadzę panią! — wyrzekł Born, lecz w głosie jego nie było pośpiechu.
— Nie, nie! — zawołała Helena — pójdę sama, wezmę dorożkę...
Wyszła, czując wzrastający w swej piersi żal. Nienawidziła w tej chwili Borna, jak wszystko, co się do jej przeszłości odnosiło a przecież wolałaby, aby przemówił do niej, tak jak przed chwilą Fajfer. Dawało jej to możność pogardzania a czuła, że Bornem pogardzać nie ma do tej chwili prawa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Chciałbym tak z tobą pomówić dziś jeszcze spokojniej, niż w powozie — wyrzekł Hohe, obejmując Helenę pieszczotliwym ruchem:
— Pójdę z tobą, gdzie zechcesz! — odparła — słaniając mu się w ramiona.
On milczał chwilę, wreszcie szeptem prawie, rzekł:
— Są podobno na Pradze jakieś restauracye, gdzie można przemknąć się niepostrzeżenie. Nie wiem... tak mówią... ja tam nigdy nie byłem!
Zatrzymał się znów chwilę i dodał ze sztuczną wesołością w głosie:
— A gdybym tak zawiózł tam moją panią i przedstawił przed jej oczy, w jakich to dawniej miejscach pokutowała jej biedna dusza i biedne ciało!
Helenie przesunęło się przez umysł, iż nigdy nie odprawiała podobnej pokuty — odparła jednak z równie udaną wesołością.
— Jedźmy!
Jadąc, rozmawiali tak, jak zwykle.
Ona mówiła mało, lecz milczeniem swem czyniła wyznania win i błędów, które on w nią wmuszał z dziwacznym uporem człowieka, przyzwyczajonego widzieć we wszystkiem i wszędzie zmysłowe potworne obrazy. Było z nią tak, jak z literaturą i tam, gdzie jeszcze zaledwie było lekkie skażenie spaczonej wyobraźni, on widział szalone orgie, bachanalie, które umysłem filistra nowelisty stwarzał. Nie wierzył jednak w to, co mówił i tak, jak jego głos brzmiał powierzchownie, tak i przekonania jego były mało ugruntowane.
Potworna więc ta komedya wśród ciemnych ścian powozu, w duszącej woni angielskich perfum, dziwną była i niezrozumiałą dla kogoś, kto zimnem okiem spojrzałby na złączenie się tych dwojga ludzi. Jedno i drugie zaczynało okłamywać się wzajemnie, on, mistrz, ona uczennica, którą namiętność pojętną i chętną nad wyraz czyniła. Przywykli do tych ciemności, zaledwie rozjaśnionych od czasu do czasu blaskiem latarni, uczuli się nagle wysadzeni z siodła w jasno oświetlonej budzie, skleconej z czterech desek, ku której żydek przebrany we frak kelnera ich zaprowadził. Cicho, jak cienie, przemknęli się przez ogród, zaledwie rozjaśniony kilkoma naftowemi lampkami. Rozwinięte liście drzew szumiały nad ich głowami. Na lewo słabo oświetlone okna wielkiej restauracyjnej sali migały chińskimi cieniami leniwie włóczących się kelnerów. Przez parkan dolatywały wrzaskliwe tony trąby, która gotowała się do jakiegoś solowego popisu. W oddali pies jakiś wył bez przerwy!
Rozpaczliwie smutny był ten przybytek wesołości z budkami, poustawianemi dla przyjęcia kłamliwych par, łudzących się pozorem szczęścia.
Helena doznała przez mgnienie oka nadzwyczaj nieprzyjemnego uczucia wśród tych czterech ścian pustych, na widok tego szezląga, z którego sterczały sprężyny i kłaki włosienia. Kulawy stół, przykryty czerwonym obrusem, wypełniał prawie całe wnętrze „altany“.
Kelner postawił na nim świecę, osadzoną w lichtarz i osłoniętą szklanym kloszem.
— Państwo będą jedli? — zapytał — machając brudną serwetą.
Miał włosy rozdzielone na środku głowy, duży nos semicki, zajmujący większą część twarzy, wąskie usta i długą szyję w niepomiernie wygorsowanym kołnierzyku. Przypatrywał się Helenie z odcieniem bezczelnej ciekawości.
— Państwo będą jedli? — zapytał raz jeszcze.
Hohe zwrócił się ku Helenie.
— Co pani rozkaże?
Helena usiadła na brzegu jedynego krzesła i, unikając spojrzenia w twarz kelnera, odparła:
— Nie wiem... Nie jestem głodna!
Od pierwszej chwili została uderzona wielkiem podobieństwem kształtu nosa i wyrazem oczów kelnera do Hohego. Tylko dziennikarz miał po nad krogulczym nosem czworograniaste, uparte, mozolne czoło i oczy jego chwilami pokrywał jakiś cień melancholii.
Stanowczo jednak tych dwóch ludzi miało w szczegółach wspólne cechy, zaledwie naszkicowane lekko, lecz w oczy bijące.
Hohe dysponował kolacyę, cedząc słowa, przerywając co chwila wyrazami:
— A macie też co porządnego?
Zdecydował się wreszcie na kurczęta, sałatę, szparagi i... szampana!
Wymówił te słowa, zaokrąglając usta i dorzucił za wychodzącym kelnerem:
— A tylko dobrą markę!...
Kelner wyszedł. Helena powstała z miejsca i zaczęła przyglądać się obiciu.
Hohe tymczasem ściany obmacywał.
— Patrzę, czy gdzie szpar niema; często w takich budach są umyślnie zostawione otwory...
Urwał i po chwili dodał z uśmiechem:
— Tak powiadają!...
Helena nie miała odwagi usiąść na szezlągu, który rozpaczliwie ku niej swe poszarpane łono otwierał. Hohe zajął miejsce pomiędzy kłakami i, siadając z gracyą, zagrał na wszystkich sprężynach materaca.
— Madejowe łoże! — wyrzekł słodko — cóż począć, nie mogłem pani zawieść do Zacisza, ani gdzieindziej. Moglibyśmy spotkać kogokolwiek. Tu przynajmniej niema nikogo. Jedno, co jest nieprzyjemne, to ten żyd usługujący.
Helena rozwiązała wstążki płaszcza.
— Tak, wiem, pan nie lubi żydów!
— Nie-na-wi-dzę! — odparł Hohe — nie-na-widzę!
Zresztą to już jest w naszej krwi, w naszej krwi szlacheckiej... i ty musisz nienawidzieć żydów, prawda?
— Nienawidzę ich, bo są brzydcy i brudni!
— Masz racyę, bardzo, bardzo szpetni, moralnie i fizycznie.
Wyprostowywał swą drobną figurkę. Krogulczy nos jego lśnił się krzywą linią w mdławym blasku świecy.
— Walczę przeciw nim całą siłą — zaczął znowu — walczę z prawdziwą rozkoszą. Oni to, żydzi, są tą wieczną negacyą przeciw porządkowi uświęconemu tradycyą i przybierają na siebie suknie wolnomyślicieli. Wszędzie się wkręcą, wśrubują, zagarną lepsze, korzystniejsze stanowiska. Dość wziąść naszą prasę a toć cała naszpikowana jest żydami, którzy są owymi heroldami pseudo-postępu!
Umilkł na chwilę, poczem dodał podkręcając wąsy:
— Wstrętne plemię, nie mówmy o nich. Powiedz mi pani lepiej co o sobie. Zkąd przychodzisz, gdzie byłaś?
— Byłam u Heglowej.
Hohe skrzywił się z niesmakiem.
— Czy u tej, która uciekła od męża?
— Tak, lecz muszę wziąść ją w obronę. Jadzia nie uciekła od męża, rozstała się z nim dobrowolnie.
Hohe pokiwał głową:
— Oj ty, entuzyastko! — wyrzekł — Heglowa uciekła z domu, wiem o tem dokładnie. Wmówiła w ciebie, co chciała. Zresztą, to jasne. Nie rozstaje się z mężem bez koniecznych przyczyn. Hegiel ją podobno z domu wyrzucił. Zresztą nic dziwnego, była to istota, mająca przewróconą głowę, pozerka, pseudo-demokratka, pełna dziwacznych i szkodliwych poglądów, prawiąca o socyologii i ewolucyi, o ustroju społecznym, tak jakby to należało do roli kobiety, matki i żony. Nie, nie, nie takich pań Hegiel potrzeba nam obecnie w chwili krytycznej, w jakiej żyjemy. Rola kobiety jest nakreślona od wieków. Jest-to kapłanka, szanująca i strzegąca tradycyi, religii, ogniska domowego.
Melancholijnie oparł głowę na ręku i zaczął coś sobie przypominać.
— Jechałem kiedyś z Heglową do Ostendy w jednym wagonie, rozmawiałem z nią, przekonałem się, że brak jej inteligencyi, wykształcenia, przytem temperament zimny, bez iskry namiętności...
Odwrócił się ku Helenie, która mimowoli rada była słyszeć w tej chwili słowa nagany, odnoszące się do Heglowej.
— Jakie ty masz fatalne znajomości — wyrzekł — jakie ty masz fatalne znajomości!
— Och, bywam tam bardzo rzadko. W chwili, gdy Heglowa rozstała się z mężem, ja i moje przyjaciółki chciałyśmy zasłonić ją przed obmową świata...
— Entuzyastki, chwalebny cel, lecz jakże dla was szkodliwy!
— Spotkałam tam Borna.
Hohe podskoczył na szezlągu, sprężyny jęknęły.
— Borna, ach! W takim razie mam słowo zagadki. Ręczę, iż Born był jej kochankiem i to wskutek tego człowiek tak uczciwy, jak Hegiel, nie chciał tolerować dłużej w domu podobnej nikczemności!... A, pan Born!...
Wzniósł ręce w górę i potrząsnął białemi palcami.
— Co to za świat! — zawołał.
Kelner zapukał dyskretnie i natychmiast drzwi otworzył, wsuwając się, jak małpa, chodząca na dwóch nogach. Niósł w platerowanej wazie butelkę szampana, na tacy talerze, kieliszki, widelce i noże.
Wycie psa wpadło do wnętrza altany zarazem z otwartemi drzwiami.
— Proszę drzwi zamykać! — zawołała ostro Helena.
Słowa Hohego szarpnęły ją całą. Born był kochankiem Heglowej!... Kto wie, może Hohe miał racyę. Tchu jej brakło. Chciała uciec z tej altany, kopnąwszy nogą kelnera, kulawy stół i udusiwszy psa, który wył w oddali.
Kelner wyszedł zatrzaskując drzwi za sobą.
— Ze strony Borna nic mnie nie dziwi! — ciągnął dalej Hohe, wycierając starannie serwetką kieliszki — był to zawsze materyalista najczystszej wody a obecnie naturalnym porządkiem rzeczy musiał się uchwycić brudnego prądu, naturalizmem zwanego. Życie swoje odtwarza poprostu w tych ohydach, które stanowią plamę naszej literatury, zachowującej dotychczas przynajmniej dziecięcą świeżość. Jego „Maryśka Olejarek“, to studyum położnicze, jest strasznym dowodem, jak daleko zajść może w lubości opisywania nikczemnych stron życia człowiek, który sam nie potrafi utrzymać się na moralnym poziomie, moralnym w tem znaczeniu, jakie prawa boskie i ludzkie nam naznaczyły.
Podniósł szklankę do światła i patrzył przez chwilę, krzywiąc się wykwintnie.
— Ci żydzi, nawet szkła porządnie wytrzeć nie umieją — dodał zmienionym głosem, lecz prędko do obranego tematu powrócił. — Gdy czytałem „Maryśkę Olejarek“, naprzykład ów rozdział, gdy Maryśka w przededniu urodzenia dziecka szoruje podłogę, kąpiąc się w mydlinach i brudnej wodzie, doznałem formalnie nudności. Passer l’expression, ale torsye mnie porywały!... Czy po to dana jest nam możność pisania, aby kalać się podobnymi obrazami! Tyle jest poezyi na świecie, w naszej duszy, dokoła nas samych, po co sięgać do rynsztoków, gdzie żyją odpadki społeczeństwa...
Drzwi otwarły się znowu, pies zawył przeraźliwie, kelner postawił kurczę na stole.
— Czy po wiedeńsku? — zapytał Hohe — przyglądając się troskliwie kurczakowi.
— Nadziewane, myślałem, że wielmożny pan będzie jadł tak jak zawsze — odparł kelner, zabierając się do otworzenia butelki.
Hohe zaczął kaszlać i przyglądał się pilnie zastawie stołu.
— Gdzież sałata!
— Zaraz będzie! — odparł kelner — dużo gości nagle się zeszło w głównej sali. Nie możemy wszystkiemu nadążyć.
Wyszedł i znów drzwiami trzasnął.
Hohe zabierał się do jedzenia, systematycznie, delikatnie i ostrożnie.
— Udko, czy skrzydełko? — zapytał — podając Helenie z wdziękiem półmisek.
Ona machinalnie wzięła kawałek kurczęcia, nie patrząc na to, co bierze.
— Trochę nadzienia, sypkie, ale zdaje się będzie niezłe.
Zasiadł wygodnie i umaczał usta w kieliszku.
— Lura, ale pić można.
Jadł przez chwilę, lecz znów koło Borna myśl jego krążyć zaczęła.
— Zkąd pani znasz Borna? — zapytał.
— Och, znam go bardzo dawno, brat mój, jak pan wie, pisał, byli z Bornem w jednym obozie. Born bywał u nas w domu. Babcia go bardzo lubiła.
Hohe brwi do góry podniósł.
— Brat pani? Ach tak! Autor katechizmu pesymisty, ten, który pierwszy zwątpił, tak, tak, przypominam sobie. Musiałaś pani być wtedy dzieckiem!
— Tak, wtedy nie zwracałam zbytniej uwagi na słowa mego brata, choć niejedno później odbiło się na mem życiu.
— Born zapewne starał się panią przepoić swemi doktrynami, starał się być pani mistrzem...
— Nie!... Born rozmawiał ze mną o czem innem...
Hohe podniósł w górę rękę, w której trzymał widelec.
— Ręczę, że ten rozpustnik kochał się w tobie.
Helena duszkiem wychyliła swój kieliszek.
— Nie wiem, czy się we mnie kochał — odparła z niedbałością, ale to wiem, iż chciał i namawiał mnie, abym rozstała się z mężem!
Hohe zmiął serwetę i cisnął ją w róg szezląga.
— Nikczemnik! — wyrzekł — nikczemnik!...
Nastała chwila milczenia. Helena patrzyła w puste dno kieliszka na pozostałe kilka kropel różowawego płynu. Hohe udko kurczęcia świdrował ponurym wzrokiem.
— Jakie dzieła, takie życie — zaczął wreszcie — jednak gdyby nie wiara, jaką mam w twe słowa, trudnoby mi było uwierzyć w podobną przewrotność tego człowieka, który, nietylko chce skalać literaturę, jakiej jest hańbą, lecz zarazem szerzyć rozprzężenie obyczajów, jak morową zarazę, zrywając to, co stanowi podstawę moralności społecznej, to jest instytucyą małżeńską!
Schwycił za butelkę i nalał kieliszki.
— W jakiem ty żyłaś otoczeniu — zawołał — w jakiem otoczeniu! I dziwić się, żeś zeń wyszła skalana i z umysłem, pełnym złych na świat poglądów!... Czy mało było takiemu Bornowi jego „ewolucyjnej“ Heglowej, że i na ciebie, biedaczko, zarzucił siatkę, chciał cię namówić do porzucenia domu, w którym obowiązek twój i przysięga pozostać ci nakazują. Wstrętne są jego prace, wstrętny to... żyd!
Helena spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Born, żyd? — spytała.
— Musi być żydem, nic innego. Ta skwapliwość, z jaką rzuca się do nowości, daje mi dostateczną miarę jego pochodzenia. Przytem, moja droga... instynkt nas nigdy nie zawodzi. Born musi być z „naszych“, bo ja go znieść nie mogę... A było ze mną tak zawsze od dziecka. Arendarzy w majątkach mego ojca ścierpieć nie mogłem. Uważałem ich za wrogów ziemi. Miałem zawsze namiętne przywiązanie do ziemi. To naturalne. Bene natus, possessionatus... Co!...
Jadł przez chwilę wykwintnie, podnosząc piąty palec, jak aktorka na scenie, gdy gra wielką damę i niedbale zapytał:
— Czy Born mówił ci kiedy o mnie?
— Och! — odparła, ożywiając się nagle Helena pod wpływem wina i szalonego rozdrażnienia, jakie nią targało — nieraz, nazywał cię nieukiem, obłudnikiem, niewdzięcznikiem...
— Och!
— Tak, mówił, że pracujesz w dzienniku, założonym przez żyda, uczciwego (według niego) człowieka i w pobocznych broszurach napadasz na żydów, lecz strzeżesz się w szpaltach tego pisma umieścić cokolwiek przeciw nim!
Hohe przygryzł wargi.
— Podobno ów założyciel pisma miał przodków izraelskiego wyznania — wyrzekł przez zęby — ale owa osoba ochrzciła się przed śmiercią i obecnie redakcya nic wspólnego z tą rasą nie ma. Pan Born pieni się ze złości, że zgniotłem go na miazgę w mych krytykach... źle jednak robi! Zdołałem mym wpływem odsunąć druk jego „Paryasów“ i natomiast pomieściłem „Libelulę“ Tehany. Jeżeli Malewic, nadeśle nam z Włoch swe wrażenie, pan Born długo czekać będzie na pomieszczenie swej rynsztokowej powieści.
Zatrzymał się, nabrał tchu i dodał:
— A, nieuk, obłudnik, niewdzięcznik! Dobrze, dobrze!...
— O, to zaledwie dziesiąta część tego, co o panu zwykle ten człowiek mówi. Nieprzypominam sobie nawet już epitetów, którymi zwykł obdarzać pańskie nazwisko, ale... przyniosę panu jego list, list, który do mnie napisał, w chwili, gdy namawiał mnie do rozstania się z mężem!... Jest tam mowa o panu!...
Mówiąc te słowa, Helena gwałtownie zaciskała palce koło podstawy kieliszka. Ogarniał ją gniew szalony, z którego nie mogła sobie zdać sprawy. Czuła tylko z każdą chwilą, rosnącą w sobie nienawiść do Heglowej, do Borna i dla uśmierzenia tego gniewu miała ochotę wypuścić na nich całą sforę psów rozszalałych o kłach ostrych i krwi łaknących.
Długą chwilę panowało milczenie, nagle trąba, która przez czas pewien umilkła w poszukiwaniu tonów, wrzasnęła przeraźliwie melodyę węgierskiego walca.
Helena drgnęła, lecz Hohe słuchał w milczeniu, ssąc powoli szparagi.
— Jaka to dziwna sytuacya — wyrzekł nareszcie miękim i zmienionym głosem — ta altana, ten walc, ty przy mnie taka cicha i pokorna a niedawno tak królewsko-piękna, dumna i wyzywająca.

Twoje oczy zielone, jako morskie tonie
Twe usta — płatki róży...

— Które rozkosz plami — dokończyła Helena.
On z afektacyą porwał ją w swe ramiona i pociągnął ku sobie.
— Czytałaś, czytałaś? Odgadłaś, że to dla ciebie? Wiem, co zrobiłaś... po kobiecemu schowałaś wycinek do szufladki, wraz z precyozami!...
Lecz Helena zaprzeczyła.
— Nie!... To mój mąż wyciął te wiersze i nalepił w swej starej książce rachunkowej.
— Twój mąż?
— Tak!... Mówił mi, iż wiersze te spodobały mu się bardzo... Często wycina wiersze w „Kuryerach“, czasem nawet w ogłoszeniach...
Lecz Hohe nie słuchał już, tylko rozweselony zacierał ręce.
— Co za sytuacya, co za sytuacya — wołał — mąż, chowający wiersze, które są napisane dla jego żony!...
Dolał obadwa kieliszki.
— Pijmy!... Wiesz, ten twój mąż jest o wiele rozumniejszy, niż przypuszczałem... Lubi poezyę, sądziłem, że zna się tylko na interesach.
Przysunął do siebie Helenę i patrzył zamglonemi oczyma w jej oczy.
— Wierna mi dziś jesteś... blada i zmęczona a taka pełna szatańskiej pokusy...
Pochylił się nad nią.
— Gdy pomyślę, że byłaś łupem takich Bornów, Fajfrów, krew mi się w żyłach ścina! Daj mi twoje usta!...
Wargami do ust Heleny przylgnął, która bez pamięci, usuwała się w jego ramiona.
Nagle śmiechy głośne i głosy dały się słyszeć w pobliżu altany.
— Szkoda że nie kazaliście nakryć do kolacyi pod gołem niebem — wymówił głos kobiecy melodyjny i dziwnie wygimnastykowany.
— Sosnowiczówna! — wyszeptał Hohe.
— Jeżeli panie chcecie, każemy przenieść stół do ogrodu...
Helena instynktownie odsunęła się od Hohego.
— Mój mąż!
W tej samej chwili wpadł kelner.
— Państwo będą jeszcze co jedli?
— Nie! — wyszeptał Hohe, który siedział na szezlągu, skurczony, mnąc w ręku brzeg obrusa.
— Rachunek?
— Tak!
Kelner rzucił się ku wejściu.
— Gdzie idziesz? Oblicz się natychmiast.
— Myślałem, że państwu nie spieszno, a tamci państwo chcą, żeby im cały stół z nakryciem przenieść do ogrodu!
— Nie, przedtem oblicz się, chcemy już powrócić do domu.
Kelner mruczał litanię cyfer, mazał, kreślił, wreszcie podał Hohemu brudny świstek papieru.
Hohe wyjął z kieszeni pieniądze, rzucił je na stół i zwrócił się ku Helenie:
— Czy ma pani woalkę?
— Mam!
— Niech ją pani włoży... chodźmy, zanim stół wyniosą...
Kelner porwał za świecę.
— Ja przez ogród poświecę...
— Głupiś! — szepnął Hohe, zdmuchując świecę, — wynoś się, znam drogę!
Wyszli oboje, jedno za drugiem, kryjąc rękami i odzieżą swe twarze. Trąba wrzeszczała walca, pies wył coraz przeraźliwiej, liście szumiały...
W środku ogrodu, pod dwoma latarniami stała grupa ludzi.
Kobiety ubrane jasno, okryte płaszczami, w dużych kapeluszach, występowały w tym cieniu, jak plamy białe, żółte, zielonawe. Jedna z nich miała na kapeluszu pęk wstążek ognistych i te mieniły się z daleka krwawą plamą. Kilku mężczyzn, przeważnie w jasnych paltach, dopełniało grupy. Pomiędzy nimi Świeżawski, z kapeluszem w ręku, przerastał wszystkich wzrostem i pańską postawą. Obok niego Hegiel zgarbiony, w cylindrze, z rudemi bakenbardami, opierał się o słup latarni. Wszyscy mówili głośno, jak ludzie niepotrzebujący się ukrywać i poddawali swe twarze pod żółte światło, płynące z poza szyb brudnych latarń ogrodowych.
Helena przesuwała się za Hohem, jak cień, trzymając jedną ręką róg palta dziennikarza, drugą zakrywając twarz, którą szmat iluzyi chronił niedostatecznie. Spódnice jej szumiały hałaśliwie.
Głosy ucichły nagle, wszyscy zwrócili głowy w stronę, w której szumiały te dwa cienie.
— Dwoje takich, którzy się kryją! — zawołała jakaś kobieta.
— Dajcie im pokój! — wyrzekła druga — może to jaki mąż, który się pociesza...
— Albo żona! — dodał ze śmiechem Świeżawski.
Umilkli znów i patrzyli ciekawie za oddalającą się parą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W powozie Hohe pochwycił znów Helenę w swoje objęcia.
— Co za sytuacya! — zawołał — widziałaś, ten mąż w towarzystwie aktorek, ta żona, przesuwająca się w cieniu...
Lecz Helena tuliła się doń namiętnie z jakąś rozpaczliwą siłą.
— Ach, ci wszyscy ludzie, jak ja ich nienawidzę!...
Była w tej chwili zupełnie szczera. Szalona nienawiść i żal ogarnął ją ku tym „ludziom“, pod których kategoryę podciągała teraz Borna i Heglową. Zdawało się jej, że ją zdradzono nietylko jako przyjaciółkę, ale i jako kochankę... że jej ukradziono to, co ona uważała za swą własność.
— Ty jeden, ty jeden tylko pozostałeś mi na świecie! — wołała, szarpiąc niemal brutalnie klapy surduta Hohego.
On gładził jej ramiona z lubością zmysłowego smakosza.
— Spokoju, spokoju, zachorujesz mi jeszcze! — cedził wolno — nie narażę cię już więcej na podobne spotkanie, które rozumiem, że wstrząsnęło twą duszę. Wynajdziemy sobie gniazdko spokojne i ciche, gdzie będę mógł cię leczyć dalej, przemawiać do twego serca i niszczyć złe ziarno, jakie zasiali w twej istocie ci, którzy nie widzieli nic więcej w tobie, prócz twych ponętnych kształtów i wyjątkowego temperamentu!



IV.

Ulegając namowom Hohego, udała się Helena jednego słonecznego popołudnia do ciotki Julii.
— Oszczędzaj staruszkę! — prosił ją Hohe — dlaczego sprzeciwiasz się jej, głosząc wręcz przeciwne jej przekonaniom zasady. Zresztą pani moja obecnie zmieniła się chyba trochę. Wpływ mój zdziałał wiele. Nie spodziewałem się nigdy podobnej przemiany. Ręczę, iż ciotka Julia byłaby mi wdzięczną za pracę, jaką podjąłem nad twojem odrodzeniem! Idź, idź a gdyby nawet coś się sprzeciwiało twoim zasadom, przemilcz. Milczenie, to złoto, ono za nas mówi... Co zyskasz na tem, że rozjątrzysz jedną więcej osobę na siebie? Przyjaciół, przyjaciół, jaknajwięcej przyjaciół, zapamiętaj to sobie.
Helena cokolwiek zmieszana, weszła do pokoju ciotki. Staruszka siedziała na swym fotelu naprzeciw okna i przez okulary czytała Bérangera. Uśmiechała się, kiwając głową. Była cała biała, różowa, w promieniach słońca.
Zobaczywszy wchodzącą Helenę, wyciągnęła ku niej rękę.
— Jak się masz? — wyrzekła — dobrze, że przychodzisz, chciałam właśnie pisać do ciebie!
Helena pocałowała podaną jej rękę i usiadła na tabureciku. Ciotka Julia przypatrywała się jej przez chwilę z uwagą.
— Rzeczywiście... mieli racyę ci, którzy mi mówili, że zaszła w tobie zmiana. Korzystniej nawet się przedstawiasz pod względem fizycznym.
— Nie nasuwasz już na czoło tej roztarganej grzywy, która cię robiła podobną do afenpinczera.
Rzeczywiście, Helena od pewnego czasu zaczęła zczesywać włosy z czoła po dziecinnemu. Było to upodobanie i gust Hohego.
— I sposób twój zachowania się jest jakiś łagodniejszy i cichszy, niż dawniej. Nie wpadasz do pokoju, jak szalona, ale wchodzisz powoli, jak dobrze wychowana kobieta.
Wzięła do ręki bonbonierkę i zaraz zaczęła kleić, składać, gufrować, wybijać.
— Mówiono mi także, że jesteś chora — wyrzekła znów staruszka — ale ja powiedziałam, że to nieprawda, że jesteś zdrowa, tylko się pewnie schasałaś na jakim balu!
— Nie chodzę na bale — wyrzekła Helena, sznurując usta.
— A, a!...
Staruszka podniosła okulary i uważnie na Helenę spojrzała.
— Cóż to? — spytała ciekawie — może nareszcie doczekam się wnuka?
Lecz Helena żywo zaprzeczyła.
— Cóż znowu!... Ciocia wie, w jakiej sytuacyi znajduję się względem męża. Nie chcę i nie będę nigdy już więcej... jego... żoną!...
Ciotka Julia machnęła ręką.
— Pleć, pleciugo! — wyrzekła z uśmiechem — pogodzicie się jeszcze. Mówił mi Born, że spotkał was razem w Alejach, jadących powozem. Wyglądaliście bardzo ładnie...
Na Helenę uderzyły ognie.
— Pan Born — wyrzekła z gniewem — lepiejby zrobił, pilnując swych spraw a nie mieszając się do cudzych!... Pan Born nie jest bez zarzutu wobec opinii, pan Born...
Ciotka wzruszyła ramionami.
— A ciebie co ukąsiło? Rzucasz się, pleciesz bez najmniejszego sensu. Born jest pisarzem zdolnym i człowiekiem uczciwym...
— Co do pisarza... pozwoli mi ciocia nie odpowiadać, nie czytam bowiem tych dzieł, wychodzących z rynsztoka i kreślonych w celu rozmnażania rozpusty i podniecania zmysłowości, co zaś do człowieka, mam o nim sama wyrobione przekonanie i gdyby ciocia wiedziała to, co wiem ja, z pewnością nie nadawałaby mu miana „uczciwego“ człowieka.
Ciotka Julia poruszyła się niecierpliwie.
— Jeżeli na tych samych podstawach na jakich potępiasz jego dzieła, opierasz zarzuty, jakie czynisz Bornowi, jako człowiekowi, kruche są one, złe i wychodzące z błędnego rzeczy pojęcia. Zawsze wierzyłam w uczciwość Borna, jakkolwiek czasami, zwłaszcza w pierwszych chwilach jego pisarskiej działalności, nie chwaliłam formy, w jakiej przekonania swe wyrażał, chociaż zawsze wiedział, dokąd zmierza i od swych przekonań nie odstąpił na jotę.
— Być może — odparła Helena — jednak ja nie życzę sobie, aby Born bywał nadal w mym domu. To, co mam mu do zarzucenia, oparte jest na pewnej podstawie.
— Sprzeciwia się to zapewne zasadom twego katechizmu...
— Katechizm mój zbliża się bardzo do katechizmu moralności, rządzącej światem uczciwych ludzi. Zresztą, nie o mnie tu mowa. Jestem obecnie przekonaną, iż Born jest człowiekiem nieuczciwym a w pismach swoich szuka jedynie szkandalu i rozgłosu, chcąc w ten sposób dobić się karyery... Nic w tem dziwnego, pochodzenie żydowskie Borna tłomaczy tę gwałtowną chęć zysku, jaką każdy jego postępek jest nacechowany.
Ciotka Julia spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Pochodzenie żydowskie Borna? — zapytała — zkąd to znów ci przyszło do głowy. Born pochodzi z rodziny mieszczańskiej...
Nieznaczny grymas wykrzywił usta Heleny.
— Prawdopodobnie z chłopskiej... Przebiegłość byłaby ta sama, wzmożona chytrością, jaka cechuje każdego chłopa...
— Moja droga, głupia jesteś! Gdyby Born był chłopem, lub żydem, z pewnością nie zaparłby się swego pochodzenia.
— Och, kto wie.... Nie miałby się z czem chwalić, nie wielki to zaszczyt, pochodzić z chałupy, lub z alkierza arendarza...
Ciotka Julia pokiwała głową.
— Jesteś uosobioną sprzecznością — wyrzekła — zresztą, tak jak każda istota, która z drugiej a często z dziesiątej ręki czerpie swe przekonania. Często powołujesz się na twego brata... Czyż on nie wołał zawsze: postęp, postęp!... Jest-że to postęp, jedynie oparty na zdobyczach nauki, na wynalazkach, na spekulacyach filozoficznych, czy nie postęp to myśli braterstwa i zrozumienia nareszcie, iż niema innej gliny, z którejby ci drudzy stworzeni zostali?... Jakto, ty jeszcze mówisz o kastowości, odgraniczasz się murem chińskim od pewnej części społeczeństwa? Wykrzywiasz usta, mówiąc o innych istotach... dumna — czem, tą okruszyną pochwytanych encyklopedycznie wiadomości i lakierowanemi nosami twych bucików? Głupia jesteś, głupia jesteś!...
— Nie zaprzeczy jednak ciocia, że chłop...
Staruszka uderzyła pięścią w stół.
— Cicho bądź, nie znasz chłopów, nie wiesz, kto oni i do czego zdolni. Ja prawie całe życie spędziła pomiędzy nimi i wiem, że każdy z nich postawiony w twoich warunkach, umiałby więcej od ciebie i byłby pożyteczniejszym społeczeństwu. Co zaś do żydów, to przypomnij sobie postępowanie i zamiłowanie do robienia interesów twego męża i powiedz mi, czy jedynie semici oddają się lichwie i wyzyskiwaniu drugich?
— Mój mąż jest w rękach żyda Drechnera i służy mu za narzędzie...
— Głupia jesteś, bo Drechner jest narzędziem twego męża. A przytem co to za usprawiedliwienie? Wiecznie małoletni!... Wiecznie wyzyskiwani! Wiecznie w czyichś rękach!... Żyd przynajmniej, gdy obdziera i wyzyskuje, to czyni to z pewnym fanatyzmem, z temperamentem, podbudzony nienawiścią do tych, którzy od wieków ciążyli nad nim swą siłą. Nie wyzyskuje swoich, lecz tych, których nienawidzi i którym złotem za krew płacić każe. Lecz twój mąż naprzykład, teren swych pieniężnych obrotów przeniósł na grunt swych współbraci i z nich na zimno i obłudnie soki wyciąga, żądając jeszcze w zamian szacunku i dobrej opinii ogółu.
Helena od chwil kilku szukała w myśli odwrócenia rozmowy na inny przedmiot, gdyż wiedziała, iż ciotka raz jeden wprowadzona na ten temat, nie prędko wyczerpie swe argumenty. Szybko więc powstała i zbliżyła się do staruszki.
— Ja tu — wyrzekła — właściwie przyszłam z prośbą. Pragnęłabym, aby ciocia zechciała mi dopomódz do pozbycia się natręctwa kogoś, komu zawdzięczam w życiu wiele chwil przykrych i poniekąd to złe przekonanie, jakie mają o mnie ludzie... Chodzi tu o pana Fajfra...
— O Fajfra?
— Tak, od pewnego czasu pan Fajfer kompromituje mnie, prześladuje mnie swoją osobą. Na ulicy towarzyszy mi... i... słowa jego przekraczają granice nakreślone przez proste poczucie godności kobiecej... Chciałam prosić ciocię o zakazanie panu Fajfrowi podobnego prześladowania mnie... To mi zaczyna na seryo szkodzić w oczach świata...
Stała tak naprzeciw ciotki, trzymając ręce splecione w małdrzyk, spuszczając oczy i dobierając z trudnością wyrazów.
Ciotka Julia pokręciła głową.
— Proszę, proszę... Powinnabym dla ukarania cię i wykazania, jakie skutki może pociągnąć wasza rozkoszna obecna kokieterya ze studentami, powinnabym nie chcieć wdawać się w tę sprawę. Chodzi mi tu jednak więcej o tego smarkacza, niż o ciebie. On ma zdawać egzamin, ty zaś masz dość sprytu i energii, aby w danym razie sama znaleźć sposób na jego... jak nazywasz obecnie... prześladowanie... Zawołam go i natrę mu uszów!...
Helena musnęła lekko rękę staruszki.
— Dziękuję cioci!... O jedno jeszcze proszę... niech mu ciocia nie mówi, że to ja ją o interwencyę prosiłam. Pan Fajfer jest mściwego usposobienia, po co mam sobie z niego robić nieprzyjaciela?
— Tego ci nie przyrzekam! — odparła staruszka — znajduję bowiem, że każdy powinien mieć odwagę przyznania się do swoich czynów...
Helena sięgnęła pamięcią do słownika Hohego.
— Ach, są czyny, których ojcowstwo może nam sprawić tylko kłopot i publikowanie ich jest rzeczą zbyteczną...
Ciotka Julia podniosła okulary i bez szkieł patrzyła prosto w twarz młodej kobiety.
— Co to znów za zasady wygłaszasz? — spytała dość surowym głosem — masz minę i słowa Tartuffa na ustach. Przez tych chwil kilka ciekawie cię obserwowałam i widzę w tobie początek przewrotu dziwacznego i zaczerpniętego dyabli wiedzą z jakich znów mętów...
Na tobie, jak na zwierciadełku odbija się każde tchnienie... W pierwszej chwili sądziłam, że to zmiana korzystna, ale drapiąc trochę po tej baraniej skórce, poznaję, że się coś tam w tej głowie przekręciło... Nie myśl, że mnie tak łatwo oszukać, dlatego, iż siedzę zamknięta z memi bombonierkami i Bérangerem...
Całą siłą woli Helena przywołała na usta blady cień uśmiechu...
— Zastanawiałam się dużo w dniach ostatnich, myślałam... rezultatem...
Nagle w przedpokoju dzwonek szarpnięty gwałtownie, przerwał jej mowę.
Chwilę słychać było głos służącej i jakiś głos męzki, zmieszane razem i nagle się otwarły drzwi od przedpokoju.
Stanęła w nich siwiejąca już kobieta.
— A co tam? — spytała ciotka Julia, nie podnosząc się z miejsca.
— To pan Siennicki...
— Julek? Niech wejdzie!
Służąca usunęła się i we drzwiach, na ciemnem tle, pojawiła się postać młodego dwudziestoletniego człowieka, niezmiernie bladego, ubranego w długi, czarny surdut.
— Jak się masz! — wyrzekła ciotka Julia, podając mu rękę i równocześnie drugą ręką, w której trzymała szczypce, wskazała na Helenę.
— Julek Siennicki, moja siostrzenica Helena.
Nowoprzybyły ukłonił się, nie patrząc w twarz Heleny i usiadł na brzeżku krzesła.
— Jakże się ma matka?
— Mama przyjechała wczoraj do Warszawy...
— Jakto i nie daliście mi znać... dlaczego mama nie przyszła?
— Mama dziś miała dwa ataki nerwowe i teraz jest u doktora. Poleciła mi iść do pani i czekać tu na siebie...
Mówiąc, miął nerwowo kapelusz, gryzł wargi i mrugał oczami.
Helena patrzyła na niego przez chwilę, dziwiąc się jego podłużnej, pokrytej jakby zmoczonemi włosami głowie, jego długim nad miarę rękom, zakończonym kościstemi palcami, które zdawały się klekotać, jak kastaniety. Twarz była brzydka, blada i zmęczona, lecz usta purpurowe i zaschłe, czerwieniły się w tej bladości krwawą blizną. Skóra na czole wysokiem i z włosów obnażonem, była żółta i sfałdowana, włosy czarne, jak atrament, dawały tej twarzy pozór maski perrota, ubranego w aksamitną czapeczkę. Uszy, dość duże i przeźroczyste, odstawały od głowy, czerwieniejąc zdaleka masą delikatnych, krwawych, a pod skórą się wijących niteczek. Uszy te zdawały się poruszać, drżeć co chwila, płonąć, to znów blednieć trupio. Lecz najdziwniejsze w całej tej twarzy były oczy, wielkie, czarne, osłonięte firanką długich fryzowanych rzęs. Oczy te, tak jak uszy, tak jak skóra na czole, tak jak podbródek, dygotały, drżały, kręciły się, biegały, ślizgały, jak dwa motyle. I cała postać tego człowieka robiła wrażenie, jakby była złatana z masy istot, z których każda żyła osobno i chciała rozerwać ten łańcuch, którym była skuta.
Przez chwilę Siennicki zatrzymał swój wzrok na twarzy Heleny i młoda kobieta poczuła, jakby masa motyli zatrzepotała tuż obok jej oczów i ześlizgnęła się aż ku jej stopom. Wstrząsnęła głową, jakby odpędzając od siebie to wrażenie, tembardziej, że zaczynała ogarniać ją dziwna senność. Trudno jej było złapać myśli. Czuła tylko, iż nowoprzybyły sprawia na niej odpychające wrażenie...
— Bieda z temi nerwami mamy — mówiła ciotka Julia, kiwając głową — całe lata już tak cierpi biedaczka!...
— Och — wyrzekł Siennicki — mama się już do swoich ataków przyzwyczaiła, my także... Ja również jestem niezdrów, dziś doktór znalazł we mnie nerwowe rozdrażnienie i przepisał mi odpowiednią kuracyę.
Ciotka Julia wzruszyła ramionami.
— Twoja matka jest chora wskutek ciężkich porodów, jakie przechodziła, wątpię więc, czy ty masz te same swego cierpienia przyczyny...
— O nie — odparł spokojnie Siennicki — przyczyny mego zdenerwowania, są zupełnie inne. Przedewszystkiem dziedziczność i umysłowy wysiłek. Uczę się za dużo i to od szóstego roku mego życia, obecnie więc nic dziwnego, że mam neurastenię, to jest nerwową niemoc, pożerającą nerwy głowy.
— Przestań pracować, odpocznij!
— Nie mogę, muszę skończyć prawo!
— Matka powinna powstrzymać w tobie to szkodliwe dla twego rozwoju zamiłowanie do pracy.
Młody człowiek roześmiał się cicho.
— Zamiłowanie? Ja obecnie jestem tak wycieńczony, iż zamiłowania do pracy nie mam, mieć nie mogę. To kat mój owa praca...
— Dlaczego więc pracujesz?
— Dla chleba!
— Weź się do rzemiosła, skoro nie masz sił do umysłowego zatrudnienia.
Siennicki spuścił oczy, wreszcie wyrzekł po chwili milczenia.
— Niemam sił fizycznych!...
Ciotka Julia klasnęła w dłonie.
— A toć drągal z ciebie, dwa razy odemnie wyższy! — zawołała. — I pleciesz mi, że sił nie masz do pracy. Gadaj mi, że ci się nie chce, albo, że cię względy towarzyskie powstrzymują od wzięcia się do rzemiosła. I co z ciebie będzie, jeżeli się uprzesz przy adwokaturze? Mało to jest was? Głodem przymieracie... Zdolni i ci, którzy jeszcze mniej zdenerwowani będąc, skończyli studya, zabierają wam chleb. A toć ty sprawy psa przed krową nie obronisz, z twą miną zdechlaka! Co za generacya!... Każdy z was dziś jest „nerwowy“, chory i wyczerpany. Czemże będą wasi synowie?
Siennicki uśmiechnął się ironicznie.
— Nie nasza to wina! — wyrzekł powoli. Długą byłaby obrona tych „nas“ zdenerwowanych, gdybym mówić zechciał. Niechże na teraz wystarczy pani to słowo — dziedziczność! Matka moja chorą była przed mojem urodzeniem i to chorą od dawna nietylko nerwowo, ale i fizycznie. Nie dbano o mnie w mem niemowlęctwie i warunki mego wychowania, edukacyi, rozwoju umysłowego były fatalne. Przeciążano mnie pracą i wykraczano w każdej chwili przeciw hygienie. Nie pomyślał nikt o dyetetyce pracy, nie śledzono przejawów mej choroby nerwowej, dziś oto rezultaty. A takich, jak ja, jest tysiące... Pyta mnie pani, jacy będą nasi synowie? Ha, jeśli będą istnieli, to prawdopodobnie za kratą szpitalną...
Urwał i wzrok jego zawisł chwilę na twarzy Heleny, ona znów drgnęła, gdyż zdawało się jej, że skrzydła ćmy zatrzepotały na jej powiekach. Powstała szybko i zbliżyła się ku ciotce.
— Żegnam ciocię!
— Już idziesz?
— Tak!...
Szukała w myśli jakiejś wymówki, wreszcie wyrzekła:
— Babcia Bednawska niezdrowa, przyrzekłam jej, że powrócę.
Ciotka Julia pokiwała głową.
— Biedna Fortunia — wyrzekła — zaledwie o dziesięć lat starsza odemnie, a tak jej już pilno do grobu. A no, idź, idź!...
Helena, skłoniwszy głową Siennickiemu, wyszła a po za nią trzepotały motyle jego wzroku, które czuła doskonale na odsłoniętym karku, tuż przy linii zarostu wysoko w górę podniesionych włosów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przyszedłszy do domu, zastała czekającą na nią Heglową.
— Jak się masz! — wyrzekła bez entuzyazmu, podając rękę Jadwidze — czy dawno czekasz?
— Od kwadransa!
— Byłam u ciotki Julii.
— Siadaj, proszę cię!...
Milczenie zapanowało pomiędzy dwiema kobietami.
Helena chodziła po pokoju, zdejmując rękawiczki, kapelusz i okrycie. Zdawała się zapominać o obecności Heglowej.
— Przychodzę do ciebie z prośbą — wyrzekła nareszcie Jadwiga.
Helena usiadła i, opierając głowę na dłoni, wyrzekła z chłodną uprzejmością:
— Czem mogę ci służyć?
Heglowa milczała chwilę, jakby ciężko jej było sformułować swą prośbę.
Mój mąż, to jest pan Hegiel, podobno bywa u was i jest przyjacielem twego męża — zaczęła wreszcie — chciałabym cię prosić, ażebyś zechciała pośredniczyć pomiędzy mną i panem Heglem w pewnej kwestyi, która podstawę mego bytu stanowić będzie...
Helena roześmiała się ironicznie.
— Namyśliłaś się, żądasz posagu, albo alimentów!
— Nie — odparła Heglowa — nie żądam pieniędzy. Chodzi mi o co innego. Za pomocą usilnych starań otrzymałam miejsce kasyerki w składzie bielizny, wiesz o tem. W obecnym stanie rzeczy i przy ograniczonych rodzajach pracy, jakie społeczeństwo pozostawiło kobietom, nie mam wiele wyboru... Po dłuższem zastanowieniu się obrałam sobie fach, do którego mam pewne zamiłowanie. Pragnę zapisać się do szkoły akuszerek...
Helena otworzyła szeroko oczy.
— Ty, ty, akuszerką?
— Tak, ja!... Ponieważ przy zapisie muszę złożyć metrykę, świadectwo czterech klas i, jako mężatka, pozwolenie męża... pragnę więc uzyskać podobne pozwolenie od pana Hegla, inaczej nie mogę marzyć o rozpoczęciu nauki. Pisałam do niego, lecz list mój pozostał bez odpowiedzi... Czy zechcesz, czy to za pośrednictwem twego męża, czy wprost, prosić pana Hegla, aby mi dał to... pozwolenie?
Duma Heleny przyjemnie podrażnioną została.
Ta imponująca jej we wszystkiem Heglowa zwraca się ku niej z prośbą o protekcyę.
— Dobrze — wyrzekła ze sztuczną niedbałością — lecz pozwól sobie powiedzieć, iż obierasz sobie zawód wstrętny i do tej chwili uprawiany jedynie przez kobiety, pochodzące z niższej warstwy społeczeństwa. Oprócz tego, stając się akuszerką, zamykasz sobie wstęp do domów ludzi dobrze wychowanych i odcinasz się już najzupełniej od sfery, w której żyłaś...
Heglowa patrzyła na nią ze smutkiem.
— Moja Helenko — odparła — zawód ten nie jest tak, jak go nazywasz wstrętny! Gdybyś zechciała zrozumieć, że urodzenie się dziecka, nie jest rzeczą wstrętną, lecz całkiem naturalną, co więcej — najcudniejszym i najpiękniejszym aktem, na jaki się zdobyć może natura, pojęłabyś łatwo mój wybór i pewne upodobanie, z jakiem zabiorę się do studyów. Dlaczego znieważać tak bardzo siłę twórczą i życiodajną, poniżając, upośledzając, zakrywając welonami obłudnej moralności i estetyki, co mówię, obrzucając błotem, krzycząc o zwierzęcości, zbydlęceniu, cud poczęcia i tworzenia się w łonie kobiety drugiej istoty, biorącej razem z jej krwią życie, ruch — słowem ową duszę, o której tyle mówią ci wszyscy moraliści, niepomni, iż cała tajemnica tkwi właśnie w owej potędze, kryjącej się pod sercem każdej ciężarnej kobiety!
Z ust Heleny nie schodził uśmiech ironii.
— Moja Jadziu — wyrzekła powoli — mów co chcesz, wolę jednak widok Wenery milońskiej, niż postać kobiety... w interesującym stanie.
— Dlaczego? — zawołała Heglowa — czy dlatego, że w tej bryle marmuru zachowane zostało to, co tradycya i pewien wspólny układ nazwał estetyką a kobieta ciężarna, zamiast wklęsłości, ma wypukłość łona? Więc nic więcej nie widzisz w każdej przyszłej matce, tylko szpetotę powierzchowną... więc ten cud, który ta szpetota zawiera, nie nęci cię, nie zachwyca, nie przeraża wielkością i tajemniczością swoją?...
Helena drwiąco patrzyła na twarz przyjaciółki.
— Jak widać w tobie kobietę wrażliwą... impulsywną... Jesteś zwierciadełkiem, na którem odbijają się tchnienia myśli ludzi. W tej chwili zakryło cię całą tchnienie Borna, „Maryśki Olejarek“ i jego studyów położniczych.
Heglowa powstała i ujmując w rękę parasolkę, gotować się zaczęła do odejścia.
— Bądź zdrowa Helenko — wyrzekła — niewiem, dlaczego, ale zdaje mi się, iż usposobienie twe dla mnie zmieniło się od pewnego czasu. Pamiętam jednak, z jakim entuzyazmem przyjęłaś przed dwoma miesiącami wiadomość, iż mam zamiar pracować...
Helena uważnie oglądała swe długie i śpiczaste paznokcie.
— Jest praca i praca — odparła wreszcie — są pewne rodzaje pracy niewłaściwe dla osób należących do pewnej sfery społeczeństwa... Zresztą, pomówię z panem Heglem, ma być u nas dziś wieczorem, może mi się uda wyprosić owo pozwolenie...
Helena podała jej rękę.
— Dziękuję ci! — wyrzekła — i idąc ku drzwiom, dodała smutnym głosem.
— Prosić pana Hegla o pozwolenie zarabiania na chleb!... Jakie to dziwne i smutne!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem Helena uprzejmie powitała wchodzącego Hegla. Od dni dziesięciu zgodziła się na jego częstą, niemal codzienną obecność w swym domu: Hohe wytłómaczył jej, że owe wykazywanie niechęci dla przyjaciela męża jest objawem zwykłym w każdej Maryi Joannie, kobiecie z gminu i gdy ona starała się mu wytłómaczyć, iż to jedynie ze względu na Heglową, opiera się przyjmowaniu w swym domu Hegla, Hohe wzruszył ramionami i wyrzekł:
— Co ci do tego? Dlaczego masz, broniąc jednej strony, zrobić sobie nieprzyjaciela w drugiej? Pamiętaj, że Hegiel pozostaje w wielkiej zażyłości z twoim mężem, powinniśmy być ostrożni i jednać sobie jak najwięcej przyjaciół!...
Z uśmiechem więc podała Helena rękę Heglowi i nie sprzeciwiła się, gdy on szerokiemi ustami, oprawionemi w rude wąsy do ręki tej przylgnął.
— Przyniosłem pani kilka książeczek z mojej prywatnej biblioteczki. Między niemi jest „Joanna d’Arc“ Voltaire’a... Bardzo ciekawe!...
Uśmiechał się głupkowato, zupełnie zjedzony i zidyociały przez rozpustę, którą czerpał w tanich nocnych zaułkach w kraju i zagranicą.
Helena przybrała minę zakłopotaną.
— Ja dziś występuję w roli posła — wyrzekła, spuszczając oczy — niech mi pan wierzy, iż rola ta jest mi niezmiernie uciążliwą i przykrą, ale, pewne obowiązki...
Hegiel bawił się binoklami w złotej oprawie i otworzywszy szeroko usta, śmiać się zaczął.
— Żona moja panią prosiła o wstawienie się do mnie, co?
— Tak!...
— Ha, ha!... A wie pani o co chodzi? Moja żona zwaryowała i chce się uczyć a-ku-sze-ryi! Słyszy pani, akuszeryi! Początkowo, chciałem dać jej to pozwolenie, ale mnie na szczęście Świeżawski od tego powstrzymał. Sensu niema, już i tak dosyć hańby mi swoją ucieczką przysporzyła, niech się mnie nie czepia teraz, niech mi da spokój.
— Jadzia mówiła, że rozstaliście się państwo dobrowolnie... Pokazywała paszport, który jej pan dałeś...
Hegiel zmieszał się, lecz znów śmiać się zaczął.
— Jadzia kłamie, paszport niczego nie dowodzi. Gdybym się zgodził na rozstanie, to nie ona, ale ja wyszedłbym z domu. Voilà!...
Powstał i, powłócząc nogi po pokoju, chodzić zaczął.
— Pozwolenia nie dam! — zaczął znów z uporem człowieka, któremu nerwy, wychodzące z rdzenia kręgowego, zaczynają wypowiadać posłuszeństwo. Pozwolenia nie dam!... A gdyby pani owa chciała wytoczyć mi proces separacyjny, będę się bronił... tak... przegra, gdyż znajdę przeciw niej dowody, ja sam wyjdę cało... Drechner mówił, że to łatwo się da zrobić... Alimenty, ciężar, ja nie mam, z czego jej będę płacił? Niechże się odemnie odczepi ta emancypantka!
Zatrzymał się chwilę i stuknąwszy miękko nogą o dywan, powtórzył:
— Pozwolenia nie dam!...
Ramionami wzruszył.
— Sensu niema — dorzucił przez zęby.
Helena wstała, uważając swą misyę za skończoną.
— Pan mi daruje, ale muszę pójść do strony przeciwnej i zanieść jej pańską odmowę!
— Tak, tak, niech jej pani powie, że ani pozwolenia, ani alimentów! Dlaczego nie siedziała w domu? Czy jej było źle ze mną? Przecież, nigdy mnie nie było w domu? Czegóż chciała jeszcze?
I z tym argumentem niezwalczonym na ustach stał, tryumfując w swej potędze mężczyzny, który wskutek pewnego układu organów, nagle ogłosił się władcą świata i rozdawać mógł „pozwolenia“ drugim istotom, inaczej, niż on złożonym fizycznie, „pozwolenia“ pracy dla dobra własnego i pożytku społeczeństwa...
W mężczyźnie tym rozwijała się wspaniale nędza moralna i fizyczna i stanowiła główną podstawę jego istoty. Pomimo to prawo, przewaga, siła, były po jego stronie.
Zwieszającą się od zwierzęcych pocałunków wargę, ze zgarbioną kolumną pacierzową, z rękoma zroszonemi potem, stał Hegiel dumny swą siłą i powtarzał z uporem idyoty:
— Pozwolenia nie dam!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— I cóż, i cóż? — spytała Heglowa.
Helena przybrała zmartwioną minę.
— Nie chce dać pozwolenia! — wyrzekła, nie patrząc w oczy Heglowej.
— O!...
Młoda kobieta upadła na krzesło. Była bardzo blada. Przesunęła ręką po czole. Przez długą chwilę nie mówiła ani słowa, patrząc przez otwarte okno zasnutemi mgłą oczami.
— Nie rozumiem — wyrzekła — dlaczego się tak upierasz przy owej akuszeryi, możesz być dalej kasyerką lub zająć się czemś stosowniejszem dla ciebie, jak: malarstwem na porcelanie, fotografią, tłómaczeniem nowelek dla pism peryodycznych...
Umilkła, poczem dodała z pewną afektacyą:
— Jeżeli chcesz, mogę ci pomódz w umieszczeniu twych tłómaczeń, mam znajomości pomiędzy dziennikarzami wpływowymi, nie takimi, którzy ze swym manuskryptem dopraszają się miejsca... Mogę ci być pomocną.
Lecz Heglowa podniosła głowę. Na długich jej rzęsach drżały łzy.
— Dziękuję ci — wyrzekła — wszystkie te rodzaje pracy, o jakich mówisz, nie nęcą mnie zupełnie, gdyż nie jest to niezależność bezwzględna i bezwarunkowa.
Wstała z krzesła i przeszła się kilkakrotnie po pokoju, nagle stanęła koło ściany i wybuchła głośnym płaczem.
— Małoletnia, wiecznie małoletnia! — wołała z rozpaczą — podległa temu człowiekowi, który był udręczeniem i hańbą mego życia, podległa mózgowi rozlanemu w masie pochłoniętego wina, porośniętego pleśnią nieuctwa, chorób nabytych w bezwstydnych zaułkach i wyniszczającej rozpusty! Wiecznie niewolnica, ja duch, ja praca, ja życie, niewolnica rozkładającego się już cielska, lenistwa, zaniku siły moralnej i fizycznej!
Helena stała obok niej, znudzona tą całą sprawą separacyjno-akuszeryjną, jak ją nazywała w myśli. Wyraz „akuszerya“ sprawiał na niej odpychające wrażenie. Bezpłodne jej łono wstrząsało się na myśl o bólach porodu i szpetocie ciąży. Z ruchami strojnej kotki obciągała na sobie pancerz stanika i fałdy spódnicy, zakreślającej wężową linię bioder. Owa „akuszerya“ przywodziła jej na pamięć mdłą woń rumianku i pisk dziecka.
Heglowa łkała głośno a utkwiwszy przed siebie oczy, z których płynęły strugi łez, skarżyła się z najwyższą boleścią istoty nagle spętanej, w chwili gdy wszystko rwało się w niej do życia, do czynu, do pracy...
Helena zbliżyła się ku niej z pewnem zakłopotaniem.
— Wierz mi, moja droga — wyrzekła ze słodyczą — iż zrobiłam wszystko, co było w mej mocy, prosiłam, błagałam, przedkładałam, ale to wszystko było napróżno! Widzę teraz jedno, iż rozstając się z mężem, kobieta popełnia czyn szalony i nierozważny. Zostaje bowiem mimo wszystko pod jego władzą, lepiej zostać w domu, nie narażać się na podobne przejścia... Teraz wszyscy są przeciw tobie, świat, okoliczności, prawo — powtarzam, iż lepiej pozostać w domu!
Jadwiga otarła łzy, a twarz jej pobladła ożywiła się nagle.
— Nigdy — odparła z mocą — wszystko przeciw mnie, świat, ludzie, prawo, okoliczności, lecz ja sama jestem za sobą i to mi wystarcza. Nigdy nie skarżyłam się na mego męża, nigdy do nikogo, gdyż znajduję, że żona, odkrywająca moralne braki swego męża w oczach drugich i mimo to żyjąca z nim w dalszym ciągu, popełnia czyn zły, ubliża samej sobie, wykazując, że taka nizka wartość męża nie przeszkadza jej nosić jego nazwisko i często żyć na jego koszcie!... Często takie kobiety zastawiają się spełnieniem obowiązku, dziećmi, lecz jakże wypełniają ów obowiązek, w kłótniach, swarach, nienawiści i wiecznem narzekaniu! Dzieci, ale kto im każe płodzić te istoty poczęte, albo w chwili bezmyślnego zapragnienia rozkoszy, albo w przymusie i z nienawiścią w sercu? Dlatego to nie skarżyłam się nigdy, dlatego, ile razy mnie pytałaś: a twój mąż, jaki on? Starałam się zwrócić rozmowę na inny przedmiot. A przecież, ile wycierpiałam, wiem ja jedna tylko!...
Helena zaczęła naciągać rękawiczki.
— Mąż twój nie mógł ci bardzo dokuczyć. Powiedział mi przed chwilą, że nigdy go nie było w domu!...
Heglowa roześmiała się gorzko.
— Często nieobecność bywa większym bólem i zniewagą, niż obecność... Zresztą, nie o tem mowa. Powiedziałaś mi, iż źle zrobiłam, rozstając się z mężem, ponieważ obecnie szamocę się, jak ptak w sieć złowiony... Nie, nie, postąpiłam dobrze i dziś pomimo tych łez jakie mnie dławią, nie żałuję, niczego nie żałuję!... Mówisz, że ludzie, świat, prawo przeciw mnie, dobrze więc, będę walczyć, będę walczyć do ostatka, trupem moim może utoruję drogę dla innych kobiet, które wreszcie z wiecznych oków wyzwolone, oków obłudy, prawa i egoizmu, zamiast bezsilnie tak, jak ja w tej chwili ręce łamać, ręce te spożytkują dla wszechludzkiego dobra...
W pół otwartych drzwiach kuchenki zaciemniło się nagle. Stanął w nich Born i słów Jadwigi słuchał.
— Chwila ta bliższa, niż przypuszczamy! — wyrzekł, szybko postępując ku Jadwidze — całe szeregi sióstr twoich walczą już, biorąc szturmem naukową fortecę, lecz miliony skutych przesądami tego, co zowią prawem małżeńskiem, szamocze się tak, jak ty w tej chwili i traci czas, zdrowie, siły, zdolności na usługi i w niewolnictwie mężów, często kupionych na targu za pewną sumę posagową, często znów nabywców, na wystawione na sprzedaż ciało panien na wydaniu... Wiecznie kłamstwo i obłuda, wieczny interes zdobycia utrzymania, czy z tej, czy z owej strony!... Walka to o byt straszna, wstrętna, ohydna, bo płaszczem świętości okryta, komedyą przysięgi ozdobiona, stułą kapłana związana!...
Umilkł na chwilę, przeszedł mimo Heleny, nie zwracając na nią uwagi i Heglowę za rękę ujął.
— Oto kobieta, której w siedemnastym roku życia rodzice kupili... męża! Po latach dziesięciu towar ten, skuty z nią łańcuchem przysięgi i prawa, wlecze się za nią i paraliżuje jej kroki. Ktoś może zarzucić, iż siedmnastoletnia dziewczyna nie jest idyotką i wie co robi. W wychowaniu tej generacyi, z jakiej właśnie pani pochodzisz, wolną wolę wykluczono z programu. Nie dlatego, aby pochodziło to z teoryi determinizmu, nie, lecz dlatego, że kobieta winna być zawsze małoletnią i podległą, nie jednej, to drugiej przewadze i potędze! Powiedziałaś dobrze, trup twój posłuży za jeden szczebel tym kobietom, które tak, jak ty, płakać już nie będą...
Jadwiga łkała cicho, oparta głową o ścianę. Wyniosła jej i silna postać zdawała się być drobną i skurczoną. Jedna z jej rąk ginęła w dłoni Borna.
— Pan wiesz — wyszeptała — on nie chce dać pozwolenia!
— Żądaj pani separacyi!...
Heglowa uśmiechnęła się przez łzy.
— Czyż nie dość mi było jednej komedyi? Komedyi ślubu, czyż to ma się rozpocząć znowu tylko w odwrotnym kierunku?
Przez otwarte okno zapadał cień błękitny o liliowych tonach. Delikatny muślin firanek miał teraz w swych fałdach jasno-niebieskie smugi.
Helena patrzyła chmurnie na grupę tych dwojga, którzy zdawali się zapominać o jej istnieniu.
Ciemna głowa Borna, jego wydłużony profil odcinał się czysto w przestrzeni. Helena profil ten literalnie oczami chłonęła a w sercu czuła wzrastającą gorycz i nienawiść. Od kilkunastu dni czerniła Borna, starając się rzucić na jego uczciwość cień podejrzenia. Sprawiało jej to głuchą radość i gdy tak, jak wobec ciotki Julii przez zaciśnięte usta mówiła „zamknęłam mój dom przed nim“, zdawało się jej, że Born jest zczerniały, zmalały, okryty kurzem i błotem, niknący moralnie i fizycznie. Gdy więc go nagle ujrzała w tym błękicie wieczornym, silnym, czystym i pięknym, gdy posłyszała jego głos nie złamany, lecz doniośle te same przekonania, co dawniej głoszący, doznawała wrażenia, jakby te wszystkie pociski, które nań rzucała, ku niej się zwracały i ją samą kurzem, brudem okrywały i czyniły mniejszą, brzydszą i jakby schorowaną.
Chciała odejść czemprędzej, wydostać się ztąd na wolność, pomiędzy ludzi, którzy mówili pospolicie, nie tak rozpaczliwie, nie z taką według niej emfazą. Powoli zbliżyła się ku Jadwidze.
— Żegnam cię, moja droga — wyrzekła, usiłując wywołać na swe usta uśmiech zdawkowej uprzejmości — przykro mi, iż zrobić nic dla ciebie nie mogę... Jeżeli jednak zabierzesz się do tłómaczeń, pamiętaj o tem, co ci powiedziałam!
Jadwiga podała jej wolną rękę, pozostawiając drugą w dłoniach Borna.
— Dziękuję ci — odparła — wiem, że jesteś zawsze dobra i poczciwa; przepraszam cię, że ci zajęłam tyle czasu...
— Och, to nie, tylko muszę wracać do domu, babcia Bednawska chora...
Urwała swój ulubiony teraz frazes, którym tłómaczyła się przed wszystkimi w chwili pożegnania. Czuła, iż tu, w tym domu, nie potrzebuje się tłómaczyć.
Zwróciła się do Borna z najuprzejmiejszym uśmiechem:
— Żegnam pana — wyrzekła z pozorną serdecznością — niechże pan nie pozwoli Jadzi płakać tak nad tym konfliktem separacyjno- (zawahała się) akuszeryjnym, to trochę pańskiej winy w tych dziwnych projektach Jadzi...
Nie podając mu ręki, skinęła głową i ku drzwiom się skierowała.
— Proszę złe naprawić! — dodała z wyniosłą ironią a uśmiech jej obłudny przybrał w tej chwili odcień dawnego szyderstwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyszedłszy na ulicę, zaczęła myśleć nad wyrzeczonemi przez Borna i Jadwigę słowami. Niewolnictwo, małoletniość!... Nie znała prawa i nie wiedziała, z jakich paragrafów składa się to, co ludzie uświęcili nazwą małżeństwa. Uczyła się na pensyi algiebry i geometryi, lecz zapomniano pomiędzy przedmiotami wykładanemi pomieścić drobny i nic nie znaczący w życiu człowieka przedmiot: znajomość prawa! Umiała za to kilkadziesiąt przysłów francuskich, wyjętych z tragedyj Racin’a, Voltaire’a, z mów pogrzebowych Bossuet’a i bajek Lafontaine’a. Wiele innych, równie użytecznych wiadomości wypełniało jej dziecinne lata, lecz o tem, czem będzie, jakie stanowisko prawne zajmie w społeczeństwie, czemu podlegać będzie w takim a w takim wypadku; w jaki sposób zarządzić majątkiem osobistym, ocalić go od zguby — nie nauczono jej wcale. Jej ptasi mózg pracował więc w tej chwili ze zdwojoną gorliwością. Źle było w więzach małżeńskich, gorzej jeszcze po zerwaniu tychże. Miała więc racyę, nie słuchając rad Borna i pozostając na miejscu.
Szła z głową spuszczoną, owinięta w długi, ciemny, jedwabny płaszcz, który był jej teraz ulubionym strojem. Drapowała się weń silnie, ściągając na plecach i biodrach lekką i elastyczną tkaninę. Ten i ów obejrzał się za jej zgrabną postacią. Ona, pomimo pozornego zamyślenia, widziała doskonale owe chwilowe, przelotne konkiety. Na ustach jej wykwitł uśmiech, pierś wzbierała radością. Na placu Teatralnym, w szafce z heliominiaturami, dostrzegła swoją heliominiaturę w głęboko wyciętym staniku z pąsową różą przy gorsecie. Stała przez chwilę, patrząc i uśmiechając się do siebie. Nagle nad uchem posłyszała głos słodki, który wstrząsnął nią całą.
— Kochamy się w sobie?...
Obejrzała się. Stał przed nią Hohe, wdzięcznie uśmiechnięty, w nowym, popielatym garniturze i białej kamizelce.
— Mam dobrą nowinę do zakomunikowania — wyrzekł półgłosem, oglądając się dokoła — wynająłem gniazdko, gdzie mogę zaprowadzić cię bezpiecznie i tam porozmawiamy spokojnie. Och!... Tylko porozmawiamy, za to ręczę...
Wymienił ulicę, numer i oznaczył adres. Do jutra, do ósmej. Czy dobrze?
Przechylał głowę, jak kanarek, proszący cukru. Mały słomiany kapelusik zsunął mu się na ucho, z pod jasnego ronda widać było dokoła oczów sieć zmarszczek.
Helena uśmiechała się, cała nagle spłoniona wobec tego niespodziewanego spotkania, po raz pierwszy widząc Hohego przy świetle dziennem.
Nagle zaszumiało dokoła. Kilka kobiet, rozmawiając głośno, przechodziło przez plac Teatralny, idąc prosto w kierunku Heleny i Hohego.
Jedna z nich ubraną była dziwacznie, zupełnie biało, w dużym pasterskim kapeluszu, na którym chwiał się pęk maków, habrów i złotych kłosów. Była tęga, doskonale zbudowana, silna brunetka o zadartym nosie i pełnych wargach. Idąc, kołysała się, jak kaczka i podciągała co chwila długie rękawiczki, które jej ciągle po za łokieć opadały.
Dwie jej towarzyszki, ubrane prawie jednakowo, ciemno, z otwartemi parasolkami z czarnych koronek, służyły jej niejako za ramy czarne i za tło, z którego wysuwała się jej biała postać o zwycięzkich kształtach dobrze rozwiniętej kobiety.
Helena pierwsza dostrzegła tę grupę.
— Sosnowiczówna! — wyrzekła półgłosem.
— Gdzie, gdzie? zapytał Hohe.
— Przechodzi przez plac, idzie ku nam.
— A, a, żegnam panią! — wyrzekł pośpiesznie Hohe — żegnam panią, do jutra...
Szybko, kocim ruchem zawinął się i zniknął, mknąc drobnym krokiem ku Senatorskiej. Helena, zdziwiona, stała jeszcze na chodniku, gdy nadeszła grupa aktorek. Rozmawiały po francusku dość głośno i wszystkie zmierzyły Helenę przeciągłem spojrzeniem.
— Est elle peinte! — wymówiła Sosnowiczówna — est elle maquillée...
Jedynie tylko te słowa doleciały do uszów Heleny, która nagle z gniewu drżeć zaczęła. Chciała bowiem, aby Sosnowiczówna znalazła ją „dobrze“ i dystyngowaną... Tymczasem stało się przeciwnie. Zaczęła iść w stronę Leszna, spuszczając nizko głowę. Policzki płonęły. Jedno słowo nagany z ust aktorki wywołało w niej całą burzę wrażeń. Chciała dojść do domu i zetrzeć róż z policzków. Miała ochotę zrobić scenę mężowi, wyrzucić mu ową kolacyę w towarzystwie Sosnowiczówny na Pradze. Powoli jednak uspokajała się. Myśl o jutrzejszej schadzce z Hohem zaczynała zajmować jej uwagę. Powtarzała sobie w pamięci ulicę, numer domu, godzinę. Doszedłszy do domu, uspokoiła się zupełnie i z pewną pogodą w sercu weszła na schody. Czuła się znów moralnie wyższą nawet po nad Heglową, którą teraz coraz silniej posądzała o ukryty romans z Bornem. Schadzek swych z Hohem nie liczyła do przestępstw wiarołomstwa, mając oprócz owych umiejętnie dobranych frazesów Hohego, jeszcze to wbite a tak wszechwładnie panujące przekonanie, iż tylko finalny akt oddania się materyalnego wykracza przeciw ustawie małżeńskiej.
W domu już nie zastała ani męża, ani Hegla, którzy poszli na swą codzienną a raczej conocną włóczęgę.
Nowo przyjęta kucharka, gruba i czerwona Magdalena, wręczyła jej bukiet i list w żałobnej kopercie.
Bukiet był przysłonięty cały czarną krepą i związany czarną wstążką.
Helena wzięła w rękę tę cmentarną przesyłkę i skinęła na służącą, każąc jej wyjść z pokoju.
Spojrzała na kopertę.
Koperta była bez adresu.
Obejrzała starannie bukiet. Był złożony z samych fiołków, ciemnych, podwójnych. Krepa czarna, angielska, taka, jakiej się używa na żałobne welony, stulała kwiaty i u podstawy związana była szeroką czarną wstążką o białych brzegach.
Serce Heleny nagle bić zaczęło.
— Co to może znaczyć, kto jej przesyła podobnie śmiertelny prezent?...
Rozerwała kopertę.
Natychmiast ręce jej opadły, poznała pismo Fajfra.
— Idyota — wyszeptała przez zaciśnięte zęby.

List Fajfra do Heleny.
Pani!

Po raz ostatni w życiu czytać będziesz pismo moje. Wracam od ciotki Julii, która z niezwykłą srogością zapowiedziała mi, iż, jeżeli będę starał się widywać z tobą i rozmawiać z tobą, czy to na ulicy, czy u ciebie w domu — zawiadomi o mem postępowaniu mego ojca i ten, przyjechawszy do Warszawy, uda się do ciebie, czyniąc cię odpowiedzialną za moją dla ciebie miłość. Serce me pęka z bólu, lecz honor nakazuje usłuchać woli ciotki pani. Inaczej, znając gwałtowność mego ojca, mogę cię narazić na wielkie niebezpieczeństwo. Muszę więc przestać widywać cię do czasu, w którym, zdobywszy stanowisko i stanąwszy niezależnie, będę mógł śmiało stawić czoło niebezpieczeństwom i gdyby to wolą twoją było, uzyskawszy twój rozwód, ożenić się z tobą. Kocham cię zawsze jednakowo, pomimo wszystko, co wycierpieć byłem zmuszony i przepraszam cię pokornie za niegodne posądzenia, jakie miałem względem ciebie. Śledziłem bowiem twe kroki i wiem, że pojechałaś wtedy prosto do Heglowej. Jesteś i byłaś zawsze aniołem piękności i uczciwości i taką pozostaniesz zawsze w mej pamięci i sercu. Cierpię bardzo, bardzo, o Heleno, jakże los okrutnie pastwi się nad nami! Prawdopodobnie nie zdam egzaminu i pojadę na wakacye do jakiej apteki na prowincyę. Uniosę ze sobą twój obraz anielski i wspomnienie chwili, gdy okno sypialni twej rozświetlił blask złoty, jutrzenka mojej nadziei... Posyłam bukiet, owinięty czarną krepą na znak żałoby mego serca i piszę na papierze z czarną obwódką. Tak; dusza ma w tej chwili jest pogrążona w żałobie i pozostanie już tak chyba do końca życia... Och, jak ja cierpię; postaram się jednak być mężnym! Jeszcze jedno poświęcenie — i to najcięższe. Ręce twoje całuję długo, gorąco i oblewam potokiem łez.

Twój na wieki i do zgonu Stanisław Fajfer.

Helena złożyła list z westchnieniem ulgi.
Nareszcie pozbyła się tego natręta spokojnie i bez scen gwałtownych. Mówił „na czas jakiś“, lecz Helena nigdy myślą w przyszłość nie sięgała.
Helena winszowała sobie w tej chwili dyplomatycznych zdolności. Zaczynała rozumieć, iż dewiza Hohego „przyjaciół, jak najwięcej przyjaciół!“ — coś znaczy w życiu. Owo obłudne wyciąganie kasztanów z pieca cudzemi rękami, było o wiele łatwiejsze, niż przypuszczała wtedy, gdy zaślepiona w „prawdzie“, rzucała ludziom w oczy całe garści sarkastycznych uwag.
Odwiązała powoli wstążkę i krepę z bukietu, przyłożyła fiołki do twarzy i znalazła, że ich ciemna barwa pięknie się zgadza z popielatym cieniem jej włosów. Krepę i wstążkę zwinęła i wrzuciła do pudełka od kapeluszy, które stało w kącie szafy.
Poczem powoli róż z twarzy ścierać zaczęła.



V.

Wbiegłszy na schody, Helena znalazła drzwi wejściowe uchylone.
Wahała się chwilę, lękała się zabłądzić, zapukać do innych drzwi, znaleźć się nagle przed obcą a może, co gorsza, znajomą twarzą.
Lecz przez szczelinę drzwi wysunęła się ręka Hohego, dając jej znaki przyzywające. W półcieniu panującym w klatce schodowej, Helena natychmiast poznała drobne, chude a mimo to pełne aksamitnej łagodności palce swego „uzdrowiciela“.
Weszła i zastała go ukrytego po za drzwiami, przytulonego do ściany.
Zamknął starannie drzwi na klucz, wyjął klucz z zamka i oba ramiona ku Helenie wyciągnął.
— Witam cię w naszem gnieździe! — wymówił patetycznie — niech ono ci da uzdrowienie duszy i ciała!.. Spokój niech będzie z nami!...
Wyciągnął wysoko rękę, w której trzymał klucz.
— Spokój ten znajdziesz na mej piersi i pod wpływem słów moich!
Podał jej rękę i wprowadził do pokoju.
— A ot, chleb i sól — wyrzekł dobrodusznie — po staropolsku, czem chata bogata, tem rada!
Helena spojrzała.
Na stole nakrytym zadrukowanym papierem, leżało trochę ciastek, cukierków, stała butelka wina i dwa kieliszki.
— Serwis prymitywny — wyrzekł — prawda, lecz trudno mi było sprowadzać tu talerze i obrusy.
Zdjął z głowy Heleny kapelusz, a odpiąwszy woalkę, powionął przejrzystą iluzyą w powietrzu.
— Jak się w tem maluje twoja poprzednia brawura — mówił, kiwając głową — jak widać w tem istotę, która, błądząc, wyzyskiwana przez szubrawców, brawowała świat... Czyż to jest woalka, to chmura...
Helena uśmiechnęła się z przymusem.
— Nie, to nie chmura, to szczątki mego ślubnego welonu!
Hohe zatrzymał rękę w powietrzu i przybrał żałobną minę.
— Ślubny welon, mój Boże! — wymówił powoli — musiałaś być dziwnie ładna w tym ślubnym stroju.
Helena przypomniała sobie, że w dniu ślubu wyglądała szkaradnie, w sukni źle zrobionej z nosem zaczerwienionym od tradycyonalnego płaczu, lecz żałosny głos Hohego zaczął rozmarzać i ją także, odparła więc z westchnieniem.
— Tak, byłam ładną i zdrową!... Wyglądałam podobno, jak figurka z sewrskiej porcelany.
— Nie byłaś tak blada, jak dzisiaj, moja ty biedna sieroto, blada jesteś, jak marmury (Helena od słów Sosnowiczówny nie kładła więcej różu na policzki)...
Hohe powoli, z gracyą, pokrył jej twarz szmatką iluzyi.
— Welon twój cię poznać nie może! — wymówił coraz żałośniej.
Helena przymknęła oczy, Hohe zbliżył się ku jej twarzy i do ust jej ustami przylgnął. Całował ją długo, jak smakosz jedzący ostrygi, delikatna zwilżona iluzya nie była żadną zaporą pod gorącem zbliżeniem się tych dwojga, w żarze zmysłowym skąpanych ludzi.
Nagle, Hohe odsunął się i nie zdejmując iluzyi z twarzy Heleny, wyrzekł znów żałosnym tonem:
— Widzisz, widzisz, na co ci teraz twój biedny welon służy!
Helena sama zesunęła szmat tiulu ze swej twarzy.
W rogu pokoju stał szezląg dziwacznej formy, objęty w ramy kilku pokręconych wężów. Usiadła i zaczęła delikatnie gładzić ręką jedną głowę wężową, która tuż pod jej ramieniem wysuwała się ze szmaragdami nieruchomych, w czerń drzewa oprawnych, szklanych źrenic.
— Czyje to mieszkanie? — spytała.
— Nie wiem, to wiem jedynie, że właściciel wyjechał na rok, czy dwa zagranicę. Był-to podobno dziwak, co wnosić można nawet z umeblowania.
Paląca się na stole lampa ze stłuczonym kloszem przedstawiała azteka, unoszącego po nad głową, okrytą rózgami sterczących włosów, rezerwoar w formie półksiężyca. Helena wpatrzyła się w potworną głowę tego człowieka. Powoli wzrok jej przenosił się na otaczające ją przedmioty. Wszędzie czerniały popiersia Buddy, z zagadkowym uśmiechem pobłażliwej ironii na ustach. Na małej komódce koło ściany złocił się bożek indyjski z całą masą rąk, głów, nóg, pomalowanych w jaskrawe desenie. Tuż ponad głową Heleny na dziwacznej etażerce jakiś bożek, prezydujący torturom, cały naszpikowany strzałami, wyciągnął swe ręce, ubrane w błękitne z paciorek złożone bransoletki. I dalej, granitowe różowe bóstwa egipskie, o głowach zwierzęcych, mieszały się z wyrzeźbionem w drzewie ciemnem trójbóstwem, czczonem w Taiti, z dyabłami o błękitnych oczach z pękiem końskich włosów na czubku głowy, z białym posążkiem Wenery, z polichromiczną głową Zeusa. Na etażerkach bożki chińskie o nagich olbrzymich brzuchach i śpiczastych czaszkach, spowite w złocone draperye, prezentowały swe potworne maski. I wszędzie, ciągle kult religijny wszystkich plemion, krajów i epok wyglądał z każdego kącika, niemal pustego pokoju w unieruchomieniu zaklętych w wiekuiste milczenie bóstw, symbolizujących pojęcie religijne, tlejące w każdej istocie, obdarzonej możnością ujawniania swych sił żywotnych i tracenia ich w miarę zbliżania się do kresu swej przemianowej egzystencyi.
Na środku, najszerzej, nad biurkiem pustem w tej chwili i zieleniającem płaszczyzną sukna, unosił się olbrzymi krucyfiks, z rozpiętym na nim Chrystusem. Krucyfiks ten, pomimo swej prostoty, zdawał się dominować i przygniatać sobą te wszystkie inne złocone i często potwornemi liniami pokaleczone bożki, wizerunek Tego, który przeszedł przez życie bosy i biedny, zbrojny majestatem udoskonalenia i umiłowania nędzy, błyszczał jasno w półświetle panującem w przestrzeni.
Cokolwiek ironiczny uśmiech Buddy zmienił się na znędzniałych wargach Chrystusa w wyraz bezmiernego smutku nad światem kłamstwa i obłudy, który mu się do stóp słaniał...
Helena przez długą chwilę milczała, patrząc dokoła błędnym wzrokiem. Od chwili wejścia na próg tego pokoju uczuła się zmieszaną i drżeć zaczęła tak silnie, iż zęby jej szczękały z łoskotem zdaleka dzwoniących kastanietów. Przypisywała to wpływowi Hohego i podnieceniu swych zmysłów, lecz w głębi odczuwała teraz wybornie owo podwójne zmieszanie, zbudzonej namiętności i tego niepokoju, jaki nią szarpnął często w obec Borna i Heglowej.
Hohe usiadł przy niej i zajął się odkorkowywaniem butelki i nalewaniem wina w kieliszki.
— Musimy wypić zdrowie nas dwojga! — mówił, podsuwając Helenie szklaną czarkę.
Lecz ona nie dotknęła nawet ustami podawanego jej napoju.
— Jakie to dziwne mieszkanie — wyszeptała wreszcie.
Szklane oczy bóstw nieruchomych zdawały się śledzić ją z natężoną uwagą.
Lecz Hohe, prześlizgnąwszy się po ścianach, ramionami wzruszył.
— Szczególne zamiłowanie w szkaradztwach — wyrzekł, nakładając binokle — brzydkie to i wręcz estetyce przeciwne!... Nie pojmuję, jak można to wieszać i ustawiać w pokoju...
Zwrócił się ku Helenie:
— Proszę nie patrzeć na te brzydactwa a jedynie na mnie. Sądzę przecież, iż nie będąc Apollinem, jestem trochę od tych poczwar estetyczniejszy!
Wydął swą klatkę piersiową pod krochmalnym gorsem koszuli, obciągnął kamizelkę i wyciągnął nogi, obrane w wiązane półbuciki.
— Ciasteczko — wyrzekł, przysuwając ku Helenie torebkę z „grymasikami“.
Lecz ona nie poruszyła się nawet z miejsca.
— Co ci to? — spytał Hohe, przyciągając ją ku sobie — milczysz, drżysz, jesteś chora?
Całować ją zaczął gorąco, namiętnie. Ukląkł przy szezlągu i rękę na jej czole położył.
— Pozwól, uzdrowię cię, chciałbym dotknięciem mej dłoni módz odegnać precz te brudne i złe myśli, któremi cię tacy Fajfrowie i Borni poili... Co to za szczęście, żeś mnie spotkała na swej drodze... Co to za szczęście...
Ona nie mówiła nic, tylko przez twarz jej pod blanszem przemykały się gorące płomienie. Ręka Hohego na jej czole ciążąca, piekła ją, jak rozpalone żelazo, śląc wrzące prądy wzdłuż krzyża i całego ciała. Zaszumiało dokoła, deszcz nagle zaczął bić o szyby. Helena coraz więcej traciła przytomność i świadomość swego istnienia.
Jak przez mgłę ujrzała twarz Hohego, który pochylony nad nią, szeptał:
— Czy chcesz, abym należał do ciebie?
— Chcę! — odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy w kilka godzin później schodziła po ciemku ze schodów, słysząc za sobą kroki Hohego, który przez ostrożność nie zapalił światła, miała to samo uczucie, jakie ją zgarniało, gdy schodziła ze schodów hipoteki w towarzystwie męża. Zdawało się jej, że ją ktoś okradł, oszukał i pozostawił bez dachu nad głową.



VI.

Powracając do domu, jedyną jej myślą i pragnieniem było, aby nie zastać męża w domu. Będąc jeszcze z Hohem, nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało, oszołomiona, nie badała ani stanu swej duszy, ani zmiany moralnej, jaka nagle zaszła w jej życiu. Hohe pożegnał się z nią niezmiernie czule, nie zmieniając swego obejścia, ani żałosnego tonu, z jakim ją przywitał. Gdy została samą, w dorożce, która ją wiozła w stronę domu, refleksye zaczęły toczyć się ku niej, jak cała ćma szarańczy. Ukryła twarz w dłonie i przeżywała przebyte wrażenia. Miała obecnie kochanka, przekroczyła ów Rubikon, nad którym zatrzymała się dumna i chełpiąca się ze swej niezwyciężonej cnoty. Zdawało się jej, że spadła na nią jakaś olbrzymia góra i przytłacza jej kark ku ziemi. Ciemność panująca dokoła, pustka na ulicach, czarna sylwetka dorożkarza, siedzącego prawie nieruchomo na koźle — wszystkie te poprzednio drobne i nic nieznaczące fakty, nabierały w jej oczach grozy tajemniczości i tworzyły dokoła nieprzebytą ciemnię. Popełniła to, co poczytywała dawniej za zbrodnię u innych kobiet. Dozwoliła zmysłom zapanować nad sobą; czy źle, czy dobrze postąpiła — nie wiedziała, nie chciała myśleć, pod czaszką, którą wyczerpały miłosne dreszcze, był chaos, przed oczyma ciemna, niezmierzona głębia.
Dojechawszy do domu, ocknęła się z odrętwienia. Dorożkarz nie miał drobnych, musiała czekać chwilę przed bramą, zanim jej otworzono, stróż gwałtem upierał się poświecić „wielmożnej pani“. Te wszystkie drobnostki przywoływały ją powoli do przytomności. Wszedłszy przez kuchnię, zastała służące, grające w loteryjkę. Kucharka nosowym głosem obwieszczała:
— Śterdzieści i śtery!
Na co młodsza tryumfalnie odpowiedziała:
Terno!...
Pomiędzy niemi leżało kilka orzechów, lampa paliła się jasno, na stole stały kubki z niedopitą herbatą, na brzegu komina dogasał samowar.
Helena, olśniona blaskiem światła, zatrzymała się na progu. Sługi porwały się z zydli, lecz Helena skinęła ręką i przesunęła się szybko przez kuchnię do sypialnego pokoju. Kładąc rękę na klamce, serce jej zaczęło bić gwałtownie. Bała się spotkać oko w oko z mężem.
Wreszcie pocisnęła klamkę i drzwi otworzyła. Sypialnia była pusta.
Z uczuciem niewypowiedzianej ulgi wbiegła do niej Helena i zaczęła rozbierać się szybko, z gorączkowym pośpiechem. Rozebrawszy się, spoglądała dokoła. Wszystko stało na dawnem miejscu, błękitna lampa jak podwójna kula księżyca. Helena sypiała znów w sypialni, gdyż Drechner przychodził teraz bardzo wcześnie i zajmował niemal o świcie wraz ze Świeżawskim gabinet, gdzie konferowali do chwili śniadania.
Helena wsunęła się pod kołdrę, nie patrząc nawet w lustro, nie chcąc widzieć swej twarzy. Nie był to przecież wstyd przed samą sobą, lecz pragnienie jaknajszybszego pogrążenia się w senne odrętwienie i tem samem uniknięcia otwartej i trzeźwej rozmowy z samą sobą. Niemniej przeto powoli trzeźwiała, i, otworzywszy oczy, wlepiła je w przestrzeń, wypełnioną błękitną barwą. Powracała do równowagi i uczuła, że to, co przeważa w niej obecnie, jest pewnego rodzaju obrzydzeniem, połączonem z głębokim smutkiem. Po raz pierwszy fantazya ją opuściła. Czuła, iż postąpiła wbrew swoim przekonaniom a przynajmniej wbrew temu, co nazywała swojem przekonaniem. Teraz, gdy ani głos, ani czar ciała Hohego już nie działał, gdy była istotą od niego oderwaną i odosobnioną, żal ją porywał, żal głęboki do wszystkich, do męża, do Borna, do Heglowej, do innych ją otaczających, żal, którego sformułować i ugruntować nie umiała, ale który był niemniej silnym i gwałtownym. Odpadła gorączka zmysłów i młoda kobieta odzyskiwała napowrót panowanie nad sobą. Jak się to stać mogło — pytała — zaciskając ręce koło obnażonej szyi, lecz natychmiast znajdowała odpowiedź. Stało się to naturalnym biegiem rzeczy, przewidywała to oddawna, oddawna idąc cała drżąca w objęcia Hohego. Stało się, bo się stać inaczej nie mogło, stać się musiało!
Porwała się nagle i usiadła w pośród porozrzucanej dokoła bieli prześcieradeł.
Stać się musiało!
Uchwyciła się tej myśli, rozpaczliwie powracając do dawnego systemu swej moralności chwiejnej i bezwłasnowolnej. Tak, myślała, ona była jedynie narzędziem całego szeregu czynów, popełnionych przez innych, i popychana jak liść wichrem, doszła do tej ostateczności. Była przecież kobietą i jako taka, miała przez naturę wskazane zadowolenie swego głodu i innych potrzeb ciała. Nie z jej winy zaszła rozłąka zupełna z mężem, przebaczyć mu owej miłostki ze sługą nie mogła, sprzeciwiała się temu jej godność kobieca. Wybrała innego. Uczyniła to rozsądnie, cicho, bez skandalu, nie zrywając swego małżeństwa, nie szkodząc nikomu. Czyż było to znów tak wielkim występkiem?
Niesmak jej i obrzydzenie zaczęły powoli ustępować chłodnemu rozumowaniu.
Czyż miała tak postąpić, jak Heglowa, uciec, rzucić się w wir awantur i teraz okrywać skandalami swą własną osobę i nazwisko męża? Czy ktokolwiek z tych ludzi, stanowiących kodeks moralności i kładących się w tej chwili spać w szlafmycy i w czepku, poniósł jaką szkodę z powodu jej wiarołomstwa?
A zresztą, ileż tysięcy kobiet robi to samo a mimo to używa powszechnego szacunku? I w tej chwili przyszły jej na myśl słowa Hohego:
Péché caché est à moitié pardonné“.
Grzech ukryty!
O to głównie chodziło. Helena postanowiła ukrywać swój stosunek z Hohem wszelkimi możliwymi środkami. Mając zaledwie stopy pogrążone w bagnie obłudy, powzięła zamiar utonąć w niem cała, widząc w tem ukryciu swego czynu zmazanie winy i zarazem bezpieczeństwo na przyszłość. Kto wiedział na czem spędziła dziś pięć minut w ciągu dnia całego? — Nikt i nigdy wiedzieć nie będzie...
Zachodziła teraz jeszcze kwestya tego, co się nazywało „sumienie“. Lecz natychmiast Helena załatwiła się z nią szybko. Sumienie... przypomniała sobie ową noc, podczas której ona, zalana łzami, siedziała przy biurku, wsłuchując się w chrapanie męża, który po dokonanym fakcie „wiarołomstwa“ spał snem sprawiedliwego. A Żabusia, czyż ta biała, różowa, uśmiechnięta istota nie popełniała od lat kilku tego, co ona dziś popełniła a mimo to czyż nie rzucała się z najwyższym spokojem na szyję dziadziowi i babci bez chmury na czole, bez zająknienia w chwili kłamania, fałszywego pretekstu późnego do domu powrotu. Zaczęła mimowoli przypominać sobie cały szereg przeczytanych książek, w których była mowa o wiarołomstwie. Wszędzie owe pierwsze „błędy“ napiętnowane były tragicznym odcieniem. Anna Karenina, bijącą się w piersi i wołająca o przebaczenie, wydała się jej, obłudnej, jeszcze gorszą obłudnicą, pani Bovary, wołająca w tryumfie „mam kochanka“ — idyotką. Z czego się cieszyć, lub czego rozpaczać? Ona sama przed chwilą uległa jakiemuś zrozpaczeniu. Teraz po głębszym namyśle wydało się jej to nierozsądnem i dziecinnem. Argumentów dla usprawiedliwienia swego postępku miała pod ręką aż nadto. Tłoczyły się teraz z furyą i tańczyły sarabandę koło jej łóżka. Przedewszystkiem jako istota, nie chcąca być odpowiedzialną a więc siłą woli gromadząca dokoła siebie fakty, odpowiedzialność tę wykluczające, z podstawą wychowania żadną a więc gorszą niż złą i błędną, czepiała się przykładów i czynów, popełnianych przez innych i z nich powstających skutków.
Z tego budowała sobie forteczkę, za którą się teraz chroniła. Hohe ulepił dokoła owej twierdzy wał z błota obłudy, kłamstwa i unikania pozorów... Raz jeden do tej forteczki się cofnąwszy, Helena uczuła się prawie usprawiedliwioną. Dziwiła się tylko, że tak mało zmysłowego, przyjemnego wrażenia uczyniło jej przypomnienie chwil przebytych. Dlaczego, wszakże uczyniła to jedynie z miłości! Kochała przecież Hohego, kochała go tak, jak rozumiała obecnie miłość — zmysłowo, namiętnie, zamykając oczy pod deszczem pocałunków. Pokręciła głową i ułożyła się powoli do snu, okrywając swe nagie ramiona jedwabistym płaszczem włosów.
Sen jednak nie przychodził i Helena leżała z otwartemi oczyma, wpatrując się w błękitne światełko lampy, pomimo pozornego spokoju rozpalona i drżąca. Ogarniała ją gorączka widma Hohego, Borna, Fajfra, męża, Anny, Heglowej, Żabusi, przesuwały się dokoła jej łóżka. Czepiała się ich myślą, lecz one wysuwały się z tych subtelnych szpon i znikały w oddali. Zaczęła się tłómaczyć — to nie moja, to wasza wina, potem wołała: kocham go! Uśmiech ironii przesunął się przez jej wargi, oczy kleić się zaczęły.
Zasnęła.



VII.

Zaczęło się teraz dla Heleny życie podwójne. Weszła w państwo obłudy i szła coraz głębiej w ten las, okryty tysiącem splątanych konarów, wyrosłych z jednego potwornego drzewa kłamstwa i oszustwa społecznego. Prowadzona w pierwszej chwili za rękę przez Hohego, stawiała wahające kroki, szybko jednak porzuciła dłoń, wskazującą jej wygodniejsze ścieżki i sama odnajdywała lepiej, osłaniające ją wobec świata i jego moralności, konary.
Kłamała teraz nie tak, jak dawniej, kłamstwo, lecz kłamała prawdę, starając się wyciągnąć z tego kłamstwa jak największą dla siebie korzyść. Kłamała wobec męża, wobec babki, wobec sług, wobec Hohego, wobec wszystkich bez wyjątku i kłamała najczęściej wobec samej siebie.
I oto na czem zasadzało się jej kłamstwo.
Wmawiała w siebie szaloną miłość dla Hohego, szał zmysłowy, połączony z miłością duchową. Na czem zasadzała tę miłość „duchową“, to połączenie intelektualne — nie była w stanie określić, lecz słyszała i czytała w krytykach i artykułach Hohego, że miłość zmysłowa jest to objaw zwierzęcy i kobieta, upadająca w ten sposób, jest istotą niższą, niemającą skrzydeł, jest bryłą materyi, niczem więcej!
Tak więc, jak stroiła twarz swoją sztuczną bladością, tak teraz zaczęła stroić to swoje oddanie mężczyźnie, które w gruncie rzeczy nie było niczem innem, jak tylko wielką namiętnością, podsyconą sporą dozą chorobliwej fantazyi. Stało się z nią właśnie to, co w takich razach zwykle bywa. Czując, iż podstawą jej stosunku jest sam fakt zadowolenia zmysłów, kłamała przed sobą całą tęczę blasków, którą narzucała na wspomnienie chwil przebytych. Gdy rozmawiała z Hohem o stosunkach zwierzęcych dwojga ludzi, zarzucała mu ręce na szyję, mówiąc:
— Och, my dwoje... co innego! Dusze nasze oddały się pierwej jedna drugiej, niż ciała. Sam fakt mógłby dla mnie nie istnieć. Jestem twoja najmniej w takiej chwili. Nigdy cię może nie kocham tak mało, jak wtedy.
Zapożyczała tych słów i zdań z różnych książek. Ostatnie zwłaszcza przyswoiła sobie z „Kartki miłości“ Zoli. Czytała bowiem teraz dużo, ciągle i była jak gąbka, która co dzień wyżymana codziennie nasiąka wilgocią. Całe tomy przelatywały przez jej umysł, jak cebry wody. Natrafiały na Schopenhauera. Jego definicya miłości wstrząsnęła nią całą.
Instynkt!
Chwilę zastanowiła się. Co ją właściwie pchnęło w objęcia Hohego? Co ją ku niemu ciągnęło? Czar jakiś nieprzeparty, ale jedynie czar cielesny. Czy serce jej nie pozostało obojętne? Czy nie postąpiła tu rzeczywiście bezwiednie, jak samica, łącząca się jedynie z samcem, mogącym wytworzyć w tem połączeniu doskonalsze twory? „Katechizm pesymisty“, w którym jej brat na tej samej kanwie haftował swe rozpaczliwe teorye, zmartwychpowstał w jej pamięci. Cały dzień chodziła zamyślona, potrącając meble, lub opierając czoło o szyby. Wiedziała, że rzeczywiście stosunek jej z Hohem jest właśnie tem, pod co Schopenhauer ogólnie „miłość“ podciągnął, lecz nie lubiła widzieć takiej analizy czarno na białem, analizy, która prowadziła do wniosku, jakiego wyprzeć się nie mogła.
Wieczorem poszła na schadzkę z Hohem, ciągle w tym niewyraźnym i połowicznym nastroju.
Od progu już uczuła się porwaną w objęcia ukrytego (jak zwykle) w cieniu mężczyzny.
Lecz ona, nie poddając się pocałunkom, odsunęła się od niego i, patrząc mu bystro w oczy, zapytała:
— Czy kochasz mnie przynajmniej?
Hohe głowę żałośnie przekrzywił.
— Czyż mało ci dałem dowodów miłości?
Ona wciąż stała przed nim sztywna, z nerwowym wysiłkiem odpychając czepiające się jej ramion ręce dziennikarza.
— Czy to miłość, czy też Schopenhauerowski instynkt? — zapytała.
On spojrzał na nią zdziwiony.
— Heluś, co ty mówisz: Schopenhauer, instynkt — nie rozumiem o co ci chodzi?...
Ciągnął ją do pokoju, pełnego bożków, które błyszczały w półcieniu tajemniczym ognikiem, grającym w ich szklanych źrenicach.
Helena weszła za nim i nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadła na szezlągu, opierając ramię o głowę węża. Był to jej ulubiony kąt, ulubiona poza. Przyzwyczaiła się do tej gadziny wysuwającej łeb z pomiędzy koronek i dżetów, zdobiących jej stanik.
— Dlaczego mi zadałaś to pytanie? — podjął Hohe, siadając obok niej i patrząc jej w oczy — dlaczego wspominasz mi to nienawistne i przeklęte imię kapłana i piewcy nicości? Czy nie czytałaś, co pisałem o nim w ostatniem mojem studyum? Zwłaszcza ty, kobieta, sprowadzona przez niego do rzędu istot niższego rzędu nie powinnaś kalać nawet ust swoich jego imieniem! Pytasz mnie: czy instynkt mną kierował tylko? Boże drogi, twoje biedne ciało nędzne i schorowane nie kusiło mnie ani na chwilę!... Jedynie twoja biedna dusza włóczona po manowcach rozpusty była dla mnie ponętnym łupem. Czy nie pamiętasz, jak starałem się obudzić w tobie poczucie godności i wymódz, ażebyś mniej dawała pozorów twej deprawacyi. Czyż te długie chwile, jakie przebyłem z tobą na owych gawędach, które bądź co bądź umoralniająco wpłynęły na twoje postępowanie, nie są najlepszym dowodem, iż nie instynkt, nie zmysły kierowały mnie ku tobie i kazały cię leczyć moralnie?
Umilkł, pogładził przyklepane włosy, targnął tragicznie torebkę z makaronikami i znów zaczął:
— A toć cóż byłoby się bezemnie z ciebie stało! Deprawowana przez Fajfrów i Bornów, uciekłabyś któregokolwiek dnia z domu, druzgocąc wszystko a imię, które nosisz, okrywając niesławą. Czy nie tak, powiedz, nie tak?...
Helena milczała, patrząc przed siebie. Nawet głos Hohego zmysłowo działał na nią i obezwładniał jej wolę.
— Nie powinnaś mówić tak do mnie — wyrzekł znów Hohe z goryczą — nie powinnaś, ty wiesz, że twoje ciało stawiałem zawsze na ostatnim planie i ta łatwa zdobycz nie nęciła mnie w naszym stosunku... Jeżeli później skusiłaś mnie do popełnienia grzechu, jeżeli kusisz ciągle, twoja to chyba a nie moja wina... Jeżeli ulegam, wiem dlaczego to czynię. Może być, iż kiedyś przyjdzie chwila, w której się o tem dowiesz!...
Przesunął rękę po czole i dodał:
— Lecz co do „instynktu“ tego we mnie nie ma ani cienia.
Helena podniosła głowę.
— A we mnie? — spytała.
Niewiedziała nawet, jakim sposobem słowa te z ust jej się wymknęły. Pomyślała głośno, bezwiednie, po raz pierwszy od stosunku z Hohem, nie zapanowawszy nad głębią swej myśli.
Hohe szeroko ręce rozłożył i odsunął się na róg szezlongu.
— A skoro tak — zaczął — skoro tak, skoro jestem rzeczywiście dla ciebie jedynie środkiem uśmierzającym twe rozhukane namiętności, o wiele lepiej dla nas obojga, abyśmy zaprzestali się widywać. Oszczędzi mi to nadal bolesnych rozczarowań, gdyż szalony, marzyłem o zupełnej twej przemianie, o twem nawróceniu... Zapomniałem, że czasy Magdalen dawno minęły i że burzę rozbudzoną namiętnemi pieszczotami Bornów i Fajfrów, zdołam uśpić ja, memi słowami, położeniem mej ręki na twem czole... Och!...
Helena wyciągnęła ku niemu ręce.
— Daruj mi — wyrzekła — niech mnie przed tobą wytłomaczą tacy Fajfrowie i Bornowie, którzy obudzili we mnie wieczne podejrzenia i niewiarę! Daruj mi.
Lecz on usuwał się ciągle na sam brzeg szezlonga.
— Nie, nie! — powtarzał — lepiej się rozstańmy!...
Ona cofnęła się tragicznym gestem.
— Nie mów tego, nie powtarzaj; kto wie, czy śmierć nas nie rozłączy! Jestem teraz słabsza, czyż nie widzisz mej bladości?
On siedział już prawie na powietrzu i w tej niewygodnej pozie tarł rękami czoło.
— Nie, nie! — powtarzał z patosem.
Ona zwinnym ruchem, z szelestem falban i dzwonieniem dżetów i bransolet, prawie do kolan mu przypadła.
— Nie, nie rozstaniemy się! — wołała — czyż miałbyś sumienie opuścić mnie i nie dokończyć dzieła, które rozpocząłeś, tej przemiany, jaka we mnie zaszła od chwili naszego poznania? Nie pamiętaj tych słów, które wyrzekłam, były mi one podsunięte przez...
Zatrzymała się, chciała powiedzieć „książkę“, lecz wolała zwyczajem swoim zastawić się istotą żyjącą.
— Przez kogoś — dokończyła, spuszczając oczy...
Hohe odwrócił szybko głowę.
— Przez kogo?
— Nie mogę powiedzieć, dałam słowo, — kłamała bez zająknienia.
— Ale ja mogę wymówić jego nazwisko. To Born, prawda? Milczysz? Więc potwierdzasz...
— Ależ — zaprotestowała Helena.
Lecz on z głuchym chrzęstem załamał ręce.
— Tak, poznaję jego teoryę, poznaję jego uwielbienie, z jakim musi być dla owego mistrza nienawiści i pogardy dla rodzaju ludzkiego. Nie wyraził wprawdzie nigdy jasno swych przekonań, ale tak musi być, nie inaczej, gdyż jego materyalistyczno-naturalistyczna metoda nie mogła nie upaść plackiem przed Schopenhauerem, negującym pierwiastek duchowy w uczuciu miłości!... Niegodziwiec!...
Zamilkł, poczem dodał ponuro:
— Czego ten człowiek chce odemnie? Pisałem o jego dziełach łagodnie i przyzwoicie. Nazwałem go lubieżnikiem, cynikiem i rozpustnikiem, gdyż zasłużył na takie miano, nietylko dziełami, ale i prywatnem życiem!,
Odwrócił się zupełnie ku Helenie i poprawił na szezlongu.
— Biednaś ty — wyrzekł, kiwając głową — biednaś ty, otoczona dokoła żarłocznem ptactwem, czyhającem na twą zgubę...
Ona ręce ku niemu wyciągnęła.
— Zapomniałeś? — spytała cicho.
Hohe zawahał się chwilę, wreszcie ręce jej w dłonie swe porwał.
— Muszę! — krzyknął — nie mogę cię pozostawić na pastwę namiętności ludzkich!
Pociągnął ją ku sobie i pocałunek długi, przeciągły złączył ich usta, ręce ich szukały się wzajemnie, serca bić zaczęły przyśpieszonem tętnem, zmieszane oddechy gorzały niewidzialnym płomieniem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powoli, stopniowo, Helena zaprzestała zupełnie bywać w domach znajomych i przyjmować u siebie dawnych przyjaciół. Namiętność, która ją ogarnęła, była teraz tak silna, iż zasłaniała jej najzupełniej resztę świata. W domu czuła się najlepiej, gdyż mogła dnie całe włóczyć się z książką z kąta w kąt, nie rozmawiając z nikim, zamknięta w sobie i wrażenia swe przeżuwająca. Babcia Bednawska nie przeszkadzała jej wcale, coraz więcej zapadając w stan dzieciństwa, drzemiąc nad frywolitami lub nad „karteluszkami“ od pana Strumbskiego, Helena dawała jej teraz całe masy słodyczy, jak dziecku grymaśnemu, pragnąc mieć jedynie spokój zapewniony. Dla męża stała się również uprzejmą i złagodniała w obejściu, uprzedzając nawet czasem jego życzenia. Przybrała tę charakterystyczną cechę niewiernych żon, które słodyczą i dobrymi obiadami, karmią zdradzanych mężów.
Jakkolwiek zerwała najzupełniej wszelkie węzły zmysłowe, łączące ją ze Świeżawskim, niemniej przeto zbliżyła się doń pozornie i nigdy nie wspominała już więcej o „posagu“ i „swej kamienicy“.
Żabusię widziała kilkakrotnie, lecz szczebiot białej i różowej matki Nabuchodonozora nużył ją i dręczył. Niemniej przeto wyszła z nią kilka razy na spacer, jeździła powozem w Aleje, lecz stanowczo odmówiła towarzyszenia na „randki“, prawdziwe i fikcyjne, które Żabusia naznaczała swoim adoratorom lub nieznajomym najzupełniej ludziom. Helena zaczęła teraz pragnąć stosunków „mniej kompromitujących“ kobiet, otoczonych gromadką dzieci, które zrażone jej poprzedniem postępowaniem, odgrodziły się były od niej chińskim murem. Przechodziła teraz przez Saski ogród szybko, trzymając w ręku paczkę, w którą zawinęła poprzednio dwie chustki do nosa, jak osoba śpiesząca do domu ze zrobionym sprawunkiem. Ciągle miała na ustach swą „babcię Bednawską i jej osłabienie“. W lecie smażyła konfitury. Popsuła dziesięć funtów cukru, rondel i nieckę renglod. Liczyła bieliznę i robiła rachunek z kucharką, udając dodawanie. Pomimo tego wszystkiego była bezustannie w coraz cięższych kłopotach pieniężnych. Babcia Bednawska miała jeszcze kilka tysięcy rubli w komodzie i płaciła Helenie regularnie pięćdziesiąt rubli miesięcznie za swe utrzymanie. Lecz Helena wybierała ciągle naprzód ową pensyę a obecnie babka zrobiła się nadzwyczaj skąpą i nie chciała wypuszczać pieniędzy ze swych stygnących palców. Helena stroiła się o wiele kosztowniej niż poprzednio, czyniąc szalone wydatki na koronki, któremi zdobiła bieliznę i spódnice. Egotyzm jej zaczynał się rozwijać coraz więcej. Kult ciała doprowadziła teraz do szczytu, zlewając się perfumami, nacierając maściami, które cerze jej nadawały przeźroczystość i białość lilii.
Ze wszystkich sklepów przynoszono jej rachunki. Często rano leżała, drżąc za każdem pociągnięciem dzwonka. W myślach często szukała lichwiarza, któryby przyjął na siebie wszystkie jej długi, tak jak to zrobiła pani Bovary. Lecz kto jej pożyczyłby pieniędzy bez pozwolenia męża! Poprzestawała więc jedynie na myślach i kręciła się teraz w kole szalonych materyalnych kłopotów. Świeżawski z uśmiechem podawał jej rachunki ze sklepów lub obwieszczał o przybyciu tego lub owego wierzyciela. Cofał się wtedy do swego pokoju, często przecież Helena dostrzegła jego postać, podsłuchującą jej rozmowę z subjektem lub sklepową. Wyglądał teraz jakby czyhał na jakąś okazyę i chciał doprowadzić plan, który powziął, do zupełnego rozkwitu.
W jesieni, wszedł do salonu, w którym Helena oparta łokciami o fortepian, czytała „Hrabinę Sarę“ Ohneta.
— Przyszedł subjekt od Eszyńskiego, przyniósł rachunek, mówiąc, że to raz ostatni! — wyrzekł — zatrzymując się na środku pokoju.
Helena nie poruszyła się z miejsca.
— Przyjdę jutro do sklepu! — odrzuciła przez ramię.
— Powiedz mu to sama!...
— Proszę cię, oddaj mi tę przysługę przynajmniej i nie każ mi wstydzić się przed tym człowiekiem!...
Głos jej drżał, w oczach miała łzy bezsilnego gniewu.
Nad jej spodziewanie Świeżawski wyszedł do przedpokoju i spełnił jej polecenie.
Powrócił i usiadł wygodnie na fotelu.
— Dużo mamy dłużków! — wyrzekł drwiąco. Stroje dużo kosztują...
Helena ukryła twarz w rozwartej książce. Dawniej byłaby rzuciła się, jak hyena, lecz dziś, krępowana mimowoli myślą swego z Hohem stosunku, milczała, pragnąc jak najprędzej uwolnić się od obecności męża.
Lecz on wyjął z kieszeni piłkę do paznokci i zaczął pilnie swe ręce oglądać.
— Długi są, będą procesy — wycedził przez zęby.
Milczenie.
— Procesy, koszta, skandal dla kobiety z towarzystwa!...
Urwał, poczem znów zaczął nosowym, monotonnym głosem.
— Taki stan rzeczy trwać nie może, trzeba temu zaradzić!...
Helena wzruszyła ramionami.
— Jak? Długi moje sięgają do dwóch tysięcy rubli, co pocznę?
— Podobny stan rzeczy — ciągnął dalej Świeżawski — szkodzi mi niezmiernie w interesach i może mi odebrać kredyt. Potrzeba więc temu tamę położyć. Proszę mi wypisać cyfrę swych długów i wymienić sklepy i ludzi, którym winna jesteś pieniądze...
Zawiesił głos i po chwili dodał niedbale.
— Ja zapłacę!...
Helena odwróciła się szybko.
— Ty?
— Tak, ja a na dowód, że chcę coś więcej dla pani uczynić i zabezpieczyć jej byt na przyszłość, oto co proponuję: Owe spłacenie długów i poprzednie twoje szalone wydatki i wymagania, zjadają szybko pani kapitał. Jeśli tak dalej pójdzie, nie wiem, co mieć będziesz za lat kilka. Ja jednak cię żywić nie będę, gdyż jesteś dla mnie zbyt kosztownym sprzętem. Muszę cię bronić przed tobą samą. Oto co postanowiłem. Na kamienicy, która jest na ukończeniu, będzie moje imię, ty zaś będziesz mieć na owej kamienicy sumę piętnastu tysięcy rubli... Jeżeli się zgadzasz, zrobimy akt odpowiedni u rejenta. Będziesz na drugim numerze po Towarzystwie. Pierwszy numer zajmie Hegiel, który mi pożycza trochę pieniędzy...
— Hegiel nie ma przecież ani grosza.
Świeżawski wzruszył ramionami,
— Nie o to tu chodzi. Chcę ci tylko powiedzieć, że będziesz prawie w drugiej połowie szacunku domu i że spaść nie możesz. No i cóż, zgadzasz się?
Helena stała oparta o fortepian i patrzyła przez chwilę na Świeżawskiego. Czuła doskonale, iż kryje się w tem jakiś fortel, lecz przyparta do muru powodzią swych długów, oprzeć się nie mogła, ani nie miała chęci. Zresztą, co jej pomódz może opór? Na interesach się nie zna, nie wie nawet, jakie jej przysługują prawa a znając męża, wie to, że on pieniędzy z rąk nie wypuści.
— Cóż, zgoda, pyta Świeżawski.
W duszy Helena zgadza się zupełnie, jednak probuje czynić pewne uwagi.
— A czy nie można napisać „dom małżonków“ na kamienicy? — zapytuje.
Świeżawski wstaje szybko z fotelu.
— Nie można — odpowiada szorstko — nie możesz przecież w takim razie figurować jako swój własny wierzyciel. Zresztą, jak chcesz, mnie to wszystko jedno. Pragnąłem to uczynić dla twego dobra. Nie mogę cię przecież porzucić na pastwę twego własnego okradania się. Niedługo dojdziesz do zupełnej nędzy.
Helena sięgnęła po książkę rzuconą na fortepian.
— Każ przygotować akt — wyrzekła obojętnie i natychmiast dodała z pozorną łagodnością.
— Daj mi przynajmniej dwadzieścia rubli.
— Nie — odparł Świeżawski — dam ci pięć, muszę przecież akt zapłacić!
Wyszedł, rzuciwszy na stół pięciorublówkę. Helena schowała pieniądze i pogrążyła się w tragicznych losach bohaterki Ohneta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Idąc raz przez ogród Saski, spotkała Helena Heglowę. Chciała skręcić w boczną ulicę, aby nie być zmuszoną witać się z dawną swą „protegowaną“, lecz Heglowa dostrzegła ją z daleka i wesoło ku niej się zbliżała, wyciągając rękę.
— Jak się miewasz, Helenko — wołała — dlaczego nie byłaś u mnie od tak dawna, czy to się godzi?
Helena zbliżyła się, nie przyśpieszając kroku i podała Jadwidze końce palców.
— Ja także powinnam ci zrobić tę samą wymówkę!
— Wiesz dobrze, iż bywać u was nie mogę.
Hegiel jest codziennym waszym gościem. Niemam ochoty się z nim spotkać.
— A!...
Szły teraz razem wśród całej masy liści zżółkłych, które bramowały jasne blond ścieżki alei. Helena była pochmurna i posępna, natomiast Heglowa rozpromieniona i zadowolona.
Liście szeleściały rozrzucane ich stopami. Dokoła Heleny szumiały jedwabne spódnice, Heglowa w ciemnej wełnianej sukni gładkiej i przylegającej do figury, robiła wrażenie średniowiecznej kobiety, zbiegłej z jakiegoś obrazu i obnoszącej po świecie swą bladą twarz dawnej niewolnicy, bladą i ujętą w ramę ciemnych gładko przyczesanych włosów.
— Cóż twoja akuszerya — spytała wreszcie Helena, zniżając głos przy wyrazie „akuszerya“.
— Zapisałam się już na kursa — odparła wesoło Jadwiga.
— Więc podałaś się o separacyę?
— Musiałam; w ten sposób uzyskam trochę względnej swobody działania.
— A tak się zaklinałaś, iż nigdy nie użyjesz tego środka.
— Moja droga, nie ja jedna mogę zmienić ten stan rzeczy...
— Najlepiej więc nie próbować i nie walczyć, jak Don Kiszot z wiatrakami.
— Przepraszam cię — podjęła żywo Heglowa — każda z nas ma obowiązek stanąć do tej walki i zażądać tych samych praw do życia, jakie mają mężczyźni!
Helena skrzywiła się wykarminowanemi ustami.
— Już ja tam nie stanę do tej walki — wyrzekła — nie czuję się szczęśliwą obecnie i sądzę, że nigdy nią nie będę w przyszłości. Wszystko to zależy od taktu w postępowaniu. Mój mąż i ja, być może, iż nie kochamy się szalenie, ale mamy dla siebie dużo szacunku i przyjaźni. To jest podstawą małżeństwa. Gdybyś ty, moja droga, zamiast rozstawać się z mężem, odwołała się do swojego i jego taktu, znaleźlibyście pewne modus vivendi, które dałoby ci o wiele więcej spokoju, ogólnego uznania i lepszy kawałek chleba, niż twoja... twoje studya!...
Heglowa patrzyła ze zdumieniem na Helenę. Nie poznawała jej. Chód, ruchy, spojrzenie, głos, mowa — wszystko zmieniło się w niej najzupełniej. Z treści zaś słów tryskała cała fontanna obłudy, mętnej i tak w oczy bijącej, że nawet taka optymistka, jak Heglowa, uczuła się tem dziwnie zmieszaną.
— Moja Helu — odparła — cieszę się, widząc cię szczęśliwą. Małżeństwo, tak jak ja pojmuję, to jest stanowiące wybór wolny i utrzymany nie grozą przysięgi, albo obawą przed utratą sytuacyi, czy to majątkowej, czy światowej, lecz wzajemnem przywiązaniem i dopełnieniem się, jest bezwarunkowo najpiękniejszym pod słońcem związkiem. Lecz małżeństwo moje takim związkiem nie było, wiesz o tem. Po cóż więc powracasz do tej kwestyi i porównywasz mnie z Don Kiszotem? Walczę nie z wiatrakami, lecz z nędzą, z moją wieczną małoletnością, z przesądami, z obłudą świata i z tym tysiącem przeszkód, na jakie jest narażona kobieta, która ma odwagę zerwać hańbiące ją związki i zażądać coś dla siebie od społeczeństwa. Każda z nas powinna starać się choć jedną cegiełkę i to wedle sił wyjąć z tego muru chińskiego, który nas otacza... Ty sama, Helu, ty, która masz tyle czasu wolnego, czy nie możesz zgruntować trochę kwestyj, odnoszących się do naszego położenia. Wszak całe setki kobiet ruszają się w naszej Warszawie... Wolno to idzie... ale idzie... ale się porusza!...
Helena roześmiała się ironicznie.
— Nie, nie — zaczęła — napróżno mi przedstawiasz przed oczy moje „obowiązki“ emancypacyjne... Niedługo ofiarujesz mi papierosa i zaproponujesz pójście z tobą do kliniki. To mnie nie ciągnie. Powtarzam ci raz jeszcze, ja nie mam powodu skarżyć się na społeczeństwo. Przeczytaj ostatnią dowcipną kronikę Sieniawy, zobaczysz, jak on dokumentami udowodnił, że kobiety nie są w stanie nic porządnie przeprowadzić i że te ich syndykaty i rozmaite inne wymysły, to jedynie dla mody i dla zabawki kilku próżniaczek wymyślone. Przyznasz sama, że Sieniawa, to powaga, płacą mu za kronikę dwadzieścia ośm rubli, wiem o tem, i ma zupełną wolność drukować w piśmie, co mu się podoba. Dowcipny jest, trochę nieprzyzwoity, ale mu się to wybacza... powaga, przytem ma talent i dużo przyjaciół!...
Mówiąc te słowa, przybrała zupełnie minę Hohego.
Heglowa patrzyła na nią coraz więcej zdumiona.
— Jak ty mi chwilami teraz kogoś przypominasz — wyrzekła zamyślona, patrząc na profil Heleny — jak ty mi kogoś przypominasz!... Zresztą mniejsza z tem! Nie cytuj mi Sieniawy, to zarozumialec, któremu się zdaje, że o wszystkiem bez wyjątku wyrokować może... Powodzenie go popsuło. Teraz robi wrażenie rozwierzganego konia, bije kopytem w prawo i lewo...
Helena machnęła parasolem, który trzymała w ręku.
— Och — kopytem! Wyrażasz się, jak Born.
— Cofam więc to wyrażenie i dodaję stylem pana Hohego wierzga... nóżką! — roześmiała się Heglowa.
Przez twarz Heleny przesunął się płomień.
— Nie wiem, co tu Hohe ma do czynienia — wyrzekła kwaśno — Hohe jest to pisarz niepospolity, człowiek niezmiernie wykształcony, oczytany i doskonale urodzony. Znam go... trochę i mam dlań wiele szacunku i przyjaźni.
— Czy tak, jak dla swego męża?
Helena zawahała się chwilę.
— Pozwól, że nie odpowiem ci na to pytanie, które jest dziwnie lekkomyślne. Szczycę się przyjaźnią Hohego — oto wszystko!
— Tem lepiej, bałam się bowiem, że...
— Że co, dokończ...
— Że pan Hohe zawrócił ci trochę głowę. Mówisz o nim z takim entuzyazmem.
Helena wydęła klatkę piersiową i z ironią spojrzała na Heglowę.
— Zapominasz, moja droga, że mówisz z kobietą zamężną i która niema zamiaru rozstać się ze swoim mężem...
Milczały długą chwilę, okrążając teraz sadzawkę, siną taflę wody w spalonej rudej oprawie ziemi.
— Nie chciałam ci ubliżyć — wyrzekła Heglowa — wiem przecież, iż jesteś uczciwą kobietą i że twoja szlachetna dusza wzdryga się na myśl cudzołóztwa, które jest ostatniem słowem nikczemności kobiecej. Tembardziej daleką byłam od brania mych słów na seryo, że mówiłam tu o Hohem, którego zbliżenie plami i znieważa każdą kobietę...
Helena drżeć zaczęła z gniewu; nie chciała, aby przed nią samą mówiono prawdę o moralnej wartości jej kochanka.
— Słowa twoje — wyrzekła — są tylko dowodem, iż towarzystwo, w jakiem obecnie przebywasz, oddziaływa na ciebie w fatalny sposób. Wyrażasz zdania i myśli pana Borna! Stałaś się jego echem, cieniem!
— O! — zawołała Heglowa — tak źle nie jest. Rzeczywiście, może być, iż jestem tak, jak każda istota ludzka a zwłaszcza kobieta impulsywną, ale ja nie zaprzeczam tak, jak ty, istnieniu woli i bądź przekonana, że nie jestem ani echem, ani cieniem Borna.
Umilkła na chwilę i dodała z pewnym odcieniem rozrzewnienia w głosie:
— A zresztą gdyby nawet i tak było, czyż grzechem jest być echem kogoś, kto dla nas uosabia wcielenie doskonałości? Czyż każda z nas nie jest po części echem i cieniem człowieka, którego kocha?
Helena zatrzymała się nagle na środku alei, wszystka krew zbiegła jej do serca.
— Którego kocha — powtórzyła zmienionym głosem — kochasz Borna... dawno? — A on?...
— On kocha mnie także — odparła Heglowa z uśmiechem — widzisz, miłość musi być obustronna, aby była prawdziwą miłością... Gdybyś była u nas w ciągu lata, zobaczyłabyś, że w podobnym związku, nieuświęconym przysięgą i białą suknią panny młodej, może się mieścić dużo szczęścia, szacunku i wielkiej, bezgranicznej miłości. Pracujemy oboje ciężko na kawałek chleba, lecz po tej pracy odpoczynek nasz jest najpiękniejszą, najjaśniejszą chwilą dnia całego. Przyjdź do nas, zobaczysz moje obecne szczęście i powiesz mi, czy dla osiągnięcia go nie warto było narazić się na ową nędzę i walkę z przesądami, o których mówiłyśmy przed chwilą.
Rozpromieniona, uśmiechnięta, cała przejęta swem szczęściem, nie patrząc na Helenę, szła Jadwiga w promieniu jesiennego słońca, które słało się ku jej stopom złotą, błyszczącą strugą.
— Wiesz co — mówiła dalej — chodź ze mną za Żelazną Bramę, załatwimy mój sprawunek i potem zabieram cię do nas!
Wymówiła to „do nas“ tryumfalnie, głos jej zadźwięczał donośnie w powietrzu.
— Kupimy Baśce na kaftanik; ale, czyta już wcale nie źle, kradnie mnie jeszcze, jak może, ale powoli i to ustąpi. No cóż, idziesz do nas, wszak prawda, rzecz ułożona?
Lecz Helena zatrzymała się nagle na zakręcie alei i bardzo blada, postarzała o lat dziesięć, ochrypłym głosem spytała:
— A więc, otwarcie i głośno przyznajesz, iż Born jest twoim kochankiem?
— Kochankiem, mężem, wszystkiem i do zgonu — odparła Jadwiga.
Stanęły naprzeciw siebie nieruchome, usta ich tylko poruszały się w miarę wyrzucanych słów z piersi.
— W takim razie — wyrzekła Helena — daruj, ale ja w owym „waszym“ domu bywać nie mogę!...
— Dlaczego?
— Bo to nie jest dom, ale bezimienne gniazdo, którego w społeczeństwie się nie toleruje!
Jadwiga zbladła i ściągnęła brwi z wyrazem najwyższego smutku.
— A i ty także — wyrzekła po chwili.
— Tak, i ja — odparła Helena hardo, podnosząc głowę — ja także! Wiesz, iż gdy rozstałaś się z mężem, otworzyłam ci dom i otoczyłam cię moją opieką, narażając się w ten sposób na obmowę świata. Naraziłam się również twemu mężowi, pośrednicząc w sprawie owego pozwolenia, słowem tolerowałam przez przyjaźń twoje wybryki i pokrywałam je moją osobą. Lecz dziś, przekroczyłaś miarę! Nie masz nawet tyle taktu, by ukryć twój stosunek z Bornem przed ludźmi. Mówisz: my, u nas, zapominając; że czego świat nie przebacza, to brawowania i wywoływania jego pogardy. »Peché caché est a moité pardonné!...« Nie powinnaś do grzechu dodawać jeszcze zgorszenia... Oto, co ci mogę odpowiedzieć na twoje radosne i tryumfalne obwieszczenie mi o waszej prawdziwej miłości!...
Urwała na chwilę, a widząc, iż Heglowa milczy, patrząc na nią załzawionemi oczami, dodała, drżąc cała z gniewu i oburzenia:
— Dla ciebie, samotnej i zbłąkanej, miałam słowa przyjaźni i przebaczenia, kochanki zaś Borna znać nie mogę, rozumiesz to sama!...
Odwróciła się z szelestem spódnic i poszła w stronę głównej alei, niosąc ostentacyjnie w drżących z gniewu rękach zawiniętą w bibułę chustkę.
Heglowa została na miejscu i patrzyła za nią, do chwili, w której ciemna jej sylwetka znikła wśród pni drzew i tłumu przechodniów.
Przyszedłszy do domu, Helena czemprędzej napisała kartkę i posłała do redakcyi, gdzie zwykle o tej porze bawił Hohe. Potrzebowała koniecznie widzieć go, gdyż czuła się szalenie zdenerwowaną i gniewu pełną. Chciała odurzyć się namiętnością i widokiem kochanka. Zamknęła się w swoim pokoju, nie mogąc znieść widoku ludzi. Siedząc w otwartym lufciku, czekała na powrót posłańca. Zobaczyła go z daleka, wybiegła na schody.
— I cóż — spytała?
— Pan powiedział, że dobrze — odrzekł zdyszany posłaniec.
Dała mu cztery złote i pozornie uspokoiła się. Natychmiast zaczęła się przygotowywać do wyjścia, jakkolwiek miała przed sobą jeszcze dwie godziny czasu. Nie mogła jednak znieść widoku swego mieszkania. Wydawało się jej puste, zimne, brudne. Zdawało się jej, że tam wśród bożków, w tym cichym kącie, oparta na szezlongu, znajdzie się wreszcie u siebie. W kartce do Hohego napisała nawet „u nas“, powtarzając mimowoli słowa Heglowej.
Nareszcie, włożywszy płaszcz, wyszła. W kieszeni miała zwinięty kawałek czarnej krepy, którą znalazła w szafie i chciała włożyć na twarz w chwili wejścia na schody, prowadzące do mieszkania, w którem się z Hohem spotykała. Krążyła po ulicach, jak hyena, potrącając przechodniów. Nareszcie wybiło trzy kwadranse na ósmą. Wsiadła w dorożkę i rzuciwszy adres dorożkarzowi, przytuliła się do poduszek powozu. Dojeżdżając, zawiązała na twarz krepę. Zdziwiła się, że dobiegła ją nagle woń fiołków. Lecz nie miała czasu zastanowić się nad przyczyną tego faktu. Dorożka podjechała pod bramę. Helena zapłaciła i wbiegła na schody. Dopadła do drzwi, nie były uchylone. Pocisnęła klamkę — drzwi były zamknięte.
Doznała olśnienia i oparła się o ścianę. Po chwili przytomność jej wróciła. Zaczęła rozumować. Cóż dziwnego, Hohe mógł się spóźnić, lada chwila nadejdzie. Cicho i powoli zeszła ze schodów i wyszła na ulicę. Zaczęła się oglądać na obie strony, lecz ulica była pusta i wypełniona ciemnością. Zdala błyszczały słabe światła latarni i odbijały się w kałużach błota. Deszcz zaczął padać, deszcz zimny, lodowaty. Helena zaczęła chodzić po trotuarze, przyśpieszając kroku, skoro widziała kogoś przechodzącego. Oglądano się za nią. Czarna jej woalka kryła ją, jak maska i nadawała jej pozór tajemniczości.
Wybiło wpół do dziewiątej. Hohe nie nadchodził.
Przed kamienicę wyszedł stróż i oparł się o ścianę. Helena czuła, iż wzrok tego człowieka ścigał ją uparcie. Nie mogła jednak zdecydować się odejść. Hohe mógł nadejść. Pragnęła go dziś widzieć za jakąkolwiek cenę.
Stróż cofnął się w bramę, ale stał ciągle i palił krótką fajkę. Helena przeszła na drugą stronę ulicy i chodziła, spoglądając co chwila w bramę, w której błyszczał ognik słaby, jak gasnąca iskierka.
Nie miała parasola i deszcz padał na nią, mocząc jej odzież, włosy i woalkę. Drżała z zimna i gorączki. Po raz pierwszy Hohe sprawił jej zawód. Był zawsze pierwszy i Helena przywykła widzieć wysuwającą się ku niej rękę. Może zachorował nagle, jakiś wypadek, coś nadzwyczajnego... Przeciągle, uroczyście wybiła dziewiąta i na ten głos serce Heleny ścisnęły jakieś straszne kleszcze, mimo jej woli z oczów zaczęły płynąć łzy, mieszając się z kroplami deszczu, które, zmoczywszy woalkę, spływały po jej policzkach. Zdarła ją i zaczęła ocierać sobie oczy i zatykać usta, aby nie łkać głośno, tak gniew i żal rwał jej piersi. W tej chwili przypomniała sobie, że owa krepa była ową żałobną osłoną bukietu fiołków, który przysłał jej Fajfer. Tkanina ta przepojona była widocznie w magazynie kwiatów perfumami fiołków. Rzuciła krepę w błoto i nagle szybko iść zaczęła.
Wyszedłszy z ulicy, znalazła na placu dorożkę. Kazała się wieść do domu, sądząc, że może list od Hohego zastanie. Nie było nic, służące grały znów w loteryjkę i Helena, zasłaniając nabrzękłą od łez twarz, przesunęła się do sypialni.
Bezsilna z gniewu i płaczu, zrywała z siebie odzież i owinąwszy się szalem, siedziała na łóżku, nieprzytomna, z oczyma utkwionemi w płomień lampy. Pragnęła doczekać się świtu, aby posłać do Hohego kartkę i dowiedzieć się prawdy.
Około północy, wszedł do sypialni Świeżawski. I on miał twarz gniewną i gryzł usta do krwi. Zobaczywszy żonę siedzącą w szalu na łóżku, wzruszył ramionami.
— Cóż to, nie śpisz!
Ona nie odparła ani słowa. Wiedziała, że jeśli wymówi jedno zdanie, wybuchnie potokiem łez, złorzeczeń i że na męża cały jej gniew spadnie. Nazajutrz miała podpisywać ów akt u rejenta a długi jej wszystkie nie były jeszcze spłacone. Wpiła więc swe paznogcie w ramiona i siedziała nieruchoma, nie odpowiadając ani słowa.
Świeżawski rozbierał się powoli, składając swą odzież systematycznie i oglądając kołnierzyk i mankiety. Od czasu do czasu potrącił krzesło lub kopnął porzucone na dywanie suknie Heleny.
Nagle, siadając przed tualetką i sięgając po flakon z wodą portugalską zapytał:
— Czy ty znasz Hohego?
Zapytanie to spadło na Helenę jak piorun, odpowiedziała prawie bezwiednie i natychmiast:
— Znam, dlaczego się o to pytasz?
Świeżawski patrzył w lustro.
— Nic, ot tak! Widziałem go dziś w teatrze. Co to za nieznośna kreatura. Głupi, zarozumiały, nadęty jak żaba... Sosnowiczówna mówiła mi, że go znieść nie może...
Helena milczała, lecz przed oczyma jej migały purpurowe kręgi.
— Przyczepił się do niej, gdy wchodziła do teatru i usiadł przy niej w krzesłach. Wypadkiem miałem obok nich bilet. Sosnowiczówna nie mogła się od niego odczepić. Nareszcie w antrakcie posłała go po cukierki... Przypomniałem się wtedy jej znajomości, byłem jej przedstawiony już dawno, nie pamiętam gdzie, zdaje mi się, że u... Zresztą mniejsza z tem... Hohe czepia się jej ciągle i nudzi ją swoją miłością! Co to za błazen, narzucać się tak kobiecie...
Po raz pierwszy Świeżawski wynurzył tak otwarcie swój żal, widocznem wszakże było, iż i on czuł konieczną potrzebę wypowiedzenia tego, co mu na sercu ciążyło.
— Taki idyota, gryzipiórek — zaczął znowu, lecz Helena porwała się nagle z łóżka i, wyciągając rękę, krzyknęła:
— Cicho, daj mi spokój, nie zwierzaj mi się ze swoich zawodów miłosnych!... Ty, Hohe, wy wszyscy jesteście ulepieni z jednej gliny!... Zresztą mnie to nic nie obchodzi!... Nie chcę tylko słyszeć słów, które mnie obrażają! Dawniej sługa, dziś aktorka!... Zachowaj dla siebie opowiadanie o swych zawodach i o cukierkach pana Hohego... Mnie to nie obchodzi, nie obchodzi!...
Upadła na łóżko i ukryła twarz w poduszki. Świeżawski ramionami wzruszył i zwinąwszy język w trąbkę, cichutko polkę Lewandowskiego gwizdać zaczął.

∗                    ∗


List Heleny do Hohego.
Panie!

Byłam wczoraj na Siennej. Zastałam drzwi zamknięte. Czekałam. Napróżno! Proszę, ażebyś pan dziś czekał na mnie o ósmej. Będzie to nasze ostatnie widzenie się. Nie należę do rzędu kobiet, które pozwalają deptać po sobie. Mam na to za wiele dumy i znam swą wartość. Chcę tylko powiedzieć panu słów kilka i zadać mu jedno tylko pytanie. Będzie to ostatnia nasza rozmowa. Zechciej więc odłożyć na dni następne zatrudnienia, jakie ci wypełniają obecnie czas i serce. Przyjdę o ósmej nie o siódmej, proszę, ażebym nie czekała. Słyszysz, ja czekać nie mogę, nie powinnam! Dlaczego tak ze mną postąpiłeś!... Helena.

Uprzedzam pana, że wiem o wielu rzeczach. Warszawa, to mała mieścina, wszystko do naszych uszów łatwo dochodzi.
Proszę być punktualnym!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Posłaniec, który list zaniósł, powrócił z odpowiedzią:
„Pan powiedział, że dobrze!“


∗                    ∗

— Uprzedzam cię, że wiem o wszystkiem!
— Skoro wiesz, dlaczego mnie pytasz!
Helena porwała Hohego za ręce.
— Chcę, ażebyś mi to powtórzył sam, głośno, w oczy, dlaczego wczoraj na mnie nie czekałeś?
— Powiedziałem ci już, że przeczytałem źle kartkę, sądziłem, że naznaczyłaś mi dzień następny... Heluś, Heluś, uspokój się, takie ładne oczy a takie złe a takie niepoczciwe!... Takie oczy z tych brzydkich czasów, kiedy to pani tonęła w przepaści...
Od dłoni ku ramionom skradał się delikatnie, posuwając palcami pod rękawami sukni.
Ona wyrwała mu się i w kąt pokoju odbiegła. Czuła, iż to dotknięcie osłabia ją, i na pastwę namiętności oddaje.
— Nie sądź, że mnie odzyskasz — wyrzekła wyniośle a wargi jej drżały — przyszłam ci powiedzieć, iż pozostawiam ci zupełną swobodę rywalizowania z moim mężem o względy Sosnowiczówny...
Hohe ramionami wzruszył.
— Heluś! — wyrzekł słodko, przechylając głowę na ramię — dlaczego mówisz to, o czem nie myślisz. Ty wiesz, iż ja dla takich kobiet, jak Sosnowiczówna, mam pogardę. To nie kobieta, to zwierzę a przytem zwierzę chciwe, łakome na błyskotki. Jeżeli ona się za mną ubiega, to jedynie z namiętności i z chęci zawiązania stosunku z kimś, kto jej w świecie dziennikarskim potrzebnym być może. Nie mogę ją od siebie odtrącić brutalnie, Sosnowiczówna ma duże w dyrekcyi teatru znaczenie, ty wiesz, iż piszę mój dramat... Będę musiał powierzyć jej główną rolę. Inaczej mogę czekać lata całe na wystawienie mej sztuki... Zechciej zrozumieć moją sytuacyę. W naszym świecie, kto nie może przeskoczyć, ten musi podleźć. Zdawało mi się, iż to zrozumiałaś oddawna.
Rozłożył ręce, jakby uniewinniając się.
— Chcę dojść, oto cała przyczyna!... Nie mogę więc liczyć się bardzo ze środkami. Muszę wić się, jak węgorz na prawo, na lewo i ciągle, wszędzie, znajduję przeszkody, które muszę okrążać zręcznie, tak aby ich nawet nikt nie spostrzegł. I tak doszedłem w przeciągu krótkiego czasu do nadspodziewanych rezultatów... Zacząłem od nędznej reporterki, byłem przez chwilę w obozie postępowców, ale tam odrazu zauważyłem, iż nie ma dla mnie odpowiedniego gruntu. Malewicz zaczął wchodzić w modę. Zaczął pisać epopeje. Napisałem o nim studyum, które zostało natychmiast w jego organie wydrukowane. To był mój punkt wyjścia... Od tej chwili piszę najczęściej literackie krytyki, studya i staram się nie narazić nikomu. Chciałbym spróbować swych sił na scenie, Sosnowiczówna może mi oddać tę samą usługę, co mi oddały epopeje Malewicza. Napiszę o niej studyum, sylwetkę...
Zawiesił głos i dodał wreszcie z uśmiechem:
— A zresztą, mam na nieszczęście szczęście do kobiet... Coś jest we mnie, co je za mną ciągnie, co? — sam nie wiem, ale to fakt niezaprzeczony!
Patrząc na Helenę rozmarzonemi oczami i zakończył:
— Pani sama wiesz coś o tem!...
Wiedziała o tem i czuła to szczególniej w tej chwili; gdy zaczął grać na jej nerwach, przesuwając swe miękie, kocie łapy wzdłuż jej obnażonych ramion.
Przyszła z zamiarem zerwania, ale obecnie zamiar ten znikł zupełnie z jej myśli. Pragnęła tylko, aby Hohe jaknajprędzej wziął ją w swe objęcia. Zdawało się jej, że w jego ramionach znajdzie natychmiast uspokojenie.
Rzuciła więc na podłogę parasol, z którego lała się woda, a którego wypuścić z dłoni nie chciała, zaznaczając tem gotowość swą do odejścia i szybko poskoczywszy ku Hohemu, który najspokojniej stał, nie ruszając się z miejsca, zaczęła wołać, śmiejąc się i płacząc zarazem:
— Ach, ty niegodziwy!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę później siedzieli spokojnie na szezlągu, wyjadając z paczek cukierki i popijając wino. Hohe opowiadał Helenie o swym nowym antisemickim dramacie, który miał wzburzyć całą bogatą żydowszczyznę warszawską. Ona, uspokojona zupełnie, oparta o pierścienie drewnianego węża, patrzyła kolejno na owe bożki tajemnicze, uśmiechnięte, to znów szydersko wykrzywione i wsłuchując się w głos Hohego, starała się odtworzyć iluzyę domowej ciszy i spokoju. Za oknami wiatr łopotał jesienną szarugą i jak zbłąkany nietoperz bił o szyby, na które opuszczono ciężkie algierskie firanki. Lampa paliła się jasno, rzucając równy krąg na stół, zastawiony torebkami porozdzieranemi, z których wysypywały się cukierki i drobne ciasteczka.
Resztki wina złociły się na dnie kieliszków.
Helena wyciągnęła ku Hohemu ręce.
— Jacy my jesteśmy szczęśliwi we dwoje, w tem naszem schronieniu — wymówiła, usiłując nadać swemu głosowi jak najszczersze brzmienie.
Hohe ujął jej rękę.
— Tak, jesteśmy bardzo szczęśliwi!...
Wzrok Heleny padł teraz na ciemną twarz rzeźbioną w drzewie, twarz Buddy, która z litosną ironią zdawała się śledzić tę cudzołożną parę, głoszącą w błocie obłudy swe szczęście znikome.
Uśmiech ten warg czarnych i lekko skrzywionych, z pod kręgu świetlanego lampy się wyrywający, uderzył Helenę i zastanowił. Zdawało się jej, że ten czarny posąg, nieruchomy i spokojny, zgaduje dokładnie kłamstwo kłamstwa, którem ona sama swą własną istotę wprowadzała w błąd, rzucając ją pod stopy drugiej istoty, która jej nic prócz zadowolenia chwilowego zmysłów dać nie mogła.
Tymczasem Hohe wyjął z kieszeni ołówek, notatnik i coś kreślić zaczął.
— Pani pozwoli — zapytał z wytworną galanteryą — chciałbym...
Ona zaczęła klaskać w ręce.
— Tak, tak, pracuj, proszę cię, ja ci nie będę przeszkadzać.
Lecz natychmiast z szumem falban ku niemu się zbliżyła.
— Co to takiego — spytała, zaglądając przez ramię dziennikarza, który, z portfelu wyjąwszy jakieś ćwiartki, czytać je i kreślić z wściekłością zaczął...
— Co to — powtórzyła, opierając swą głowę na jego ramieniu.
— Och! — odparł Hohe — nic ważnego. Napisałem krytykę o świeżo wyszłej książce „O przyszłości filozofii“. Nie jestem specyalistą, ale nie jest to dla mnie nowość, znając zaś zasady i program pisma, w którem ową krytykę pomieszczałem, napisałem kilkadziesiąt wierszy, nie mówiących nic ani za, ani przeciw, lecz dowodząc, że przyszłą podstawą filozofii, jest religia, wiara i to ślepa wiara. Wskazałem chrystyanizm, jako doskonałość skończoną, lecz ponieważ autor owej książki jest pochodzenia żydowskiego, dodałem przeto, iż lepiej stokroć, aby tacy ludzie nie zabierali się do stawiania jakichkolwiek horoskopów co do przyszłości filozofii. Ów pan autor obraził się i palnął mi odpowiedź, którą naturalnie redakcya pomieścić musi, lecz wtedy, gdy ja zechcę i w formie, w jakiej się mnie spodoba!
Powstał, zapalił papierosa i zaczął drobniuchnemi kroczkami po pokoju chodzić. W ręku trzymał ćwiartki z ową odpowiedzią, skreślone równem pismem.
— Nie obliczył ten pan, z kim ma do czynienia — wyrzekł z uśmiechem ironii. Redaktor oddał mi jego odpowiedź i ja ją obetnę tak, jak mi będzie dogodnie. Damy ją pojutrze, to jest w przeddzień mego zwykłego miesięcznego felietonu.
Helena zajadała cukierki.
— Dlaczego w przeddzień?
Hohe rozśmiał się zwycięzko.
— Dlaczego, ależ dlatego, aby owa jego odpowiedź nie pozostała długo w umyśle czytelników i ażeby natychmiast mój felieton i pomieszczone pod adresem tego pana post scriptum zatarło wrażenie owej odpowiedzi. Oto, moja pani, są tajemnice dziennikarskiej kuchni. Beatus qui tenet, a to my trzymamy czcionki w naszych rękach! Taki pan autor zdaje się o tem zapominać... Idyota!...
Podszedł ku lampie i czytać zaczął.
— Powrót do dawnej wiary, do wiary prostaczków jest niepodobieństwem. Należałoby zetrzeć z nas te...
Ramionami wzruszył.
— Sensu niema — wyrzekł — powrócić można do wszystkiego nawet do dzieciństwa. Dowodem starcy a dalej ów pan pisze — pierwszem znamieniem doskonałości jakiejś religii, jest tolerancya przekonań innych!...
Rzucił papiery na stół i podszedł ku Helenie, która ukląkłszy na szezlągu, zjadała pilnie okruszyny osmażanych owoców.



VIII.
List Heleny do Hohego.
Najdroższy!

Nie widziałam cię już dwa tygodnie. Zastawiasz się nawałem pracy, krytyką teatralną, którą ci powierzono, dramatem, który piszesz que sais-je moi!... Jednak ja widzę w tem co innego, zobojętnienie twoje względem mnie, którą, wyrwawszy z przepaści moralnej, w jaką się staczałam, pozostawiasz teraz samą, chorą i prawie bezprzytomną z tęsknoty za tobą. Zbudziłeś mnie podwójnie, bo ocknęłeś mnie z letargu duszy i ciała, nauczyłeś myśleć, zastanawiać się nad sobą i omdlewać z rozkoszy. Co chcesz, abym teraz poczęła? Oddałam ci mą duszę i ciało. Nic już nie mam swego. Lecz, jeśli nie chciałeś zatrzymać mnie tak całą na wieki, po cóż było przemawiać do mnie tak, jak to uczyniłeś i zwłaszcza po co było mi wlewać w żyły żar, od którego teraz cała płonę. Trzeba było mnie zostawić memu przeznaczeniu, byłabym skończyła, jak nowa pani Bovary lub ta Małgorzata Gauthier, do której mnie tak często lubiłeś przyrównywać. Mąż mój mówił mi, iż widział cię znów wczoraj z tą aktorką. Myślałam, że umrę z żalu, słysząc te słowa. Jakkolwiek wiem ile pogardy masz dla takich kobiet, to przecież nie mogę oprzeć się uczuciu zazdrości. Kocham cię tak bardzo!... Wczoraj wieczorem, och, nie gniewaj się, byłam pod oknami twego mieszkania. Ciemno w nich było. Gdzie byłeś w tej chwili? Odpowiedz mi natychmiast przez tegoż samego posłańca, proszę cię!... Kiedy mogę cię zobaczyć, dziś, jutro, nie, lepiej dziś za godzinę, och, tylko na chwilkę. Błagam cię! Wiecznie twoja

Helena.


List Heleny do Hohego.

Jakto nic? Posłaniec powrócił, mówiąc, że pan bardzo zajęty i odpowie później. Wiem co to „później“ znaczy — nie odpowiesz wcale. Zaczynam przeczuwać straszną katastrofę. Chcesz mnie zabić! Czuję, że życie mi z piersi ulata, pluję krwią, nie chodzę, ale słaniam się, jak cień... Jeżeli mnie już nie kochasz, miej mi to odwagę powiedzieć, albo, nie, nie mów mi nic, lecz pozwól mi dalej widywać się ze sobą... Czekam na twą zapowiedzianą odpowiedź. Czekam do wieczora... Tyle mi zawsze mówiłeś o Bogu, o swej wierze, o miłości bliźniego, uważaj mnie poprostu za istotę nieszczęśliwą i daj mi jałmużnę swej miłości. Przyjmę ją z wdzięcznością. Kobieta, która kocha, nie ma dumy, ani miłości własnej... Czekam.

Twoja do grobu Helena.


List Heleny do Hohego.

Czekałam śmiertelne dni trzy. Wydały mi się wiekami, dziś już nie czekam. Po co, na co! Zabiłeś pan w mem sercu tę resztę miłości, jaką miałam dla ciebie. Duma moja tak długo upokorzona, podnosi nareszcie głowę. Poznaję, kim pan byłeś w istocie i wstydzę się, iż mogłam mieć trochę uczucia dla takiej, jak pan istoty. Bądź pan zdrów!

Helena Świeżawska.


List Heleny do Hohego.
Jedyny!

Przed chwilą posłałam ci kartkę, w której być może, iż nadto gwałtownie pozwoliłam sobie przemówić do ciebie. Daruj mi, nie pamiętaj słów moich!... Pisałam, szalona z żalu i tęsknoty. Błagam cię jedynie o jedną ostatnią rozmowę! Nie chcę nic więcej od ciebie! Nic więcej, słyszysz!!! Podpisuję ten list krwią, która z piersi mej płynie...
Helena wzięła z tualetki cienką igłę i ukłuła się w dziąsło. Ręka jej drżała, oczy zalane łzami nie widziały nawet odbicia jej twarzy w zwierciadle.
Kilka kropel krwi pokazało się na wargach. Umaczała w nich czyste pióro i podpisała blado czerwonemi literkami:

do grobu Helena.


Oddawszy kartkę posłańcowi, zaczęła krzątać się po pokoju, obmywać twarz nabrzękłą od płaczu, czyścić flakony, szczotki i puszki, zdobiące tualetę. Chciała zabić czas jakkolwiek. Całe już tygodnie żyła tak w szalonem udręczeniu. Hohe nagle zaczął wysuwać się jej z rąk, przychodził na schadzki późno (dwa razy znów zastała Helena drzwi zamknięte) aż wreszcie teraz, nie dawał już o sobie znaku życia, nie pisząc ani literki, ostrożny, jak zawsze, obłudny, starając się widocznie wycofać bez skandalu i hałasu. Lecz ona, rzuciwszy nagle słowo — zrozumiałam, zaczęła zwykły manewr kobiet w rozpacz wtrąconych, całą seryę listów żebrzących, w których dobrowolnie kopała swą własną dumę, to znów prostując się, rzucała mu w twarz obelgi, lub płaszczyła się pokorną prośbą cierpiącej istoty.
Była to litania zmysłowej kobiety, pozbawionej nagle tego, co było dla niej pożądaniem i rozkoszą najwyższą. Jedynie pasya, namiętność niezadowolona wyciskała jej łzy z oczów a ona chwilami łzy te pod kategoryę łez serdecznych podciągała. Serce jej przecież nie brało udziału w tej rozpaczy. Cała jej istota drżała, zbolała, rwąc się ku niewiernemu, lecz dokoła serca Helena czuła, jakby grubą, kamienną osłonę. Nie był to ból, który ściskał nią wtedy, gdy Heglowa wymówiła: „kocham Borna“. Wtedy targnęło się w niej literalnie serce, uczuła ból fizyczny, pchnięcie sztyletu, lecz dziś szalało w niej całe ciało, płonęło, drżało, pragnęło...
Odezwał się dzwonek w przedpokoju.
Helena wybiegła otworzyć drzwi.
— Pan powiedział — mówił posłaniec — żeby pani dziś uważnie czytała „Kuryera“!
Zapłaciła mu, zamknęła drzwi i powróciła do swego pokoju.
Spojrzała na zegar.
Wybiła zaledwie jedenasta.
— Tyle godzin, co począć?
Przypominała sobie, że babcia Bednawska ma w swoim pokoju trochę chloralu, który dawano jej na bezsenność.
Cicho, na palcach weszła do pokoju staruszki.
Babka drzemała, oparłszy głowę o stół, na którym leżały porozrzucane karteluszki pana Strumbskiego.
Helena znalazła flaszeczkę z lekarstwem, odetkała i wypiła trochę.
Nie powinnam pić dużo — myślała — mogę przespać godzinę pojawienia „Kuryera“. Kto wie, może Hohe naznacza mi schadzkę na dziś wieczór...
Powróciła do swego pokoju. W kilkanaście minut myśli jej plątać się zaczęły. Usiadła na łóżku owinięta szalem i patrzyła na rozpalony ogień w piecu. Zimno jej było. Przypomniała sobie, iż będąc dzieckiem, lubiła piec sobie jabłka na patyczku. Zdawało się jej to bardzo daleko i nie była pewną, czy to ona była. Nagle ogarnęła ją wielka błogość, zdawało się jej, że na skrzydłach unosi się w powietrze, równocześnie zaś jakaś zmora za gardło ją dusi.
Chciała odepchnąć ją od siebie, usiłowała podnieść rękę, lecz ramię odmówiło posłuszeństwa.
Jęknęła przeciągle.
Zasnęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obudziła się późnym wieczorem.
Otworzywszy oczy, ujrzała w tumanie mgły stojącego przy tualecie Świeżawskiego, w którego rękach błyszczało jakieś stalowe narzędzie. Lampa paliła się na stoliku. Helena przyglądając się baczniej, dostrzegła, iż Świeżawski wycinał coś z zadrukowanego arkusza papieru. Natychmiast umysł jej z szaloną szybkością zaczął przychodzić do przytomności. Przypomniała sobie całą sytuacyę, opuszczenie Hohego, jego odpowiedź, polecenie czytania „Kuryera“. Szybko dźwignęła się z łóżka. Świeżawski, przerażony, wypuścił z ręki nożyczki.
— Cóż to, zwaryowałaś zupełnie? Śpisz cały dzień, niema sposobu się ciebie dobudzić a teraz zrywasz się nagle na równe nogi. Trzeba cię będzie do czubków oddać, czy co...
Lecz ona szła ku niemu prosto, mając twarz nabrzękłą i całą siną od snu i łez w obramowaniu rozrzuconej masy włosów.
— Czy to „Kuryer“ — spytała — pokaż!
On podał jej dziennik i zaczął, pochyliwszy się pod lampą, czytać wycięty kawałek gazety, który leżał na stole.
— Wyciąłem tylko te wiersze — wyrzekł — dla ciebie nie mają żadnego znaczenia a mnie mogą się kiedy przydać...
Helena oparła się o stół. Zaczęła znów drżeć jak w febrze.
— Wiersze? — spytała — jakie wiersze, czyje?
— Nie wiem, to w korespondencyach prywatnych o... zatytułowane „Do Prawdy!“
I czytać zaczął:

Krótka sierocych dwojga serc rozmowa,
Co tęskniąc, kochać mogą tylko zdala!
Gdzie tylko losu zaniesie cię fala.
O Prawdo moja, niech cię Bóg zachowa!
O jedno błagam — niechaj choćby echo
O tobie, w smutku będzie mi pociechą!

Położył nożyczki na stole i wyszedł, unosząc świstek ze sobą.
Helena została samą i stała teraz nieruchoma, wpatrzona w płomień lampy, tak blada w tej chwili, iż zdawała się być blokiem marmuru.
Za oknami łopotała jesienna zawierucha, jak zbłąkany nietoperz, któremu nagle w ciemni listopadowej skrzydła wypowiadają posłuszeństwo.

KONIEC PRZEOBRAŻENIA DRUGIEGO.


Przeobrażenie trzecie.


I.

Nagle, Helena poczuła, jakby po powiekach i policzkach, dotknął ją legion delikatnych motyli.
Przesunęła ręką po twarzy i znów patrzyła na katafalki, na trumnę i na wystający z tej trumny profil ciała trupa, odzianego w czarny frak i glansowane rękawiczki.
Łysa głowa zmarłego, tonąca w sztywnej glasie poduszki, oszytej tanią koronką, odbijała z boku światełko jednej ze świec, umieszczonych na stopniach katafalka. Świece te płonęły żółto, trupio, zimno. Migotały, kołysały się, jak ogniki, latające po nad brzegami bagniska i gromadzące się tam właśnie, gdzie gniło ciało, rozkładowi podległe. I świateł tych była moc niezliczona. W głębi podziemia wytryskiwały nagle z ciemni, jak bukiety więdnących lilij i migotały dokoła jakiejś trupiej, nieruchomej postaci, odzianej w szaty balowe, ustrojonej w zwiędłe, i równie trupie kwiaty.
Tu i owdzie snuły się żywe ludzkie postacie, które zdawały się być raczej cieniami, tak słabe światło rzucały owe masy płonących świec dokoła katafalków ustawionych. Na niektórych stopniach błyszczała martwa płachta atłasu lub czerwienił się nieśmiało bukiet róż, porzucony wśród czarnych draperyj. Na lewo, maluchna trumienka dziecka wystawała z pośród masy krzewów zielonych, jak kołyska Mojżesza, uwięzła w sitowiu. Tylko z brzegów trumienki, białą koronką obramowanych widać było hydrocefaliczną głowę, strojną w tiulowy czepek, pełen róż atłasowych, głowę, która zdawała się być zdjętą z korpusu dorosłej kobiety i przypadkowo włożoną w tę maluchną trumienkę, wypełnioną ciałem niemowlęcia.
W głębi szarzało okno, tafla olbrzymia, z po za której zaglądał do katakumb dzień szary.
Na oknie tem, jak ptak olbrzymi i zaschły czerniał krzyż, rozpinając swe ramiona na tem tle bezbarwnem, jak powierzchnia wymierającego stawu. Krzyż oparł swą podstawę o kamienny ołtarz, nagi, smutny i pusty, sterczał tak samotnie w tej głębi, jak drogowskaz, wskazujący równocześnie dwie ścieżki, prowadzące do jednego i tego samego celu.
Helena oparła się o wilgotną kolumnę i patrzyła znów prosto w twarz trupa. Zdawało się jej dostrzegać, iż powieki na wpół spuszczone, drgać zaczynają. To znów ręka, odziana w białą glansowaną rękawiczkę, zmieniała widocznie położenie. Śledziła pilnie wyraz twarzy zmarłego. Przed chwilą zdawał się cierpieć, teraz wyraźnie dziwił się czemś, pytał na wpół otwartemi milczącemi usty.
Młoda kobieta stała tak długą chwilę nieruchoma, mimowoli przybierając wyraz, jaki ujawniały rysy trupa i wpół przymknięcie jego powiek. Z otwartych ust widać było pomiędzy szeregiem, zżółkłych od tytoniu zębów, koniec zczerniałego języka, na którym bieliło się trochę piany. Helena próbowała swojemu językowi nadać to samo położenie. Nagle, po za nią, dały się słyszeć kroki. Cicho do katafalku przypadła jakaś kobieta w czerni, zasłonięta welonem i, ukląkłszy, modlić się zaczęła.
Helena powoli, jakby z żalem, oderwała się od kolumny i podeszła ku katafalkowi, na którym stała trumienka dziecka. Lecz i tu klęczało rzędem kilkoro dzieci o hydrocefalicznych głowach, świecących zdala żółtym, ubogim włosem. Kilka kobiet stało obok, rozmawiając cicho. Szept ich rozlegał się donośnie. Jedno z dzieci uparcie kichać zaczęło. Powstało zamięszanie. Kobiety dobywały chustek i, kiwając głowami, tuliły kichające wciąż dziecko.
Helena przemknęła szybko obok i zmierzała do najbardziej oddalonej części kościoła, gdzie widziała zaledwie kilka świec a trumna stała na nizkim stopniu, okrytym kawałkiem zrudziałego sukna. W trumnie leżała kobieta, odziana czysto w krótką czarną jedwabną suknię i takiż kaftanik. W żółtych rękach trzymała obrazek, który pod wpływem gorąca, zwinął się w trąbkę. Oczy tej kobiety nie były zamknięte. Błyszczały zdaleka jakimś dziwnym blaskiem stojącej wody.
Helena, ujrzawszy te otwarte oczy, przyspieszyła kroku. Stanęła u stóp zmarłej, tak, aby źrenice jej mieć wprost swej twarzy. Nagle poczuła znów ten sam łopot skrzydeł niewidzialnych motyli dokoła swych oczów. Od źrenic zmarłej wzrok swój oderwawszy, spojrzała dokoła i nagle cofnęła się zdziwiona, z oddechem zapartym, z sercem nagle zamarłem w ściśniętej piersi.
Po drugiej stronie trupa stał wysoki młody człowiek, ubrany w ciemny, długi surdut, z wązkim pasem białego kołnierzyka, dokoła niezmiernie delikatnie nakreślonego podbródka. Był blady i chudy, trzymał się pochyło, gryzł wargi i poruszał bezustannie brwiami. Helena patrzyła na niego, jak na jakieś żałobne widmo, tak chudą i dziwaczną była jego postać i tak ta nieruchomość ciała przy bezustannej grze muskułów twarzy, wywoływała lęk i dziwną a tajemniczą grozę. Stał u wezgłowia trumny, wykwitając nagle u głowy zmarłej, jak demon śmierci, czarny i mistyczny, milczący a bezustannie oczyma i usty ścigający jakieś fantastyczne mary, drgające przed nim w przestrzeni. Wzrok jego błądzący po płomieniach świec, spoczął znów na twarzy Heleny i zatrzymał się dłuższą chwilę, nagle Helena spostrzegła, iż ów mężczyzna skłoniwszy głowę, ku niej zmierzał. Mimowoli wyciągnęła rękę, chcąc odepchnąć go od siebie, lecz ręka odmówiła jej posłuszeństwa. Mężczyzna, odwracając się bokiem, okrążył trumnę i stanął przed nią tak blizko, że teraz źrenice zmarłej objęły ich oboje swemi matowemi promieniami.
— Pani mnie nie poznaje? — zapytał — Jestem Siennicki!
Lecz ona zmięszana, potrząsnęła głową.
— Nie przypominam sobie...
— Miałem przyjemność spotkać panią u ciotki Julii, już dawno, pięć lat temu...
— A!...
Helena skierowała się ku wyjściu. On szedł obok niej pomiędzy katafalkami, na których zdawały się drzemać trupy.
— Pani tu często bywa — wyszeptał znów — widziałem już panią kilkanaście razy.
Twarz Heleny okryła się rumieńcem.
— Tak, zachodzę tu czasem. Często mam kogoś ze znajomych.
Lecz on zaprzeczył szybko:
— Nie, nie, tajemnica śmierci panią ciągnie!
Helena próbowała się roześmiać.
— Cóż znowu; mówię panu, że często mam tu znajomych.
Siennicki ramionami wzruszył.
— Niechże i tak będzie — wyrzekł obojętnie.
Helena przyklękła przed ołtarzem i przeżegnała się. Siennicki stał sztywno i patrzył na krzyż, czerniejący na szarawej szybie.
— Jak tam smutno — wyszeptał — chodźmy tam, dobrze?
Lecz Helena zaczęła zmierzać ku schodom.
— Co znowu; tam są jedynie stare katafalki i skrzynie z niedopałkami świec. Tam niema nic do widzenia.
Wyszli teraz na ulicę i oboje przez chwilę zmrużyli oczy przed jasnością światła dziennego. Helena ciągle zmięszana, starała się odzyskać równowagę.
— Nie poznałam pana — mówiła, ujmując w rękę fałdy sukni — nic dziwnego, pięć lat; ja i pan postarzeliśmy się oboje...
Starała się nadać dobroduszny ton swym słowom, zaokrąglając frazesy tak, jak wypełniła się i zaokrągliła jej postać, twarz, szyja, ręce, choć cera nabrała tonów żółtawych, które puder różowy niedostatecznie pokrywał.
— Ja panią natychmiast poznałem — wyrzekł Siennicki — śledziłem nawet panią od kilku miesięcy. Przychodzisz często do katakumb i stajesz przed trumnami, starając się najczęściej umieścić w promieniu spojrzenia trupa, jeżeli zmarły ma oczy otwarte. Widzi pani, iż nietylko panią zauważyłem, ale znam nawet pani upodobania.
Helena uśmiechnęła się.
— Och, upodobania!...
— Dlaczego nie — podjął Siennicki żywo — jedni ludzie mają upodobanie przebywać w galeryach obrazów, inni śledzą gwiazdy, inni czytają dzienniki i politykują, pani, ja, mamy upodobanie kierować źrenice trupów na swe twarze, nie widzę w tem nic gorszego, ani lepszego od przypatrywania się „Godom w Kanie Galilejskiej“ lub dziewicom Boticellego. Nie wiedziałem jednak, że pani jesteś tak bardzo nerwową...
Helena zaprzeczyła żywo.
— Ja nerwową, nigdy w życiu!... Była chwila, och już dość dawno temu, podczas której wmawiałam w siebie osłabienie, ba nawet suchoty, ale dziś ni — ni — c’est fini!... Spójrz pan tylko na mnie i powiedz mi, czy wyglądam jak osoba nerwowa?
Wyprostowała się w swym sukiennym popielatym kostyumie. Zdawała się być kształtną i zdrową w tem słońcu wiosennem, które topiło dokoła na trotuarach marcowe grudy.
On popatrzył na nią przez krótką chwilę.
— Jesteś pani bardzo nerwową — wymówił z naciskiem, inaczej nie przychodziłabyś do katakumb przyglądać się zmarłym... Choroba pani przybiera te same, co moja objawy. Zastanów się pani tylko w domu a zobaczysz, że mam racyę. Mówiono mi kiedyś, dawniej o pani, że jesteś dotknięta chorobą pesymizmu.
Helena wzruszyła ramionami.
— To było dawno, już przeszło...
— Nie, to tylko mogło się zdrzemnąć, bo pesymizm raz zbudzony, przejść nie może! Pesymizm w pani istnieje, tylko obecnie przechodzi w inną fazę...
— Kto panu mówił o moim pesymizmie?
— Znajomy pani i szczery przyjaciel, pan Born.
Helena skrzywiła się z lekceważeniem.
— Och, Born — wyrzekła przez zęby — dlaczego pan Born się mną zajmuje. Dla mnie ten człowiek nie istnieje!
— A, to szkoda, bo Born to bardzo ciekawa i pociągająca natura. Pani także jesteś ciekawą istotą. Powiem nawet, że pani jesteś poniekąd wyjątkowo ciekawą... Jako kobieta, jesteś istotą niższego rzędu, to nie ulega kwestyi a przecież masz te same objawy neurastenii, jakie mnie prześladują. Dlatego jesteś pani ciekawą.
Helena parsknęła śmiechem.
— Jeżeli kto jest tu ciekawym okazem, to pan a nie ja — odparła — starasz się pan wmówić we mnie nerwowość, jedynie dlatego, że dawniej byłam wielce nielogiczną, odmawiając ludziom woli a żywiąc dla nich pogardę i urazę za ich postępki; przez to byłam pesymistką, i dlatego, że dziś nie wiem sama, z jakiego powodu chodzę do katakumb i chętnie patrzę w oczy trupów...
Siennicki machnął ręką:
— Nie wiem dlaczego byłaś nielogiczną — powtórzył — ależ sama się pani gubisz takiem rozumowaniem. Skoro się ma chorą wolę, popełnia się nielogiczności, idzie się tam, gdzie pędzi nas chwilowy instynkt, coś niewytłomaczonego, co na nas wpływa... Pani musiałaś w życiu popełniać same nielogiczne kroki. Kierowałaś się pani zawsze wpływami ubocznych okoliczności. Nie miałaś nigdy w sobie dosyć odporu i kręciłaś się pani po szachownicy życia, jak liść jesienny. A przyczyną nerwy chore, dziś więcej, niż kiedykolwiek...
Urwał, zniżył głos i pochyliwszy się nad Helenę, prawie szeptem dokończył:
— Jesteś pani chorą, jak ja, nieuleczalnie!
Helena spojrzała na niego i dziwiła się, jak pod jego skórą grały promienie krwi, migały, znikały, to znów pojawiały się różową falą.
— Dlaczego pani miałabyś stanowić wyjątek? — zapytał — my wszyscy z tej generacyi jesteśmy nerwowi i każdy z tych ludzi potrącających nas na chodniku, cierpi tak, jak my, lecz cierpi według swej własnej indywidualności. Może być, iż kiedyś jeszcze w życiu się spotkamy, to obszerniej i ściślej powiem pani, dlaczego się tak dzieje i dlaczego będzie coraz gorzej... Zaledwie dziesiątek lat dzieli nas od drugiego stulecia. Czem je przywitamy? Jakim nerwowym atakiem, jakim jękiem zbiorowym, ja to pani kiedyś wytłómaczę...
Urwał, poczem dodał jakby do siebie.
— Tylko nie wiem, czy warto i czy mnie pani zrozumiesz!...
Helena spojrzała na niego ze zdumieniem.
W tej chwili spotkały się ich źrenice. W oczach Siennickiego malowało się tyle jakiejś bezbrzeżnej pogardy i nienawiści, że Helena mimowoli cofnęła się zdziwiona.
— Żegnam pana — wyrzekła, nie podając mu ręki.
On patrzył na nią gasnącemi źrenicami.
— Niema się pani potrzeby na mnie obrażać. Pani jesteś kobietą, ja mężczyzną, cóż więc dziwnego, że się nienawidzimy, ta nienawiść jest w nas wrodzona... Walka dwu płci! Teraz wy przyłączyłyście jeszcze walkę o byt... Cóż więc dziwnego, że my was nienawidzimy...
Helena mimowoli się uśmiechnęła.
— O, nie zawsze — wyrzekła.
— Zawsze! — odparł z mocą Siennicki a głos jego brzmiał, jak uderzenie młota o kowadło. Zawsze, nawet wtedy, gdy was kochamy!
Urwał i dodał z ironią:
— Wtedy... najbardziej!
Uchylił kapelusza i odszedł tak szybko, iż Helena nie zdążyła nawet skinąć głową na jego ukłon.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtedy najbardziej!...
Helena mimowoli dzień cały powtarzała sobie te słowa. Siedząc na fotelu koło okna, bezustannie oczyma błądziła w przestrzeni. Każde słowo Siennickiego wyryło się w jej umyśle z dokładnością najwyższą. W odosobnieniu i opuszczeniu, w jakiem żyła, spotkanie tak niezwykłego, według niej człowieka, miało dla niej niepoślednie znaczenie.
Po zerwaniu z Hohem, Helena zamknęła się nagle w domu i pogrążyła się początkowo w wielkiej rozpaczy. Płakała nocami, schudła i chwilami marzyła nawet o samobójstwie. Nie była to wszakże rozpacz opuszczonej kochanki, lecz istoty, której zabrano jedyną rozrywkę, w którą ona niemal swe całe istnienie włożyła. Sam Hohe nie grał tam zbyt wielkiej roli, płakały po nim tylko jej zmysły, jej namiętność rozbudzona i w fazie szalonego tempa nagle porzucona na gościńcu osamotnienia. Ocaliła ją przed powtórnym upadkiem jedynie olbrzymia jej duma i miłość własna, zraniona do żywego fatalnym postępkiem Hohego. Zdawało się jej, że każdy mężczyzna, który się do niej zbliży, zdradzi ją, oszuka i porzuci dla jakiejś kobiety, stojącej według jej przekonania o wiele niżej od niej. Nie chciała narażać się na powtórne upokorzenie, przeszła tortury konających zmysłów, aż wreszcie nagle namiętność opuściła ją, pragnienie pieszczot znikało w jej ciele. Zaczęła sypiać, apetyt powrócił i utyła, zaokrągliła się, nabrała kształtów dojrzałej kobiety. Ogarnęło ją szalone lenistwo. Pod pozorem robót kanwowych, które przedsiębrała, siedziała dnie całe na fotelu, zwłócząc się jedynie na obiad i kolacyę, z miną strudzonej całodzienną pracą królowej. Ubierała się elegancko i perfumowała zawsze heliotropem, ale nie robiła zbytków, choć pomimo to wpadała znów powoli w otchłań długów. Przestała być uprzejmą dla męża i zbywała go najczęściej pogardliwem milczeniem. Z chwilą zaprzestania chodzenia na schadzki, zdawało się jej, że cudzołóztwo nie istniało nigdy w jej życiu. Czuła się więc znów uczciwą i bez skazy, powtarzała to tak często, że wreszcie uwierzyła sama najgłębiej w swą nieskazitelność. Winszowała sobie zręczności, z jaką ukryła przed oczyma wszystkich swój stosunek z Hohem, zręczności, którą postanowiła zachować i nadal w swem życiu, jako broń wybraną, tarczę, za którą można działać wiele, pozostając niewidzialną. Z przeszłości więc, pozostawiła sobie obłudę, bez której już obejść się teraz nie mogła.
Przylgnęła do niej, jak tunika Dejaniry. Kłamała wciąż i ciągle i kłamstwo to stało się jej drugą naturą. Przeczytała „Kłamstwa“ Bourgeta i wzruszyła ramionami. Były to głupie, złe i niezręczne kłamstwa. Według niej kłamstwo przestawało być kłamstwem, skoro było „dobrze zrobione“. Ona fabrykowała je tak zręcznie, jak dobra modystka kapelusze.
Nie miała jednak obecnie dosyć pola do roztaczania swych zdolności. Podczas stosunku z Hohem, przerwała niemal wszystkie znajomości, pragnąc w szale namiętności dać mu dowód „nawrócenia“ i zerwania z dawnemi zdrożnościami. Świat ten, który ją otaczał i w którym żyła, składał się wyłącznie z żywiołów, które jak ćma do świecy biegną tam, gdzie słyszą muzykę i widzą światło. Rozproszone raz te barwne motyle, nie mogły już zbiedz się w jedną grupę. Peryod rozpaczy Heleny przeciągnął się dość długo, gdy ocknęła się wreszcie i powróciła do życia, znalazła koło siebie pustkę zupełną. Świeżawski rozpoczął budowę drugiej kamienicy, której przedsiębiorstwo objął znów Myłkiewicz, sądząc, że na niej zdoła odbić straty, które poniósł przy budowie pierwszego domu. Świeżawski wpadał do domu jedynie w porze obiadowej i uciekał, powracając późną nocą.
Obecnie Helena miała osobny pokój, gdyż gospodarz zgodził się na odbicie drzwi, ukrytych w murze i prowadzących do salonu. Był to mały, ukośny pokoik, do którego Helena przenieść kazała swe łóżko, toaletę, fotel i obiwszy różowym kretonem, wysławszy dywanem, ubrała za swe ulubione schronienie. Więcej niż kiedykolwiek stała się egotystką fizyczną i dbała o swe ciało, pielęgnując je starannie, kąpiąc się codziennie, nacierając czoło creamem, amidonem i benzoesem. Czesała długo włosy przed lustrem i nieraz godzinami całemi przypatrywała się dołkowi w brodzie lub na policzku. A dołków tych miała teraz wszędzie pełno i twarz jej przybrała lalkowaty wygląd małej, tłustej dziewczynki. Przestała się blanszować, gdyż wybielała bardzo, natomiast sypała niepomiarkowanie puder, który otaczał ją zawsze dokoła różowawym, zaledwie dostrzegalnym obłoczkiem.
Często siedziała dzień cały w bieliźnie, przyglądając się swoim ramionom i szyi, nie mogąc zdecydować się ukryć białość swego ciała pod jedwabiem szlafroka. Powoli, Hohe zaczął tracić w jej oczach powab istoty potrzebnej dla jej zmysłów i dającej jej pewną sumę rozkoszy. Z chwilą uśpienia w niej namiętności, postać dawnego jej kochanka przedstawiała się jej teraz bez osłony i to, co dawniej zagłuszało w sobie, to jest przeświadczenie o jego moralnej nicości, brutalnie osłaniało się przed nią w chwilach samotności. W pierwszych chwilach, gdy jeszcze pożądała go zmysłowo, szalała z utajonej nienawiści i często będąc sama w pokoju, wybuchała głośno stekiem obelg, grożąc w stronę, w jakiej znajdowała się redakcya pisma, której Hohe był jednym z głównych współpracowników. Powoli jednak uspokoiła się i myślała teraz o nim mniej tragicznie, wzruszając po dawnemu ramionami i czasem nagle parskała śmiechem.
— A to mnie nawrócił — myślała wtedy, przypominając sobie owe sentymentalno-zmysłowe pieszczoty Hohego, które były akompaniamentem do słów.
— Co to za szczęście, żeś mię w życiu spotkała!...
Skoro jednak przyszło jej na myśl, że owo szczęście mogła opłacić złamaniem całego życia, skandalem w razie odkrycia przez męża jej stosunku, odczuwała pewną dla swego dawnego kochanka wdzięczność. Przynajmniej jej nie skompromitował i nauczył ją ostrożności i ukrywania się ze swymi błędami. Skosztowała owocu wiarołomstwa, wiedziała teraz, czem jest właściwie rozkosz zmysłowa a nie nadwyrężyła swej sytuacyi w niczem. Owszem, przeciwnie. Nabrała pewnej dystynkcyi w układzie, opinia jej w oczach świata poprawiła się znacznie. Mówiono o niej teraz: to osoba seryo, dawniej była trochę kokietką, lecz dziś inaczej się zapatruje na życie. Ona, zachowawszy z poprzedniego swego przeobrażenia cały swój pesymizm, spotęgowany jeszcze nowemi zawodami i głębszem doświadczeniem, pokryła go teraz płachtą obłudy.
Była więc już dwoistą.
Pesymistką dla siebie, obłudną względem drugich.
Na czarne okulary, splecione ze źle zrozumianego materyalizmu, włożyła eleganckie binokle zmysłowego fałszu.
I patrzała tak przez te podwójne szyby, osłabiając swe własne źrenice, złożone przeważnie z silnie romantycznych pierwiastków. Na to jej nowe a skomplikowane usposobienie padły teraz słowa, spojrzenie, postać Siennickiego, wyróżniające się wśród banalnego szeptu ogółu jakąś brutalnością, która połaskotała w niej czynnik dotychczas w istocie jej prawie uśpiony.
Czynnikiem tym były jej nerwy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Proszę pani, przyszła pani Kochanowiczowa z siostrą...
— Poproś je do salonu i powiedz, że natychmiast przyjdę!
Służąca wyszła, Helena śpiesznie zaczęła naciągać szlafrok i obsypywać twarz tumanami pudru.
Od chwili powrotu z kościoła siedziała na fotelu, myśląc ciągle o Siennickim. Na twarzy czuła od czasu do czasu owo łaskotanie motylich skrzydeł, które zawsze ogarniało ją w chwili, gdy wzrok jego ślizgał się po jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, co było łaskotania tego przyczyną, drażniło ją to jednak szczególnie, mącąc chwilami jasność myślenia. Kładąc szlafrok i wiążąc wstążki, zadawała sobie pytanie, dlaczego właściwie ona od pewnego czasu chodziła do katakumb, kościołów i stała długo, przypatrując się trupom? Przyszło to na nią nagle, prawie razem z bólem głowy i karku, z którym budziła się od kilku miesięcy. Ból ten znikał w czasie dnia i powracał nad wieczorem. Błąkała się wtedy zwykle po ulicy, gnana jakąś potrzebą zmiany otoczenia. Raz przypadkiem wstąpiła do jednego z dolnych kościołów, zwabiona bukietem gorejących w cieniu świec. Podeszła ku trumnie powoli, skradając się, gdyż niezmiernie obawiała się trupów. W wysiłku tym nerwowym znikł nagle ból głowy i ogarnął ją dreszcz, który wstrząsnął nią całą. Gdy wyszła z kościoła, przypomniała sobie owo wrażenie i uczuła pragnienie ponowienia go. Wyrwało ją to z przygłuszenia i odrętwienia, w jakie wprawiała ją monotonia jej życia i ów ciągły, tępy ból głowy. Odtąd więc codziennie ponawiała ów eksperyment, przebywając coraz dłużej w podziemiach kościelnych, ośmielając się coraz więcej, wyszukując coraz straszniejsze twarze zmarłych, stając naprzeciw ich oczów na wpół otwartych. Przynosiła do domu z tych wycieczek pełne źrenice owych trupich widziadeł i, siedząc w fotelu, z pasem kanwy, na którym wyszywała róże, zamykała oczy, wywołując przed siebie ciemnię grobową, bukiety gromnic i wśród nich, wśród tej czerni i złotych płomyków w tryumfie śmiertelnej grozy głowę nieruchomą, żółtą, o tonach sinych, z ustami na wpół otwartemi, w których kłębiły się przeźroczyste bańki piany.
Kryła się jednak z tem upodobaniem, jak dawniej kryła się z wiarołomstwem i spotkanie Siennickiego u wezgłowia trumny oddziałało na nią w pierwszej chwili w przykry sposób. Lecz słowa jego a zwłaszcza to otwarte przyznanie się do nienawiści dla kobiety pociągnęły ją ku niemu.
— Ten już przechodzi Schopenhauera — pomyślała — nienawidzi nas i gardzi nami, nawet wtedy, gdy jesteśmy dlań narzędziem rozkoszy... Wtedy najwięcej!...
Czuła dobrze, iż nie była to poza, ani kłamstwo. W oczach jego malowało się tyle pogardy i nienawiści, że wzrok ten przeszył ją do głębi mózgu.
Nie, ten nie kłamał swej nienawiści do całej istoty kobiecej.
Dlaczego? Co w życiu jego zaszło? Przecież coś zajść musiało! Ona, Helena, wiedziała, dlaczego pogardzała specyalnie mężczyznami, lecz on, czyż miał tę samą przyczynę.
Zamyśliła się znów chwilę.
— To dziwna, ile w nim i we mnie jest cech wspólnych — wyrzekła prawie półgłosem.
Zbudził ją głośny śmiech.
Żabusia wsunęła głowę przez otwór portyer.
— Cóż to, starzejesz się, jak babcia Bednawska; rozmawiasz sama ze sobą, wołała wesoło: ej, strzeż się, to zły znak, coś się tu psuć zaczyna!
Uderzyła się palcem po czole, na które spadała wspaniale zakarbowana złocistawa grzywa.
Helena ku drzwiom podeszła zarumieniona i zmięszana, lękając się głównie, aby Żabusia nie posłyszała jej słów i nie wyciągnęła ztąd jakich wniosków.
— Cóż znowu — wyrzekła — mówiłam do sługi, która wychodziła z pokoju...
— Chyba oknem, bo drugich drzwi w twoim pokoju niema — śmiała się Żabusia.
Pochwyciła Helenę za rękę.
— Chodź, pokażę ci moją siostrę!
— Masz siostrę? Odkąd, wszak jesteś jedynaczką!...
— Cioteczną, wujeczną, dziesiątą wodę po kisielu; mniejsza o to...
Pociągnęła Helenę do salonu.
— Panna Rózia — wyrzekła, wskazując z emfazą na siedzącą na fotelu dziewczynę.
Panna Rózia powstała i Helena ujrzała przed sobą wysmukłą, bardzo wysokiego wzrostu panienkę, tak chudą i nikłą, że zdawała się być raczej szybko wybujałym i chorym na suchoty chłopcem. Panienka ta miała twarzyczkę drobną, zmęczoną, bladą jak kreda, ozdobioną parą przepysznych szafirowych oczów. Nos prosty, wązki, wargi małe i prawie sine, podbródek szpiczasty, nadający twarzy figurę trójkąta. Włosy ciemne blond, rzadkie i nędzne, ściągnięte ze skroni w ubogi węzeł, spięte były nad karkiem. Co uderzało w tej całej postaci, pomimo bladości i wychudzenia, to jakaś energia i skupienie wewnętrzne, to coś nieokreślone, które nam każe liczyć się ze słowami i czynami wobec istoty trzymającej na uwięzi każdy swój krok, każde wymówione zdanie.
Ubrana była w suknię trochę dziwnego kroju, w rodzaj długiej bluzy z ciemno brązowej wełny, przepasanej lakierowanym paskiem. Ani śladu piersi, ani śladu bioder. Linie proste, fałdy sztywno opadające ku dołowi, kryły ciało Androgyny anemicznej i wychudłej. Długie ręce zwieszały się po obu stronach ciała. Na głowie mały kapelusz z dwoma skrzydełkami dawał jej pozór dziewiczej Walkiryi, zbłąkanej na warszawskim bruku.
Gdy Helena weszła do pokoju, Rózia z bladej jak kreda, stała się nagle jak burak czerwoną.
Żabusia klasnęła w ręce.
— Znów spiekła raka! — wołała — co chwila czerwieni się, to znów blednie. Musi mieć panna Rózia nieczyste sumienie!...
Helena podała dziewczynce rękę i wszystkie trzy usiadły dokoła stołu. Żabusia natychmiast zabrała głos, opowiadając, w jaki sposób Rózia została powierzona jej opiece.
— Wyobraź sobie — prawiła — Rózia była na pensyi w Ostrej Woli od lat ośmiu. Była zupełnie zdrowa, tylko ciągle niedomagała. Kuła, kuła, ślęczała w tych książkach, jakby jej było tego rzeczywiście potrzeba... Ma piętnaście tysięcy rubli posagu, byt zabezpieczony, na guwernantkę nie pójdzie! Ale, gadaj, jak do muru... Panna póty ślęczała, aż dostała blednicy, anemii, neurastenii, czy, jak tam...
Teraz gada, że ją ciągle głowa i kark boli, że jest zmęczona, że spać nie może!... Bóg wie co!... Musieliśmy ją z pensyi odebrać, do doktora zaprowadzić, ten kazał brać tusz, nacieranie karku wodą kolońską, brom, czy jak go tam!...
Zatrzymała się, parsknęła śmiechem, poprawiła floczek nad czołem i dodała:
— Już ja ją wyleczę, niech tylko się rozflirtuje, wszystkie neurastenie znikną raz na zawsze. Flirt, flirt, przepadam za flirtem...
Obejrzała się dokoła.
— Nie masz cukierków?
— Nie, babcia Bednawska mi wszystkie zjadła!
— Jakże tam babcia?
— Jak zawsze...
— Ale, czy wiesz, co mi do głowy przyszło? Oto, słuchając opowiadań babki Bednawskiej i jej afektów z panem Strumbskim, znajduję w tem wielkie podobieństwo do naszego teraźniejszego flirtu!
Helena wzruszyła ramionami.
— Och, tam był sentyment!...
— U nas także — odparła Żabusia, lecz spojrzawszy na Helenę śmiać się zaczęła.
— Och, nasz sentyment — wyrzekła, krzywiąc się Helena.
— Prawda, prawda — szczebiotała Żabusia — zdaje mi się, że ani ja, ani ty nie możemy mieć owej elewacyi uczuć, bez której niema flirtu, flirtu, w całem słowa tego znaczeniu. Mamy jeszcze za wiele temperamentu, aby módz całemi godzinami siedzieć ręka w rękę z mężczyzną i krystalizować swą miłość... Ja przynajmniej nie mogę, zaraz mi się ciemno przed oczami robi, a ty?
Helena uśmiechnęła się łagodnie.
— Nie próbowałam, więc nie wiem — odparła — ty wiesz, iż żyję zupełnie odosobniona a miłość znam z opowiadania i kłamstw książkowych... Lecz zdaje mi się, iż wpadłyśmy na dziwnego rodzaju przedmiot rozmowy. Panna Rózia może być zgorszoną.
Młoda dziewczyna, która nie przemówiła do tej chwili ani słowa, siedziała sztywno na brzegu fotelu, trzymając tylko głowę opuszczoną na piersi. Z pod kości czołowej i brwi zmarszczonych patrzyła kolejno na Żabusię i Helenę, patrzyła długo, uparcie, przenikliwie i tylko często mrugała powiekami z niezmierną, błyskawiczną szybkością. Wyraz jej twarzy był niezmiernie surowy i smutny. Ręce odziane w zbyt duże, czarne rękawiczki, złożyła na szpiczastych kolanach, ścisnąwszy palce w kułaki.
Posłyszawszy swe imię, wymówione przez Helenę, pokryła się znów ponsem, lecz nie zmieniła pozycyi i nie wymówiła ani słowa.
— Och — zaszczebiotała znów Żabusia — Rózia, choć przyjeżdża z prowincyi i nosi staniki bez boczków i bez zaszewek, nie jest wcale zacofaną. Wczoraj, powiadam ci, rozwijała przed nami teorye, niczem Born. Tylko trzeba trafić na jej dobry humor. Dziś jest bardzo zdenerwowaną, dlatego milczy jak rabin pińczowski... Musimy z nią jechać do Białej Wsi, do zakładu wodoleczniczego. Będą ją tam owijali w mokre koce... Zaraz przemówi... Zobaczycie...
— Jedziecie do Białej Wsi?
— Tak, w pierwszych dniach czerwca. Zabieram ze sobą Nabuchodonozora i Rózię... Będziemy się doskonale bawić, tak jak w „Kartkach z życia kobiety“, tylko bez tragicznego zakończenia, bo Rak nie ma suchot i Drzewiecki nie jest „Baronikiem“. Można jednak będzie coś w tym rodzaju urządzić.
Nagle klasnęła w ręce i przysunęła się ku Helenie.
— Pojedź z nami!
— Ja! Ależ ja zupełnie zdrowa jestem!
— Cóż ztąd, przecież i ja jestem zdrowa a jadę! Wymyśl sobie jaką chorobę, naprzykład nerwy... o, pożycz sobie od Rózi ową neurastenię i zaaplikuj ją sobie na karku, czy na czubku głowy, bo nie wiem, gdzie się to licho mieści... Gdzież ty masz tę swoją neurastenię?
Lecz dziewczyna milczała, patrząc wciąż na Żabusię i na Helenę chmurnym poważnym wzrokiem.
— Objawy łatwo możesz udać — prawiła Żabusia — od czasu do czasu powiesz „głowa mnie boli“, jestem zmęczona i będziesz potem milczeć, tak jak to w tej chwili czyni Sfinks-Rózia!
Helena uśmiechnęła się, kręcąc głową.
— Kto wie, może pojadę z wami!... Warszawa jest niemożebna w lecie, tylko babcia Bednawska, przytem stroje...
Lecz Żabusia na wszystko znajdowała radę.
— Babci Bednawskiej kupisz odrazu dwa funty landrinów i każesz młodszej, aby ją przyprowadzała codzień do nas, do Raka. Będą razem siedzieć w oknie i patrzeć, jak ludzie w Aleje idą, co zaś do strojów, powiedz mi, jakie masz letnie suknie, może się co da odświeżyć...
Helena powstała.
— Może chcesz przejść do mego pokoju, pokażę ci wszystko, co w tej chwili mam możliwego do włożenia na siebie. Niewiele, dwie suknie batystowe, jedna z zefiru, jedna z fularu...
Wyszły obie szybko i zniknęły za kotarą, pozostawiając po sobie silny zapach pudrów, perfum i rozmaitych kosmetyków.
Rózia przeprowadziła je wzrokiem aż ku drzwiom i we wzroku tym, oprócz surowości, zatliło się coś nakształt szyderstwa i pogardy.
Za chwilę słychać było wykrzykniki:
— Ależ to jeszcze bardzo ładne, to doskonałe, to można ubrać na dole bufką i falbaną i dać aksamitne rękawy...
Na co głos Heleny odpowiadał przeciągle:
— Tak sądzisz?
Rózia powstała z fotelu i zbliżyła się do okna. Przymknęła oczy i oparła czoło o szybę. Miała w tej chwili wygląd złamanej życiem i bardzo starej istoty. Znać, było że pod tem szerokiem czołem przekrwawiony mózg pracował ciągle mocą nałogu, nie mogąc ani na chwilę odpocząć w powszedniej banalności życia.
Pochylone barki dziewczęcia, jej zgarbione plecy zdawały się uchylać pod ciężarem niewidzialnego krzyża.
Stała tak długo zasłuchana w swe myśli, z których krzyż ten gniotący jej ciało składać się zdawał i daleką była w tej chwili od tego saloniku, w którym rozbrzmiewał tryumfalnie skrzek Żabusi.
— Dokupisz muślinu osiem łokci, każesz zrobić choux z jasno-zielonej wstążki...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .


II.

— A więc sądzicie, że śmierć jest odpoczynkiem?
— Nie, nową przemianą, wyższą, niższą — to już według woli.
— Jakto, żyć jeszcze, żyć ciągle, nigdy nie zniknąć, nigdy nie przestać myśleć, cierpieć, nudzić się, wlec się za procesyą znudzonych, cierpiących, myślących, och!...
Głos Siennickiego wlókł się leniwie w tej letniej, nocnej ciszy.
Nastała chwila milczenia, gałęzie drzew zaszumiały lekko, zdaleka połyskiwały światełka, zapalające się stopniowo w oknach zakładu. Pod lipami, których gałęzie czarnemi skrzydły słoniły grupę milczących ludzi, ciemno było i tylko migotały od czasu do czasu purpurowe iskry papierosów.
W powietrzu woniały róża i rezeda, woniały silnie, zmieszane z tłustą wonią wilgotnej ziemi. Zdaleka szemrała w basen płynąca fontanna.
Jeden z mężczyzn zapalił nagle zapałkę.
W mgnieniu oka słabe światło ogarnęło grupę ludzi. Siedzieli na ławkach i krzesłach poowijani szalami. W środku Żabusia, owinięta czerwonym pluszowym szalem, tuliła do siebie śpiącą córeczkę. Obok niej mignęła blada twarz Drzewieckiego. Ręka jego tonęła w purpurowych fałdach szala. Obok niego wyciągnięty na fotelu plecionym Siennicki, okryty angielskim pledem, miał po lewej stronie wyciągniętą, prawie wpół leżącą Helenę na płóciennym fotelu, zawieszonym na paskach pomiędzy rodzajem drewnianej szubienicy.
Młoda kobieta, odziana w białą suknię, otulona białym szalem, pochyliła głowę ku Siennickiemu i w chwili gdy zabłysła zapałka, odsunęła się szybko, przymykając oczy.
Mężczyzna, który zapalał zapałkę, podniósł ją ku górze i ta maluchna, woskowa świeczka oświeciła teraz dokładnie całe grono żółtawym migocącym blaskiem.
— Chciałem zobaczyć! — wyrzekł szyderczo — czy owe dysertacye śmiertelne nie kazały wam zapomnieć o rzeczach bardziej żywotnych. Widziałem — i sur ce zdmuchuję zapałkę...
Zaczął dmuchać, lecz patyczek zagwarantowany przeciw wiatrowi, zgasnąć nie chciał.
— Za chwilę — wyrzekł znów mężczyzna — pogrążymy się wszyscy w dobroczynnej ciemności. Da nam to przedsmak grobowych delicyj, które nas tu wszystkich bez wyjątku czekają... Gdzież jest panna Rózia? — A, tam osobno, na ławeczce, sama jedna? — Nie, z panem Bonieckim... Doskonale, niema niebezpieczeństwa, choć często obecne gusta są tak przewrotne, że... zresztą...
Zapałka dogasła.
— Panowie i panie, chwilę jeszcze poświęćcie moralności rządzącej światem na wzór owej królowej Madagaskaru, sparaliżowanej i tańczącej quand même kadryla na wózku, popychanym przez dwóch żołnierzy. Flirtujcie lube dzieci, dyskretnie, moralnie, nie znieważając mego wstrętu do dam i do ich czarujących więzów!... Flirtujcie... moralnie!... Bardzo proszę!...
Trzymając w palcach dogasające drewienko, zakreślił niem w powietrzu koło, które nagle oświetliło go jaskrawo przez sekundę jedną, uwidoczniając jego krwią nabiegłe źrenice, sępio zakrzywiony nos, czaszkę obnażoną i usta ironicznie wykrzywione, na które spadały długie, brudno blond wąsy.
Zapałka zgasła.
— Teraz możemy powrócić do naszego ulubionego tematu, do rozkosznej i wesołej pogawędki codziennej, do... śmierci.
Lecz, Żabusia zaskrzeczała nagle:
— Nie, nie chcę, mam już dosyć tych karawaniarskich rozmów! Ja nie chcę umierać, nie mam ochoty. Pan Szerkowski wiecznie wynajduje jakieś straszne tematy dla swych wierszy i do rozmowy... Ja nie chcę...
Szerkowski zachichotał, jak puszczyk.
— Dekadenckie wiersze o strasznych tematach sprzedają się dobrze, łaskawa pani — odparł Szerkowski uprzejmie. — Ballady, ballady, sarabandy trupie, klekot szkieletów, kastaniety spróchniałych palców... pani, ja, panna Rózia, wszyscy pójdziemy w taniec...
Zaczął strzelać palcami naśladując łoskot kastanietów.
— W taniec, w taniec, do trumienki, pani Żabciu do trumienki wielcy tego świata, do trumienki asceci, libertyni, epikurejczycy i altruiści!... Do trumienki poeci w ideały zapatrzeni, kochankowie gwiazd, nic was nie ocali, nieśmiertelni, do trumienki ci, co innych nękacie kodeksem waszej egoistycznej moralności, do trumienki ekonomiści przesławni i kontrkapitaliści, do trumienki posiadacze kamienic i odcinacze kuponów... I ja z wami, i ja z wami o tyle szybko, o ile mi mój tabor pozwoli.
Posunął się ku Żabusi, w ciemności słychać było szmer jego kroków, wlókł nogi za sobą po świeżo usypanym żwirze, kastaniety jego palców klekotały wciąż w przestrzeni.
— Rączkę swoją podaj mi, o ozdobo świata — wyrzekł ironicznie — jesteś prawdziwem światłem świątyni i Julią zmartwychpowstałą w swym muślinowym szlafroku. Znudziłaś się drzemać wśród grobów Montecchich i teraz uczysz się rozkoszy flirtu z dobrze zbudowanymi kawalerami!... Do trumienki, drogocenne naczynie prawdy, zmysłowości i chęci użycia... Do trumienki, bryło materyi, udająca, że pojmujesz metafizykę miłości!...
Żabusia porwała się z miejsca.
— Daj mi pan spokój! — krzyknęła — nie denerwuj mnie pan, nie mam ochoty mieć bożka, tak jak wy wszyscy. Chodź, Drzewiecki, weź Nabuchodonozora, bo ciężki. To szpital waryatów!... Róziu, chodź z nami!...
Zaszumiała nagle jedwabiem podszewek i odeszła. Za nią pośpieszył Drzewiecki, niosąc na ręku uśpione dziecko. Słychać było przyśpieszone ich kroki na żwirze alei.
Szerkowski zajął jej miejsce i wygodnie wyciągnął nogi na krześle, na którem poprzednio znajdował się Drzewiecki.
— Baba z wozu, kołom lżej — wyrzekł, sięgając znów po zapałki — co to za Wenus, zawinięta w cywilizacyjne łachmany, ta pani Rakowa. Rozkosz dla oczu i serca. Jej nie zagarnie nigdy w swe posiadanie wielka newroza!... Nie jest ona ani niespokojna, ani zrozpaczona... Rozkoszna ciuciurutka!...
I znów nastało długie milczenie.
Z domu, w którym mieścił się zakład, doleciały echa fortepianu.
Szerkowski szarpnął się niecierpliwie.
— Znów grają!... Polecę i fortepian, tę gędziebną skrzynię według purystów języcznych, pięściami rozgniotę.
Lecz Siennicki wyciągnął ku niemu rękę.
— Daj pan pokój! — wyrzekł leniwo — to denerwuje!...
Raison de plus, ażeby im kazać być cicho!
— Nie, to przyjemnie denerwuje!
Nagle odezwał się głos Heleny:
— To panu zaszkodzi!...
— To nic, to nic, zaszkodzi to potem — przyjemnie to teraz!...
Lecz od strony przeciwnej przerwał mu głos męzki, basowy.
— Oto cała pańska filozofia, panie Siennicki, owo teraz, nic na potem!
— Nie jestem utopistą — odparł Siennicki — wiem, co jest teraz, nie wiem, co będzie potem. Kto mi zaręczy, że dożyję jutra a przytem ciało moje jest chyba moją niezaprzeczoną własnością, o tyle, o ile, o własności w tem egoistycznem społeczeństwie mowa być może. Dlaczego więc nie mam mieć prawa zadawalniania chęci cierpienia tego ciała, jeżeli ma do tego ochotę? Czy to panu ujmę, albo krzywdę przynosi, panie Boniecki?
— Nie, ale obowiązkiem moim jest ostrzedz szaleńca, który mimowoli naraża się na cierpienie.
Siennicki wzruszył ramionami.
— A, znów teorya uszczęśliwienia quand même ludzkości... A jeżeli ja chcę cierpieć, jeżeli czuję rozkosz w tem cierpieniu, jeśli to jest koniecznem do wypełnienia programu mego życia, jakiem prawem grasz pan rolę owego ostrzegacza i przerywać chcesz ów łańcuch, z którego się jego życie składa?
Boniecki powstał, wśród ciemności zarysowała się nagle jego olbrzymia sylwetka czarną plamą.
— Panie łaskawy — odrzekł — to są wszystko jakieś nowe wykrętasy, pochwytane ze słów tych, którzy się o swych bliźnich nie troszczą. Wiem, z czego pan ukułeś sobie swoje przekonania. To Nietzsche panu przewrócił w głowie. Otóż ja panu także odpowiem słowami Nietzschego: Owi nadludzie, których przyjście, jak Mesyasza się spodziewacie, muszą powstać z ludzi zdrowych fizycznie. Z rasy karlików nie powstanie nadczłowiek, panie miły!... A wszyscy dziś jesteście karlikami wzrostem i duszą. Jeżeli ktokolwiek z was wybuja w górę, czy to ciałem, czy duchem, jest to wybujanie chorobliwe, cieplarniane i to korzyści ani wam, ani społeczeństwu przynieść nie jest w stanie.
— Nie mam pretensyi do przynoszenia korzyści społeczeństwu — odparł Siennicki — społeczeństwo nie troszczy się o mnie a ja nie mam obowiązku rzucać pod jego obojętne a może dla mnie wstrętne stopy moją istotę w formie daniny!... Jestem chory i zmęczony, to raczej społeczeństwo winno być na me usługi i czynić dla mnie ofiary... Lecz ja nie wymagam nic od niego i chcę, aby mnie ono zostawiło w spokoju.
— Więc pan nie poczuwasz się do solidarności z ogółem — spytał Boniecki.
— Nie, panie, jestem indywidualistą, egoistą, egotystą — do wyboru. Winienem czynić to, co mnie nie udręcza i nie dręczyć nikogo! Oto moja moralność! Niech każdy myśli o sobie a wtedy owo społeczeństwo będzie szczęśliwe, bo każdy, pracując nad swem własnem zadowoleniem, wytworzy ową sumę ogólnego dobra!
Pochylił głowę na oparcie fotelu i ręką szukał ręki Heleny. Ona nie cofała swych dłoni, owszem, ujęła długą i chudą rękę mężczyzny i pod fałdami swego szala przesuwała wzdłuż jego dłoni swe palce, delikatnie, miękko, tak jak to czynił dawniej Hohe w pierwszych chwilach swego z nią poznania.
Szerkowski śmiał się cicho.
— Dekadenci górą! — zawołał — pan Boniecki pobity... z honorami!...
Lecz Siennicki mu przerwał:
— Nie nazywaj mnie pan dekadentem, proszę!... Jestem tylko nerwowym i lubiącym spokój człowiekiem!...
— Ja zaś jestem dekadentem — zawołał Szerkowski — dekadentem, jeżeli w ogóle istnieje dekadencya! Według określeń mędrców mam drwić z religii, z nauki, z miłości, z ofiary obywatelskiej, z etyki, z poezyi, słowem z całego sklepu rozwieszonej na tandecie świata starzyzny. Drwię kolejno, nie wierzę a dla wypełnienia programu szczypię się, aby obudzić w sobie jeszcze resztki sumienia... Och, lady Makbeth!... Franciszek Moor, Daniel, wierny sługa, ze świecą krzywo obsadzoną w lichtarzu, Erinnye i owo oko, patrzące na Kaina z grobu... Wiecie, Wiktor Hugo... „Legenda wieków“... Och!...
Lecz Boniecki zbliżył się ku niemu i pochylił się prawie nad jego krzesłem.
— Panu się dużo przebacza! — wyrzekł — pan jesteś neuropatą, podczas gdy pan Siennicki jest tylko zdenerwowanym...
Ale Siennicki przerwał mu prawie gniewnie:
— Za pozwoleniem pana, jestem także neuropatą i cierpię bardzo... fizycznie. Jedynie tylko kobiety mogą nie być neuropatkami lecz zdenerwowanemi. Mężczyźni, skoro cierpią na nerwy, nie nabywają tych cierpień w życiu, ale je mają w sobie, drogą dziedziczną.
Ton jego mowy był prawie gniewny, właściwy chorym nerwowo, zwłaszcza hypokondrykom, którzy nie lubią, aby ich cierpienia redukowano do minimum i zaprzeczano ich istnieniu.
Lecz Helena zaczęła go uspokajać:
— Ależ, panie Julianie, nie denerwuj się bez potrzeby; wiemy wszyscy, że jesteś chory, że cierpisz!... Wyzdrowiejesz jednak...
Lecz on szarpnął gwałtownie rękę.
— Nie, nie wyzdrowieję! — krzyknął — dla mnie niema ratunku! Wiem o tem, skończę fatalnie, zobaczycie...
Zasłonił oczy, Szerkowski chichotać się zaczął.
— Czy tak, czy tak — skończysz, kochaneczku!... Ja byłem już trzy razy za kratą i nie znajduję, żeby stan ten był znów tak dalece nieprzyjemnym. Jest to coś nakształt upicia się eterem... Nie płaci się komornego i nie pomaduje się wąsów. Niema się noża i widelca, ale za to widzi się kaptur siostry miłosierdzia, słyszy się jej głos łagodny i czuje się na ogolonej, jak pałka głowie jej odmrożone ręce. Delirium tremens... klasyczne szczury Zoli, tryumf geniuszów, apoteoza ich życia... Uleczono mnie, dziś mam tabes, nie mógłbym być baleryną, ani oficerem, lecz mógłbym jeszcze od biedy być inwalidem, albo jakim świętym w odpustowym kościółku.
Zwrócił się ku Siennickiemu.
— Dlaczego pan bronisz się od słowa dekadent. Dekadent, to znaczy zrozpaczony, spadający bez ratunku na dół, czy idziesz pan do góry? Nie — a więc zdecyduj się pan na to słowo.
— Nie — odparł Siennicki — pan mówisz, iż drwisz z religii, nauki, etyki, miłości. Ja nie drwię, ale zachowuję się względem tego wszystkiego obojętnie. Cierpię za dużo! Przechodzę mimo! Nic mnie nie interesuje. Pan drwisz, bawisz się, śmiejesz a więc w gruncie rzeczy bierzesz udział czynny w tych objawach ruchu społecznego. Ja jestem po za niemi! Odgradzam się mojem cierpieniem!...
Boniecki stał wciąż obok Szerkowskiego nieruchomy i milczący.
— Oto młodzież dzisiejsza — przemówił z wyrazem smutku w głosie — oto co po nas zostanie!
— Proszę, nie uracz nas pan na dobranoc tradycyonalną elegią nad opłakanym stanem dzisiejszej młodzieży — odparł Szerkowski — a toć dziś byle Hohe kiwa głową nad owym dekadentyzmem i zwyrodnieniem!... Oba wyrazy na nieszczęście ludzkości przy schyłku tego wieku ukute! Pan, panie Boniecki, masz za dużo dobrego smaku, aby nas podobnie zwietrzałymi cukierkami traktować!...
— Nie ubolewam, nie wygłaszam elegij — zaczął Boniecki — lecz konstatuję fakt. A toć w tym biednym, maluchnym zakładzie jest was kilka setek, każdy ma inne objawy zdenerwowania. Lecz mówcie co chcecie, gdyby wasze żołądki, płuca i inne organy były w porządku, jeden z was nie byłby egotystą a drugi dekadentem, czy jak tam ten nowy rodzaj się nazywa! Nerwy sami poszarpaliście sobie na strzępy, wmawiając w siebie brak woli! Wszędzie słyszę: mam chorą wolę; co to znów za dyabeł, czemże będzie pokolenie, które po was przyjdzie!...
Z ciemnic podniosła się postać kobieca, wysmukła, odziana w ciemną szatę.
— Pokolenie, które po nich przyjdzie — wyrzekła nizkim, lecz drżącym głosem — będzie ich przeciwstawieniem i zarazem mieć będzie dużo cech wspólnych z niem. Zamiast egotystów, będą altruiści, ci, do których ja należę. Nie będziemy mieć chorej woli, lecz później opłacimy wysiłek ten śmiercią, bo sił tak samo, jak oni, mieć nie będziemy a nawet mniej od nich, bo przyszliśmy po nich i odporność nasza nerwowa jest jeszcze o wiele mniejsza.
Zamilkła na chwilę, poczem dodała pośpiesznie:
— Ich winić także nie trzeba. Zresztą nikogo o nic winić nie należy! Niema złych, są tylko chorzy!...
Postąpiła kilka kroków w stronę alei.
— Dobranoc! — rzuciła.
Zaczerniła się na trochę jaśniejszej wstędze ścieżki. Żwir nie skrzypiał pod jej nogami. Zdawała się płynąć w przestrzeni.
Nagle, z po za kłębów krzaków wysunęła się postać mężczyzny i zbliżyła się ku młodej dziewczynie. Rózia zwolniła cokolwiek kroku i po chwili szli oboje wolno, okrążając basen fontanny. Trzymali się za ręce, widać to było dokładnie, gdy przechodzili na tle oświetlonych okien zakładu. Poczem, powoli zniknęli wśród gęstwiny.
— Dziwna dziewczyna — wyrzekł pierwszy Boniecki, ścigając ją wzrokiem — dziecko prawie a rozprawia z energią mężczyzny!
— To nie dziewczyna — odezwał się Szerkowski — to Androgyna!
— Z encyklopedyą socyalnych wiadomości w głowie — dorzucił Siennicki — z altruizmem powstałym z egoistycznych pobudek, słowem... czerwona dziewica!
Darujcie mi — przerwał Boniecki — ale postępujecie nieszlachetnie, ona was obroniła i to ładnie obroniła...
— Och, nie jesteśmy Kapitolem — roześmiał się Szerkowski — nie chcemy, aby gęsi nas broniły!...
— Kokieterya kobieca to... obrona — mruknął Siennicki.
— Nie, nie — upierał się Boniecki — nie macie racyi. W tej dziewczynie jest coś, bezwarunkowo coś, co imponuje. Jest chorą, jak wy, zapewne, lecz chorą w innym kierunku, szlachetniejszym. Wierzy w coś, ma ideały!...
— Och, ideały — wyjęczał Szerkowski — ile ludzi, tyle ideałów, taka ich moc, taka ich orgia, że są jak droga mleczna. Widać białą plamę i ani weź, rozróżnić już nic nie można. A właśnie, to wy, miłośnicy ideałów, rozsmarowaliście je, jak masło na chlebie waszego powszedniego życia. Trzeba je było zostawić pod kolumnadą świątyń a nie dawać im parasola i kaloszy, aby gwałtem po błocie chodziły. Dziś spoufaliliśmy się z niemi, bo pierwszy lepszy kominiarz, albo sodówka mówi o ideałach. Zbankrutowaliście wy, zbankrutowaliśmy i my z wami!... Wszyscyśmy bankruci w tej chwili, z tą tylko różnicą, że wy się jeszcze resztek czepiacie, a ja przynajmniej w resztkach tych znajduję przyczynę do śmiechu...
Śmiał się nerwowo, chrapliwie, przeciągle.
Śmiech ten po krzakach przeleciał, jak głos puszczyka i zmięszał się z głosem fortepianu, na którym ktoś grał Schumana.
— Czy śmiech ten panu rozkosz sprawia? — spytał wreszcie Boniecki.
— Nie, panie — odparł żywo Szerkowski — śmiech ten mnie piecze, boli i dławi, ale ponieważ jest to jedyne uczucie, które odczuć jestem w stanie, wywołuję je wciąż, bo inaczej zmartwiałbym, jak karafka zamrożonej wody. I długo nie mógłbym odtajać, bo wasze słońca nie grzeją, przefiltrowaliście ich promienie przez durszlak cnót mieszczańsko-egoistycznych. Musiałbym więc całe życie pozostać w formie karafki i wasi uczeni, odkrywszy we mnie moc baccilusów, zaszczepiliby cząstkę mego ciała w morską świnkę lub królika... Ponieważ zaś jestem cały przesiąkły alkoholem i dekadentyzmem zwierzęta owe przyprowadzonoby do zakładu hydropatycznego, czyli, że według metody transformizmu nie mógłbym się nigdy wydostać z tego bagniska... Dziękuję!... Wolę kraty i szpital waryatów. Tam przynajmniej wszyscy są szczerze i otwarcie szaleńcami, tu wszyscy chodzimy na wolności i lada chwila jeden drugiemu łeb roztrzaska... O słodka wolności indywidualna!...
W zakładzie powoli światła gasnąć zaczęły.
— Oto kwiat ludzkości, inteligencya troskliwie pielęgnowana, kładzie się spać z opaskami mokremi na brzuchu i łydkach. Co za sny rozkoszne mieć będą ci ludzie!... Laokoony okręcone wężami złotawymi z bandaży płóciennych, zmaczanych w twardej wodzie!...
I oto Androgyna, waleczna amazonka altruizmu, wziąwszy ciepłą wannę i łyżkę bromu, naciąga na dziewicze ramiona kaftanik barchanowy. Ile poezyi, ile ideałów! Oto jej rycerz, towarzysz, bratnia dusza, cierpiąca na neurastenię spinalis, naciera forsownie kark wodą kolońską i drży przed jutrzejszym masażem elektrycznym!... A oto ja tabetyk, literat bez kondycyi, wyśmiewam się z nich wszystkich a sam jestem pomiędzy nimi najkomiczniejszym z moją łysą głową i miłością dla trunków!
Nagle porwał się z miejsca.
— Pójdę spać — zawołał — będę marzyć, że jestem zwierzęciem szczęśliwem i wolnem, które nie wie, co to jest meldunek, konieczność posiadania ideałów i noszenia odzieży!...
Zakreślił ręką koło i wskazał na niebo.
— Oto noc, która będzie udawać noc piękną, klasyczną, jedną z tych nocy, które figurują w piątym akcie „Kupca weneckiego“... Widziałem ich tyle, że...
Nagle Helena syknęła.
— Pst, doktór...
Szerkowski szybko, jak dziecko, tchórzliwie papieros na ziemię rzucił i nogą przydeptał.
Siennicki nie poruszył się nawet, lecz Helena zręcznym ruchem papieros mu z ust wyjęła i opuściwszy rękę po za krzesło, w dłoni ogień ukryła.
Wolno, ku altanie zbliżyła się wysoka postać mężczyzny.
— Kto tu? — zapytał nowo przybyły cienkim głosem — czy jest tu kto z gości zakładowych?
Boniecki zbliżył się ku doktorowi.
— Ja tu jestem — Boniecki!
— A! Pan się nie liczysz. Pan jesteś zdrów zupełnie. Córka pańska już śpi. Dałem jej dziś podwójną dozę bromu. Jutro jej damy kąpiel elektryczną. Muszę pana prosić, ażebyś zakazał córce ściskać się gorsetem. Dziś zemdlała mi znów podczas śniadania. To być nie może. Pan jesteś ojcem, możesz przecież wymódz na niej to, o co cię proszę.
Boniecki rozłożył ręce.
— Panie miły, mówiłem jej to nieraz, nic nie pomaga. Kobiety są uparte, zwłaszcza gdy idzie o modę...
— Każę jej ukraść gorset i zamknę u siebie w szafie.
— Zrób tak, dobrodzieju, choć biedna kobieta się zmartwi i ręczę, że atakiem gotowa jeszcze to przypłacić.
— No, no, ja już ten atak zażegnam!
Doktór postąpił w głąb altany.
— Kto tu jest więcej?
Szerkowski parsknął śmiechem:
— Proponuję imienne głosowanie! — zawołał.
Doktór zwrócił się ku niemu szybko.
— Co pan tu robisz o tej porze? Proszę iść do swego pokoju.
Szerkowski chichotał się ciągle.
— Przewietrzam mój tabes, doktorze — zaczął — przewietrzam i wpatruję się w gwiazdy, oddycham wonią rezedy i nieczystości, które gniją w głębi fontanny. Myślę, że świat jest bardzo wielki i jednako dla wszystkich stworzony, lecz że walka o byt wyczerpuje. Myślę, że akuszerya i astronomia...
Lecz doktór mu przerwał dość szorstko:
— Myśleć pan będziesz o tem wszystkiem w łóżku; proszę ze mną!...
Wziął go pod rękę. Szerkowski iść zaczął w kierunku zakładu, powłócząc nogami i potykając się często.
— Widzisz, doktorze, jak twoje lekarstwa, nacierania, masaże, wypalania świetnie działają — mówił, a głos jego chrapliwie rozpływał się w powietrzu — trudno mi już postawić jedną nogę przed drugą. Gdy tu przybyłem, chodziłem jeszcze jako tako, teraz chodzę, jak kolej nadwiślańska lub gratyfikacye pewnej instytucyi...
Boniecki uchylił kapelusza i za nimi zmierzał.
Doktór w milczeniu zupełnem prowadził pod rękę utykającego i drwiącego Szerkowskiego. Gdy doszli do zakładu, umilkły dźwięki fortepianu.
— Szkoda — odezwał się Szerkowski — niema jak fortepian i bęben, dwa instrumenty solowe, gdyby mi kto do snu zagrał naprzykład „Modlitwę dziewicy“!... Spałbym spokojnie, jak dziecko, albo skazany na śmierć, jak myślisz doktorze?
Lecz doktór nie odpowiedział ani słowa, tylko pociągnął go za sobą.
Za chwilę obaj znikli w jasno oświetlonej sieni.


∗                    ∗

Helena i Siennicki pozostali sami.
Młoda kobieta milczała chwilę, wreszcie zwróciła się ku swemu towarzyszowi.
— Zmęczony pan jesteś? — spytała.
— Tak!...
Wziął jej rękę i położył sobie na czole.
— Teraz nic pani nie mów, czuję się lepiej, chcę siedzieć tak w zupełnej ciszy.
Helena milczała, lecz przez umysł jej przesunęła się myśl, iż niewygodnie jej będzie siedzieć tak z wykręconą ręką. Nie śmiała się jednak poruszyć, cała już oddana najzupełniej pod tyrańskie jarzmo nerwowca, który przez tych kilka tygodni potrafił nietylko ją rozstroić nerwowo i przyśpieszyć w niej rozwój neurastenii, lecz zarazem przykuć do siebie i uczynić podległą najzupełniej jego rozlicznym kaprysom. Dwie natury chore, dwa zdenerwowane ciała ciągną zawsze ku sobie nieprzepartą siłą. Helena od chwili spotkania się z Siennickim w katakumbach uczuła, iż człowiek ten przez chwil kilka obudził w niej uśpione życie. Bała się go, lecz lgnęła doń myślą. Galwanizował ją, nie zmysłowo i w tem tkwiła cała jego potęga. Gdyby Helena uczuła, iż budzi się w niej namiętność ta sama, jaką czuła dla Hohego, gdyby płonęła wewnątrz jej ciała, byłaby z przestrachem i wstrętem odwróciła się od Siennickiego. Eksperyment bowiem zmysłowy nie był dla niej już nowością, nie pragnęła go ponawiać pod żadnym pozorem. Lecz to, co czuła, zbliżając się do Siennickiego, tak było różne, tak chwytało ją całą w kleszcze, zaczynając od mózgu, tak łaskotało ją powierzchownie, nie budząc w niej pragnienia fizycznego połączenia, iż nie chciała, nie mogła oprzeć się pragnieniu zobaczenia ponownie tego człowieka. Odczuwała przy nim to samo, co uczuła po raz pierwszy, zaglądając do katakumb i stając przed trumną trupa. Strach w połączeniu z dziwnem wrażeniem, iż ponownie strach ten wywołać będzie zmuszona. Gdy spotkała Siennickiego w parku Zakładu Białowiejskiego, nie zdziwiła się, jakby była pewną, iż go tam spotkać musi. Wieczorem wszakże, gdy została sama, ów brak zdziwienia zadziwił ją i zastanowił. Ów wyjazd do Białej Wsi przeprowadziła w tak energiczny sposób, tak konieczną czuła potrzebę tego wyjazdu, iż zdawało się jej, że ciągnie ją ku temu nieznanemu miejscu jakaś niewidzialna a wszechwładna potęga. Ta sama potęga zmusiła ją niejako podejść bez uśmiechu z rękami sztywnie wzdłuż ciała opadłemi ku Siennickiemu, który szedł naprzeciw niej po szarej wstędze ścieżki, zgarbiony, smutny, ponury w swem długiem palcie czekoladowego koloru. Witając się, nie podali sobie rąk, lecz Helena zaraz przysunęła się do jego boku i poszła z nim zgarbiona, smutna, ponura, jakby jego cień, jego dopełnienie.
I od tej chwili, wśród tego piekła, na które natura lała czyste powietrze a doktór strugi wody, elektryczności i bromu, zaczęła się Helena powoli przetwarzać w anemiczną i drgającą nerwowo istotę. Nie leczyła się, owszem, wśród tych wszystkich chorych, których nerwy tańczyły sarabandę, była napozór zdrową i silną, lecz rozkład jej zaczynał się już pod działaniem zbliżenia tych drugich nerwów mężczyzny, który dotknięciem swych rąk spoconych i chudych, spojrzeniem niepewnem, rzucanem z pod powiek drgających, słowami spadającemi z warg ku dołowi opadłych, zdawał się sączyć w organizm Heleny jad zaczerpany z macierzyńskiego łona, w którem, płodem ślepym będąc, nie miał spokoju, rzucany epileptycznem drganiem, wstrząsającem członki jego matki. Zrodzony daleko, przyniósł ze sobą na świat piętno przestrachu, który cisnął jego matkę w epileptycznych drgawkach w chwili, gdy na horyzoncie zaświeciła łuna pożaru...
Wychowanie, błądzenie wśród pesymizmu, neurastenia przemieniona powoli w hypokondryę, przymusowa nauka ciężka i na chory organizm zbyt silna — przygniotły go zupełnie.
Skon matki, samobójstwo w przystępie histerycznego obłędu, uduszenie się warkoczem o siwych srebrnych blaskach, czytanie dzieł o dziedziczności i dywagacyj filozoficznych złożyły się na wytworzenie tej chorej, drżącej, chmurnej istoty, zajętej wiecznie sobą, nie żądającej nic od społeczeństwa i niedającej jej nic w zamian. Nie używał i nie pragnął użycia. Szedł, jak kula, rzucona w dal bez wytkniętego celu. Cierpiał chwilami męki piekielnej trwogi, budził się w nocy nagle, oblany potem, z przeświadczeniem, iż oprócz niego znajduje się jeszcze jakaś istota w pokoju. Często znów czuł się nagle sam jeden wśród całego tłumu ludzi i wpijał sobie palce w dłonie, aby nie zacząć krzyczeć z trwogi, kim jesteście wy, drudzy?... Czego chcecie odemnie? Kim ja sam jestem?
Myśl o śmierci nie opuszczała go ani na chwilę. Często w nocy przybierał pozycyę trupa i starał się pogrążyć w nicości. Gdy zasnął, widział co noc przed sobą zwłoki matki, jej głowę okręconą wężem warkocza z językiem zczerniałym, wiszącym z warg nabrzmiałych. Nad ranem budził się jeszcze z tem widmem w źrenicach. W chwili zdawania egzaminów, gdy mózg jego był przekrwiony, widmo to potworne nie odstępowało go ani na chwilę. Zabierał je ze sobą ze swego męczeńskiego łoża i szedł z niem przed egzaminatorów, a gdy wreszcie otrzymał dyplom, uczuł, iż życie jego dalsze jest niepodobną do zniesienia męczarnią. W tymże czasie spadła na niego sukcesya kilku tysięcy rubli. Podjął te pieniądze i żył z nich, pragnąc znaleźć ulgę w zupełnym spokoju: Wszystkie kwestye palące, walki społeczne, różnice filozoficzne pozostawił na boku, gdyż zdawało mu się, że już wszystko to przeżył, przetrawił i dziś do dalszej walki sił nie miał. Czasem jeszcze budził się w nim instynkt samozachowawczy i tak, jak teraz, przyjeżdżał do jakiegoś Zakładu. Lecz szybko wyłamywał się z pod przyjętego regulaminu, tak jakby cierpienie, do którego nawykł, było mu zbyt drogiem i jakby go się pozbyć nie chciał. I tu w Białej Wsi, po kilku dniach pobytu uciekł z Zakładu, czując, że masaż elektryczny może mu dopomódz. Nie wyjechał wszakże i, zamieszkawszy w hotelu, błąkał się teraz wśród świerków o zielonych baldachimach, ponury, smutny, znudzony, żądając spokoju a wnosząc bezwiednie niepokój swą długą, bladą postacią, po której przelatywały szybko drgawki podskórne, wykrzywiając jego usta, oczy, powieki bezustanną farandolą.
Córeczka Żabusi, patrząc na ten mistyczny taniec tej bladej twarzy, nazwała Siennickiego: „pan, któremu twarz tańczy“.
On uśmiechnął się (po raz pierwszy od chwili przybycia do Białej Wsi) i odwrócił głowę ze smutkiem. Nie mógł patrzeć na dzieci bez ściśnienia serca. W każdem z nich upatrywał zaród jakiejś potwornej choroby. Nie odzywał się nigdy ze swem zdaniem, lecz płodzenie dzieci uważał za ciężką zbrodnię. To, co mówiono o szczytnem posłannictwie kobiety, jako matki, wywoływało na usta jego uśmiech ironii. Szczytne posłannictwo, na które on zapatrywał się jednostronnie, jako na akt zaspokojenia instynktu, wywleczenie jej gwałtem z nicości, zmuszanie do życia mimo jej woli, oto czem dla niego przedstawiało się macierzyństwo. Wczytany w Spencera, Strindberga i Nietzschego, odłączywszy od kobiety ów boski dar tworzenia, nie mający wśród swej nerwowej choroby nawet chęci do zmysłowej miłości, nie potrzebując oparcia moralnego w organizmie niższym, za jaki uważał kobietę, czuł jedynie tylko wstręt dla tych istot innej płci, według niego egoistycznych, obłudnych, zmysłowych i niebędących w stanie zrozumieć metafizyki miłości. Generacyę, z której pochodziła jego matka, odcinał zupełnie od rodu kobiecego. Były to istoty według niego mocą okoliczności podniosłe i umiejące siłą nerwów dostroić się do danej chwili. Lecz później, nie umiały powstrzymać się od chęci tworzenia i dały życie takim, jak on, skarlałym i nieszczęsnym potomkom. I oto on, koncentrując się sam w sobie, analizując swe siatki nerwowe i bóle ciała, torturując wolę, która rwała się chwilami do czynu, żył życiem nieskalanego mnicha, nie chcąc rzucić na światło dzienne dziecka, które cierpiałoby dwa razy więcej, niż on sam cierpiąc jeszcze cierpieniem matki, całego pokolenia, dziesiątek lat, całego wieku!
Nagle, u trumny nieznanego trupa spotkał Helenę. I tak, jak ona uczuła pod jego spojrzeniem owo łopotanie skrzydeł ćmy, krążącej dokoła jej źrenic, tak i on doznał po przez siatkę swych nerwów prąd, który na chwilę odebrał mu przytomność i pogrążył go w nicości.
— Ta istota na mnie działa — pomyślał odzyskawszy zmysły.
Zaczął śledzić jej kroki. Przypomniał sobie, iż widział ją przed laty u ciotki Julii, przelotnie, lecz, że będąc trochę silniejszym, nie odczuł wrażenia, które nim wstrząsnęło. Być może, iż ona wówczas nie była zdenerwowaną. Z pewną radością zaobserwował, iż Helena niemal codziennie przychodzi do katakumb. Przez kilka dni stawał w cieniu kolumn i zawsze, gdy wzrok Heleny ślizgał się wśród ciemności, odczuwał to samo wrażenie. Wreszcie jednego dnia zapragnął zbliżyć się do tej kobiety, sforsować dozę owego „oddziaływania“. Zbliżył się, przemówił i czar nie prysł. Rozstał się jednak z nią na ulicy, czekając jakiegoś słowa przychylniejszego z jej strony, naznaczającego mu ponowne widzenie się. Helena, milcząc, odeszła. Podrażniony, czekał na nią nazajutrz w katakumbach. Czekał napróżno. W biurze adresowem wynalazł jej adres i przy pomocy stróża i sług, dowiedział się, iż Helena jedzie do Białej Wsi. Uprzedził ją i zapisał się do Zakładu. Helena jednak nie zamieszkała w zabudowaniu zakładowem. Siennicki wyniósł się z Zakładu i wynajął mieszkanie naprzeciw jej okien.
I odtąd przywiązał ją do siebie, jak maszynę elektryczną żywą, jak chodzący flakon opium, jak okruszynę haszyszu. Płeć jej nie istniała dlań zupełnie, nie była to kobieta, kobieta młoda, piękna, o ponętnych kształtach. Nie!... to było to, co na niego działało, w którego dotknięciu, zbliżeniu, spojrzeniu, drętwiały nagle jego rozszalałe nerwy i dawały mu sekundę spokoju, aby później szaleć jeszcze bardziej i znów drętwieć i znów się budzić, jak stado szatanów. Była to rozkosz straszna, bolesna, fatalna, zagadkowa, porażająca mu na chwilę mózg i odbierająca władzę myślenia. Było to ukojenie na mgnienie oka, na jeden błysk, na jedno westchnienie. Lecz jemu i ta minuta była drogą. Nie śmiał używać morfiny, eteryzował się tylko od czasu do czasu, lecz to, co przy Helenie odczuwał, przewyższało upojenie eterem. Ciągnął ją więc ku sobie, rzucając jej od czasu do czasu rodzaj miłosnego pół wyznania. Mówił jej: „Przy pani odżywam“. Pani jesteś mem zbawieniem. Ona słowa te chciwie chłonęła. Aby ją mieć wciąż obok siebie, zaczął wbrew swym zasadom udawać lekką komedyę flirtu, od czasu do czasu ściskał jej rękę, lub spoglądał na nią z rodzajem tęsknoty. W tej chwili jednak dostrzegał, że Helena jest kobietą i nienawidził ją. Pożądał ją tylko nerwowo, jak istotę bezpłciową, uosobienie jakiejś nieznanej i tyranizującej go potęgi.
Kobiecie rzucał na pastwę słów kilka banalnych, kryjąc wzgardę i gniew w głębi duszy. Niemniej przeto obejść się już bez niej nie mógł, nie umiał.
I w tej chwili, siedząc tak w cieniu parku, wyciągnięty na fotelu, czując rękę Heleny na swem czole, poddawał się temu działaniu, które dziś, zwłaszcza wśród powietrza, przesiąkłego elektrycznością, było dziwnie mocne i ulgę mu przynoszące. Starał się niewidzieć owej bieli sukni kobiecej, która mimo ciemności obok niego jasną strugą się słała, przymykał oko jedno i tylko rękę czuł, z której poprzednio sam zdjął pierścionki i obrączkę, aby nic nie zdradzało ręki kobiecej. Ręka ta od czasu do czasu teraz drgała, jakby przejmując drganie jego czoła, powiek, oczu. Zniecierpliwiony, schwycił Helenę za ramię.
— Dlaczego pani drżysz? Czy nie możesz ręki spokojnie utrzymać?
Ona cofnęła ramię, milcząc.
Nie chciała mu powiedzieć, że ramię jej przejmuje mimowoli jego nerwowe skrzywienia.
— Zmęczyłam się — odparła nareszcie cichym głosem.
On wzruszył ramionami.
— Och, zapomniałem, że mam do czynienia z kobietą — wyrzekł szyderczo — egoizm wasz jest znany. Nie dla przyniesienia ulgi w cierpieniu; gdyby tu była galerya widzów, ramię twoje nie zdrętwiałoby może... A tak w samotności... niema oklasku tłumu!... Och, ten egoizm!...
Helena za całą odpowiedź położyła mu znów rękę na czole. Przyzwyczaiła się szybko do jego sposobu mówienia i ona, która nigdy nie miała litości nad niczyjem cierpieniem, zaczęła odczuwać teraz każdy ból, który szarpał ciałem Siennickiego.
Milczeli znów długą chwilę.
Nad nimi powoli gromadziły się czarne chmury. Wiatr zerwał się i giął gałęzie, liście szumiały, wirując na ścieżkach. W Zakładzie słabe światełka biły z niektórych okien. W oddali słychać było przyciszony głos grzmotu.
Nagle Siennicki odezwał się powolnym, cichym głosem.
— Wie pani, widziałem ją dziś znowu!
Helenę mimowolny przebiegł dreszcz.
— A! — wyrzekła cicho.
— Tak, widziałem ją dokładnie. Leżała na wznak na trawniku, dokoła jej szyi srebrzył się warkocz. Oczy miała otwarte i wysadzone na wierzch, była cała sina w czarne plamy. Dokoła niej rosła rezeda i trochę bratków. Ona jedną rękę zanurzyła w kępę bratków, drugą trzymała na piersi. Padało na nią czerwone światło, fatalne widziadło!...
Helena skurczyła się i nogi podsunęła pod krzesło.
— Czy nigdy nic do pana nie mówi, gdy się tak we śnie zjawia? — spytała.
— Czasem, głos jej jest podobny do jęku wichru.
— Czy pamiętasz pan jej słowa?
— Tak, raz mi mówiła: cierpię; raz znów: jestem spokojna!...
— Mówiła cierpię?
— Tak!... i to słowo jest dla mnie najstraszliwszym upiorem! Pomyśl tylko, cierpieć tam jeszcze, cierpieć tak, jak tutaj, może mieć na sobie znów jakiś worek wstrętny, tak jak nasze ciało, szamotać się w nim, czuć ciągle, bezustannie miliony szpilek, kłujących powierzchnię twej skóry, mieć na karku skorpiona, który cię gryzie i kleszczami ściska a w głowie pomiędzy mózgiem a czaszką tysiące pająków, które cię łaskoczą swemi stalowemi łapami... cierpieć i może nie mieć ani chloralu, ani eteru, ani opium, ani ciebie, błąkać się w przestworzu, łamiąc ręce i wołając, jak moja matka „cierpię“! Oto, co mnie czeka, oto, co mam przed sobą! Oto przyszłość, o której mi marzyć każe religia, na którą mam zasłużyć, dręcząc się na tym świecie, poszcząc, dając jałmużny, nie klnąc i nie pożądając żony bliźniego swego!...
Odtrącił od czoła rękę Heleny i zaczął obiema rękami targać swe długie i sklejone potem włosy.
— Kto mi powie — jęczał — kto mi powie, co mnie czeka, kto mi powie!
Głos jego nie miał echa.
Helena siedziała sama chmurna i niepewna. Te trzy tygodnie spędzone przy boku tego człowieka i ją zaczęły rzucać w przepaść przestrachu przed możliwością zgonu.
Po raz pierwszy w życiu zastanawiać się zaczęła, że każde istnienie kończy się śmiercią, że ona sama, tak jak te trupy, które oglądała w katakumbach, zaśnie i kto wie, może agonia jej przewlecze się całe lata, aż do chwili, w której ostatni pyłek zaniknie, przetworzony w kuchni natury.
Uczona powierzchownie religii, nie znajdowała w swych wiadomościach odpowiedzi na to pytanie. Pochwytane „po łebkach“ teorye filozoficzne wydawały się jej teraz zbitym kłębem mgły gęsiej i oddalonej. Jedynie teorya transformizmu została się jeszcze na dnie jej duszy. Lecz czyż mogła powiedzieć a nawet wyobrazić sobie, jak się taki proces odbywa i czy trup nie cierpi, nie czuje stokroć więcej, niż żywa istota.
— Kto mi powie? — wołał Siennicki, wyciągając przed siebie długie, chude ręce, jak gałęzie bezlistnej wierzby, tragicznej i w noc czarną zrozpaczonej.
— Kto mi powie!...
Helena zasłoniła oczy.
— Nikt — wyrzekła — matka pana mówi „cierpię“, ale to nie ona, to ty wołasz za nią cierpię i swej skardze jej kształt nadajesz...
Siennicki szybko odwrócił się ku Helenie.
— Tak myślisz — zapytał zmienionym, prawie radosnym głosem, może masz słuszność. Może tam się nie cierpi a może (co najlepsze) nic się nie czuje! Och, gdyby tak było!... Heleno, gdyby tak było!...
Zaczął śmiać się, szlochając. Ocierał łzy frendzlami szala Heleny.
— Znów zgubiłem chustkę do nosa — wyrzekł prawie wesoło, koło mrowiska, tam, gdzie był trup ropuchy!
Zamilkł znów i po chwili dodał:
— Czy pani przypominasz sobie, jaki to był dziwny trup? Łapy rozkrzyżowane, ot, prosto ludzkie ręce, wołające ratunku, dziwny był trup, ręczę, że się będzie nam śnił...
Wiatr przeciągle zajęczał wśród krzaków.
— Jak się drzewa skarżą — wyrzekła Helena — nie my jedni cierpimy, wszystko cierpi dokoła nas...
Lecz on szybko jej przerwał.
— Nikt nie cierpi chyba tyle, ile ja — wyrzekł — nikt, większa suma cierpień byłaby niepodobną do zniesienia...
Nagle schwycił ramię Heleny i ku sobie ją przyciągnął.
— Ciemno jest — skarżył się — nie widzę twych oczów, moja uzdrowicielko, ręka twoja już na mnie nie działa, chciałbym spróbować innego eksperymentu!
Helena próbowała się bronić.
— Czego pan chcesz jeszcze? — zawołała — widzę, iż rzeczywiście uspakajasz się przy mnie, dlatego bez oporu idę za tobą, kładąc ci rękę na czole, lecz nie wymagaj nic więcej odemnie, będę zmuszona bowiem zerwać naszą... przyjaźń a uczynię to... możesz być tego pewnym...
Lecz on z nadzwyczajną siłą przytrzymywał ją przy sobie.
— Zerwać? — powtórzył — zerwać ze mną, oddalić się, to niepodobna, połączył nas łańcuch nerwów i nie wiesz chyba, że jest to łańcuch nierozerwalny i silniejszy, niż śmierć. Drżysz, widzisz, tak jak ty na mnie, tak ja oddziaływałem na ciebie... Och, uspokój się, nie jestem dla ciebie mężczyzną, ty dla mnie nie jesteś kobietą, jesteśmy istotami bez płci i zmysłów, jesteśmy dwojgiem potworów, które nigdy nie zaznają rozkoszy pieszczoty, lecz nawzajem, my dwoje, ty i ja, dopełniamy się w szaleństwie naszych nerwów i tak jak ty zbliżeniem twojem, spojrzeniem, dotknięciem, paraliżujesz na mgnienie oka mózg i nerwy moje, tak samo i ja niedługo niezbędny ci będę, bo gdybyś nawet nie była kłębem rozszalałych nerwów, to ja cię taką uczynię, słyszysz, ty, nie kobieto, ale istoto, będąca już moją niezaprzeczoną własnością...
Drżącemi rękami porwał Helenę i szamocząc, przerzucił ją przez swe kolana. Helena upadła na wznak, uderzając o ziemię głową. Porwała się natychmiast, drżąc z przerażenia i zdenerwowania, lecz ręce Siennickiego ściskały ją jak kleszcze.
— Nie widzę oczów twoich — mówił zdławionym, charczącym głosem szaleniec, daj mi twe usta, niech one mnie obezwładnią, na chwilę, na jedną chwilę.
I porwawszy głowę Heleny, delikatnie wargami do jej warg przylgnął.
W tej samej chwili Helena szamotać się przestała. I ona doznała wielkiej ulgi w tem zbliżeniu. I ją pochwyciły kleszcze niewidzialnej stalowej dłoni i mózgiem jej wstrząsnęły. Na chwilę zamarło w niej serce. Przypomniała sobie, iż raz już w chwili użycia chloralu doznała podobnego wrażenia. Zamknęła oczy, Siennicki wargi swe od jej ust oderwał i w tej chwili miliony szpilek zaczęły kłuć jej ciało i w mózg się wpijać. Bezwiednie więc, instynktownie zapragnęła powtórzenia pocałunku. I nie odpychała już teraz twarzy Siennickiego, która pochylała się nad nią, szukała sama ust jego, szepcząc:
— Och, jak to denerwuje!...
Wiatr zawył wśród gałęzi drzew i liście zaczęły tańczyć farandolę pod stopami tych bezpłciowych kochanków, chylących się ku sobie, jak dwie lilie wpośród nocnej ciemni.
Pocałunki ich były czyste i według świata nieskalane. Nerwy zastąpiły zmysły i wygnały je z tych ciał, dręczonych i bezsilnych. Nerwy łączyły ich usta, wiązały ich wargi. Każde z nich egoistycznie pożerało siłę drugiego, czerpiąc w tej chwili ulgę w swem cierpieniu. Bezpłodną i zabójczą była ta pieszczota, która płaszczem nietoperza wykwitła powoli z obłudy ludzkości i tajemniczą a mistyczną swą potęgą rozsiała się zuchwale, zabijając naturalną a więc moralną stronę aktu tworzenia.
I wśród tej nocy letniej, gdy kwiaty kwitły i woniały, drzewa strząsały swe pachnące płaty a na ciemni nieba z po za chmur błyszczały brylanty gwiazd, dwoje tych młodych ludzi konało niemal w denerwującym szale, zaciskając dokoła siebie węzły tajemniczej siatki, złożonej z ich nerwów, które brutalnie szarpały nimi, wpijając się w ich mózgi stalowemi szponami drapieżnego ptaka.



III.

Niedawno wstało słońce.
Od wschodu niebo było jeszcze całe różowe i tylko ku górze sklepienie całe zasnute było masą szarych chmur, szarych, o stalowych odcieniach.
Drzewa zmoczone nocną ulewą, całe srebrne od kropli deszczu świeciły się zdala tem srebrem ośnieżone.
Dachy domów błyszczały, obmyte potokiem wody, tu i ówdzie z rynny sączył się cienki strumyczek. Dziewki bose w podniesionych spódnicach biegały, klaszcząc po błocie olbrzymiemi stopami.
W zakładzie hydropatycznym powoli życie budzić się zaczynało. Okna otwierały się zwolna i coraz jakaś twarz żółta i od snu nabrzmiała ukazywała się na ciemnawem tle wśród okiennej ramy. Na część dachu płaską w formie tarasu wynosiła służba krzesła i fotele, ustawiała stoliki i podnóżki. Chłopka w czerwonej chustce na łysej prawie głowie stała na schodach ganku, trzymając w ręku olbrzymi dzban poziomek. Gospodyni zakładu, w czarnej sukni i perkalowym w kratkę kaftaniku, przesypywała z hładyszki maliny do wielkiej salaterki, którą trzymał w ręku bosy wyrostek.
Obok gmachu, łazienki (długi wąski budynek) zamknięte były i tylko służący w otwartych drzwiach małej przybudówki liczył serwety poznaczone dużemi czerwonemi literami.
Kilka kur skakało po świeżo założonych klombikach, po których wiły się pomarańczowe nasturcye. Od strony lasu, którego wał czerniał w oddali przysłonięty szafirowym welonem powietrza, płynęła woń żywicy i świergot ptaków.
Opodal od zakładu mury świeżo zbudowanego hotelu wznosiły się ostre, białe, przecięte tylko wielką czarną tablicą ozdobioną żółtemi literami. W hotelu wszystkie okna były szczelnie zamknięte i tylko na dole kelner we fraku i w starych lakierkach, otworzywszy bilardową salę, czyścił sukno, wznosząc dokoła sine tumany kredy. Naprzeciw hotelu, drugi niewielki domek, obrośnięty dzikiem winem, miał zielone żaluzye pozamykane nadzwyczaj szczelnie.
Dobrobyt, spokój, łagodne szczęście zdawało się owiewać razem z wonią świerków i jaśminu ten kąt, pełen zieloności i ciszy. Niebo, które powoli przybierało barwę błękitu, słońce wydobywające się z za chmur zwycięzkie lecz nie brutalne, kształty domów i zabudowań, kolory kwiatów — wszystko miało w sobie jakiś spokój raz puszczonej w ruch maszyny. Wszelkie przewroty społeczne, walka o byt, krwawe starcia się stronnictw, czerń nędzy i głodomorów jęki, szaleństwa miłosne, skarga proletaryatu, wszystko to zdawało się omijać ten kąt cichy i zielony, domagający się baranków białych, dziewic w muślinowych sukniach, siwowłosych sług, dźwięków szpinetu, robót kanwowych, dymu fajek i partyi szachów z proboszczem. A jednak, we wnętrzu tych domów szalały nerwy i mózgi całych setek tych, którzy cierpieli nie „za swoje grzechy.“
Grzechy? — czyż tego wyrazu użyć się godzi wobec tej generacyi, która nie w grzechu lecz w łzach i smutku została poczętą? Grzechem tylko, za który ona pokutowała, były fatalne warunki, w jakich wychowaną została. Nie rozwinięto w tych kłębkach nerwów ani śladu woli, poddano je wszystkie dawnemu regulaminowi wychowania. Kobiety zamknięto w ciasnych klatkach pensyjnych, mężczyzn podcięto batem, na którego rękojeści wypisano słowo „karyera“. I zaczął się ów karkołomny wyścig, do którego stanęły kobiety, chcąc odrazu zrównać w biegu mężczyznom; mężczyznom, którzy gimnastykowali swe władze umysłowe od wieków i drogą dziedziczności łatwość większą w chwytaniu wiedzy posiedli. Zanim jednak wszyscy dobiegli do mety, większa ich liczba padła, wijąc się w kontorsyach a ponad nimi, rozwiewając płachtę purpury, opadła nagle zjawiająca się dżuma nerwowością nazwana. Powiała swą płachtą i ta na strzępy się rozpadła, na strzępy neurastenii, z której jak dwa potworne kwiaty nagle wytrysły histerya i hypokondrya. I pierwsza opadła na skronie i ciała kobiece, siekąc je niemiłosierną rózgą spazmów, ataków i wrzasku. Jak żmija wśliznęła się w ich ciało i dławić zaczęła gardła, wywoływać miraże chorób, wyprężać w kataleptycznych odrętwieniach. Były to średniowieczne opętania nagłe, przez tłum uważane jako „zmysłowe“ zachcianki a przecież dalekie zupełnie od owych zmysłowych instynktów.
Druga część płachty w formie hypokondryi okryła nagle umysły mężczyzn. I młode te ciała chylić się poczęły ku ziemi, przygniecione nagle czarną masą cierpienia. Miłość zaczęła powoli wygasać i nie widziano już gimnazistów, rumieniących się na wzmiankę o przyjaciółce siostry. Dzieci te, zdruzgotane neurastenią, z przekrwionym mózgiem, z obolałą głową, z sercem kołaczącem się gwałtownie wśród zapadłej klatki piersiowej, pochylały się nad masą książek, z których starały się wyssać, jak najszybciej i najprędzej jak najwięcej wiedzy. Aż wreszcie cała ta armia, pędzona w dal, w takt muzyki rozszalałych nerwów, przypadła do stóp lekarzy, żądając ratunku, ukojenia tej jakiejś tajemniczej siły, która „na zewnątrz“ zdawała się szarpać nimi, chłostać i z ostatnich sił odzierać.
I w ten zakątek cichy, wśród świerków prawie czarnych tak ciemną była zieleń ich gałęzi, spadła szarańcza zdenerwowanych istot i z pod ziemi prawie, w przeciągu roku niespełna, wyrosły budynki Zakładu. Niedługo przyłączyły się hotele, prywatne domki i z różnych stron kraju ściągać zaczęły postacie wychudłe, nędzne, drżące, potykające się, częściowo sparaliżowane, niespokojne, nawpół ślepe lub głuche, drgające tańcem św. Wita, padające na ziemię z oczyma nieruchomemi, wpatrzonemi w niebo, lub ryczące dzikiemi, nieludzkiemi głosami, wyrzucając z ust pogryzionych do krwi, sprośne słowa razem z płatami żółtawej piany. I w tę głuszę leśną, wśród której gwarzyły ptaki a płonęły jagody, przywlokły się kobiety zgięte w pół, zwiędnięte w chwili rozkwitu, z krzyżem obolałym, mdlejące pod naciskiem, z dłońmi okrytemi potem, z łonem rozdartem bolesnem macierzyństwem, które je wiecznem kalectwem na resztę życia napiętnowało. W ślad za niemi, za temi siostrami starszemi które nie były w stanie urodzić dziecka, przyszły młode dziewczyny blade, jak trupy z cienkiemi biczami warkoczy na zgarbionych plecach. Oczy obrzękłe od ślęczenia nad geometryą lub algebrą, szukały nawet w tej leśnej głuszy książki, broszury, świstka zadrukowanej bibuły; a gdy rozkazem lekarza wszelkie czytanie wzbronione im zostało, siedziały cicho na trzcinowych fotelach i w myśli przeżuwały truciznę, która je na bezpłodność i śmierć przedwczesną skazywała. Naprzeciw nich, młodzi chłopcy, pochyleni, chmurni, smutni, zatopieni w myślach o własnych cierpieniach, z obawą wiekuistą czy to anewryzmu, czy to tabesu, czy to paraliżu częściowego, ofiarowywali tym wybladłym dziewczynom „flirt“ denerwujący i fatalny, kwiat rozpusty nerwów i zaniku siły twórczej. Blade dziewczyny, blade mężatki, dla których naturalne objawy miłości ich mężów stawały się męczarnią, skwapliwie wyciągały ręce po te egzotyczne kwiaty nowego rodzaju bezpłodnych i „idealnych“ stosunków. Był to platonizm, upiększony drganiem chorych nerwów, niegrzeszny według formułek moralności i dozwolony a nawet przyjęty przez osoby z „towarzystwa“.
Czasem doktór puszczał w taniec lub na teren lawn-tennisa, te wszystkie kaleki moralne i fizyczne. Jak mary, zmęczone długiem błąkaniem, tak przesuwały się te istoty pod cieniem drzew i w kłębach woni kwiatów. Ponad niemi, strojnemi w jasne delikatne barwy, które na szmaragdowem tle trawników błyszczały drogocennością pereł, opali i turkusów w promieniach letniego słońca, unosiło się straszne widmo, które w mózgu każdego z tych nędzarzy rodziło się, nabierało kształtów i dochodziło do rozmiarów olbrzymiej potęgi. I wszyscy byli podlegli pojawieniu się tej mary, która im sen z powiek płoszyła, mężatki o zbolałem łonie, dziewice blade i zgarbione, młodzi chłopcy pochmurni i pochyleni, jakby od uderzenia pięści, literaci i artyści o przekrwionych od płodzenia na termin dzieł sztuki mózgach, buchalterzy i kasyerzy od milionów cyfr drgających przed ich oczyma, szwaczki od szycia na maszynie, wszyscy ci, którzy, czy to umysłem, czy fizycznie pracują, cała ta falanga zdręczonych nadmierną pracą, wytwarzaną jedynie siłą nerwów, przed oczyma swemi dniem i nocą miała jedno i to samo widmo.
Widmo piekielne, potworne i smutne. Widmo gorsze od widma wścieklizny i straszniejsze od śmierci samej.
Widmo teoryą dziedziczności dowiedzione, nieuniknione, stające przed każdym hypokondrykiem, każdą histeryczką, jak pikieta śmiertelna, widmo — obłąkania!...
I histerya, hypokondrya, neurastenia, newralgia, dyspepsya, podagra, halucynacye, migreny, spazmy, epilepsya, pijaństwo — wszystkie te chłosty i plagi dziedziczne lub okolicznościami często wynikłemi z ustroju społecznego, często wskutek przepracowania myślowego ludzkości nabyte, owe wiedźmy o potwornych rózgach, chłoszczących najczęściej niewinne istoty, jak piekielna orkiestra, jak chór potępionych sił brutalnych i dzikich zataczały koło, grając palcami ze stali na harfach ciał ludzkich, ciał, co już jak szmaty biedne i wiekami nękane od żywiołów, od wody, od powietrza ratunku żebrały.



IV.

Powoli powracała z lasu gromadka trzymającej się pomiędzy sobą „koteryi“.
Bo i tu, w tym przedsionku szpitala waryatów lub grobu, były, jak wszędzie u nas, „koterye“.
Ścieżką więc, ciągnącą się wzdłuż rowów, biegła Żabusia, ciągnąc za sobą Nabuchodonozora, ubranego w suknię „empire“, która się po ziemi wlokła i w olbrzymią kapotkę Greenway, z której pyzata twarz dziewczynki czerwieniła się jak piwonia, owinięta w arkusz białego papieru.
Naturalnie, za Nabuchodonozorem pędził Drzewiecki, ubrany, jak kupczyk paryzki, przyjeżdżający, w niedzielę do Trouville. A więc biały flanelowy garnitur, koszula bez kamizelki na brzuchu nadzwyczajny pas z szafirowego jedwabiu, także krawat i na ogolonej, jak pałka głowie, mały słomkowy kapelusik, okolony szafirową wstążką.
Za nim powolnym i widocznie strudzonym krokiem postępowała młoda kobieta, wysoka i tak w pasie cienka, iż zdawało się, iż lada chwila przełamie się i rozpadnie na dwoje, jak węgorz tasakiem nielitościwej kucharki przecięty. Szła i słaniała się, ręce trzymała odstające od bioder a twarz jej bladła i czerwieniała naprzemian. Miała prześliczne rysy i wielkie, podsiniałe oczy. Ubrana była w blado-zieloną, niezmiernie lekką suknię i olbrzymi kapelusz, okryty koronką.
Za nią szedł Boniecki, wysoki, siwawy, odziany byle jak i z troskliwością na młodą kobietę spoglądał.
— Zmęczyłaś się, Andziu? — zapytał — czy chcesz, ażebym ci podał ramię?
— Nie, tatku — odparła, nie odwracając się młoda kobieta — dziękuję, nie jestem wcale zmęczona!
— A chód twój niby widma, które sunie. Po nocnej rosie, w kaloszach iluzyi, zachichotał Szerkowski.
Zdjął z głowy swój pomięty kastorowy kapelusz i szedł tak z odkrytą łysiejącą czaszką, na której promienie zachodzącego słońca znaczyły się krwawym półsierpem.
Pani Andzia wzruszyła ramionami.
— Dlaczego: w kaloszach? — zapytała.
— Bo stąpasz tak cicho, iż rzekłbyś, jaka mara, albo inne licho, co przemknąć się stara, w promieniach miesiąca, jest bowiem cierpiąca na żołądek lub utratę wiary, gdyż te choroby obecnie są bardzo modne a modniejsze jeszcze leczenie się na dyspepsyę masażem, na niedowiarstwo zaś apoteozowaniem legendy!
— Nie mam ani dyspepsyi, ani nie straciłam wiary — odparła pani Anna.
— Wierzę, iż nie masz pani dyspepsyi — roześmiał się literat — trzeba mieć na to żołądek a pani powiewnością swoją doprowadziłaś ten organ do stanu zaniku, co zaś do wiary, nie mogłaś jej pani stracić, boś jej nigdy nie miała!
Pani Anna stanęła i, oddychając ciężko, odwróciła się ku Szerkowskiemu.
— Przepraszam pana!... wychowałam się w klasztorze i do dziś dnia spowiadam się i chodzę na mszę.
— Czegóż to dowodzi — odparł Szerkowski — jeżeli się pani wychowałaś w klasztorze, tembardziej nie mogłaś nabrać gruntownej wiary. W magazynach en gros nie możemy nigdy ubrać się starannie i znaleść coś dopasowanego do swej istoty. Tam, gdzie pani byłaś, wyrabiano wiarę na transport, tak jak ceratowe kapelusze. Wsadzono pani na głowę byle jaki kapelusz, za obszerny lub za ciasny... peu importe, jazda w życie! — z taką budą na głowie... Dlatego też ścisnęłaś pani serce gorsetem a wiara lata ci po głowie, jak za duży kapelusz...
Andzia wzruszyła ramionami.
— Z panem niepodobna rozmawiać — wyrzekła.
— Naturalnie — odparł Szerkowski — pani wiesz przecie, że jestem tabetyk, pół geniusz, pół bydlę, piszę czasem rzeczy genialne, które mi płyną z pod pióra, jak słowa honoru z ust mężczyzn a czasem spiję się, zasnę gdzie na ławie, zrobię skandal w szynku i z kochanką moją, delirium tremens, de pache pójdę za kratę. Taka piękna dama, jak pani, nie powinna ze mną wdawać się w rozmowę. Jesteś pani na to za piękna, za cienka w pasie i taki jeden z przeklętych poetów, jak ja, nie nadaje się dla pani nawet do przedflirtowej pogawędki. Emancypacya kobiet jest dla pani obcą, o żyjąca werweno; o arcydziełach Ontamary, japońskiego mistrza, nie wiesz nic zapewne, walka dekadentów z naturalistami nie narusza twego spokoju a o „moralności panów“, gołębia twa głowa niema wielkiego wyobrażenia...
Lecz Anna, nie słuchając go, iść naprzód zaczęła, oglądając starannie koronki swej różowej parasolki, które gdzieniegdzie rozdarły się o przydrożne ciernie. Szerkowski zbliżył się do Bonieckiego, który, kapelusz na oczy zacisnąwszy, szedł za córką i widocznie myślami gdzieindziej błądził.
— A co pan dobrodziej myśli o „moralności panów“, Herrenmoral? — zapytał go nagle Szerkowski.
Boniecki, wyrwany ze swego zamyślenia, milczał przez chwilę, wreszcie powoli, jakby ważąc każde słowo, mówić zaczął:
— Ano, sam nie wiem!... Dałeś mi pan koniecznie owego Nietzschego i to urywane świstki. Przeczytałem go, czuwając przy córce podczas jej ataków. Zdałoby się kilku takich blonde Bestien teraz na świecie, bo inne dzieci by się porodziły przynajmniej i nie obwijaliby was w mokre powijaki i kołdry i nie gnietliby wam brzuchów i pleców, jak ciasto w niecce. Ale skąd pan chcesz, aby takie blonde Bestien przyszły, kiedy to mają być nietylko fizycznie, ale i umysłowo rozwinięte wyjątkowo istoty. A tyleż się przez te wieki a zwłaszcza przez ten ostatni nazbierało owej „wiedzy“, że już biedny ludzki mózg nie może podołać i chcąc się „rozwinąć umysłowo“, trzeba „zwiędnieć cieleśnie“. A więc logicznie biorąc owe rzeczy, te marzenia owego pana Nietzschego, to nielogiczne mrzonki i nie jego Herrenmoral zbawi świat. I wiesz pan, im więcej na was patrzę, im więcej się zwłaszcza wam „inteligentnikom“ i tym „z miasta“ przypatruję, tem smutniej zaczyna mi się przyszłość ludzkości przedstawiać... Jesteście narwani, nielogiczni, co chwila zmieniacie przekonania, jeśli który z was ma talent, to go oszpeci jakiemiś przybudówkami, co to ni przypiął, ni przyłatał; nie możecie spokojnie oto pracować ludziom na korzyść, tylko szastacie się z filozofią na prawo i lewo... Tezy, tezy, wiecznie tezy... Ot patrzcie, jak dawniej pisali, to nam wystarczało przecież.
— Wam! — przerwał Szerkowski — ale nie im!...
Ręką ukazał na dwoje ludzi, idących osobno ścieżyną, snującą się wśród pola, pochylonych ku sobie i rozmawiających cicho.
Dziewczyna miała ciemno-fioletową bluzę, przepasaną żółtym paskiem a nad pochyloną głową rozpięte koło bronzowej parasolki.
Mężczyzna, młody chłopak, dzieciak prawie, o jasno popielatej konopiastej grzywie, o szerokich chłopskich ramionach, zgarbionych i całej postaci upartej, niby w miedzę wrośniętej a przecież wlokącej się, jakby za jakimś niewidzialnym pługiem, który go ciągnął, szamocząc i wyczerpując z sił, niby owego konia, po za pędzącą w dal, na jarmark, bryką.
Boniecki rękę do oczów podniósł, przysłonił je i długo na idące wśród ścierniska dzieci patrzał.
— Tak — wyrzekł — masz pan racyę, nie dla nich! wczoraj znalazłem ich książki, które przed doktorem pod krzakami chowają. Czego tam nie było!... całe traktaty!
Mrużąc oczy, w jasnowłosego towarzysza idącej ścierniskiem dziewczyny się wpatrywał.
— Patrz pan, oto blonde Bestie, rozwinięty fizycznie, rozwinięty umysłowo, podobno serce dobre, pochodzi z kurnej chaty, rozmawiałem z nim. Od dwunastego roku pozostawiony sam sobie, lekcyami na życie zarabia. Kto wie, może to nadczłowiek pana Nietzschego?
Szerkowski ramionami wzruszył.
— A alkohol? Co pan zrobisz z dziedzicznością alkoholizmu? Jeśli z kurnej chaty wyszedł, toć gorzałkę ma we krwi, jeżeli nie zacznie pić, będzie się tarzał w jakiej nerwowości, będzie miał w sobie namiętność jakąś, która go strawi, zje. Nie on, to jego syn, nie syn, to wnuczka pić zaczną, będą, muszą. Patrz pan, osiemnaście lat, niby szkielet, zdrów jak nowe rusztowanie, a spójrz pan na tę twarz opuchniętą, na ten kark schylony od neurastenii mózgowej, na te oczy zmęczone bezsennością, na ten zupełny brak pociągu zmysłowego, który to pociąg jest poprostu objawem potrzeby twórczej. Nie, nie on będzie ową blond bestyą. Cierpliwości, spadnie nam ona z innej planety razem z gradem meteorytów. Znajdziesz ją pan kiedy nagą, jak pierwszego człowieka na świeżo zoranem polu...
Boniecki westchnął i ręką machnął.
— Tego się już nie doczekam, stanie się to chyba w przyszłem stuleciu...
Lecz Szerkowski zanosić się ze śmiechu zaczął.
— Ani w przyszłym, ani w żadnym — wołał ironicznie — rasa ludzka ginie, panie dobrodzieju, jak krynoliny i twórcy epopei!... Zamiera, zdycha, zdy-cha!... Anemia, niepodobna dłużej istnieć, węglem byliśmy żarzącym, gaśniemy, gasnąć musimy!... Co nastąpi? Odwet zwierząt!... Zemszczą się!... My skarłowaciejemy, sfiksujemy i musimy zginąć z powierzchni ziemi!... I znów inne bydlę, to najinteligentniejsze, straci sierść, stanie na dwie łapy, zamiast kopyt mieć będzie paluszki i paznokcie i powie, biorąc się pod boki — jam królem stworzenia!... Będą więc znowu uniwersytety, drukarnie, koleje i zakłady hydropatyczne. I tak w kółko, w kółko!... Kręć się wrzeciono, cicho, cicho, aż słońce zgaśnie... Nagle zatrzymał się, patrząc na dwoje młodych ludzi, którzy zeszedłszy ze ścierniska, przyklękli przed olbrzymim kamieniem, sterczącym nad brzegiem strumyka.
— Cóż to — zawołał — ci państwo, przestawszy uszczęśliwiać ludzkość teoretycznie i według recept, klękają teraz przed ołtarzem natury i biorą ślub przed wymoczeniem nóg w strumyku?
— Nicby w tem nie było nadzwyczajnego — wyrzekł Boniecki — podobno się kochają, są zaręczeni...
Szerkowski śmiał się tak serdecznie, że z krwią zapłyniętych źrenic łzy sączyć mu się zaczęły.
— Kochają się, zaręczeni!... Towarzysz i towarzyszka, brat i siostra, odtrącenie brutalnego zmysłowego aktu, unicestwienie swego ja w dążeniu do ogólnego dobrobytu, dwa sypialne pokoje na dwóch krańcach domu, studyowanie przyczyn zwyrodnienia i zapominanie w antraktach o posiadaniu dzieci, oto ich miłość, oto ich narzeczeństwo...
Boniecki ramionami wzruszył.
— Trudno im to mieć za złe — odparł — zapatrują się na życie i na swe obowiązki względem ludzkości inaczej może, niż my dawniej...
Umilkł na chwilę, poczem dodał łagodnym głosem:
— Pan drwisz z nich, ja zaś przeciwnie. Dziwię się, milczę i czuję, że mi ci smarkacze imponują tą swoją powagą i podjęciem się spełnienia zadania, któremu Atlas nie podołałby. Widzisz pan, ja należę do tej kategoryi „starych“, co to nie szarpią się, nie złorzeczą, nie plują na młodszych, lecz spełniwszy to, co spełnić im było przeznaczone, patrzą spokojnie, bez uprzedzeń na tych, co z ich łona wyszli. Tylko... w ostatnich czasach zaczynam poprostu czuć zawrót głowy. Co kilka lat zmiana! Co kilka lat inna warstwa pnie się w górę. Jakaś teorya, jakaś idea nie trwa dziesiątek lat, ale kilka zaledwie, czasem dwa, czasem rok. Zaczynam się gubić w tym braku jednolitości i dlatego z trwogą czasem, lecz bez nienawiści, rzucam pytanie, dokąd idziemy!...
— Przedewszystkiem do zakończenia wieku oryginalnie i ciekawie — odparł Szerkowski — ciekawie, to słowo modne obecnie, najmodniejsze! Wszystko teraz jest ciekawe, nawet i Bóg sam, którego ci państwo analizują, filtrując jego wielkość przez pryzmaty oderwane z kandelabrów, strojących ich duszę...
Obejrzał się dokoła i parsknąwszy śmiechem, wskazał drżącą ręką na schodzącą ku strumykowi parę.
— Oto analizator i niańka swego ja. A oto Fin-de-siècle’istka!...
Odwrócił się szybko ku Bonieckiemu.
— Pan nie wie, co to znaczy Fin-de-siècle’istka? To nowy wyraz, ukuty ze wszystkich „tyzmów“ całego wieku... Jakie są cechy takiej gąbki moralnej, fizycznej i umysłowej? Niech pan obserwuje panią Świeżawską a dowie się pan więcej, niż z mej obłąkanej i bezładnej gawędy!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Środkiem pola, ku strumykowi, przy którym klęczała Rózia, jej „narzeczony“, pan Józef, osiemnastoletni chłopak, Żabusia, Nabuchodonozor i Drzewiecki, szedł wolno Siennicki, mając obok siebie sunącą, jak cień Helenę.
Bladoliliowe światło, rozwłóczące się już po ziemi, jak przedświt wieczoru, służyło za tło powietrzne tym dwu postaciom, które, milcząc, zatopione w owej mgle różowawej coraz wyraźniej rysowały się w przestrzeni.
Sylwetka Heleny wydawała się nadspodziewanie powiewną. Okrągłość bioder i ramion znikła. Tkanina blado-zielonej sukni owiewała ją, jak chmurą. Pod aureolą żółtego, słomkowego kapelusza twarz drobniała, objęta pasmami lekko skarbowanych włosów, które wzdłuż policzków popielato złotą ramą biegły i z tyłu w duży węzeł zebrane, kark cały zasłaniały.
W pasie czarna aksamitka szeroka, spięta klamrą z perłowej masy, przecinała jej postać. Na rękach długie mitenki ażurowe jedwabne, szyja odsłonięta i objęta fałdami białej muślinowej chusteczki.
Całość, bardzo szczęśliwie naśladowana z „Magazynu dla młodych panien“ (rocznik z 1832 roku). Wychudzenie całej tej postaci biło w oczy; bladość twarzy, sztucznie sokiem cytrynowym i białkiem jajka do porcelanowej gładkości doprowadzona, dziwiła i zastanawiała. Powieki, szafirem zabarwione, sine i ciężkie, opuszczały się na oczy, jakby zaspane i rozmarzone. Ile octu, iodure de potassium, gimnastyki, wody azotowej — musiało kosztować Helenę to nagłe i tak szybkie przeobrażenie się w idealną i powiewną piękność ze Stendhalowskiej epoki — wiedziała ona jedna tylko. Choroba jej nerwowa, rozwijająca się teraz powoli, ale niezmiernie silnie, przyczyniała się do tej przemiany. Z „Magazynów mód“, w pokoju babki nagromadzonych, z jej miniatur, rysunków, wreszcie z własnych przeżytych chwil (owych suchotniczych, w chwili stosunku z Hohem), Helena zaczerpnęła główne rysy do obecnej swej postaci. Ów platonizm praktykowany z Siennickim, platonizm, będący rozpustą dwóch nerwowych istot, zdawał się jej być anielskością samą. Nie stąpała teraz po ziemi, płynęła, nazywając brudem każde prawidłowe, zmysłowe zetknięcie.
Powoli, płynąc wśród ścierniska, doszli oboje do gromadki osób, pochylonych nad kamieniem, na brzegu strumyka. Z drugiej strony pola Boniecki i Szerkowski nadciągali także. Przed nimi szła wyprostowana i sztywna Anna, cała różowa pod różową osłoną swej wielkiej parasolki.
Helena, doszedłszy do kamienia, ujrzała, iż przedmiotem powszechnej uwagi jest mrowisko, „ich mrowisko“, jak je nazywała, gdyż odkrywszy raz z Siennickim ową rzeczpospolitą zwierzęcą, codziennie przychodzili tu we dwoje niszczyć, rozrzucać, rozkopywać, co stworzenia w ciągu nocy i dnia zdołały w rozpaczliwych wysiłkach zbudować. Siennicki niszczył to gniazdo z nerwowym jakimś gniewem, z podrażnieniem, które i jej udzieliło się szybko, łaskocząc jej nerwy karku, zgięć łokci, palców i kolan. Po raz pierwszy zrozumiała, że w zbrodni może być owo ukojenie nerwów i odtąd oboje, on i ona, popełniali codziennie zbrodnię niszczenia masy stworzeń, które nie miały prokuratora i do więzienia pociągnąć ich nie mogły. I wśród tego bladoliliowego nieba, w ciszy poranku lub wieczoru, budziły się w tych dwojgu „wyrafinowanych“, potworne instynkty zwierzęce. Cały szereg pierwotnych a mozolnych przetworzeń się wiekowych, na miliony lat się liczących, nikł. Z pod oszlifowanych irchą paznogci wysnuwały się pazury zwierzęcia, szczęki ściskał kurcz wścieklizny i, rzucając się na nędzną zdobycz bezbronną i drobną — ci dwoje, ona ściśnięta gorsetem, i przetworzona na zdolną do krystalizowania miłości istotę, on, zdenerwowany szaleniec, pielęgnujący swe długie ciało i pysk mrówkojada w worku surduta i kędziorach rzadkiej cuchnącej perfumami brody, wytępiali, niszczyli, nie mogąc tworzyć, buntem szalonym zdjęci, pragnąc siać dokoła śmierć i zniszczenie, skoro życie i tworzenie martwą literą dla nich się stało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ktoś znów zniszczył i rozkopał mrowisko! — zawołała Rózia, marszcząc brwi, pochylona nad płytą kamienia, po której uwijały się mrówki.
Helena zwolniła kroku i nieznacznie pociągnęła Siennickiego za łokieć.
— Nie mów pan, że to — my, szepnęła.
On kiwnął głową i, zmrużywszy oczy, patrzył gasnącemi źrenicami na zgromadzone nad mrowiskiem postacie.
Boniecki zbliżył się zainteresowany.
— Patrzcie — wyrzekł — mrówki leśne nad strumykiem, musiały się tu dostać, idąc po łupy. Natrafiły na gniazdo drobnych mrówek i zajęły je przemocą!
— Ote toi, que je m’y mette — dorzucił Szerkowski, walka o byt!... Vae victis!
— Nie, nie, wyrzekła Rózia gorączkowo — małe mrówki nie ustąpiły, są na spodzie, schroniły się, przekopią galeryę i umkną... Założą nowe gniazdo. Co za cudna organizacya!...
— Co za siła niespożyta — dodał Józef, również jak młoda dziewczyna przejęty odpornością tego styranizowanego i rozkopanego gniazda.
— Och, siła — rzuciła zdaleka Helena, uśmiechając się.
Przypomniała sobie, że rano dnia tego wytępiła najmniej pięćdziesiąt tych małych istotek końcem swej parasolki.
Lecz Józef swą głowę upartą, chłopską, czworograniastą podniósł i strząsnął z czoła całą masę konopiastych włosów.
— Spodziewam się, że siła — wyrzekł chrapliwym głosem — ktoś tu był, jakaś dzicz cywilizowana; kto, mniejsza o to, niszczyciele nie mają nazwy, dzicz ta wytępiła setkę, dwie setki, tysiąc tych zwierząt, rozbiła ich gniazdo, cóż ztąd, z wnętrza ziemi wyszły nowe setki, tysiąc tych zwierząt, rozbiła ich gniazdo, cóż ztąd? Z wnętrza ziemi wyszły nowe setki, nowe tysiące i gniazdo odbudowują... Czy to nie siła?...
Lecz nagle ozwał się skrzek Żabusi.
— Dobrze zrobili ci, co zniszczyli te szkaradne stworzenia, jedna ukłuła mnie w nogę!... Szkaradne poczwary!...
Piszcząc, parasolką zaczęła rozgniatać mrówki; zbrodnia jest zaraźliwa, jak katar. Drzewiecki ostrożnie nogę obutą w żółte nowe trzewiki wyciągał i zaczynał nią dusić drobne plemię.
Józef powstał z kolan i podał rękę Rózi.
— Chodźmy stąd — wyrzekł — nie mamy tu co robić!
Boniecki próbował uspokoić Żabusię.
— Pani dobrodziejko!... Któż widział... drażnisz je pani, kłuć jeszcze więcej będą...
Lecz ona, zaczerwieniona, przejęta chęcią zemsty, wołała:
— Niech mnie nie kłują, niech mnie nie kłują!...
Z boku Szerkowski śmiać się zaczął.
— Rozkoszna laleczka — rzucił przez zęby.
— Rozkoszna — powtórzyła Rózia — zła i niegodziwa!...
Lecz Szerkowski wciąż na rozstawionych szeroko nogach się kołysał.
— Pani też jesteś rozkoszna — wyrzekł, zwracając się ku Rózi — panią irytuje jedynie niszczenie gniazda, nad którem pani odbywałaś studya, patrząc pilnie na rozkład sił roboczych. Nie serce w pani drga, lecz wyrozumowana potrzeba, aby wszystkie kółka w społecznym zegarku szły w porządku i jedno popychało drugie. Pan Boniecki także nie potrafił znaleźć nic więcej dla powstrzymania zapędów pani Żabci, jak zagrożenie ponownym bólem fizycznym...
Zamilkł i, skrzywiwszy ironicznie usta, zawołał:
— Gdzież się kryjesz, ty, tak zwane serce, gdzież cię szukać, motorze palpitacyj i litościwych uniesień!
Lecz prawie z pod jego łokcia wypadła nagle mała istotka, zamiatająca ziemię dziwaczną suknią, odziana w olbrzymią kapotkę z nagiemi, szeroko rozłożonemi ramionkami.
Był to Nabuchodonozor, który po przez ściernie zdołał się przedostać do mrowiska i widząc spustoszenie, jakie w mrówkach czyniła jej matka i Drzewiecki, rzucił się na kamień, pokrywając nagiemi, tłustemi rączkami czarne trupki owadów.
— Nie zabijajcie małych czarnych ludziów — krzyczało dziecko.
Szerkowski wpatrywał się w to dziecko, leżące tak na szarej płycie kamiennej z rozkrzyżowanemi rękami, po których już łazić zaczęły czarne punkty mrówek.
Mrugnął kilkakrotnie źrenicami i nagle wykręciwszy się na pięcie, zawołał ze zwykłą ironią:
— Coup de théatre!... objawienie się serca w anielskiej piersi Nabuchodonozora!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Żabusia porwała córkę i, strząsnąwszy z jej „empire“ sukni mrówki, uprowadziła, rzucając na Szerkowskiego pochmurne spojrzenie.
Helena zbliżyła się powoli do mrowiska.
— Biedne stworzonka — wyrzekła obłudnie, głosem, który przypominał intonacyę Hohego.
Lecz Szerkowski delikatnie wyjął z jej rąk białą parasolkę w duże liliowe desenie.
— To dziwne — wyrzekł, ukazując brudnym paznogciem na skówkę, na której przyczepione wraz z odrobiną ziemi, czerniły się ciała rano pomordowanych przez Helenę mrówek, to dziwne, możnaby przysiądz, iż owe tysiąc zginęło z twej anielskiej parasolki, o Urszulo Mironet Balzaka!... Zapewne w chwili ekstazy miłosnego platonizmu, studyując swe ja i ja twego nerwowego dopełnienia, dopuściłaś się nieludzkiego czynu uwolnienia z ich cielesnych obsłonek tysiąca istot żyjących!...
Helena wzruszyła ramionami.
— Co pan możesz wiedzieć — wyrzekła, sznurując usta — a gdyby nawet tak było, mylisz się, nazywając okrucieństwem zabicie tego, co się męczy, to jest żyje... Przecięłam ich mękę, spełniłam czyn szlachetny... Oto wszystko.
Szerkowski pokiwał głową.
— Wygodna zasada — wymówił — a gdyby tak kto panią chciał uwolnić od życiowej męki...
— Och, byłabym mu bardzo wdzięczna!
Zmrużyła oczy, opuściła kąciki ust, oparła się z wyrazem znużenia na rączce parasolki.
— To dziwne jednak — śmiał się Szerkowski — że wy dwoje, pani i Siennicki, mówicie ciągle, iż nie dbacie o życie a tak troskliwie otulacie się wieczorem szalami i nie chcecie jeść niegotowanych owoców...
Siennicki zbliżył się a raczej przywlókł się ku Helenie.
— Dlatego — odparł — że chorować nieestetycznie nie zgadza się z mojem estetycznem wykształceniem, śmierć zaś, śmierć taka, jak ja ją pojmuję, jest często aktem pięknym i artystycznym. Natomiast niestrawność jest rzeczą brzydką i ośmiesza człowieka!
Szerkowski patrzył na nich ironicznie, kręcąc rozczochrane włosy zrudziałych wąsów.
— Panowie byli bardzo estetyczni — zadeklamował — a ja dodam: ale zarazem bardzo nielogiczni... Kilka dni temu napadaliście na pana Bonieckiego, że niepotrzebnie chce grać rolę litości i interwencyą swoją psuje cierpienie jakiejś istoty. Dziś, wpadacie pomiędzy dobrze się mające mrówki i pod pretekstem uwolnienia ich z doczesnej boleści, rozgniatacie je, jak ziarnka pieprzu na tym oto domowego chowu dolmenie... Jakiem prawem to czynicie?... O, nie odpowiadaj pan, to się na nic nie zda, wiem, że mi się znów sianem wykręcisz, bo pomimo swej neurastenii cerebralis, masz pan masę sprytu i potrafisz się wywinąć z każdej kwestyi, jak baletnica, co w bal-abilu swoje vis á-vis zgubiła.
Lecz Siennicki ręką machnął.
— Nie myślę się wykręcać, jestem zmęczony, nie mam ani sił, ani ochoty do dyskusyi.
— Jakżem zmęczony — wyjęczał Szerkowski — przebyłem dwadzieścia trzy lata życia i pół wiorsty wygodnej alei... Ciężar świata spoczął mi na barkach, ciężar świata i subtelność mego ja, które pielęgnuję mlekiem mego rozsądku...
Lecz Siennicki nie słuchał już słów dziennikarza. Szedł naprzód, wolno, pochylając się; wązki, długi, w swem tabaczkowem palcie, ze lśniącego sukna, które zwieszało mu się z ramion, jak z drewnianego wieszadła.
Szerkowski teraz na Helenę znów patrzeć zaczął.
— Pani też zaczynasz niańczyć swoją fizyczność — odezwał się, przypatrując się jej od stóp do głowy — uczesanie à la vierge, wiotkość anioła w sznurówce, brak tylko harfy i rzeczywistego romantyzmu duszy. Dlaczego pani jesteś tak ze sobą w niezgodzie? Nadajesz swemu ciału powierzchowność planującej po niebiesiech romantyczki a szarpiesz sobie duszę i nerwy zwierzęcemi niemal objawami.
Helena milczała.
Patrzyła teraz wprost w twarz Szerkowskiego, na ten śmiech, co mu pod skórą latał, śmiech zaraźliwy, smagający wszystko i wszystkich rózgą bezlitosnej ironii. Mimowoli, kąciki jej ust drgać zaczęły a przed oczy nasunęła się jej własna postać maskaradowo przebrana, śmieszna i snującą „nerwowy romans“ z tym długim mężczyzną, ubranym w palto po pięty i wlokącym nogi z rozpaczą potępieńca.
Miała przez jedną sekundę ochotę wybuchnąć śmiechem i zacząć drwić z siebie, z Siennickiego, z Szerkowskiego, ze wszystkich.
Lecz leniwym i przygasłym głosem Siennicki zawołał, nie odwracając nawet głowy:
— Pani Heleno!...
Odwróciła się i odbierając parasolkę z rąk Szerkowskiego, ujęła fałdy szerokiej spódnicy w rękę.
Szerkowski znów śmiać się zaczął.
— Idźże pani do swego dopełnienia — zawołał — Siennicki wygląda jak ten pan, który cień swój zgubił. Chciałem z panią... poflirtować — niepodobna! I pani lubisz estetyczne choroby... a ja dla pani z mojem pijaństwem, chropowatemi rękami i tabesem, przedstawiam, niedyspozycyę żołądkową... Idźże pani do swej nerwowo-romantyczno-cnotliwo-estetycznej choroby!...
Helena jednak nie odchodziła i delikatna, ładna, biała jak marmur w swych bladozielonych draperyach, stała przed Szerkowskim, którego zniszczona beżowa kurtka z obciągniętemi kieszeniami, flanelowa koszula, duże buty, ziemista cera i łysa głowa, z której literat zawsze zdejmował kapelusz, stanowiły brutalny kontrast z jej wyszukaną i wypieszczoną egoistycznie harmonijną postacią.
Pomiędzy nimi słała się ścieżka brunatna, porośnięta rzadką, zieloną trawą i ozłocona w tej chwili ukośną strugą zachodzącego słońca.
Oboje milczeli, patrząc sobie prosto w oczy.
Wreszcie Szerkowski przemówił pierwszy.
— Findesiècle’istka!...
— Dekadent! — odrzuciła Helena.
Parsknęli oboje śmiechem.
Nagle Helenę zdjął lęk.
Dlaczego się roześmiała w ten sposób nagły, szeleszczący w powietrzu, jak uderzenie szpicruty i kończący się urywaną nutą jęku puszczyka.
Porwała się i po ściernisku w stronę Siennickiego biedz zaczęła.
Szerkowski stał długą chwilę i wreszcie na kamieniu koło mrowiska usiadł.
Był sam jeden teraz, gdyż wszyscy już przeszli pole i ku zakładowi zmierzali.
Z twarzy Szerkowskiego znikł ironiczny uśmiech. Wpatrzył się zakrwawionemi źrenicami w słońce. Drżące ręce splótł na kolanach. Wyraz bezmiernego smutku wyrył się nagle w głębokiej bruździe, co mu nagie czoło przecięła na poły. Nie śmiał się, nie szydził. Milczał i w zachodzące słońce patrzył a w zielonych oczach mieniła mu się kopalnia purpurowych i złotych blasków słonecznych.
W oddali znikała garstka ludzi, coraz mniejsza, coraz czarniejsza, jak owadki, kręcące się wśród ścieżek leśnych.
Dzwonek jęczeć przestał i zaległa dokoła wielka, uroków pełna cisza.



V.

Powoli rozbierała się Helena, porzucając swą odzież w ciasnej klatce pokoiku.
Sosnowe łóżko zasłane jej błękitną, atłasową kołdrą, okno bez firanek, kilka prostych krzeseł, stół nakryty kawałkiem muślinu, na nim srebrne lustro i masa przyborów tualetowych.
W powietrzu, wyziew sosnowego drzewa, zmieszany z zapachem perfum, mydła i octu tualetowego.
Helena nie zapalała świecy, księżyc zawieszony srebrno-złotą masą, słał w jej okno jasne, niepokojące światło. Helena dawniej nie lubiła księżyca, zasłaniała szczelnie okna przed jego blaskiem.
Jakiś lęk, połączony z odrazą, budziła w niej ta srebrna masa tajemnicza, planująca w przestrzeni. Zimno ogarniało ją, gdy wchodziła w biel tego światła, które nie grzało, nie świeciło, lecz przeciwnie, zdawało się soki i ciepło ssać z ziemi, z ludzi, ze zwierząt, które wyły, wyciągnąwszy rozpaczliwie pyski ku niebu.
Wszystkie ody i sonety do księżyca, były przedmiotem żartów i drwin Heleny. Kiedyś, gdy była małem dzieckiem, tułała się romantycznie z babką po parku i zadzierała ciekawie głowę, ciągnięta jakby magnesem tą świetlaną plamą, okrążoną błyszczącem kołem, która zdawała się czasem walczyć z resztką dnia niknącego. Lecz po zamążpójściu, z chwilą wygnania ze swej duszy wszelkiej sentymentalności i księżyc, jak stary rekwizyt, został złożony do lochu, pełnego już przedmiotów, z których drwiła, lub których nienawidziła. Sentymentalna patelnia, jak ją Helena nazywać zaczęła, imponując jej tajemniczą siłą swoją, powoli zaczęła w niej budzić odrazę. I im bardziej odległą, niepochwytną a często majestatyczną w swym chłodnym spokoju „patelnia“ owa jej się wydawała, tem większą nienawiść i wstręt starała się Helena wzbudzić w sobie. Ludzie, marzący przy księżycu, tęskniący, wydawali się jej waryatami. W fazie praktyczności, pesymizmu a nawet zmysłowego szału, zasuwała szczelnie rolety.
— Nie znam nic głupszego nad księżyc — mawiała, wzruszając ramionami.
Lecz Siennicki wywołał w niej gwałtowną przemianę. Podczas pierwszego zaraz nowiu zaczął jej mówić o szalonym wpływie, jaki wywiera księżyc na istotę ludzką. Pod srebrnem światłem nocnego słońca, zaczął się analizować i suggestyonować jej owo rozprzężenie moralne, ów rozstrój umysłowy, który zwykł ogarniać i wstrząsać istoty nerwowe w chwili księżycowej pełni. Ona ukryła przed nim swój wstręt i przeciwnie, zaczęła udawać szalony pociąg do znienawidzonej przedtem planety. Udawała krótką chwilę, zbudziła się w niej bowiem rzeczywiście jakaś chęć ciągłego wpatrywania się w tę świetlaną kulę, kąpania się w jej srebrnych blaskach, zimnych i krew w żyłach ścinających, nie tęsknotę, nie sentyment odczuwać zaczęła na wzór romantycznych natur, lecz przeciwnie, ból fizyczny, kłujący, dojmujący pod czaszką, w uszach, wzdłuż krzyża i bioder, rozprzężenie zupełne nerwów, graniczące prawie z chwilową utratą przytomności.
I zanim księżyc znikł z szafiru nieba, Helena, zamiast wstrętu, miała dlań teraz kult nerwowy, wyczerpujący coraz więcej jej organizm.
Siennicki z ust jej ustami swemi zbierał księżycowe blaski i chłonął w siebie jak jad zamrożony i trujący. Włosy jej nabierały teraz srebrnawych tonów a on drżącemi palcami włosy te gładził, po twarzy swej rozsypywał, jak srebrne struny, siekące go lodowatą rózgą bolesną i rozkoszną. Z ciała jej, z niej całej zrobił teraz zwierciadło księżyca i to odbicie wysysał, znajdując w tem podwójną podnietę nerwową, blask księżycowy przefiltrowany przez jej drgające nerwy. Ona poddawała się tej tragicznej zabawie, tej wyrafinowanej nerwowej rozpuście, chłonąc w siebie mistyczny blask i rozkładając go na tysiączne promienie, na struny swych nerwów, które ku nerwom Siennickiego szalonem tempem drgały, pragnąc przelać na tę drugą, żyjącą harfę tony swej trującej pieśni.
I w noc taką, gdy księżyc tryumfalnie wzbijał się, jak demon o skrzydłach, ukrytych pod szafirową kopułą niebios, wlokąc za sobą miryady gniazd (płaszcz drżący cały od rubinów i szmaragdów) nietylko Helena i Siennicki szaleli w tej kąpieli srebrnej, która mąciła im zmysły i klawisze nerwów w ruch bezustanny wtrącała.
W całym zakładzie, we wszystkich hotelikach, domkach, okrytych dzikiem winem, szamotali się niespokojnie chorzy a nawet ci, którzy uchodzili za zdrowych. Jęk spazmów, krzyk histeryi, ataki epilepsyi, newralgie, migreny, napady hipokondryi — wszystko to spływało razem z kaskadą srebra na te nędzne istoty, tak dumne i pyszne subtelnością uczuć swoich. Hydry zawieszone nad tym kątem ziemi a ściągnięte w ślad, jak stado szakali po za temi ciałami, dotkniętemi tajemniczą niemocą zdawały się szaleć ze zdwojoną wściekłością w chwili tryumfalnej apoteozy tej przeczystej kuli, na której legenda umieściła postać Dziewicy a która zabiera ostatnie tchnienie samobójców i ryk szalejącego za kratą waryata. Spokojny, biały, płynie księżyc, ciągnąc za sobą okrwawione ciała, pianą okrytych szaleńców, oświecając błękitnem, łagodnem światłem kołyszący się na gałęziach trup wisielca. I ku niemu, ku temu milczącemu bóstwu, które powraca bezustannie, zwracają się wyciągnięte rozpaczliwie ramiona histeryczek, targanych tajemniczą siłą swych niewidzialnych a istniejących chorób, ku niemu płyną jęki tych wszystkich, w których drżą nerwy, jak jęki psa, porzuconego na rozstajnych drogach. I na tych strunach starganych, zszarpanych, zbitych w węzły, zmoczone łzami, księżyc gra swą pieśń śmiertelną, przedhymn zgonu, symfonię agonii. I drży ta pieśń, żali się, woła, wybucha przekleństwem, zgrzyta pesymizmem, jęczy ironią dekadenta, szaleje pragnieniami mistycyzmu, często urywa się nagle albo śmiechem nagłego obłędu, albo charczeniem samobójcy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Helena powoli podeszła ku oknu i usiadłszy na krawędzi, całą postacią o ramę się oparła.
Srebrne światło oblało kaskadę jej włosów, spadających dwoma strugami wzdłuż pobladłej pod pudrem twarzy i ramion, ledwo okrytych blado błękitną tkaniną szlafroka. Srebro drżało w fałdach jej sukni, srebro w promieniach włosów, srebro na rzęsach, w kącikach ust rozchylonych. Zdawała się statuą posrebrzoną, zimną, skamieniałą. Otwartemi szeroko źrenicami patrzyła na księżyc, który wypływał powoli z poza rózeg drzew i naokoło siebie roztaczał zielonawą, przeźroczystą plamę.
Gałęzie drzew czerniały teraz, przybierając potworne, tajemnicze kształty. Splecione węże wytryskiwały z ciał murzynów, skłębionych w jakiejś zaciętej walce.
Po trawnikach i klombach włóczyły się białe blaski, jakby nagle noc grudniowa welon swój srebrny rozsnuła. Na środku klombu krzak róż sterczał rozczochrany i dziwaczny, jak karzeł książęcy, szukający śladów kopyt pańskiego orszaku. Cienie drzew, domów, posągów, wydłużały się czarne, płaskie, rozpaczliwe. W oddali na ciemny wał lasu padała biała, rozpylona mgła.
Tu i ówdzie w oknach zaczęły pojawiać się postacie ludzkie, kobiety w narzuconych na ramiona szlafrokach przechylały się przez poręcze okien, jakby dążąc ku górze, po niewidzialnej a ciągnącej je ścieżynie. Lecz już zamykano pospiesznie niektóre okna. Ataki nerwowe rzucały te biedne szmaty ciał o ziemię. Nieubłagane srebro księżyca mroziło ich żyły. Katalepsya wkradała się do tych cel szpitalnych, jak nietoperz o zwiniętych skrzydłach. Z parterowego okna pomimo szczelnie zamkniętych okiennic dolatywał spazmatyczny płacz jednej z pacyentek.
Nagle jakiś pies zaczął wyć przeciągle.
Drugi, z oddali mu odpowiedział i teraz podniósł się chór zwierząt, tęskniących i zawodzących strasznemi, wstrząsającemi tony.
Cichy wiatr przebiegł gałęzie drzew, węże, murzyni, karły poruszyły się, zakołysały, biały dreszcz przebiegł gazony. Psy wyły wciąż, rozdzierając tęsknicę powietrza. Przez ciało Heleny przebiegały wciąż zimne prądy. Zdawało się jej, że jest o wiele lżejszą. Na czoło wystąpiły krople potu. Najwyraźniej oddzielała się od niej jakaś dla niej nieuchwytna część jej istoty i rwała się ku górze. Paznogciami wpiła się w ścianę domu, łamiąc dzikie wino, które okalało okno. Instynktownie, materyalnie czepiała się ziemi. Na myśl przyszli jej lunatycy, po dachach chodzący.
Nagle zastukano do drzwi jej pokoju.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, drzwi się otwarły i na progu stanął Siennicki.
— Przyszedłem po panią, pójdziemy w stronę lasu, będziemy się denerwować...



VI.

— Ach te aktorki, wiecznie muszą grać jakąś rolę!...
— Dlaczego pani nie chcesz przypuścić, że Sosnowiczówna jest zdenerwowaną!
— To komedyantka!
— Płatna, tem się różni od was wszystkich.
Helena zmierzyła Szerkowskiego zimnem, jak stal spojrzeniem.
— Gdybym nie wiedziała, że pan jesteś chory — zaczęła.
Urwała i zaczęła patrzyć przez okno na trawnik, po którym uwijali się kelnerzy, wieszając na gałęziach drzew japońskie latarki.
Dziennikarz, trzymając ręce w kieszeniach od swej obdartej kurtki, stał oparty o futrynę okna i nie spuszczał Heleny z oczów.
— A to się u pani nerwy rozigrały — wyrzekł, kręcąc głową. — Nie przypuszczałem nigdy, że masz pani taki podatny do zdenerwowania organizm.
Helena nie odpowiedziała nic, tylko wciąż zachmurzonym wzrokiem śledziła kręcących się pod drzewami ludzi.
Rzeczywiście, czuła się teraz tak wrażliwą, tak rzeczywiście zdenerwowaną, iż zadawała sobie przymus, aby nie wybuchnąć płaczem, tak jak to przed chwilą uczyniła Sosnowiczówna. Newroza jest zaraźliwą, Helena, mając jej zaczątki w sobie, padła teraz jej ofiarą i to padła z całą samowiedzą, przyczyniając się o ile możności do rozwoju galopującego rozstroju swych nerwów. Przed chwilą wpiła w dłonie palce, tak chciała zawtórować spazmom Sosnowiczównej, która jeszcze teraz, na małej zaimprowizowanej scence, w głębi restauracyjnej salki, łkała cicho w objęciach zakładowego lekarza i kilku bardziej wrażliwych na jej wdzięki mężczyzn.
Sosnowiczówna przybyła rannym pociągiem, gdyż wieczorem dnia tego miał się odbyć koncert, zakończony balem.
Cel, naturalnie dobroczynny (och! jaki...)
Program koncertu wypełniony grą cudownych dzieci i jednoaktówką Hohego, odegraną przez Sosnowiczównę i jednego z artystów teatrów warszawskich.
Sosnowiczówna, o której zdenerwowaniu krążyły nadzwyczajne legendy, przybyła ubrana cała biało, w pluszowym sortie de bal i muszkieterskim kapeluszu.
Wszedłszy na scenkę, zażądała wody z kwiatem pomarańczowym i rozpoczęła próbę. Stawiała chwiejne kroki i mruczała pod nosem. Co chwila zamykała oczy. Aktor, grający z nią trzymał ręce w kieszeniach jasnego palta i krzywił pogardliwie usta. Mruczeli tak czas długi. Nagle Sosnowiczówna osunęła się na krzesło i przegięła się w tył.
Aktor mruczał jeszcze czas jakiś, aż wreszcie zbliżył się do rampy i poprosił o zawołanie doktora.
Zrobił się rumor, kilku panów wbiegło na scenę, inni pobiegli po doktora, inni kręcili się po sali, roztrącając ustawione krzesła.
Kilkanaście pań, które w głębi, koło okien przypatrywało się próbie, zaczęło wzruszać ramionami. Niektóre z nich miały podsiniałe oczy i zieloną cerę od świeżo przebytych ataków.
Znajdowały jednak atak Sosnowiczówny za nieprzyzwoity i udany. Żabusia zwłaszcza, która miała nerwy stalowe, śmiała się prawie głośno, nazywając Sosnowiczównę komedyantką!...
— Co pani chce — mówiła do jednej z „newralgiczek“, siedzącej obok niej, taka kobieta nie umie się już zachować przyzwoicie, nie rozumiem, jak komitet mógł coś podobnego zaprosić... To jest uchybienie dla nas znajdować się z nią w jednej sali!
— Och!... po koncercie zapewne Sosnowiczówna odjedzie!...
— Przeciwnie, zostanie, ale wie pani, że gdyby mi przyszło z nią tańczyć vis à vis kadryla, zrobię skandal i tańczyć nie będę. Mój mąż by mi nie darował czegoś podobnego...
Urwała nagle; pomiędzy „panami“, którzy weszli na scenę i wraz z doktorem zajmowali się uspakajaniem aktorki, która płakała teraz głośno (prawdziwemi łzami), dostrzegła Żabusia Drzewieckiego, który jak August w cyrku, kręcił się ze szklanką wody i starał się zbliżyć do spazmującej dziewczyny.
Żabusia zaczerwieniła się nagle.
Odwróciła się szybko i oczami poszukiwała córki.
— Nunuś — wyrzekła — idź tam, na te schodki i powiedz panu Drzewieckiemu, że mamusia kazała, aby zaraz z tobą przyszedł!...
Nabuchodonozor potoczył się w stronę sceny a Żabusia, obejrzawszy się na siedzące obok niej damy, śmiejąc się, szczebiotać dziecinnym głosem zaczęła.
— Nie trzeba, żeby się Drzewiecki puszczał, jeszcze się zakocha, jego ciotka oddała mi go pod opiekę, nie mogę więc pozwolić, aby się chłopiec zmarnował!... Rozumiecie panie?
I panie kiwały głowami, na których miały narzucone koronkowe chusteczki.
— Rozumiemy, rozumiemy!...
Helena stała ciągle przy oknie, oddalając się o ile możności od grupy kobiet, których głosy drażniły ją zawsze a teraz w szczególniejszy sposób. Przytem, od dni kilku zaczęła nienawidzić Żabusię. Wiedziała, iż to minie, tak jak mijały jej rozmaite antypatye, które ogarniały ją od pewnego czasu i znikały bez żadnej przyczyny. Stojąc tak w oknie, podniosła wzrok i zaczęła patrzeć na ścianę domku, w którym mieszkał Siennicki. Okno jego pokoju było zamknięte i zasłonięte roletą. Helena przez długą chwilę wpatrywała się w to okno. Nagle, bez żadnej asocyacyi myśli przed jej oczami uplastyczniła się postać Borna.
Cofnęła się w tył tak mara ta, wykwitająca nagle w przestrzeni, niespodziewanie zjawiła się przed wzrokiem jej duszy. Po owej scenie z Heglową w ogrodzie Saskim nienawidziła go więcej. Często wspominano jego nazwisko. Zwykle wtedy wybuchała jadem, sypiąc na Borna grad podejrzeń i insynuacyj. Trwało to lata całe. Sama myśl o nim sprowadzała jej krew do głowy. Powoli jednak uspokoiła się. Zaczynała nawet czuć na jego wspomnienie pewien rodzaj niesmaku. Ta myśl, że Born „żyje“ z Heglową w tem biednem i nieestetycznem mieszkaniu, przejmowała ją odrazą. Przypominała sobie chwilę, podczas której Born smarował masłem bułki. Wzruszała ramionami i tupała nogą z resztką gniewu.
— Co ją ci ludzie właściwie mogli obchodzić?
Teraz zaś, porwana nerwowym szałem, który rzucił ją drżącą i zalęknioną w objęcia Siennickiego, ani na chwilę nawet nie przypomniała sobie o istnieniu Borna. I nagle, zarysowała się przed nią jego postać dokładnie, jasno, czysto. Równocześnie na drodze rozległ się turkot kół.
Helena spojrzała w kierunku nadjeżdżającego powozu. Był to koczyk zakładowy, którym przywożono gości ze stacyi kolei. W koczyku siedziała ciemno ubrana kobieta.
Koczyk minął hotel i skręcał ku zakładowi. Helena cofnęła się szybko od okna.
W siedzącej w koczyku kobiecie poznała Heglowę.
Powóz przejechał i zatrzymał się przed peronem zakładu. Helena widziała teraz dokładnie, jak Heglowa wysiadła spiesznie i ku czekającej na nią gospodyni podeszła.
Wysoka jej postać, odziana w ciemny płaszcz, zaczerniła się chwilę na ganku, poczem Heglowa szybko znikła we drzwiach wchodowych.
Równocześnie wybiegł z zakładu wyrostek i pędził w stronę restauracyi hotelowej. Wpadł do sali i oczyma doktora szukał.
Ten, ujrzawszy go, odstąpił od Sosnowiczówny, która się już pudrowała i poprawiała włosy przed eleganckiem, oprawnem w kość słoniową lusterkiem i szybko ze sceny zeskoczył.
— Przyjechała? — spytał głośno.
— Tak, panie doktorze — odparł chłopak.
Doktor kapelusz swój leżący na krześle pochwycił i, wypadłszy z sali, ku zakładowi pospiesznie iść zaczął.
Pomiędzy kobietami, siedzącemi w kąciku zaszemrało, zawirowało.
— Co to, kto przyjechał, nowa pacyentka?
Lecz Żabusia, zawsze dobrze poinformowana, wyszeptała, sznurując buzię.
— To saż fama[1], na którą czekano!
Damy pospuszczały oczy.
— Ach, tak, do pani Anny!...
Żabusia znów zaczerwieniona, szeptać zaczęła.
— Taki skandal, w sam dzień balu!...
Nagle urwała, spostrzegłszy Drzewieckiego, który ciekawie ucha nadstawiał.
— Niech Drzewiecki nie podsłuchuje — zawołała, brwi marszcząc — niech Drzewiecki weźmie Nabuchodonozora i przejdzie się z nim na spacer!...
Lecz powstała szybko, widząc, iż Helena daje jej znaki.
— O co ci chodzi? — spytała, podchodząc z szelestem swego białego pikowego kostiumu, skrajanego według najświeższego angielskiego fasonu.
Helena pochyliła się ku niej.
— Wiesz, kto przyjechał — zapytała szeptem.
— Saż fama, którą doktor sprowadził na wyraźne żądanie tej głupiej Anny.
— Tak, ale wiesz, kto to?
— Nie...
— Heglowa!...
Żabusia otworzyła szeroko usta i oczy.
— O! — wyrzekła i ręce jej opadły wzdłuż bioder.
Milczały obie krótko chwilę, poczem pierwsza zaczęła Helena.
— Cóż zrobimy?
Na okrągłą twarz Żabusi wystąpił wyraz zakłopotania.
— Czy ja wiem, musimy się z nią przywitać!...
— Nie — odparła stanowczo Helena — możemy udać, iż jej nie znamy.
— To będzie trochę trudno, zresztą możemy się z nią przywitać w kąciku, gdy nikt nie będzie widział, ja sama nie mam ochoty w tem plotkarskiem gnieździe przedstawiać saż famę, jako moją przyjaciółkę...
— Nie — wyrzekła Helena — na szczęście mamy pretekst do zupełnego zaparcia się znajomości z nią. Wiesz, że Jadwiga żyje najzupełniej otwarcie z Bornem. Dlatego nawet im obojgu zamknęłam drzwi mego domu. Pojmujesz więc, że tego rodzaju osoba, która z całym bezwstydem odsłania swoje romanse, nie może mieć pretensyi do znajomości takich, jak my kobiet...
Żabusia kiwała głową.
— Tak, tak, masz racyę. Rak gniewałby się bardzo, gdyby się dowiedział, że się afiszowałam w jej towarzystwie.
— Mój mąż także — spiesznie dorzuciła Helena. Metresa pana Borna nie może liczyć na nasze poparcie. Staraj się jednak unikać wszelkiego z nią spotkania. Gotowa ci się jeszcze rzucić na szyję umyślnie, aby pokazać, że mimo wszystkiego ma jeszcze przyjaciół i znajomych w „towarzystwie“.
Żabusia się zakłopotała.
— Tobie łatwiej uniknąć spotkania z Heglową, mieszkasz tu w hotelu, ale ja mam pokój w zakładzie, obok Anny... Dziś całą noc nie spałam, słysząc jej jęki, szlochy i narzekania. Nie pozwalała zbliżyć się do swego łóżka doktorowi, tylko wciąż dopominała się, aby posłano do Warszawy po jej akuszerkę. Stary Boniecki wychodził ciągle na kurytarz i bił głową o ścianę i pytał doktora, co jej jest, doktorze, co jej jest, oddaj jej pan gorset!... A doktor mówił — nerwy, łaskawy panie, początki histeryi...
Boniecki znów bił głową o ścianę i pytał — może zatelegrafować po jej męża — a doktor śmiał się i odpowiedział: chcesz pan ją dobić? Widzisz przecie, że ona nawet myśli o mężu spokojnie znieść nie może... I znów chodzili po kurytarzu, skrzypiąc butami. Zbudzili Nabuchodonozora, musiałam wstać, okryć się płaszczem i grać z małą w karty. Powiadam ci, moja droga — awantury arabskie!...
— Na temat warszawski — dorzucił Szerkowski, który od pewnej chwili, wsunąwszy ręce w kieszenie swej kurtki, przysłuchiwał się opowiadaniu Żabusi — bajki tysiąca nocy... Schecheresada i przyjazd dyplomowanej damy... Słyszę w powietrzu klekot bociana...
— Co też pan wygadujesz — żachnęła się Żabusia — pani Anna dzieci mieć nie może. Zresztą wczoraj jeszcze skakała przez rów o zakład ze mną i z Drzewieckim.
— I skacząc, zemdlała! — dokończył Szerkowski.
— Prawda, ale, — zaczęła Żabusia i nagle urwała. Zrobił się szmer i rumor na scenie. Sosnowiczówna, skończywszy próbę, otoczona kilkoma mężczyznami, przechodziła przez restauracyę, powłócząc dokoła oczami i przeginając figurę na sposób Sary Bernhardt. Mówiono po francusku i, wyszedłszy przed drzwi hotelowe, zatrzymała się na środku. Purpurowe jej okrycie czerwieniło się, jak mak na podstawie zieleni. Szerkowski zbliżył się do okna i patrzył na nią zmrużonemi oczami.
— Pluszowa Salomea — wyrzekł, śmiejąc się — artyzm i wdzięk młodości, córka stróża i arystokratyczne maniery filigranowej lalki, namiętność czarnej kury i awantury z młodszą o trochę pozostawionego w słoiku cold creamu, jęki Julii i Ofelii i serdelki na kolacyę... O sztuko, sztuko, zszargany złoty ptaku, bijący się w klatce żydowskich weksli, nędznej gaży, i wymagań zmysłowych autorów i krytyków...
Urwał, zamglonemi oczami patrzył wciąż na krwawy rubin płaszcza aktorki, żarzący się w oddali, jak mistyczny płomień na ołtarzu z mchu i trawy zbudowanym.
— Och, myszko, myszko, — wyrzekł jakby sam do siebie — gdzie czas, w którym lubiłaś srebro gwiazd, tragedye wierszem i ser szwajcarski, tłusty i z dużemi oczami!... Gdzie ten czas, gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie karczmy Babińskie?...


∗                    ∗

W pierwszym rzędzie krzeseł, tuż pod samą sceną siedząc, Helena, zniecierpliwiona zbyt długo wlokącym się koncertem, gryzła usta i mięła w rękach wstążki wachlarza. Na kolanach jej leżała wiązanka szarych irysów nakrapianych czarno i związanych białą gazową wstążką. W parnej i dusznej atmosferze więdły powoli listki żałobnego kwiecia.
Helena zmęczywszy wzrok purpurą lampionów, okrążających na przemiany z sosnowych liści girlandą otwór sceny, wpatrzyła się uporczywie w kwiaty. Powoli, centki owych irysów zaczęły przybierać pewne formy i zdecydowane linie. Helena z przestrachem spostrzegła, iż jeden z płatków łudząco przypomina trupią głowę. Drugi, trzeci to samo!... Cała wiązanka trupich głów z czarnemi plamami oczodołów, z przedzieloną jamą nosową... Szybko zsunęła z kolan bukiet... Zkąd jej to przyszło? Przy obiedzie mówiono, iż Sosnowiczówna miewa często halucyanacye i widuje kościotrupy na ścianach kamienic i na firankach swego łóżka.
Wiele osób obecnych zaczęło przyznawać się do podobnych objawów. Często, budząc się, ten i ów widział przed sobą jakieś potworne twarze, głowy bez kadłubów, to znów ptaki o ludzkich rysach.
Często zjawiały się w podobnych razach widma zmarłych, głowy topielców o wydętych policzkach i ustach pełnych mułu. Wszyscy nazywali te objawy halucynacyami, lecz Szerkowski parsknął śmiechem i wyrzekł — że halucynacyj niema, że to wyraz ukuty przez doktorów, że owe widma nie są widmami, ale rzeczywistością i że w chwili, gdy je dostrzegamy, widzimy, a w rzeczywistości, gdy się nam zdaje, że mamy wzrok doskonały, jesteśmy ślepi i rozbijamy się co chwila o podobne widma, planujące w przestrzeni. Tylko nie czujemy ich dotknięcia, bowiem i zmysł naszego dotyku jest w chwili życia gruby, ordynarny i niewykształcony. On sam, Szerkowski, w chwilach swych delirium tremens, widział całe światy piękne i potworne i ani na chwilę nie wątpi, iż je rzeczywiście widział.
Zapanowała głęboka cisza.
Każdy z tych zdrowych chorych rozważał w milczeniu swe widziadła i z grozą zastanawiał się mimowoli nad owem istnieniem tego, co doktor kazał mu uważać za igraszkę chorych nerwów.
Helena patrzyła na Siennickiego, który milczał i jadł uważnie kompot z renglod, odsuwając delikatnie pestki łyżeczką.
Był jednak bardzo blady i oczy miał szeroko rozwarte. Drgania jego twarzy zwiększyły się i przelatywały teraz wśród rysów z szybkością błyskawicy.
Tymczasem Szerkowski, rozzuchwalony powodzeniem, twierdził teraz, iż nietylko podczas napadów, lecz na jawie i w pełnem używaniu zmysłów, zdołał pochwycić, dotknąć zsiniałą rękę, która często po kilka minut przesuwała się przed jego oczami.
Szmer niedowierzania rozszedł się po sali.
— To niemożliwe, to nadto zuchwałe!... Katy King, spirytyzm, o nie, nie!...
Dały się słyszeć wybuchy śmiechu, brzmiącego jednak dziwnie nerwowo.
— A gdybyśmy spróbowali jakiego niewinnego doświadczenia — odezwał się Drzewiecki — stoliczek, albo ekierkę?
Lecz Żabusia zaczęła gwałtownie stukać łyżeczką w talerz.
— Nie, nie; nie trzeba, ja się boję strachów, zresztą doktor zakazał; jeżeli nie przestaniecie mówić o takich szkaradnych rzeczach, poskarżę się przed nim...
Wszyscy śmiać się zaczęli.
— Tak, tak — skrzeczała Żabusia — nie mam ochoty dostać bzika, jak wy wszyscy. Może to modne te wasze nerwy, ale ja wolę być zdrową i jeść surowe owoce, nie tak jak wy, gotowane w rondlu.
Pochwyciła z kosza gruszkę i jeść zaczęła chciwie, zanurzając białe, drobne ząbki w twardą biel owocu.
Lecz Helena długo rozmyślała nad słowami Szerkowskiego. Nie były to halucynacye, ale poprostu rzeczy istniejące! A więc Siennicki widuje rzeczywiście swą matkę? Owa głowa samobójczyni, głowa okręcona siwym warkoczem, planuje rzeczywiście w przestrzeni? Uczuła zimno wzdłuż krzyża, tak ją ta myśl przeraziła. Spojrzała znów na Siennickiego i uczuła się doń pociągniętą, jakby ją popychała jakaś dłoń niewidzialna. Wszystkie jej nerwy drżały teraz, jak dzwonki, gdy on się ku niej zbliżał. Dziś, specyalnie była zdenerwowaną. Do późnej nocy włócząc się wśród krzaków, „denerwowała się“ w objęciach Siennickiego. Rano, przyjazd Heglowej, zjawienie się równoczesne przed nią widma Borna, komedya Hohego, którą grać miała Sosnowiczówna — podziałały na nią fatalnie. Siedząc tak wieczorem w sali balowej, owiana mgłą jedwabnego białego muślinu z pękiem ciemnych irysów przy gorsie, z włosami gładko zczesanemi na uszy i upiętemi na karku w gruby warkocz, wirowała myślą wśród nagle wywołanych przez jej myśl postaci. Born, Hohe, obok niej drzemiący Siennicki, po za nią drwiący i parzący ją swym gorączkowym oddechem Szerkowski; wszyscy ci mężczyźni zdawali się otaczać ją stalową obręczą, z której uwolnić swego mózgu i ciała nie była w stanie.
Tymczasem na scenie, Sosnowiczówna we wspaniałej tualecie „empire“, grała swą rolę, grała od niechcenia, rzucając słowa z ust niedbale skrzywionych. Chodziła, kołysząc się jak kaczka i od czasu do czasu ożywiała się jakby przypominając sobie, że jest na scenie i wobec publiczności.
Helena, odsunąwszy z kolan owe trupie irysy i wsunąwszy je pomiędzy brzeg krzesła swego i Żabusi, siedzącej obok niej, starała się słuchać sztuki, pociągnięta nagle siłą wspomnień swego z Hohem stosunku. Była to pierwsza praca sceniczna Hohego, który w ten sposób nieśmiało wkradał się obecnie w łaski publiczności teatralnej. Jedynie tylko nie dostawało mu tryumfów dramaturga, gdyż powoli był już wszystkiem. Politykiem, poetą, krytykiem, filozofem, nowelistą, powieściopisarzem a obecnie i sekretarzem jednej z główniejszych redakcyj. Helena przez te lat pięć starannie unikała wiadomości o losach swego dawnego kochanka. Gdy spotkała jego nazwisko na szpaltach pism lub na okładce książki, szybko oczami i myślą odbiegała ku innym przedmiotom. Z początku czyniła to z fizycznego bólu, jaki sprawiało jej samo wspomnienie Hohego, później z nienawiści, aż wreszcie z przyzwyczajenia. Wiedziała jednak, że wszedł w modę, że nowele jego miały wielkie powodzenie, że zajął miejsce teatralnego krytyka w jednem z najpoczytniejszych pism warszawskich. Raz jeden rzuciła okiem na jego recenzyę i dostrzegła, że zarzucał Sosnowiczównie, iż miała duże stopy i zachowywała się na scenie nieestetycznie. Z drugiej strony, twierdzono w mieście, iż między Hohem a Sosnowiczówną jest „coś“ a raz nawet Rak, zanosząc się ze śmiechu i powtarzając — jak Boga mego kocham! — opowiadał ku ogólnej radości, iż widział Sosnowiczównę i Hohego, wsiadających wieczorem do karety na placu Dzieciątka Jezus. Helena, posłyszawszy opowieść Raka, zarumieniła się gwałtownie. Widocznie Hohe postępował zawsze jednakowo ze wszystkiemi kochankami. Wszystkiemi? Więc było ich więcej, cały szereg, a ona, Helena, ustąpiła miejsca... aktorce! I tę właśnie aktorkę miała w tej chwili przed oczami, blizko, tak blizko, że zdawało się jej chwilami, iż wyciągnąwszy rękę, po przez rząd kinkietów dotknąć może sukni Sosnowiczówny. Zaczęła się przypatrywać z uwagą grającej dziewczynie. Zastanowiło ją nagłe schudnięcie tej dawniej wyniosłej postaci i, pomimo różu i blanszu trupi wygląd twarzy. Ubrana w rodzaj długiej, białej, jedwabnej koszuli, spiętej na ramionach srebrnemi klamrami, miała pozór trupa, wywleczonego z trumny. Giesta jej, nawet spojrzenia, były dziwne, niepokojące. Patrzyła bokiem z pod schylonych brwi, na które nasuwała się gęsta, ufryzowana grzywa. Raz jeden, oczy jej przelotnie spoczęły na twarzy Heleny, która mimowoli spuściła swoje powieki. Przeszył ją bowiem mróz taki, jak w katakumbach przy trumnie owej kobiety, która leżała wśród gromnic z tajemniczo otwartemi źrenicami.
Sztuczka, którą grano na scenie, była jedną z tych galaret nieudatnych, które, zaprawione malinowym sokiem i które, drżąc, rozpływają się po półmisku scenicznym. Była to historya młodej mężatki, wytwornej, doskonale wychowanej, nadzwyczaj (och, ile!...) inteligentnej, subtelnej i wyrafinowanej w swych uczuciach. Mąż wyjechał, pani się nudzi. Nagle lokaj anonsuje hrabiego (koniecznie!) Marewicza. Wchodzi na scenę młody aktorzyna z nalepionemi blond faworytami i z jasno-żółtą peruką ufryzowaną i zcerowaną różowemi nićmi. Rozpoczyna się dyalog.
Baronowa. A to pan?...
Hrabia. Tak, ja! Barona nie ma w domu?
Baronowa. Wyjechał od tygodnia... Je meurs d’ennuie... Jak to dobrze, żeś hrabia przyjechał...
Hrabia. O baronowo, więc jedynie tylko mam ci służyć za zabawkę...
Baronowa (poprawiając fałdy sukni). Za cóż więcej?...
Hrabia. Od tylu miesięcy każesz mi powtarzać jedno i to samo... Wszak dwa tygodnie temu tu na tem samem miejscu powiedziałem ci, iż cię kocham...
Baronowa (przerywając). Przepraszam... nie dwa tygodnie, ale dni szesnaście. Nudzę się tak na wsi, iż podobne chwile znaczę sobie na moim ściennym kalendarzyku. Pozostało mi to przyzwyczajenie z lat moich dziecinnych. Znaczyłam dni, w których obiecywano mi rózgi, albo konfitury...
Hrabia (przykładając lewą rękę do kamizelki). Alors — moja miłość?...
Baronowa (niedbale). Albo jedno, albo drugie... Mais passons... mówmy o czem innem...
I tak dalej. Oboje siadają po dwóch stronach stolika, okrytego dywanem, pokapanym stearyną. Publiczność słucha z natężeniem. Dokoła zapalonego u stropu pająka latają ćmy. Poza otwartemi oknami, zatykając usta kułakami, ciśnie się służba zakładowa. Dokoła sali wieńce z choiny, w które powtykano róże z bibułki. Wszędzie fraki i białe plastrony koszul. Damy półdekoltowane mają pozór najzupełniej zdrowych istot. Wachlują się i co chwila poprawiają włosy. Niektóre przeglądają się ukradkiem w lustrach, pozawieszanych krzywo pomiędzy oknami. Wiatr kołysze muślinem firanek i światłem lamp naftowych.
Na scenie akcya zaczyna przybierać charakter nieco drastyczny. Panie poprawiają się na krzesłach. Hrabia wpada w ton sentymentalny. Baronowa toż samo. Wstali oboje od stołu i on teraz stoi przy oknie, ona oparta o kanapę. Światło kinkietów, padające od dołu, przecina twarz Sosnowiczówny na połowę i nadaje jej podobieństwo trupiej głowy. Hrabia opowiada, że szukając ukojenia po burzach, jakie jego sercem szarpały...
Hrabia. Rzuciłem się w wir paryzkiej rozpusty, szalałem, piłem, trwoniłem tysiące, krocie! Nic jednak nie zdołało ukoić tej dziwnej tęsknoty, która szarpała me serce... Czułem, że w życiu mem jest jakaś pustka i że jest coś na świecie, czego za pieniądze kupić nie można...
Baronowa (głosem lekko drżącym). Tak, a tem czemś — miłość!...
Mówiąc „miłość“, Sosnowiczówna patrzy ukosem na publiczność, patrzy długo, przeciągle. Odzywają się oklaski, lecz milkną prędko, bo oto za kulisami odzywa się flet.
Hrabia. Cóż to za piosnka?
Baronowa. Ach, to mój ilota, syn stróża nocnego. Ojciec jego umarł. Przygniótł go dąb, chłopca wzięłam na wychowanie, grywa zwykle o tej porze, to szara godzina, marzeń godzina...
Hrabia (opiera się z gracyą o dywan, imitujący ścianę). Tak!... marzeń godzina...
Aktorzy milkną i flecista orkiestry, sprowadzonej z pobliskiego miasteczka, pół żyd, pół niemiec, gra chór myśliwski z „Księżniczki Trebizondy“.
Baronowa. Nie wyszukana to piosenka, prosta, swojska a rzewna i tak czysta, jak dusza tego wiejskiego chłopięcia...
Flecista urywa i słychać za kulisami głos reżysera.
— Graj pan dalej, graj pan dalej, aż pana za łokieć pociągnę...
Flecista znów dąć zaczyna. Szerkowski płacze ze śmiechu a Żabusia odwraca się ku niemu i z roziskrzonemi oczami szepcze:
— Nie śmiej się pan, to bardzo piękna sztuka!
Na scenie hrabia porzucił dywan, zastępujący ścianę i zbliżył się ku baronowej. Następuje bardzo piękny dyalog, w którym Helena z wielkim podziwem odnajduje po części swe własne zdania i rozmowy, prowadzone z Hohem pod okiem Buddy. Publiczność powoli zaczyna się niepokoić. Hrabia siada koło kanapy, przygotowując zawczasu lewe kolano do klasycznego osunięcia się w chwili wyznania. Baronowa rozmarzona składa głowę na jego ramię, poczem zrywa się i następuje tradycyą uświęcone błaganie o odejście.
Baronowa. Och, odejdź, odejdź, miej litość nademną! Czyż nie widzisz, ile cierpię. Ale ja pragnę, ja chcę, ja muszę pozostać uczciwą... Odejdź, odejdź!...
Hrabia. Nie, sto razy nie!... Dlaczego mam ciebie i siebie pozbawiać rozkoszy, jaką dać może kochającym się sercom wspólne i gorące uczucie... Regino, nie opieraj się dłużej, chodź ze mną! Wyjedziemy zagranicę! Otoczy cię wir uciech a serce moje będzie twym podnóżkiem. Mąż twój pocieszy się łatwo a zresztą... lecz nie mówmy o nim, honor gentlemana zabrania mi mówić o tem, co wiem i co na własne oczy widziałem. Regino, czas uchodzi, noc zapada, chodź ze mną...
Przez
ten czas Sosnowiczówna leży wpół na kanapie, wyłamując kurczowo ręce i nagle cienkim głosem woła.
Baronowa. Co czynić, co czynić, kto mnie ocali!
Pauza, nagle słychać za kulisami szepty gwałtowne.
Głos reżysera. Zaczynaj pan!...
Głos flecisty. Zaczynacz?
Głos reżysera. Dalej, zaczynaj pan.
Głos flecisty. Żaraż!...
Kilka dmuchnięć i znów wypływa z za kulis chór z „Księżniczki Trebizondy.“
Baronowa (wsłuchując się w ów głos, z zachwytem). Waluś, o!...

(zrywa się jak szalona).

On mnie ocali.

(podnosząc suknię „empire“, pędzi ku kulisom).

— Waluś, Waluś, chodź tu, mój drogi aniele...
Następuje coup de theatre. Rozsuwają się firanki i środkiem wtacza się Nabuchodonozor, ubrany w koszulkę, obszytą małoruskim haftem, majtki w paski i wysokie węgierskie buciki. Sześcioletnia dziewczynka w przebraniu tem wygląda, jak małe dzieciątko. Na głowie ma krakuskę i włosy zawinięte w loki. Toczy się z powagą i trzyma w ręku flecik, który reżyser zatkał poprzednio chlebem. Dmucha jednak quand même i wydęte jej policzki, zaczerwienione od gorąca i wzruszenia, wyglądają zdaleka, jak olbrzymi pomidor. Idzie, kołysząc się jak mała tłusta kaczka i z pod olbrzymiej grzywy patrzy na matkę, która podskakuje na krześle, wołając.
— Nabuchodonozor, jak babcię kocham!...
Tymczasem na scenie, Sosnowiczówna rzuca się ku dziecku i, chwytając je w objęcia, zastawia się niem, jak tarczą.
Baronowa. Och, teraz już się nie boję twych kuszących słów, panie hrabio! Prosta piosenka tego dziecięcia więcej zdziałała, niż wszystkie twoje miłosne wyrazy. Napróżno przed oczy moje nasuwasz świetne obrazy życia, jakie stworzyć mi zamierzasz; nie, nie, wiem, jakie mam obowiązki. Wiem, że kobieta powinna często uczynić ofiarę ze swego serca i pozostać przy ognisku, które Bóg sam swą dłonią w chwili jej ślubu rozniecił. Bóg mnie ocalił, Bóg kazał śpiewać temu fletowi, aby mnie ustrzedz od grzechu i hańby... Odejdź pan; czy nie widzisz, że masz do czynienia z jedną z tych kobiet, które cierpią i umierają na swem stanowisku!
Grzmot oklasków rozległ się dokoła.
Wszyscy — Żabusia, Drzewiecki, wszystkie damy nerwowe, oprócz Rózi i kilku młodych panienek, siedzących koło okien, z najwyższym entuzyazmem oklaskiwały tyradę Sosnowiczówny, która, wyprostowana w swej długiej, białej sukni, przyciskając do piersi Nabuchodonozora, stała nieruchomie, patrząc szklanemi oczami na również nieruchomego swego towarzysza...
Siennicki obojętnie ramionami wzruszał.
— Nieznośne gorąco — wyrzekł, zwracając się ku Szerkowskiemu.
Lecz ten z drwiącym uśmiechem na Sosnowiczównę patrzył i głową kręcił.
Tymczasem, na scenie odbywała się znów nowa przemiana.
Hrabia, wzruszony do głębi pięknemi słowy i szlachetnością baronowej, skruszonym głosem przyznawał się do winy, sławił Opatrzność i nazywał baronową „białym aniołem“. Zabierał się do odejścia, błagał wszakże o jedno dobre słowo z ust „białego anioła“ o...
Hrabia. O pieśń przebaczenia, którą uniosę ze sobą, jak wijatyk na dalszą drogę życia i którą wywoływać będę w mej duszy w godzinie marzeń, o szarej godzinie!... I będzie to rozmowa naszych dusz, rozmowa pełna czaru i uroku, niewinna, jak pieśń tego chłopięcia, jak jego błękitnych oczów spojrzenie...
I podczas, gdy Nabuchodonozor, oparty o kanapę, dął w swój ślepy flecik a żyd muzykant rozpoczynał znów chór z „Księżniczki Trebizondy“, Sosnowiczówna, w klasycznej pozie, z wyciągniętą ku hrabiemu ręką, mówiła.
Baronowa. Cóż ci odpowiem? Sama cierpię, prosisz o kilka słów, aby te echem rozmowy rozbrzmiewały w twej duszy, w chwili, gdy zmrok na świat zapada?

Lecz, krótka sierocych dwojga serc rozmowa,
Co tęskniąc kochać mogą tylko zdala,
Gdzie tylko losu zaniesie cię fala,
O, panie hrabio, niech cię Bóg zachowa!...

Helena drżeć gwałtownie zaczęła. Czerwona fala zalała jej oczy. W jednej chwili w tej purpurze ujrzała siebie dźwigającą się z łóżka, ogłuszoną użyciem chloralu i męża wycinającego z „Kuryera“ wiersze Hohego...
Tymczasem Sosnowiczówna, po długiej pauzie, jakby wyczerpana, i tłumiąc łkanie, dodała:

O jedno proszę, niechaj choćby echo
O panu, w smutku będzie mi pociechą!...

Hrabia, skłoniwszy głowę, zniknął za portyerą.
Sosnowiczówna z łkaniem upadła na kanapę, tuż koło stóp Nabuchodonozora, który wciąż dął w swój ślepy flecik.
Kurtyna, złożona z prześcieradeł, na których wymalowano lirę i wieniec, zapadła.
Grzmot oklasków gwałtownym szelestem wypełnił salę. Damy wstawały, odsuwając krzesła i wołały: brawo, brawo!...
I nagle kurtyna podniosła się znowu i z pomiędzy firanek wysunęła się Sosnowiczówna, uśmiechnięta, omdlewająca, ciągnąc za rękę jakiegoś mężczyznę, ubranego we frak i biały krawat.
Oboje, trzymając się za ręce, podeszli ku kinkietom.
Helena uchwyciła się kurczowo poręczy krzesła.
Przed nią na scenie, stał Hohe.
Kłaniał się z tym samym wytwornym uśmiechem, z jakim po raz pierwszy skłonił przed nią głowę w chwili poznania.
Przez tłum publiczności przebiegł szmer.
— Autor, autor!...
Oklaski wybuchnęły ze zdwojoną mocą. Damy przesyłały ku scenie oznaki aprobaty, mężczyźni bili brawa. Żabusia piszczała, jak prosię i nagle rzuciła na scenę swój bukiet. Było to hasło. Wszystkie kobiety zaczęły rzucać trzymane w ręku kwiaty, odpinać je od staników, wyjmować z włosów, Żabusia szybko porwała bukiet irysów, należący do Heleny i rzuciła go na scenę. Helena wyciągnęła rękę, chcąc przeszkodzić, ale rzecz się już stała. Hohe i Sosnowiczówna zbierali kwiaty i Helena dostrzegła w ręku literata czerń swych irysów.
Zirytowana, chciała zrobić wymówkę Żabusi, lecz ta pędziła za kulisy po córkę, gubiąc po drodze wachlarz i rękawiczki.
Kurtyna zapadała powoli, jakby z żalem.
Sosnowiczówna, oprócz rzucanych przez damy bukiecików, dostała masę wieńców i olbrzymich bukietów. Hohe zaś duży wieniec laurowy, opasany białą wstęgą.
Szerkowski nie wstawał z krzesła, tylko włożywszy ręce w kieszenie od spodni, zanosił się od śmiechu.
— A to zabawa — wołał — uwieńczenie poety, muza w bieli, apoteoza wieśniaków, nowy objaw histeryi, deszcz kwiatów, odpiętych od łon, wypchanych watą!...
Umilkł, poczem dodał zupełnie seryo:
— Żeby im lepiej byli ostu dali, przynajmniej mieliby co żreć w chwilach wolnych od tworzenia obrazów społeczno-fletowych.
Lecz nadchodzący kelner poprosił go grzecznie, aby się usunął, gdyż wynosić będą krzesła, czyniąc w ten sposób miejsce dla tańczących.
Bal niebawem miał się rozpocząć.
Za oknem orkiestra żydowska stroiła instrumenty. Podniesiono rolety. Liliowe światło wieczorne wpłynęło do sali. Przedstawienie bowiem rozpoczęło się wcześnie, ze względu na chorych.
Helena usunęła się w kąt, w którym siedziała Rózia, otoczona kilkoma młodemi pannami i studentami. Kilku mężczyzn przysunęło się do Heleny, próbując zacząć z nią rozmowę, lecz ona odpowiadała monosylabami, tak była silnie podrażnioną i wzruszoną. Słyszała teraz, jak Rózia i otaczająca ją młodzież szydziła ze sztuki Hohego i z całej jego działalności literackiej.
— Janko-Muzykant, wprowadzony jako Deus ex machina! — śmiała się jakaś blada dziewczyna, ubrana w kremowy kaszmir i koronki — „Okno na pierwszem piętrze“ Korzeniowskiego przerobione do użytku teatrów amatorskich...
— A ten żywioł chłopski — odezwał się z kąta Józef — jak rozkosznie zastosowany. Wiecie bowiem zapewne, że Hohe obecnie już zezwala łaskawie na zajmowanie się losem... włościan, jakkolwiek odmawia im wszelkich uczuć obywatelskich.
— Tak, tak, czytałem to w lutym, w „Wyrazie“.
— Pani czytujesz „Wyraz“?
— Naturalnie, trzeba przecież wiedzieć, co robią mamuty i czy się prędko w proch rozsypią.
— Wiecie — zawołała Rózia — Hohe miał ochotę dostać się na sekretarza do „Wyrazu“!
— Dziwię się, że go nie wzięli. Pan Hohe-Tański doskonaleby się im przydał. Obłudnik, jakiś zniemczony szlachcic zapewne, w sam raz pasuje na owego obrońcę pseudo tradycyi i wspomnień rycerskiej szlachty... A jaki moralista... fiu... fiu!...
— Owa tyrada baronowej, podczas, gdy Waluś nieboże wciąż dmie w swą fujarkę!...
Parsknęli wszyscy śmiechem.
— Widzieliście, jak się kłaniał — spytała znów Rózia — jak oczy mrużył i kwiaty do gorsu koszuli przyciskał? Wódz szlacheckiej młodzi!... Blagier wstrętny i nieuk skończony. Zaabonował „Revue des deux mondes“ i tem w oczy ludziom ciska!... Chodźmy stąd zanim nadejdzie, jestem gotowa powiedzieć mu jaką impertynencyę.
Wstała, odsuwając z irytacyą krzesło. Blada jej twarz była ożywiona i oczy błyszczały.
Jej towarzyszki wstawały także, porając się same ze splątanemi krzesłami, bez pomocy obok stojących mężczyzn, którzy prowadzili teraz cichą rozmowę i nie silili się na galanteryę względem młodych dziewczyn.
Nagle jedna z nich zawołała:
— Patrzcie, filantropki tańczyć zaczynają!...
Muzyka za oknem zarzępoliła walca.
Kilka par wysunęło się na środek sali i zaczęło się kręcić, jakby nagłym obłędem zdjęte.
— Spełniają swe obywatelskie obowiązki — dorzucił Józef — zapłacą za suknię dwieście rubli a za bilet wejścia trzy... Zapytane, powiedzą na swoje usprawiedliwienie, że w ten sposób dają zarobek szwaczkom...
Chór młodzieży śmiać się zaczął głośno.
— Ha, ha, zarobek szwaczkom!...
— Tak, tak, one mają takie pojęcie o położeniu klas pracujących — zawołała Rózia. — Czy wiecie, że ta w zielonej, aksamitnej sukni, o ta, co tańczy z panem Drzewieckim, przyszła dziś do mego pokoju i zaczęła przeglądać leżące na stoliku książki. Zobaczywszy Proudhona, wyobraziła sobie, że to Sully-Prudhomme i prosiła mnie o pożyczenie tego... romantycznego filozofa!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Hohe! — krzyknął Józef — uciekajmy!...
— Uciekajmy!
I całe grono rzuciło się ku drzwiom, roztrącając krzesła, podczas gdy ze schodków, prowadzących na rusztowanie sceny, zstępował Hohe, otoczony członkami komitetu, słodki i uśmiechnięty. Powoli, przeszedł dokoła sali jak monarcha, obdarzający słowem lub uśmiechem swych poddanych. Przestano tańczyć i damy zatrzymywały się na środku salonu, aby znaleźć się na drodze, którą kroczył literat.
Helena, oparta o ścianę, z rękami założonemi na piersiach, patrzyła z najwyższym niepokojem na zbliżającą się ku niej postać dawnego jej kochanka. Zaczęło ją ogarniać znów drżenie, jakie zwykle odczuwała w obecności tego człowieka.
Lecz równocześnie porwał ją gniew szalony, nienawiść, żal i uraza za to, że Hohe nie zdołał napisać i przedstawić rzeczy dostatecznie dobrej i pięknej, aby całe audytoryum porwać i zmusić do uwielbienia. Ta banda półdzieci, która przed chwilą drwiła z pretensyonalności i nicości Hohego, imponowała jej odosobnieniem, w jakiem się trzymała i jakąś siłą nerwowej przewagi, jaka od tych młodych istot płynęła.
Patrzyła więc teraz na Hohego przez purpurową falę nienawiści i wykwintne jego uśmiechy, z jakiemi przyjmował powinszowania i komplementy otaczających go dam, podniecały jej gniew i pogardę. Gdyby zaimponował jej przygniatającem arcydziełem natchnienia, albo rutyny, byłaby może jak każda istota próżna została steroryzowaną przez tę jego wyższość umysłową, lecz wobec tej blagi, której śmieszność czuła i dzieliła, cała uraza, jaką miała ku niemu, dręcząca ją, potem stłumiona i uśpiona przez te lat pięć, szarpać zaczęła jej istotę. Blada pod warstwą bielidła, prawie tragiczna w swych śnieżnych muślinach, podnosiła wyniośle czoło, czując, iż traci moralnie grunt pod stopami. Hohe w swej monarszej wędrówce zbliżał się coraz więcej ku niej i ona czuła, że wszystkie nerwy drgają w niej, tańczą, szarpią się, dzwonią, pieką ją, jak stado potępieńców. Obejrzała się za Siennickim, chcąc w spojrzeniu jego, w dotknięciu jego dłoni znaleźć to chwilowe, migawkowe odrętwienie, lecz Siennickiego w sali nie było a natomiast Hohe był oddzielony od niej przestrzenią kilkunastu kroków zaledwie.
Dostrzegła, że zapuścił teraz brodę i bawił się złotym monoklem, obracając go szybko na czarnej, wąziutkiej tasiemce. Szedł wolno, nie spiesząc się, widocznie dostrzegł ją oddawna i wiedział o jej obecności.
I teraz, gdy byli oddaleni od siebie tylko o kilka tafli lśniącej posadzki, on, pewny siebie, wytrawny w swej obłudzie, mistrz w sztuce udawania, ona, kochanka jego, uczennica, zdenerwowana i drżąca, przedstawiali dla oczu patrzących jedynie parę ludzi szykownych, dobrze ubranych, inteligentnych, nieposzlakowanie uczciwych, witających się wśród balowej wrzawy i w świetle płonących kinkietów.
Kto mógł przypuścić, że ten autor, tak correcte, z monoklem w ręku, trzymał przed kilku laty tę panią skalkowaną z żurnali z 30 roku, wpółnagą, w objęciach i wlewał w jej żyły żar namiętności i zmysłowych pragnień!
Hohe zbliżył się do Heleny i pochylił przed nią głowę.
Jeden z panów komitetowych wyciągnął rękę.
— Pan Hohe — wymówił, zaokrąglając usta.
Lecz Hohe przerwał mu z uśmiechem.
— Ja mam przyjemność znać panią Świeżawską. Byłem jej już raz prezentowany na scenie teatru Wielkiego, podczas, gdy olśniewała nas wszystkich, jako Prawda! Widzę, iż pozostałaś pani wierną swej dewizie, gdyż zawsze jesteś pani... prawdziwie olśniewającą...
Helena zacięła usta i nie mogła znaleźć słów odpowiedzi. Zęby jej dzwoniły, uderzając jeden o drugi. Oczy rozszerzyły się, jak w katalepsyi. Hohe spojrzał na nią i przeraził się, tak była bladą i zmienioną.
Nie odchodził jednak. Obejrzał się dokoła. Członkowie komitetu odstąpili o kilka kroków i usuwali z wielkiem przejęciem krzesła, które tańczące damy trenami swych sukien pościągały na środek sali.
Hohe, korzystając z tej chwili odosobnienia, pochylił się ku Helenie, i zatapiając w jej oczy swój wzrok powłóczysty, wyszeptał.
— Dziękuję za irysy, odgadłem, że pochodzą z rąk pani!...
Helena szybkim ruchem oderwała od swego gorsu więdnące wśród fal muślinu kwiaty.
Rzuciła je na ziemię i przez drżące wargi rzuciła jeden krótki, urywany wyraz.
— Precz!...
Hohe, nie zmieniając uśmiechniętego wyrazu twarzy, skłonił się przed nią jeszcze niżej, jakby zakończając rozmowę i podniósłszy głowę, zakładał z gracyą w oko szybkę monokla. Lecz ktoś go trącił w łokieć.
— Dobry wieczór, Lojolo!...
Hohe na ten głos brwi ściągnął i odwrócił się szybko. Z framugi okna niedostrzeżony przez Hohego i Helenę, wysunął się Szerkowski. Ubrany był w anglez doskonale skrajany, lecz zmięty i niedbale włożony. Z rozwianych szeroko poł wysuwała się pomarszczona szara kamizelka. Krawat okręcony do koła stojącego kołnierzyka, zsunął się na szyję, jak postronek szary i wązki.
Hohe patrzył nań, mrużąc oczy.
— A! — zawołał nareszcie — to ty, tutaj!
— A jakże — odparł Szerkowski — ja, tutaj; opłakałeś mnie już w swem ostatniem studyum, stawiając mi jako przykład Verlaine’a, Maupassanta i innych „rozczochranych“, którzy albo nie skończyli żywota pod pierzyną, albo o zgrozo!... dążą za kraty szpitalne lub do stryczka samobójstwa!...
Pokiwał głową i z litością na Hohego patrzył.
— Ach ty, idyoto — wyrzekł po chwili.
Hohe śmiać się zaczął z udaną swobodą.
— Nie zmieniłeś się, widzę, wiecznie wszystkim wymyślasz!...
Lecz Szerkowski nie zmienił swego wyrazu litości i wciąż głową kiwał.
— Czego ty mi, Lojolo, przypisujesz swoje własne przymioty? — zapytał — a toć to ty teraz się srożysz i na wszystkich gromy ciskasz! Strasznie ci ząbki urosły od owego czasu, w którym tak ostrożnie i grzecznie obchodziłeś się z naszym pozytywizmem, i ty, który się otwarcie przyznawałeś do zbawiennych wpływów, jakie nasza walka wywarła na tobie, dziś dmiesz w inną dudkę i wywodzisz nasz dekadentyzm z pesymizmu a pesymizm według ciebie ma być synkiem pozytywizmu! Ach ty, Lojolo, miły i słodki strażniku prastarych bojów z wrogami świętej wiary, w twym kusym fraczku heroldzie tradycyi, przyzwoitko moralna, przedstawiająca drastyczne chwile cudzołóztwa i zwrotem hecarza cyrkowego, nagle pokrywająca rozdenerwowanie publiczności płachtą moralnej tyrady!... Ach ty, rozkoszna przyzwoitko!...
Hohe skrzywił się i próbował odejść, lecz mu Szerkowski zastępował teraz drogę i prosto w twarz jego rzucał kłęby, gorączką zionącego oddechu.
— Synku mój duchowy — wyrzekł — nasłuchałeś się dosyć komplementów i nachwytałeś jakoby Patii, albo cyrkówka bukietów. Możesz więc teraz przełknąć i strawić kilka moich dekadenckich uwag co do twych zdolności dramatopisarza, o ty Sarceyu warszawski!... Podobno po tym słoiku pomady, w którym szmalec namiętności jest rozprowadzony balsamem peruwiańsko-moralnym, masz przedstawić szerszej publiczności rodzaj pamfletu przeciw żydom na korzyść szlachty!... Treść ukradniesz z jakiej tragedyi przedwiekowej, upstrzysz skandalem brukowym i znów osiągniesz jeden stopień na drabince, na której szczycie rozsiadła się Mama Karyera. Synku, uważaj, aby ci się nie podwinęła nóżka! Stąpasz dumnie, pełen godności, ale nosisz wewnątrz butów korki, aby się wydać wyższym!... Koreczki te cię zgubią!... Koreczki materyalne i koreczki moralne nosisz, synku. Masz fałszywe koreczki wiedzy, wiary, moralności, talentu, honoru i wzrostu...
Hohe odsuwał delikatnie od swego ramienia rękę tabetyka.
— Proszę cię, mój Adamie — wyrzekł — jeżeli chcesz rozmawiać ze mną, mów przytomnie, staraj się mówić przytomnie...
— Po co — śmiał się Szerkowski — po co, czyż pijak nie mówi w tej chwili do pijaka? Ja upijam się alkoholem a ty... chęcią zrobienia karyery. Tylko widzisz jest między nami ta różnica, ja piję czystą, niefałszowaną wódkę i tanich napojów wystrzegam się jak ognia, a ty połykasz wszystko, co ci dadzą, tanie komplementy, tanią miłość, tanią sławę, wszystko mierzwa w złym gatunku... Wyglądasz, jak sztubak, który mozolnie zdobył dobrą cenzurę i puszy się nią, jak ów Asser Abarbanel, o której to egzystencyi nie wiesz nawet, o erudyto z encyklopedyi Orgelbranda i Larussa!...
Hohe gryzł usta z wściekłości, w głębi framugi widział wciąż Helenę, która stała tam nieruchoma i zdawała się słuchać słów Szerkowskiego. Lecz, tak wielką była jego umiejętność w szkole życia, iż pohamowawszy się, poklepał protekcyonalnie po ramieniu Szerkowskiego i zaczął doń mówić, przechylając na bok głowę.
— Ten biedny Adam... zawsze zdenerwowany!...
Lecz Szerkowski poklepał go również po wyłogu fraka.
— Ten biedny Franuś... zawsze fałszywy!...
Spojrzeli sobie w oczy i pierwszy Hohe umknął wzrokiem przed zakrwawionemi źrenicami dekadenta.
— Nazywasz mnie biednym — powtórzył Szerkowski — biednym, dlaczego? Ty masz frak, ja surdut trochę zmięty, ale okrywa mój grzbiet tak samo, jak twoje fraczydło, piszesz sztuki, nowele, powieści, mieszasz nas wszystkich z błotem, począwszy od tego biednego Comte’a, a skończywszy na mnie, prochu, pyłku wobec wszechświata, idyocie o mózgu przekrwionym, który z mózgu tego wyrzucił wam w chwili halucynacyj kilka genialnych myśli!... Nazywasz mnie dekadentem, bo zgrzytem kończę każdą zaczętą myśl, każde wrażenie, ale i ty jesteś dekadentem i ty zgrzytem nie kończysz ale zaczynasz myśl każdą... I ty, jak ja, w nic nie wierzysz, tylko widzisz, iż to udawanie naiwnego wierzyciela, może ci dać trochę sukcesów pomiędzy damami i dobrze płacącemi redakcyami, więc włożyłeś maskę i spacerujesz między nami, migając przed naszemi oczyma sztubackiemi produkcyami, z których w głębi duszy śmiejesz się po cichu, tak, jak ja śmieję się głośno... Ty jesteś sprytniejszy, niż się wydajesz, a ja cię znam do głębi twej istoty i wiem, jaki to tabes obłudy każe ci chodzić manowcami, zamiast prostą drogą...
Wsadził ręce w kieszenie od spodni i kiwając się na rozstawionych nogach, ironicznie na Hohego patrzał.
— Żebyś ty wiedział, Franuś — zaczął znowu — jakie ty komiczne, nędzne, śmieszne robisz wrażenie z tą twoją napuszoną miną Atlasa, który na swych barkach świat dźwiga... Dmiesz się, jak pęcherz, bo po cztery kopiejki od wiersza sobaczysz Dumasowi, Dantowi, i pastwisz się nad aktorami, bo po sto rubli za tom, piszesz studya o potęgach wiedzy, poezyi i sprawiasz lanie Zoli albo Baudelaire’owi... Drepcesz we fraczku pomiędzy zdenerwowanemi babami i zdaje ci się, że jesteś czemś wobec harmonii słów, która łka muzyką milczenia!... Co się z wami dzieje, czego się tak puszycie obrońcy tradycyi po tyle a tyle kopiejek od wiersza? Tradycya, jeśli to tradycya uczciwa, broni się sama i was, ciurów obozowych, zbieranych na rozdrożach, nie potrzebuje...
Żachnął się, ramionami wzruszył i wyrzekł z pogardą:
— Idźże już sobie odemnie, bo oto nadchodzi uroczy sen mych młodzieńczych dni... Och Myszko, Myszko, jakże twa biała dusza zeszkapiała!... Jakże teraz jesteś... działającą na zmysły!...
Hohe cofnął się ku grupie komitetowych, którzy stali w pewnem oddaleniu, nie mieszając się do rozmowy dwóch panów „z prasy“. Lecz środkiem sali w turkusowej, aksamitnej sukni i wielkim weneckim kołnierzu płynęła, kołysząc się, Sosnowiczówna, z bukietem nenufarów w ręku. Żółte światło lamp wydobywało z błękitów aksamitu zielonawe refleksy. Na karku aktorki bieliły się placki pudru i kręciły się ciemne włosy. Szła, rozmawiając z Żabusią, która, różowa, ożywiona, prowadząc za rękę Nabuchodonozora, ubranego w swój kostium „chłopski“, asystowała aktorce, zapominając, że rano rzucała na nią anatemy.
Doszły tak do grupy komitetowej, do której cofnął się Hohe. Szerkowski pozostał sam jeden i zmrużonemi oczami na idącą artystkę patrzył. Podsunął się tak, aby go spostrzegła, lecz Sosnowiczówna obrzuciła go przelotnem wejrzeniem i odwróciła głowę w inną stronę.
Szerkowski znów kołysał się na rozstawionych nogach i zaczął:
— Jak się masz, Myszko — zawołał głośno — cóżeś tak zdumniała, że mi nawet głową skinąć nie raczysz? Zapomniałaś chyba, jakeśmy razem w blaszany samowarek w Tarnopolu dmuchali. Bohemia, Mürger, cyganerya, garbaty Lasocki, wozy i gwiaździste noce, fantazya, i oberże pełne robactwa!... Byłaś wtedy weselszą i nie taka zdenerwowana, jak dzisiaj!...
Dokoła nastało lodowate milczenie.
Sosnowiczówna, przez chwilę zmięszana, bawiła się kwiatami swego bukietu. Usta jej drgały nerwowo, spuszczone powieki, frendzlą rzęs, na policzki cień rzucały. Nagle podniosła głowę i z nerwowym śmiechem zwróciła się ku Szerkowskiemu.
— A, pan Szerkowski — wyrzekła, wyciągając powoli rękę — nie poznałam pana...
— Nie kłam — odparł Szerkowski — nie kłam, poznałaś mnie odrazu, sądziłaś jednak, że cię pozostawię w spokoju i pozwolę dalej robić Herodyadę w twej manszestrowej sukni... Ano, tańcz dalej twój „danse du ventre“ moralny a ja tymczasem pójdę do bufetu... Może mi się uda przy dzisiejszem święcie, podczas którego wszyscy macie taniec Św. Wita, dostać od doktora choć kieliszek sznapy...
Zaczął iść, powłócząc nogami, nagle stanął, wyciągnął ręce po nad łysą czaszką, oświetloną jasno przez światło pająków, zwieszających się u stropu.
— I pomyśleć, że kresem nas wszystkich — zgon — wyrzekł silnym głosem.
Opuścił ręce i powlókł się dalej pomiędzy strojnemi damami, które mimowoli rozstępowały się na widok tej tragicznej postaci, zgarbionej, zgorączkowanej, potykającej się na gładkiej drodze z białą linią koszuli pomiędzy brzegiem zmiętej kamizelki i paskiem spodni.
Hohe i Sosnowiczówna odetchnęli i natychmiast odzyskali równowagę.
— Biedny człowiek — westchnęła aktorka — rzeczywiście. Bywał u mnie czasem w Tarnopolu na herbacie... Umierał z głodu... alors, vous comprenez... był już wtenczas oryginałem, chciał zawsze sam nastawiać samowar, pomimo oporu służby... Uległam jego fantazyom, ceniłam w nim materyał na zdolnego człowieka... zawiodły mnie nadzieje... Zmarnował się!...
Hohe pokiwał głową z ubolewaniem.
— Zmarnował się — powtórzył.
Sosnowiczówna bawiła się znów kwiatami.
— Dlaczego panowie nie urządzicie na niego jakiej składki, aby go zamknąć, szkoda człowieka prawdziwie — wyrzekła, spuszczając oczy.
Hohe ręce rozłożył.
— Próbowałem nieraz, sam zapisywałem się pierwszy na listę, ale jakoś nie szło...
Sosnowiczówna ramionami wzruszyła.
— Nie umiecie się wziąć do dzieła — wyrzekła — już ja się tem zajmę. Podobno jest nieuleczalnie chory, najlepiej więc będzie, gdy go zamkną w jakim zakładzie.
Mówiła głosem łagodnym i słodkim, usta jej uśmiechały się dziecięco. W głębi jednak swej duszy pragnęła szczerze pozbyć się raz na zawsze tego obdartego dawnego kochanka, który pierwszy wtajemniczył ją w wiedzę miłosną i później porzucony przez nią w przejeździe z Sambora do Sądowej Wiszni, znajdował się od czasu do czasu na jej drodze, mówiąc jej „ty“, mszcząc się w ten sposób za kilka chwil pieszczot i kłótni, jakie wspólnie przeżyli. I dziś, gdy po długiej i mozolnej walce „doszła“, stanęła u szczytu karyery, kompromitował ją, chwytając moralnie za kark i depcząc po tej głowie, którą nosiła z tak wielką dumą i przejęciem. W duszy jej wrzał gniew, jednak słodkim głosem proponowała składkę, urządzenie koncertu dla zamknięcia raz na zawsze „nieszczęśliwego, który się zmarnował“.
Żabusia, zachwycona, klaskała w ręce.
— Jakie pani ma dobre serce, jakie pani ma dobre serce!...
Hohe patrzył przez chwilę na tę białą, różową, dziecinną buzię blizko trzydziestoletniej kobiety, która miała w sobie czar i urok piętnastoletniego podlotka.
— Nie miałem jeszcze sposobności — wyrzekł, pochylając głowę — podziękować pani za pożyczenie nam swej zachwycającej córeczki... To prawdziwie anielska dziecina, a jaka pojętna, jaka inteligentna, ile w niej artyzmu, dziękuję, raz jeszcze dziękuję...
Jeszcze niżej głowę opuścił i dodał.
— Jestem Hohe!...
Żabusia zarumieniła się gwałtownie, kręciła palce i nareszcie parsknęła śmiechem.
Hohe zwrócił się ku Sosnowiczównie.
— I pani również jeszcze nie podziękowałem — wyrzekł, przewracając oczy — z bladego szkicu zdołałaś pani zrobić postać wypukłą i drgającą życiem...
Sosnowiczówna kilkakrotnie otworzyła usta, zanim wycedziła niedbale:
— Och, z prostego szkicu, przeciwnie znalazłam w roli baronowej silne psychologiczne pogłębienie...
— W każdym razie stworzyłaś pani arcydzieło!
— A pan je napisałeś...
Mówili zupełnie seryo, swobodnie, z wielką słodyczą w głosie.
Żabusia i panowie komitetowi byli podbici tą kurtuazyą, panującą w sferze kulis.
Koło Żabusi przesunęły się dwie damy.
Kochanowiczowa odwróciła się ku nim z żywością.
— Chodźcie się z nią zapoznać — szepnęła — to bardzo przyzwoita kobieta; wszystko, co o niej mówią, to plotki... Sama skarżyła się przedemną, że opinia najniesłuszniej się nad nią pastwi... Jest zaręczona, wychodzi za mąż, bardzo bogato!...
— A, a, wychodzi za mąż?
— Tak, tak pokazywała mi w garderobie obrączkę. Nosi ją w kieszeni, bo ma przesąd, że jak ją włoży na palec, to małżeństwo nie dojdzie do skutku. Na obrączce napisano: „Zabij, albo pokochaj“ — pojmujecie?
— Tak, tak, to bardzo ciekawe!
— Chodźcie, to was zaprezentuję...
Damy zbliżyły się.
Nastąpiła prezentacya. Sosnowiczówna kłaniała się, jak Adryanna Lecouvreur w salonie księżnej de Bouillon. Poczem cała grupa z szelestem, hałasem, śmiechem, oddaliła się. Ostatni szli — Hohe i Żabusia, on szarmancko nogą zamiatający posadzkę, ona, kręcąca główką jak wróbel, kąpiący się w piasku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wówczas, z po za framugi wysunęła się Helena, której zdenerwowanie wzrastało właśnie wskutek nieruchomości, w jakiej pozostać była zmuszoną.
Szybko rzuciła się ku drzwiom i otworzywszy je, wybiegła na drogę. Orkiestra zaczęła grać mazura. Helena stanęła chwilę, jakby chcąc się zoryentować, w którą biedz stronę. Wiatr kołysał lampionami, zawieszonemi wśród drzew. Wszędzie połyskiwały ich jaskrawe plamy, pocentkowane, jak węże. Tu i owdzie płonęła blado zielona kula gładka, lub błękitny, czworogran na czarnem tle liści. Niebo było ciemne, zasnute chmurami i ani jedna gwiazda nie błyszczała w górę. Po ziemi włóczyły się kłęby parnego, dusznego powietrza. Helena skierowała się na prawo, lecz w głębi altany dojrzała całe towarzystwo młodzieży, rozprawiające głośno i z ożywieniem.
Silny bas Józefa dominował nad innymi głosami. Ktoś mu żarliwie odpowiadał. Była to pełna dyskusya, poważna i namiętna. Helena cofnęła się, doznając jakiegoś dziwnego uczucia wstydu przed temi wpół dziećmi zdolnemi do stworzenia sobie świata osobnego, który im wystarczał i w którym żyli odgrodzeni. Skierowała się więc na lewo i minąwszy dom zakładowy, w którym błyszczały światła, zaczęła iść spiesznie ciemną aleą. Chciała pozostać samą, chciała nareszcie zrozumieć i zanalizować stan, w którym znajdowała się obecnie i szukać środka na uspokojenie nadto podrażnionych nerwów.
Idąc aleą, mięła fałdy swej sukni, czując szalone łaskotanie w palcach i w szczękach. Niemniej pod skórą karku zdawało się jej, że istnieje całe gniazdo pająków, które ją żrą, rozbiegając się wzdłuż kolumny pacierzowej. Stopy paliły ją, po skórze całego ciała zdawało się przebiegać rozpalone żelazo.
Do tej chwili zdenerwowanie było jej poniekąd przyjemnem, dziś poczuła, iż było to cierpienie, ból, zwierze dzikie, które zdawało się, iż skoczyło jej na plecy i zatapiało w jej ciało pazury, do biegu zmuszając.
Lecz co było najdziwniejszem dla niej w tej chwili, to, że oprócz bólu fizycznego czuła szalone cierpienie moralne. Jakie ono było, na czem się gruntowało, o co jej chodziło? Nie wiedziała, wiedzieć nie chciała, nie mogła. Był to chaos myśli i fizycznych bólów, cały deszcz cierpień, który zdawał się ją otaczać gęstą chmurą. Uczuła się osamotnioną i zdawało się jej, że jakaś dłoń niewidzialna gna ją ku przepaści.
Zaczęła jęczeć cicho, później coraz głośniej. Jęk ten drżał spazmem, który tak często słyszała w tych krzykach, które nocą wydobywały się z zakładu. Urwała na chwilę jęk, lecz znów ponownie skarżyć się zaczęła. Wyciągnęła ręce i biegła coraz prędzej. Tony muzyki rozdzierające powietrze dochodziły ją i tutaj jeszcze. Chciała uciec przed niemi, przed Hohem, przed Sosnowiczówną, przed sobą samą.
Nagle na skręcie alei potknęła się o jakąś postać ludzką. Krzyknęła, krzyk jej odpowiedział. Po głosie poznała Siennickiego. Ogarnęła ją szalona radość. Dlaczego nie pomyślała o nim przedtem? Wszakże nie była sama na świecie; ten człowiek był czemś dla niej.
W sekundzie migawkowej wmówiła w siebie, iż pomiędzy nią i Siennickim istnieje miłość. Porwała go za fałdy pledu, któremi młodzieniec się owinął. >
— To ty — powtarzała drżącym głosem — to ty!... Ach jak to dobrze, że cię tu spotkałam!...
On zacisnął pled koło swej szyi.
— Niech pani ze mnie pledu nie ściąga — wyrzekł powolnym głosem — boję się anginy, dosyć mam już do czynienia z dyspepsyą i podagrą, przez którą mi spuchł wielki palec u prawej nogi. Wiem, że to wszystko objawy nerwowe, lecz cóż ztąd, niemniej przeto cierpię i dość musiałem wziąść ipekakuany prawie natychmiast po obiedzie... Nie mogłem strawić kurczęcia...
Umilkł, po chwili dodał z ironią.
— Hygieniczne obiady, same białe mięso!
Helena nie słuchała treści słów jego, szczęśliwa, iż wreszcie ma przy sobie stworzenie żyjące, z którem wiązało ją jakieś bodaj nerwowe pokrewieństwo.
— Szukałem pani właśnie — ciągnął dalej Siennicki — ten idyota Hohe rozstroił mi nerwy swoją sztuką. Czuję się dziś specyalnie usposobionym do odczuwania najdelikatniejszych drgań moich nerwów. Chodźmy się denerwować!...
Przez chwilę Helena próbowała się bronić.
— Nie; dziś — mówiła — potrzebuję spokoju, jestem szalenie zdenerwowana...
— Tem lepiej — odparł Siennicki — wrażenie się spotęguje...
Doszli do rodzaju altanki, której ścianę stanowiły strzyżone drzewa. Przed nimi, w oddali, na drucie przeciągniętym wśród gałęzi, kołysała się jedna podłużna, zielona latarnia. Kilka innych zgasło i tylko ta jedna jedyna zieleniała w przestrzeni z mistycznymi czarnymi znakami, plamiącymi jej powierzchnię.
Helena, trzymając się wciąż szala Siennickiego, osunęła się na ławkę i w tej chwili miała jedno tylko pragnienie — módz nagle wyspowiadać przed kimkolwiek wszystkie te poplątane myśli, które jej mózg przepełniały. Nigdy może w życiu nie była tak bojaźliwie małą wobec siebie samej i wobec tego bólu, jaki ją przygniatał. Chciała się poskarżyć na siebie samą, na tę drugą Helenę, przez którą spadły na nią nieznane jej dawniej udręczenia.
— O, gdybyś pan wiedział — zaczęła, opierając głowę na jego ramieniu — co ja dzisiaj cierpię!...
— A ja — przerwał jej Siennicki — analizowałem się dziś dokładnie i widzę, że moje władze umysłowe zupełnie stępiały. Próbowałem czytać, nie mogę wszakże zrozumieć dwóch zdań!... To straszne!...
— Tak, wyrzekła Helena — lecz to, co mnie dziś spotyka!... poczekaj, opowiem panu wszystko, zdaje mi się, że to mi ulgę przyniesie... Przytem masz do tego prawo, powinieneś wiedzieć, czem była moja przeszłość...
Lecz on, zatulając się w fałdy pledu, przerwał jej z najwyższą obojętnością.
— Nie, nie, nie jestem ciekawy... Co mnie może obchodzić pani przeszłość... Jakież ja mam do pani prawa?
Ona umilkła zawstydzona.
Gwałtem traktowała go jak człowieka, związanego z nią uczuciem serdecznem, wmawiała w niego prawa, których on się wyrzekał. I znów uczuła się moralnie sama, jeszcze więcej sama, niż poprzednio, bo nawet to ciało jej nie należało do niej, i za chwilę ten człowiek, który był przez nią wybrany i związany niewidzialną potęgą, pochyli się, aby ustami swemi dotykając jej ust, paraliżować jej umysł na mgnienie błyskawicy i rzucać go później w wir tajemniczej ciemni. Prawie już bezprzytomna z tego moralnego i fizycznego bólu, który przeszywał całą jej istotę, napełniał ją wstydem, żalem, nienawiścią, sztywniała teraz, milcząc, jakby w oczekiwaniu wybuchu burzy, która nią całą szarpała.
Siennicki siedział także milcząc i tylko swe długie klekoczące palce posuwał wzdłuż karku i włosów Heleny.
— Włosy pani są pełne elektryczności — wyrzekł — pieką mi poprostu czubki palców, ręce moje w ten sposób zanurzam w prawdziwie elektrycznej kąpieli. Dziwne uczucie!...
Powoli wsuwał swe chude palce w masę włosów Heleny.
— Dziwne uczucie — powtórzył.
Lecz ona szarpnęła się nagle.
— O, nie, nie — zawołała — mnie to boli, ja oszaleję...
On ciężkim ruchem przytrzymywał jej głowę.
— Jaka z pani szkaradna egoistka — wymówił — pani widzi, że mi to ulgę przynosi i zajmuje nowością wrażenia a dla trochę bólu chce pani przerwać mi ten rodzaj elektrycznej ekstazy.
Lecz ona skarżyła się cicho:
— Ja nie mogę, ja nie mogę, dziś jestem bardzo nieszczęśliwa, ja...
Urwała i roześmiała się spazmatycznie.
— Nie, nie — dokończyła i umilkła.
Wiatr zakołysał gwałtownie drzewami. Zaszumiało dokoła, jakby duchy, przepełniające to, co nazywamy próżnią, żaliły się na swe bezustanne długie cierpienia...
— Czy pani wie — wyrzekł Siennicki zdławionym głosem — że dziś widziałem moją matkę najdokładniej w dzień biały. Zbudziłem się rano i ujrzałem jej głowę, zawieszoną przedemną w powietrzu. Wyciągnąłem rękę i...
Urwał, zacisnął palce, wpijając je prawie do krwi w skórę głowy Heleny.
— I zdaje mi się, że uczułem pod palcami jakieś zimne, miękie ciało!... O, gdyby pani wiedziała, co się ze mną wtedy stało!... Miałem na tyle przytomności, aby w jednej chwili zanalizować stan mojej duszy i ciała... Tak muszą czuć i myśleć waryaci w chwili urzeczywistnienia się przed nimi ich wizyi, ściągniętej w materyę siłą ich woli... To straszne!...
Helena uniosła się trochę na łokciach, chcąc uwolnić włosy z jego palców, lecz napróżno walczyła.
— Ciągle, zawsze, wiecznie — szeptał — ta twarz, trupia, z czernią oczów otwartych, z czernią ust, z których zwiesza się język nabrzmiały... I jeśli jej niemam wizyą, to jest ona w mym mózgu, żre mnie, toczy, jak robak, jest mną samym, ciałem mojem, myślą moją, wolą moją!... Głos jego rósł stopniowo, przechodził w jęk; Helena, oparłszy ręce o ławkę, wsłuchiwała się w głos ten i zaczęła mimowoli otwierać usta, wtórując w myśli dolatującym ją w jęku wyrazom.
— Ciałem mojem, myślą moją, wolą moją — szeptała.
Kiwała przytem głową a raczej nią trzęsła, jak staruszka bezsilna. Palce wpijała w drzewo ławki, łamiąc paznogcie. Nie czuła już fizycznego bólu, unosząc się w natężeniu nadzmysłowem, płynąc w górę na falach jęczącego obok niej w ciemności głosu... Z palców Siennickiego, dotykających w tej chwili tyłu jej głowy, zdawał się spływać w jej mózg, pod jej czaszkę jakiś prąd gorący, który napełnił po chwili całe jej ciało.
— Widzę ją, zawsze, wiecznie!...
Helena porwała się z ławki z przerażającym krzykiem.
— Widzę ją!...
Widziała ją — gdzie? Nie zdawała sobie jeszcze sprawy, widziała ją jednak w głębi siebie, przed czaszką, w środku mózgu. Lecz prąd ten, który wpłynął w nią za pośrednictwem palców Siennickiego, biegł teraz przez jej mózg w kierunku oczów. Młoda kobieta otworzyła szeroko źrenice.
Dokoła niej była ciemnia.
Jedynie tylko w przestrzeni kołysała się jasno zielona podłużna plama latarni, tajemnicza, oświetlona drżącem, dogasającem światłem, które migotało czarnemi hieroglifami, znikającymi, to znów ukazującymi się w przestrzeni.
Ku temu świetlanemu punktowi skierowały się teraz oczy i władze umysłowe Heleny. Istota jej przepojona koniecznością widzenia fatalnej mary, w jednej sekundzie przekształciła szmat papieru w potworną głowę samobójczyni. Z krzykiem konwulsyjnym, wyciągając drżące ręce z szeroko rozstawionym wachlarzem, krogulczo zakrzywionych palców, porwała się Helena, jakby do lotu ku strasznemu widziadłu, które migotało przed nią wysoko i, nagle, opadłszy z sił, cofnęła się, wołając:
— Ona, ona!...
Zaczęła szukać oparcia, chciała się ukryć, bo teraz zdawało się jej, że owa głowa zmarłej pędzi ku niej z błyskawiczną szybkością, lecz ręce jej były tylko próżnią... Z płaczem, krzykiem i śmiechem, upadła Helena, uderzając się głową o kant ławki.
Straciła przytomność.
Aleą, prowadzącą ku polom, uciekał Siennicki, ścierając z czoła krople potu. Powtarzał ciągle jedną sylabę — a, a... i biegł, jakby chcąc zaprzepaścić się i zginąć w tej czerni nocnej, która go zewsząd otaczała.
Tymczasem muzyka zaczęła grać kadryla.
Prowadził go Hohe z Żabusią.



VII.

Gdy Helena otworzyła oczy, doktór nieznacznym gestem przywołał Heglowę ku sobie.
— Daj jej pani łyżkę tego lekarstwa, to mieszanina środków uspakajających i co pół godziny ponawiaj pani dozę...
Namyślił się i dodał:
— Lepiej co godzinę, to jak widzę jeszcze nowicyuszka i musi nie być przyzwyczajona do środków kalmujących... Jeżeli zażąda pić, daj jej pani wody z kwiatem pomarańczowym.
Heglowa skinęła głową.
— Czy atak się nie powtórzy? — spytała.
— Nie, niema obawy, wyrzekł doktór — inaczej przecież nie umieszczałbym jej obok pani Anny, choć właściwie, nie miałbym jej gdzie umieścić. Zakład pełen gości, do jej pokoju, położonego tuż nad salą balową, nie można było jej przenieść... Odchodzę, zostawiam obie pacyentki pod pani opieką. Trochę ciężkie zadanie, ale znam energię pani i wiem, że się zeń dobrze wywiążesz.
Wyszedł cicho i już przy drzwiach zapytał:
— A pani Anna?
— Czuwa przy niej ojciec. Śpi teraz, zdaje się, że jest uratowana i ona i dziecko. Tylko...
Rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami.
— Przemów pani do niej, po swojemu — odparł doktór — ręczę, że zdołasz wymódz na niej, iż przestanie wywoływać podobne wypadki!
Twarz Heglowej powlokła się smutkiem.
— Czy pan sądzisz, że nie użyłam wszelkiej swej wymowy i perswazyi, podczas gdy pani Anna przyszła do mnie po poradę w Warszawie? Ody jej oznajmiłam, że ma zostać matką, wpadła w rozpacz, wołając: nie chcę, to mnie oszpeci, będę się wstydziła, jakże ja się tak ludziom pokażę!... Mówiłam do niej długo, dawałam rady, przestrogi, prosiłam, ażeby schowała gorset, nosiła wolne suknie — przyrzekła!... Dziś widzę, iż słowa moje były grochem na ścianę. Obecnie uniknęła wypadku, lecz czy zdołamy ocalić to biedne dziecko, którego ona nie pragnie, nie żąda...
— To jej rzecz — odparł doktór — są pewne natury, mające odrazę do tworzenia a natur tych coraz więcej! Dobranoc, pani Hegiel!...
Roześmiał się.
— Mówię: dobranoc a ani ja, ani pani dziś oka nie zamkniemy! Za godzinę zejdę do sali balowej i wszystkich moich pacyentów przyprowadzę do zakładu. Inni niech się trzęsą, skoro im to do życia potrzebne!
Wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą.
Heglowa zbliżyła się do łóżka, na którem leżała Helena.
Zdziwiła się, widząc, iż ta ostatnia patrzy na nią zupełnie przytomnemi i spokojnemi oczami.
— Jakże się czujesz? — zapytała Heglowa, pochylając się nad swą dawną przyjaciółką.
Lecz ona uniosła się cokolwiek na poduszkach i spytała:
— Co się to ze mną stało?
Heglowa sięgnęła po łyżkę i flaszkę z lekarstwem.
— Służba zakładowa, idąca gasić latarnie, znalazła cię leżącą na ziemi, koło ławki. Zemdlałaś. Przyniesiono cię tutaj.
Zawahała się chwilę, poczem dodała:
— Prosiłam, aby mi pozwolono czuwać nad tobą... Sądziłam bowiem, że będziesz wolała w chwili przyjścia do przytomności, znaleźć obok siebie kogoś, szczerze ci oddanego, niż obcą twarz zakładowej posługaczki...
Helena przymknęła i otworzyła powoli oczy.
— Tak — wyszeptała — dziękuję...
Leżała nieruchoma, odziana w swą jedwabną, białą spódnicę i łachmany balowego stanika, który zdarto z niej, nie mogąc znaleźć haftek, kunsztownie zapinających pod pachą wyfiszbinowany pancerz.
Te jedwabne szmaty nasiąknięte były silnym zapachem octów, eteru i zmoczone wodą. Helena drżała w nich z zimna. Ogarnęło ją uczucie rozrzewnienia, zdawało się jej, że jest małem dzieckiem, zbitem i nieszczęśliwem. Chciała podnieść rękę, lecz ramię jej opadło. Doznała wrażenia, jakby cały jej szkielet był połamany na drobne cząstki.
Heglowa pochyliła się znów ku niej.
— Pozwól — wyrzekła łagodnie — rozbiorę cię i okryję... Drżysz cała z zimna... Przedtem jednak weź lekarstwo, uspokoisz się zupełnie.
Lecz Helena pod wpływem tego łagodnego głosu topniała cała moralnie, usta jej drżały, kurcz ściskał gardło...
— Och — wyszeptała nareszcie — jaka ja jestem nieszczęśliwa!...
Heglowa podawała jej łyżkę lekarstwa.
— Wypij to, Helu — prosiła.
Lecz Helena ze łkaniem wykręcała głowę.
— Nie, nie, pozwólcie mi umrzeć... Niech umrę, jak pies na rozstaju!... Sama jedna, sama jedna.
Zęby jej dzwonić zaczęły, głowę tarła o poduszki.
— Och, och — jęczała cicho.
Rozrzewniała się sama nad sobą. Obecność Heglowej, jej głos łagodny, jej troszczenie się serdeczne o przywrócenie jej sił, wprowadziły Helenę w stan roztkliwienia, w stan nieznany jej od lat tylu. Zdawało się, że całe szluzy łez otwarły się w jej oczach. Płynęły gorącą falą po rozpalonych policzkach.
— Niech ja umrę, niech ja umrę — powtarzała cichym, dziecinnym głosem.
Heglowa delikatnie podłożyła swą lewą rękę pod głowę Heleny i, uniosłszy ją, wlała w drżące usta płaczącej trochę uspakajającego lekarstwa.
Poczem usiadła na krawędzi łóżka i ocierała łzy Heleny, która ciągle skarżyła się.
— Och, gdybyś ty wiedziała, jaka ja jestem nieszczęśliwa...
— Wiem, wiem — odparła Heglowa.
— Nie, nie — jęczała Helena — ty nic nie wiesz, skąd możesz wiedzieć, nikt nie wie, co się w mojej duszy dzieje; ja jedna, ja jedna!...
Zaniosła się łkaniem, jak małe dziecko.
— Nieszczęśliwa jestem i podła, och, jaka, ale to nie moja wina...
Heglowa ujęła ją za rękę.
— Owszem, trochę w doli, jaką przechodzimy, jest i naszej winy...
— Nie, nie — odparta Helena — ja miałam postanowienie inaczej poprowadzić swe życie... A teraz co?...
Heglowa ujęła jej drugą rękę, którą Helena zaczęła rwać swe rozrzucone po poduszce włosy.
— Teraz, całe życie jeszcze przed tobą. Jesteś dziś bardzo rozdrażniona, lecz skoro się rozwidni i słońce wejdzie, czarne twe myśli miną...
— Nie — odparła Helena posępnie — te czarne myśli nie miną nigdy, bo mi się wryły w mózg... Zobaczycie, że ja zwaryuję!
— Helu — prosiła Heglowa — nie poddawaj sobie podobnej idei. Nie zwaryujesz, ale będziesz neuropatką a to choroba niemiła i bardzo męcząca. Nie widziałam cię dawno, lata całe, i znajduję w tobie zmianę straszną pod względem fizycznym i moralnym.
Zawahała się i dodała pospiesznie:
— Pod względem moralnym, nie wiem!... Jesteś zawsze tak skrytą, że nie wiem, co się na dnie twej duszy mieści. Widzę cię jednak zrozpaczoną, bez okruszyny silnej woli, zdenerwowaną i pozostawioną najzupełniej samej sobie...
Z oczów Heleny znów łzy płynąć zaczęły.
— O tak, tak — jęknęła — jestem sama i nie wiem w jaką się obrócić stronę. Byłam zawsze czyjąś pastwą i ktoś ze mnie korzystał... Wyczerpałam się...
Lecz Heglowa ścisnęła silnie jej rękę.
— Nie mów tego — wyrzekła — korzystano z ciebie, to prawda, ale i ty korzystałaś z nich... W jaki sposób — och, rozmaity... Bądź sprawiedliwą! Nie staraj się nigdy przedstawiać się jako nieodpowiedzialna i małoletnia. Czasy, w których kobiety skarżyły się, iż są uwodzone i wyzyskiwane, minęły. Dziś możemy się bronić i powinnyśmy się bronić. Jesteś rzeczywiście jedną z tych kobiet, za której duszą, ciałem, inteligencyą, majątkiem ciągnie zawsze czerń szerszeni. Lecz zarazem jesteś świadomą swych czynów i odpowiadasz za nie tak zupełnie, jak mężczyzna... Czy nie tak?
Lecz Helena znów zaczęła lamentować.
— Och, dajcie mi umrzeć, dajcie mi umrzeć!...
— Umrzeć tak, jak wszyscy, w chwili, gdy tego najmniej pragnąć będziesz... Dziś jednak czujesz się nieszczęśliwą i oskarżasz się, po części słusznie, to znów umywasz ręce i składasz na drugich winę tego nieszczęścia... Nie wiem, jakie jest ono i z czego się składa, nie pytam cię, wiedzieć nie chcę, ale pamiętaj, że nie ma nieszczęścia, któregoby pogodą i równowagą moralną pomniejszyć nie było można... Jeżeli chcesz, ja całą duszą gotowa jestem dopomódz ci do odzyskania tej równowagi. Dobrze?...
Pochyliła się, czekając na odpowiedź.
Czekała długo.
Helena zdawała się myślą błądzić po jakichś jej tylko znanych manowcach.
Nocna, biedna lampka, ustawiona na komodzie i zasłonięta arkuszem gazety, rzucała smutne światło na szpitalnie umeblowany pokój i szarą, wełnianą suknię Heglowej, okrytą płachtą czarnego, ceratowego fartucha.
— Dobrze? — spytała znów Heglowa.
Zamiast odpowiedzi, strumienie łez zaczęły płynąć z oczów Heleny.
— Zimno mi — wyszeptała wreszcie, dzwoniąc zębami.
Natychmiast Heglowa zaczęła ją delikatnie i zręcznie rozbierać. Zdjęła z niej szmaty jedwabiu, batystu i koronek.
Gdy schyliła się, aby ściągnąć ażurowe pończochy, Helena wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— Dziękuję ci, dziękuję — wołała wśród łkań.
Heglowa wzruszona tym głosem, który zdawał się z serca pochodzić, otarła szybko łzy, które zaszkliły się w jej oczach.
— Ucałuj mnie — prosiła Helena.
Heglowa ujęła ją w ramiona.
— Moje biedne dziecko — wyrzekła — robiłaś wszystko, co można, aby zniszczyć swe szczęście, teraz trzeba zabrać się do odbudowania go... Tylko musisz wmówić w siebie, że masz wolną wolę, inaczej za skutek nie ręczę!...
Helena ze smutkiem pokiwała głową.
— Wolną wolę — wyrzekła — wolną wolę...
Tymczasem Heglowa ułożyła ją na łóżku, związała jej włosy, okryła kilkoma kołdrami.
— Tak, rozgrzejesz się i zaśniesz! Dam ci jeszcze łyżkę lekarstwa. — Dobrze?
— Dobrze!
Helena godziła się teraz na wszystko. Patrzyła na Heglowę oczyma zbitego szczenięcia.
Wypiła jeszcze łyżkę lekarstwa i doznała zawrotu głowy.
Wpadła jednak teraz w fazę gadulstwa i poiła się dźwiękiem własnego głosu.
— A jakże ja mam mieć silną wolę — zaczęła żałośnie — kiedy byle kto mną obraca na wszystkie strony. To babka, to mąż, to brat z za grobu, to ten drugi a teraz ten trzeci. Och, tylu ich, tylu ich, gdybyś ty wiedziała, gdybyś ty wiedziała...
Heglowa położyła rękę na jej ustach.
— Cyt, nie mów nic. Przeszłość twoją zmażemy zupełnie, wrzucimy ją w przepaść, nie wstanie ona nigdy!... Będziesz żyć innem życiem...
Lecz Helena uniosła głowę na poduszkach.
— Grają! — wyrzekła — pan Hohe tańczy... Och!!...
Zamknęła oczy, zmarszczyła twarz, która w tej chwili zdawała się być maską siedemdziesięcioletniej staruszki.
— Będziesz żyć innem życiem — ciągnęła Heglowa — skoro postanowiłaś nie rozstawać się z mężem, powinnaś pamiętać, że dla ciebie świat namiętności, upojeń miłosnych zamknięty... Lecz Helu, są inne jeszcze przedmioty miłości, oprócz mężczyzn na świecie, jest jeszcze nędza, ludzkość, są idee, które ciągną, jak magnes ku sobie... Prawda?
Rozmarzające ciepło ogarniało ciało Heleny, drętwiała w niem powoli.
— Będziesz bywać u mnie, tak jak dawniej — mówiła znów Heglowa — weselej u mnie i gwarniej teraz, mój syn napełnia dom krzykiem i wrzawą...
Helena nagle otworzyła szerokie źrenice, wyciągnęła wyprężoną rękę i palcem wyciągniętym ramienia Heglowej dotykała.
— Ty masz syna; wróciłaś do męża; dlaczegóż praktykujesz jako akuszerka?
Zadawała Heglowej te pytania przytomnym, prawie surowym głosem.
— Nie wróciłam do męża — odparła spokojnie Heglowa — mówiłam ci, że kocham Borna i że jestem przez niego kochaną. Rok temu zostałam matką, rzecz to zupełnie naturalna a naprzykład dla ciebie, kto wie, macierzyństwo mogłoby być zbawieniem! Musiałabyś mieć wtedy silną wolę!...
Helena brwi zmarszczyła, ręka jej opadła na łóżko.
Leżała długą chwilę nieruchoma, wpatrzona nagle pociemniałemi oczyma w przestrzeń.
— Spać chcę — rzuciła wreszcie krótko i odwróciła się ku ścianie.
Heglowa otuliła ją kołdrą, poprawiła poduszki.
— Śpij — rzekła, pochylając się nad nią — jutro rano pomówimy obszerniej i plan twego życia razem nakreślimy!... Dobranoc!
Lecz Helena zamknęła oczy i nie odpowiedziała ani słowa, udając nagle uśpioną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Jutro rano!...
Helena zerwała się o świcie i odrzucając okrywające ją kołdry, usiadła na łóżku.
Przez chwilę pozostała nieruchoma, przypominając sobie zdarzenia dnia poprzedniego.
Pamiętała je z nadzwyczajną dokładnością. Przebiegła je myślą i zastanowiła się nad stanem swej duszy i zdrowia.
Fizycznie czuła się jeszcze znużoną, jakby po wzięciu długiej, ciepłej kąpieli.
Lecz moralnie uczuła w sobie stan jakiejś złośliwej energii, wstręt i obrzydzenie do otaczających ją osób, strach przed Siennickim, niechęć do przebywania dłużej w Białej Wsi.
Niechęć ta zaczęła się potęgować z każdą chwilą.
Przez niezasłonięte roletą okno, płynęła masa światła wczesnego sierpniowego poranku. Duże drzewo, rosnące tuż pod oknem, rozkładało swe gałęzie przed szybami na wzór zielonego abażuru.
Helenie przyszła na myśl Heglowa, jej łagodne obejście się, jej słowa...
— Nie potrzebuję jej opieki — wyszeptała, zrywając się z łóżka — dam sobie sama radę i stworzę sobie życie. Byłoby to wpadnięcie z deszczu pod rynnę, dawniej wodzili mnie na pasku mężczyźni a teraz kobieta, i kto? Heglowa? Cóż to za życie chce mi stworzyć? Takie, jak sama pędzi? Z kochankiem, z nieprawem dzieckiem i z dyplomem akuszeryjnym!... Niechże sobie apostołuje i prostuje ścieżki innym kobietom, ja mam dosyć energii i silnej woli, aby się otrząsnąć i przeobrazić zupełnie.
Zaczęła wdziewać pończochy i atłasowe białe pantofle.
— Musiałam wczoraj być bardzo chora — myślała — skoro mogłam się poniżyć do tego stopnia, iż narzucałam się Siennickiemu ze swemi zwierzeniami, potem o miały włos nie wygadałam wszystkiego przed Heglową... Dosyć mam tych rad ludzkich... Przejście moje z Hohem dało mi miarę, czem jest ich opieka! Heglowa może mieć najpoczciwsze zamiary, ale jest to istota, pomimo pewnych pojęć, dziwnie zacofana i pozuje na zbyt mądrą. Wyprowadziłaby mnie znów na nowe manowce, dziękuję!...
Wstała z krzesła i cicho narzuciła na siebie jedwabną spódnicę, pokrytą muślinem. Obejrzała się dokoła. Nie miała czem okryć nagich ramion a chciała koniecznie przedostać się do swego numeru i odjechać z Białej Wsi, zanim się wszyscy obudzą.
Nagle posłyszała na korytarzu ciche kroki.
Na palcach, wstrzymując oddech, podsunęła się ku drzwiom. Delikatnie otworzyła je. Na korytarzu, po wojłokowym dywanie szła cicho gospodyni, odziana w szal i filcowe pantofle.
Helena skinęła na nią ręką i prosiła, aby jej pożyczyła szala, który jej natychmiast odeśle przez kelnera.
Gospodyni podała jej szal, Helena, dziękując, nie śmiała jej spojrzeć w oczy. Wstydziła się tego pierwszego nerwowego ataku, który prawdopodobnie był już komentowany przez służbę zakładową w przerozmaity sposób. Helena miała zawsze odrazę do ośmieszania się w oczach służących. Wzięła więc szal i, zeszedłszy ze schodów, biegła teraz ku hotelowi.
W hotelu wszyscy spali, tylko drzwi do sali balowej otwarte były na rozcież i jeden z kelnerów na wpół odziany, drzemał na scenie na małej kanapce, założywszy nogę na poręcz i opuściwszy głowę prawie na ziemię. Helena szybko przemknęła pomiędzy rozstawionemi krzesłami, zamiatając fałdami sukni kwiaty, wstążki, szpilki, które gradem leżały na porysowanej obcasami posadzce. Koło luster dwie lampy dogasały, wydając z siebie cuchnące kłęby swędu. Helena wdrapała się na scenę i chwilę zawahała się, nie wiedząc, jak zbudzić kelnera. Obejrzała się. Pomiędzy kulisami stał długi kij, służący tapicerowi do równania fałd portyer, stanowiących kulisy. Helena ujęła ten kij w rękę i nim zaczęła popychać śpiącego kelnera. Wielkie bowiem miała obrzydzenie do ludzi nie z jej sfery. Kelner porwał się na równe nogi. Helena zażądała natychmiast rachunku i powozu, który mógłby ją odwieść na stacyę kolei. Wybiła czwarta. O piątej pociąg odchodził. Biała Wieś oddalona była od Warszawy o dwie godziny drogi. Za trzy godziny więc Helena stanie w domu i pozostawi po za sobą to nerwowe gniazdo, pełne teraz wspomnień Hohego i Heglowej.
Podczas gdy kelner poszedł zbudzić gospodarza, Helena pobiegła na górę. Wpadła do swego numeru i zaczęła zrzucać rzeczy do kufra. Nagle zatrzymała się przerażona; w pospiechu stłukła lustro. Zły znak!... Lecz zaraz rzuciła się ku miednicy z wodą i oblała całą twarz i szyję. To jej dodało energii. Przesądy głupie, nic więcej — myślała, nakrapiając się wodą kolońską — gdybym tu dłużej została, zidyociałabym, jak oni wszyscy...
Uczesała się, ufryzowała, podniosła włosy i włożyła granatowy, podróżny kostium. Przejrzała się w lustrze i uśmiechnęła. Ta noc zmieniła ją zupełnie. Z sentymentalnej romantyczki, przeobraziła się nagle w rodzaj trzeźwej istoty z szynionem włosów po chińsku skręconym na czubku głowy. Nigdy jeszcze chyba nie czuła się tak silną. Zdawało się jej, że ktoś nagle wszystkie jej nerwy zebrał tak jak cugle i ściągnął je z tyłu jej głowy. Zatarła ręce z zadowoleniem. Co się z nią działo? Dlaczego nie dawniej, jak wczoraj, czuła się tak nieszczęśliwą? Hohe, wstrętny gad, Siennicki — waryat, zresztą czem był dla niej Siennicki — niczem!... Całował jej usta... To się nie liczy, nie był przecież jej kochankiem, a to rzecz główna!
Zastukano do drzwi, kelner podał rachunek. Helena zapłaciła, kazała znieść rzeczy i, naciągając rękawiczki, układała plan swego dalszego życia. Uczuła jednak w tej chwili, że nie ma gruntu pod stopami... Z nerwową gwałtownością zwróciła się ku mężowi. W gruncie rzeczy — rezonowała — mój mąż jest wart tyle, ile Hohe i oni wszyscy. Sprobuję...
Zatrzymała się. Nie wiedziała, co ma właściwie próbować. Ponieważ jednak, jak każda neurasteniczka, potrzebowała jakiegoś punktu, koło którego przez pewien czas myśli jej, czyny i dążenia kręcić się powinny, uczepiła się myśli o mężu i zaczęła poniekąd czuć nie dla Świeżawskiego, ale dla myślenia o nim, sympatyę. Jego brak zupełny nerwów, silne zdrowie, równowaga i zimna krew a w danym razie energia zaczynały jej imponować z oddalenia. Porównywała go do Hohego, Siennickiego, wszystkich tych, którzy się koło niej kręcili i jego wysoka, silna postać zaczynała róść w jej chorobliwej imaginacyi i nabierać pewnej przewagi.
Kelner ponownie do drzwi zastukał.
— Proszę jasnej pani, powóz już zajechał.
Ona, przejęta ciągle myślą o Świeżawskim, uczuła nagłą potrzebę mówienia o nim głośno.
— Schodzę, proszę wziąć ten sakwojaż i powiedzieć furmanowi, żeby jechał prędko i nie spóźnił się na pociąg... Mąż na mnie czeka...
Szeleszcząc podszewkami spódnic, zeszła ze schodów i wsiadła do powozu.
Kelner kłaniał się nisko.
Powóz ruszył.
Helena rzuciła się w głąb i wydęła ironicznie usta, patrząc na budowle zakładu, na mały domek, obrośnięty dzikiem winem z zamkniętemi szczelnie okiennicami.
Młoda kobieta przybrała wyniosłą minę istoty dumnej swą moralną i fizyczną równowagą.
— Szpital waryatów — wyrzekła mimowoli głośno i na dźwięk własnego głosu drgnęła nerwowo.
Woźnica obejrzał się szybko.
— Jaśnie pani co mówi — zapytał.
Helena zagryzła wargi i przez chwilę czuła, że myśli jej mącić się zaczynają.
— Mówię, żeby prędko jechać — wyrzekła wreszcie całą siłą woli, starając się odzyskać panowanie nad sobą.
Krótki to był wysiłek, lecz musiał ją kosztować wiele nerwowej energii, gdyż po czole jej spłynęły dwie krople potu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy dorożka zajechała przed bramę, ósmą wskazywał zegar ratuszowy.
Helena, zapłaciwszy dorożkarzowi, kazała stróżowi wziąć kufer i zanieść go na górę. Podążyła sama kuchennemi schodami. Szybko porwała za klamkę. Drzwi były zamknięte. Zaczęła stukać. Nikt nie odzywał się wewnątrz mieszkania.
Zeszła powoli i udała się na schody frontowe.
Na pierwszem piętrze spotkała schodzącego stróża.
— Postawiłem kufer koło drzwi — wyrzekł — dzwoniłem, ale nikt nie otwiera, muszę iść polewać ulicę!...
Helena weszła na górę i usiadła na kufrze. Założyła ręce na piersiach i patrzała przed siebie, na duże okno upstrzone kolorowemi szybkami. Słońce przeszywało szkło i padało na schody tęczowemi plamami.
Radość i owa siła woli Heleny zaczęła znikać powoli. Już w wagonie kolei kilkakrotnie musiała rezonowaniem podtrzymywać gasnące w niej iskry. O te zamknięte drzwi jej własnego domu rozbiła się jej energia. Natomiast zaczęła w Helenie fermentować jakaś głucha złość. Nie chciała się do niej jednak przyznać. Zastanawiała się nad tem, dlaczego mąż jej o godzinę wcześniej wyszedł do biura, dlaczego służące wyszły, zamykając drzwi kuchenne.
Nagle w przedpokoju dały się słyszeć kroki, drzwi otworzyły się. Stanęła w nich pokojówka, tłómacząc się, iż zbiegła „właśnie“ na chwilę po mleko... Helena zacięła zęby i przeszła mimo niej. Skierowała się ku pokojowi męża...
Otworzyła drzwi.
Nie było nikogo.
Wzrok jej padł na łóżko, przygotowane do spoczynku, lecz nietknięte.
W tej samej chwili, Świeżawski otworzył swoim kluczem drzwi frontowe i wszedł do salonu. Zobaczywszy stojącą na progu żonę, cofnął się, poczem wybełkotał dość kwaśno:
— A to ty, dlaczego powróciłaś, skoro miałaś zabawić jeszcze dwa tygodnie?
Helena nie odpowiedziała ani słowa, tylko długą chwilę wzrok swój zatrzymała na postaci męża. Zauważyła jego twarz zmęczoną, nieoczyszczone buty, bieliznę pomiętą, wyraz twarzy niechętny i pogardliwy. Spojrzała raz jeszcze na łóżko nietknięte, przypomniała sobie Annę, Sosnowiczównę i nagle zebrawszy fałdy swej sukni i nie wyrzekłszy ani słowa, weszła do swego pokoju.
Wszedłszy, usiadła na łóżku i patrzyła dokoła. Obicie ścian zbladło i pokryło się warstwą kurzu. Firanki nad łóżkiem wisiały smutnie, lampka kryształowa, z której była tak dumną, wydała się jej żydowską tandetą. To samo i ten mąż, którego zdaleka stroiła w jakieś pióra energii i siły, który zdawał się jej lepszy i godniejszy uwagi, niż Hohe lub Siennicki, teraz w zbliżeniu przedstawił się jej jako istota wstrętna, mężczyzna strawiony zmysłowem nadużyciem, cuchnący gorączką i winem, powracający prawdopodobnie z lupanaru, po przewłóczonym po zaułkach wieczorze.
Wzruszyła ramionami.
Iluzya spadała jej z oczów.
Do czego się tak spieszyła? To mieszkanie było cuchnącą klatką, zastawioną starymi, zniszczonymi gratami. Ten mąż, najwstrętniejszym może z dotąd spotykanych ludzi. Ogarnął ją szalony smutek. Żałowała teraz szumiących świerków Białej Wsi i tej eleganckiej nerwowości, w jakiej tonęła. Uczuła znów dławienie w gardle i łaskotanie z tyłu głowy. Sztucznie podniecona siła opuszczała ją niemal z każdą sekundą. Wpadała w drugą ostateczność, tak jak wszyscy chorzy nerwowo, którzy mają chwile szalonej pewności siebie, graniczącej z zuchwalstwem i znów tracą wszelką siłę, chęć, wolę, opuszczając ręce i zapadając w stan graniczący z melancholią.
Helena siedziała tak długo nieruchoma, wreszcie gdy już uczuła, że nie miała w sobie ani kropli moralnej siły do przedsiębrania czegokolwiek, wstała i prawie głośno rzuciła te słowa.
— Born miał racyę, to nie dom, to oberża.
Łkanie nerwowe zaczęło ją dławić, zlękła się ataku, nie chciała widzieć koło siebie męża, sług — istot, które były jej obce i wstrętne.
Obejrzała się po pokoju.
Oczy jej padły na szafę, na wierzchu której stało kilka flaszeczek.
Przystawiła szybko krzesło, porwała jedną z nich, zeskoczyła na ziemię i, odetkawszy korek, szybko pić zaczęła.
Żółty płyn słodkawo-kwaśny wypełnił jej usta i wpadłszy w gardło, drapać ją zaczął. Oderwała od ust butelkę, szybko zdrapała paznogciem etykietkę apteczną i ukryła flaszkę w głębi szafy, jak klejnot drogocenny i rzadki.
Poczem, chwiejąc się na nogach i jęcząc cicho, zbliżyła się do łóżka, na którem leżał tylko materac i rzuciwszy się nań ubrana, zamknęła oczy.



VIII.

Od tego dnia zaczęło się dla Heleny życie straszne, równające się piekielnym męczarniom.
Neurastenia jej zaczynała przybierać już cechy histeryi. Do chorobliwych uczuć wzrokowych i słuchowych, dzwonienia w uszach, nieudolności pojmowania wrażeń zewnętrznych, przyłączyły się teraz mdlenia, kurcze, ataki, dławienia, migrena, utrata głosu, newralgie i bezustanne zmiany sympatyi i antypatyi. Często zamykała się w swym pokoju, obojętniejąc pozornie na wszystko, nagle, otwierała drzwi i zjawiała się w kuchni, licząc ścierki, przeglądając się w rondlach, wpadając w wściekły gniew na widok nieumytej szklanki lub zniszczonej miotełki. Zdawało się jej wtedy, że cała banda szakali opadła ją i szarpie nietylko jej mienie i dobytek, ale i ją samą a ona, dźwigając cały ciężar domowej pracy na sobie, z sił już opada. Krzyczała wtedy przeraźliwie, zrzucając rozmaite sprzęty na podłogę, szarpiąc na sobie ubranie i wydzierając sobie włosy. Babka Bednawska, przerażona, pobladła, cofała się do swego pokoju, zdziwiona temi „waporami“, które wnuczka jej przywiozła ze wsi i radziła napić się melissy lub rumianku dla ukalmowania nerwów. Helena stanowczo odtrącała wszystkie środki uspakajające. Ten terror, jaki zaczęła wywierać na cały dom, podobał jej się i nie chciała się go wyrzekać. Często w chwili szalonego gniewu, wtedy właśnie, gdy krzyczała nieludzkim głosem, śledziła równocześnie wyraz twarzy kucharki i babki Bednawskiej, cofającej się do swego pokoju. Nie mdlała nigdy naprawdę i najczęściej zachowywała najzupełniej całą świadomość tego, co się z nią dzieje, lecz umyślnie wstrzymywała oddech, aby sądzono, że umarła.
Przy pierwszem jej zemdleniu obecnym był Świeżawski. Nastąpiło ono wskutek sceny o zupę cytrynową, którą kucharka zanadto przesoliła. Helena nagle spadła z krzesła, zdjęta naprawdę pewną niemocą. Świeżawski przeraził się, zaalarmował służbę i babkę... Zaczęto trzeźwić Helenę. W całym domu wszczął się ruch niezwykły. Helena długo leżała zesztywniała, ciesząc się w głębi duszy tym hałasem, którego była przyczyną. Skoro jednak posłyszała, iż mówią o sprowadzeniu doktora, podniosła się i, spazmując, uciekła do swego pokoju. Świeżawski poszedł za nią i niezręcznie starał się ją uspokoić kilkoma słowy. Helena rozrzuciła dokoła twarzy włosy i wpadła w rodzaj obłędu. Cofnęła się w kąt pokoju i krzyczała przeraźliwie, obsypując męża gradem obelg.
Świeżawski wyszedł, zmięszany tym gwałtownym atakiem i tym wrzaskiem kobiecym, do którego nie był przyzwyczajony. Helena krzyczała jeszcze kilka minut a potem, uspokoiwszy się nagle, wzięła z tualetki nożyczki i zaczęła sobie obcinać paznogcie. Poczem wypiła dwie łyżki chloralu i położyła się, wcisnąwszy rozpaczliwie głowę pomiędzy poduszki.
Od tej chwili, na całym tym domu zaczął ciążyć czarny, fatalny smutek. Wszyscy przesuwali się, jak mary, służące dziękowały za miejsca, nie chcąc być w służbie tam, gdzie pani „hece wyprawia“.
Helena od rana wstawała już z twarzą ponurą, straszną, postarzałą i często przez cały dzień nie opuszczała swego pokoju, lecz i z po za tych drzwi zamkniętych teroryzowała cały dom swą histeryczną żałobą. Jadła jednak dużo i dawne łakomstwo powróciło jej z całą siłą. Nie posyłała jednak otwarcie tak jak dawniej po ciastka lub czekoladę, lecz w podrzędnych cukierniach opychała się w sekrecie słodyczami. Często zatajała istotną liczbę zjedzonych ciastek i doznawała pewnego uczucia tajemnego zadowolenia, widząc, że cukiernik dał się oszukać i policzył mniej o kilka kopiejek należną od niej sumę.
Zresztą, kłamała teraz ciągle, oszukiwała wszystkich coraz artystyczniej z namiętnością wzrastającą. Babce Bednawskiej opowiadała, powróciwszy z miasta, o psach wściekłych, które widziała, o dzieciach w jej oczach przejechanych, lub o spadającej z trzeciego piętra służącej. Staruszka, przerażona, kurczyła się i żegnała. Helena, tryumfując, odchodziła po to, aby powrócić niebawem z wiadomością sensacyjną, niby wyczytaną w wieczornej gazecie. Raz, szyjąc, udała, że połknęła igłę i z największą przyjemnością skonstatowała, iż przez cały dzień wszyscy patrzyli na nią, jak na kunsztowne naczynie, sfabrykowane ze szkła.
W tymże czasie natrafiła kilkakrotnie w pismach na powieści, nowele i kroniki Hohego.
Obrońca (par force) tradycyi rozwielmożniał się teraz na płachtach drukowanych i całe szeregi „obrazków społecznych“, w guście „Iloty“, podawał spragnionym tej uczty artystycznej czytelnikom. W teatrze „złożył dyrekcyi“ dramat wierszem, to znów „zabierał się do napisania nowej powieści“, lub stawał się korespondentem pism zagranicznych. W krytykach teatralnych od czasu do czasu mówił „ja“, „mnie“ i wydawał wyroki, czerpane z krytyk Sarceya lub Lemaitre’a. Względem Sosnowiczówny okazywał się zawsze obłudnie sprawiedliwym i czuć było, jak bardzo ten świętoszek musiał w gruncie rzeczy pogardzać każdą kobietą, którą zdobył z trudem i która dała mu pewną sumę rozkoszy.
Helena przerzucała wzrokiem wiersze jego pracy i często odnajdywała banalne i ukute widocznie już szablonowo jego zdania, które przypominały jej chwile spędzone w jego objęciach. Szalony gniew porywał ją wówczas. Nienawidziła siebie i szarpała paznogciami swe ciało, to ciało, które uczyniło z niej kochankę Hohego.
— Dusza? — wołała wówczas — dusza, złudzenie, kłamstwo, gdzież była moja dusza wtenczas, gdy poniżałam się do upadku w ramiona pana Hohego!...
Przychodziło jej na myśl, pójść naprzeciw niego, rzucić mu w oczy całą pogardę, jaką miała w sobie, wypluć przed jego aksamitne stopy nienawiść, jaką budził w niej teraz, nienawiść i odrazę. Lecz obłuda, jaką on w niej rozwinął, była tak potężną, iż wstrzymywała nawet jej histeryczne wybuchy nienawiści. Owe „pozory“, o które mu tak chodziło i ona zachowywała quand même — a jego troska o nieskompromitowanie się w oczach świata była tak silną, iż nawet na odległość imponowała jej i tajemniczą potęgą nie dozwalała uczynić mu skandalicznej sceny. W szarpaniu się tem szalonem, wyczerpującem, to znów w odrętwieniu, sprowadzonem za pomocą chloralu, niszczyły się ostatki sił Heleny. Schudła, pierś jej zapadła, oczy rozszerzyły się w niepomierny sposób. Dawniej, jadł ją pesymizm, później namiętność, teraz nerwy. Stała się kłębkiem nerwów, które targała teraz dobrowolnie sama, odczuwając dziwne wrażenie, jakby, złożona z dwóch istot, wydawała mózgiem rozkaz jakiejś otaczającej ją drugiej istocie, i ta w jednej sekundzie wsunąwszy się w jej ciało, pod jej skórę, budziła jej nerwy, dręcząc, szarpiąc, w szał wprowadzając.
Powoli, tak sługi, jak i Świeżawski, oswoili się z jej stanem. Pomimo, iż okazywała coraz to nowe symptomaty rozmaitych chorób, przejętych od Siennickiego, zacząwszy od dyspepsyi, skończywszy na reumatyzmie i podagrze, zaczęto ją traktować obojętniej i jej spazmy czyniły już teraz mniejsze wrażenie.
Często pozostawiano ją samą w pokoju i raz nawet Helena usłyszała śmiech sługi, gdy z łkaniem histerycznem wpadłszy do swej sypialni, drzwi za sobą zatrzasnęła. Świeżawski najczęściej wychodził z domu, wzruszając ramionami a nawet zaczął się uśmiechać i rzucać przez zaciśnięte zęby słowo:
— Waryatka!...
Jedna tylko babka Bednawska, tracąca codzień swe siły, prawie już ociemniała i głucha, bladła zawsze na krzyk Heleny i, jakkolwiek nie wchodziła do jej pokoju, nie spieszyła jej z pomocą, oddalała się do siebie, drżącemi rękami szukała klamki i wszedłszy do swej klatki siadała na fotelu wyprostowana, trupio blada, niezdolna do machania w powietrzu czółenkiem frywolitowem.
O Siennickim starała się Helena nie myśleć, gdyż wspomnienie tego człowieka mąciło jej umysł. Wspomnienie owej głowy zmarłej, którą Helena ujrzała pewnej nocy balowej, wstrząsało nią teraz jeszcze i wywoływało zimny pot na jej czoło. Halucynacye te nie powtórzyły się do tej chwili, lecz Helena doznawała często w nocy szalonego uczucia przestrachu. Budząc się nagle, siadała na łóżku. Zdawało się jej, że ktoś błądzi po pokoju. Złudzenie czasem było tak wielkie, iż raz schwyciła swe rozpuszczone włosy, zwieszone z poduszki, gdyż zdawało się jej, że jakaś niewidzialna ręka zbliża się, aby pochwycić ją za głowę. Nie widziała jeszcze, ale czuła ten świat mar i widziadeł, ogarniający ją dokoła. Jednej nocy zdjęła ją tak wielka trwoga, iż zerwała się i boso wybiegła do kuchni, aby zobaczyć ludzkie twarze. Zapaliła świecę. Służące, zdziwione, porwały się z łóżek. Ona, nie mówiąc ani słowa, powróciła do siebie, lecz nie kładła się, gdyż zdawało się jej, że zasnąwszy, umrze uduszona jakąś niewidzialną potęgą.
Nazajutrz kupiła sobie kanarka i zawiesiła go w swoim pokoju, chcąc mieć obok siebie jakieś żywe stworzenie.
Lecz wprędce znienawidziła śpiewającego ptaka. Jednego ranka, wstawszy trochę silniejsza i energiczniejsza, niż zwykle, wyrzuciła ptaka z klatką przez okno, gdyż świergot kanarka powiększał jej newralgię.
Klatka potrzaskała się o bruk a kanarek zabił się na miejscu.
Helena, dowiedziawszy się o tem, dostała spazmów i odprawiła służącę.
Tego samego dnia, wyszedłszy na ulicę, dostrzegła zdaleka Heglowę, wychodzącą z bramy domu, w którym widocznie teraz mieszkała. Obok niej szła służąca, niosąc na ręku roczne dziecko, ubrane w długi kaszmirowy niebieski płaszczyk i takiż beret z kokardą. Helena mimowoli wlepiła oczy w tę grupę, która odcinała się dokładnie w jasnej przestrzeni szeroko rozwartej bramy. Heglowa pochylała się ku dziecku, poprawiała fałdy płaszczyka, który szafirową plamą rozkładał się na białym fartuchu sługi. Wyszła z bramy i w tej samej chwili Helena cofnęła się do pierwszego lepszego sklepu. Zmięszana i drżąca kupiła kilka łokci wstążki i zaczęła uciekać w stronę domu. To dziecko Borna, ten żywy dowód pożycia jego z Heglową, wprawiło ją w rodzaj szału. Nie widziała nic więcej, prócz tego szafiru, okalającego małą plamę różowej buzi.
Wpadła do domu i pobiegła zamknąć się w swoim pokoju. Na tualecie jej leżały dwa pisma codzienne. Jedno z nich rozpoczynało właśnie druk nowego felietonu.
Helena spojrzała na tytuł i drgnęła:

„Paryasy“
powieść współczesna przez Borna.

Po pięciu latach oczekiwania nareszcie pojawiła się ta powieść, ustąpiwszy miejsca wypracowaniom pań i panien X., „Wrażeniom z Włoch“ Malewicza i czterotomowej powieści Hohego, zatytułowanej „Arendarz“.
Helena zmarszczyła brwi. Twarz jej, ze zmięszanej i niepewnej, stała się twarzą złej istoty, knującej czyn według jej miary niezmiernie donośny. Otworzyła szufladę tualetki, wydobyła pudełko z listowym papierem, namyśliwszy się jednak, poszła do kuchni i posłała służącą po zwykły arkusz papieru. Dostawszy go do rąk, wróciła do swego pokoju, wzięła pióro, atrament i przykląkłszy przy oknie, pisać zaczęła.

List Heleny do redakcyi pisma X.
Szanowny Redaktorze!

Z najwyższym oburzeniem zobaczyłam dziś w piśmie, redagowanem przez pana, pierwszy felieton powieści pana Borna p. t. „Paryasy“. Należąc do rzędu kobiet, które wyznają zasadę „szanuj siebie, aby cię inni szanowali“, przerywam mój abonament, nie chcąc czytaniem podobnych bezeceństw ubliżać samej sobie. Dzięki Bogu, społeczeństwo nasze nie jest jeszcze tak zepsute i zdeprawowane, aby potrzebowało podobnie pikantnej potrawy, pomięszanej z sosem brudów realnego życia, i doprawdy dziwić się należy, iż redakcya tak mało liczy się z wymaganiami estetycznemi i moralnemi potrzebami swych czytelników. Dotychczas felieton pisma dawał same wytworne i subtelne dzieła, obecnie zaś zamieni się w cuchnącą kałużę, w której z taką lubością pławi się autor „Maryśki Olejarek“. Nie mam odwagi towarzyszyć mu w tej kąpieli, je vous assure, nie mam odwagi...
Zastanowiła się chwilę. Nie wiedziała, jak się pisze wyraz „assure“. Napisała go kilkakrotnie na oknie, zmieniając ortografię i przypatrywała się zdaleka. Wreszcie zrobiła wybór i znów pisać zaczęła.
Zechciej, Szanowny Redaktorze, przyjąć zapewnienie mego szacunku, z jakim zostaję.

Stała prenumeratorka.
P. S. Kilka moich przyjaciółek, należących do grona „zacofanych“, postanowiło również przerwać abonament.

Skończyła, zakleiła kopertę, zaadresowała i kazała służącej kupić markę i wrzucić natychmiast list ten do puszki.
Poczem usiadła koło okna i, wziąwszy w rękę gazetę, powieść Borna czytać zaczęła...



IX.

Jesień zbliżyła się szybko.
Październik minął, jak cień w złotą mgłę spowity i listopad załopotał nad Warszawą na wzór zmokłego nietoperza, z którego skrzydeł płyną całe strugi wody.
Usposobienie Heleny nie zmieniło się wcale. Histerya jej rozwijała się szybko, egotyzm owładnął całą jej istotę. Wszędzie i zawsze swoje ja miała na pierwszym planie. Dręczyła babkę i sługi, dręczyła samą siebie nadmiarem analizy i udawanymi atakami, które powoli zaczynały teraz stawać się prawdziwymi i często Helena, udawszy omdlenie, nie mogła się zeń zbudzić tak łatwo, jak dawniej, gdyż ogarniał ją stan odrętwienia, zbliżający się po trosze do katalepsyi. Przyłączyła się obecnie jeszcze do jej cierpień bojaźń przestrzeni i często obchodziła dokoła mały placyk, aby nie być zmuszoną przejść przez opustoszałe miejsce. Pamięć jej słabła i często zatrzymywała się teraz na jednem miejscu, ściskając głowę w skroniach. Ubierała się byle jak, we flanelowe szlafroki, które wisiały na niej, jak na kiju. Od pewnego czasu nie siadała nigdy do stołu razem z mężem i kazała podawać sobie obiad do swego pokoju. Nie mówiła prawie nic i z nikim, chodziła tylko ponura i zamyślona. Miała jedną jedyną chwilę ożywienia, nad wieczorem, wtedy, gdy przynoszono gazetę, drukującą powieść Borna. Czytała a potem, ukrywszy twarz w dłoniach, siedziała nieporuszona.
Czuła, iż jej dusza zapada w cień.
Nagle jednego poranka zbudziła się, jakby dotknięta niewidzialną dłonią.
Otworzyła oczy i dostrzegła jakiś przedmiot, planujący w przestrzeni. Rozszerzyła źrenice i serce w niej zamarło.
W szarem świetle dżdżystego, jesiennego poranka najwyraźniej ujrzała ową głowę samobójczyni, matki Siennickiego, która się jej objawiła tam, w Białej Wsi, podczas nocy balowej. Tylko tu widmo to było wyraźniejsze, dokładniej zarysowane a w ciemnych plamach oczodołów najwyraźniej można było rozróżnić krwią nabiegłe i wysadzone na wierzch źrenice. Szyja okręcona była siwym warkoczem, który snuł się za tą głową, jak wąż z rozszczepionym w skręconym pukle ogonem.
Helena okryła się cała zimnym potem.
Widzenie to trwało dość krótko, lecz Helenie zdawało się, iż całe wieki przesunęły się nad jej głową. Wreszcie mara rozpłynęła się w przestrzeni.
Helena leżała długo zupełnie przytomna, milcząca, z oczyma wciąż otwartemi, tak jakby pragnęła ponowienia się halucynacyi. Służącej, która przyniosła jej herbatę, odpowiedziała monosylabami i leżała tak wciąż na wznak, jak martwa, przerażona i zgrozą zdjęta.
Około dwunastej odezwał się dzwonek w przedpokoju. Za chwilę weszła do pokoju służąca, niosąc w ręku bilet wizytowy.
— Proszę pani, ten pan bardzo prosi, aby go pani przyjęła choć na chwilę!
Helena, nie poruszając się, spytała:
— Umiesz czytać?
— Umiem.
— Przeczytaj, kto to?
— Julian Siennicki!
Helena nie poruszyła się nawet.
Od kilku chwil czuła, wiedziała że Siennicki jest w pobliżu.
— Powiedz mu, że jestem chora — wyrzekła monotonnym głosem — i jeśli jeszcze raz przyjdzie, pamiętaj, że mnie nigdy dla niego niema w domu!...
Służąca wyszła.
Helena prawie bez oddechu leżała i doznała uczucia ulgi, gdy usłyszała zamykające się za Siennickim drzwi wchodowe.
Po obiedzie, zwlokła się z łóżka i krążyć po mieszkaniu zaczęła.
Weszła do gabinetu męża i jakiś lśniący przedmiot, leżący na sofie, uderzył jej oczy.
Były to klucze od biurka i szafy, w której Świeżawski chował swoje odzienie.
Helena machinalnie sięgnęła po te klucze.
Chciała koniecznie, za jaką bądź cenę oderwać myśl od owego widma, którego wspomnienie wpiło się poprostu w jej mózg i źrenice.
Bez najmniejszego skrupułu otworzyła główną szufladę biurka i zaczęła delikatnie przeglądać przepełniające ją papiery. Znalazła kilka bilecików, nakreślonych kobiecem pismem, wzruszyła ramionami i rzuciła je na dawne miejsce. Nagle drgnęła. Z pod stosu innych papierów wyciągnęła pęk weksli; przewracając je i czytając podpisy, spostrzegła na jednym z nich nazwisko Borna.
Weksle te były wystawione na nazwisko Drechnera i wynosiły sumę 400 rubli.
Helena natychmiast zrozumiała, że Świeżawski podstawiał Drechnera i wypożyczał pod jego nazwiskiem na olbrzymi procent pieniądze swoim znajomym. Fala krwi uderzyła jej do głowy. Wszystkie weksle spięte były szpilką. Prędko, drżącemi rękami, zdjęła z całej wiązki dwa weksle z podpisem Borna i, ułożywszy resztę na poprzedniem miejscu, zamknęła szufladę, rzuciła klucze na szezląg i pobiegła do swego pokoju. Tam, wyszukała kopertę, podarła weksle na kawałki i, włożywszy te szmaty papieru w kopertę, zaadresowała ją, zmieniając pismo. Położyła adres Borna i bez wahania na dole umieściła ulicę i numer domu, w którym znajdowało się biuro redakcyi pisma drukującego „Paryasów“.
Uczyniwszy to, zawołała służącą i poleciła jej list natychmiast do puszki wrzucić.
Gdy dziewczyna wyszła, Helena usiadła, drżąc jeszcze z osłabienia i gorączki. Od chwili napisania owego listu do redakcyi, w jakim oznajmiła projekt zaprzestania abonamentu, trawił ją żar fatalnego czynu, którego bądź co bądź, nie dopuściła się jeszcze do tej chwili.
Dziś, owem podarciem weksli, zdawało się jej, że zmazuje po części krzywdę, jaką w swem mniemaniu mogła wyrządzić Bornowi.
Ściemniało się powoli.
Helena siedziała ciągle nieruchoma, nawpół senna, patrząc na szyby, przez które wsuwało się ołowiane światło wczesnego wieczoru. Przez pewien czas była spokojniejsza i nie myślała o Siennickim, ani o widmie jego matki.
Nagle załechotało ją coś w karku i wspomnienie rannej halucynacyi przeszyło jej mózg gwałtownem ostrzem. Zerwała się, sądząc, iż potworna mara powraca i wyprężyła się, otwierając szeroko źrenice, w oczekiwaniu śmiertelnego gościa.
Czekała długą chwilę.
Nagle zastukano do drzwi.
Weszła pokojówka, podając jej list w żałobnej zamknięty kopercie.
— Proszę pani, posłaniec przyniósł list.
Helena wyciągnęła zesztywniałą rękę.
— Daj!
Pokojówka wyszła. Helena zbliżyła się do okna. Na kopercie nie było adresu. Rozerwała ją i wydostała ćwiartkę papieru, obwiedzioną czarnym szlakiem i nakreśloną drobnem pismem.
Zamiast monogramu, trupia głowa i dwa piszczele czerniły się w rogu papieru, jak rozgnieciony motyl żałobny.
Helena czytać zaczęła.

List Siennickiego do Heleny.
Pani!

Byłem u ciebie dziś rano. Powiedziano mi, że jesteś chora, że nie przyjmujesz. Ja jednak nerwami mojemi odgadłem, że chcesz się odgrodzić odemnie murem zapomnienia i że twoja ucieczka po tej naszej wspólnej biesiadzie nerwowej, jaką przebyliśmy, tam, w Białej Wsi, przed planującą przed nami głową trupa mej matki, była chęcią zerwania łańcucha, jaki związał nasze chore a tak sobie odpowiadające organizmy. Od chwili twego wyjazdu, pogrążony w najzupełniejszej samotności, doszedłem do szczytu zdenerwowania i stan mój fizyczny, zarówno jak stan moralny graniczy z cierpieniem, jakie znosić muszą samobójcy w swej przedśmiertnej agonii. Zrobiłem bilans swego zdrowia, swej chęci do życia, swej siły dźwigania dalej egzystencyi bolesnej, jaka jest moim udziałem, i przyszedłem do przekonania, iż jak ongi doktór Rank Ibsena, powinienem położyć krzyż nad sobą samym. Obecnie bowiem czuję, iż mam zaczątki tabesu. Obserwacya Szerkowskiego dała mi to przekonanie. Przytem skrupulatna analiza mego „ja“, dała mi przeświadczenie, iż choroba mego ciała udzieliła się owemu czemuś, co mieni się być duszą mej istoty. W ten sposób, jestem amalgamatem chorobliwych składników i rozsiewcą rozkładu fizycznego i moralnego pomiędzy ludzkością. Tuberkuły, gnieżdżące się w mym krzyżu i tuberkuły, ssące mą wolę, paraliżują mlecz i wolę innych osobników! Nie, niezdolny jestem żyć dłużej, niezdolny jestem wlec za sobą tego worka drżącego mięsa, przerżniętego nitkami nerwów. I po co, na co? Jaki cel? Skończyć, jak moja matka, obłędem, lub jak inni, ci zdrowi, na apopleksyę, lub uwiąd starczy... A potem, co potem? Och, o to potem chodzi mi najbardziej a chodzi mi tak strasznie, iż w niecierpliwości mojej czekać dalej nie mogę.
Napisałem te słowa, z któremi jak z gadziną wychowaną na swem łonie istota moja nosiła się od tak dawna. Czy nie odgadłaś ich nigdy, ty, która umiałaś jedna paraliżować mi nerwy i przecinać na chwilę moje cierpienia. Śmierć, samobójstwo! Nie drżę przed niem! Owszem, pożądam, pragnę... Heleno, chcesz pójść razem ze mną w świetlane krainy, pełne złota i czarownej harmonii, lub zginąć marnie w proch się rozsypując? W proch, nie, bo oto nauka mówi, że nic w naturze nie ginie. Worek naszego ciała może pozostanie dla wytwarzania niższych gatunków a my sami odpoczniemy wreszcie, gdzie — nie wiem... Może w Bogu samym, może obok niego... Odpoczniemy, słyszysz, Heleno, odpoczniemy nie rwani, nie szarpani cierpieniem codzień wzrastającem, sparaliżowani, pogrążeni w tej niemyśli, której przedsmak piliśmy oboje, lecz bez jutra, bez przebudzenia. Czy będziesz pani miała na tyle zdrową swą chorą wolę i zabijesz się ze mną? Wybierzemy sobie śmierć łatwą, która uśpi nas, jak dwoje dzieci zmęczonych długą agonią. A zresztą co znaczy męka kilku chwil z męczarnią może jeszcze lat tylu, które nam pozostają! Przypomnij sobie te trupy, które wspólnie oglądaliśmy w katakumbach. Jakie one spokojne, jakie czyste, piękne i szlachetne w tem marmurowem unieruchomieniu. A za życia? Gotowało się w ich ciałach ogniem chorób, nędz, zbrodni, podłości... Stańmy się tak, jak one, te piękne i nieruchome, nasze „ja“ zbuntowały się i dręczą nasze „ja“, zabijmy nasze „ja“, wyzwólmy nasze „ja“... Hosanna! Hosanna! Płyniemy w przestworza, matka moja przed nami wiedzie nas tak, jak dziś przywiodła mnie pod twoje progi, Heleno, chodź za mną, Heleno nazywano cię fin-de-siècle’istką! Skończ ten wiek, zabijając go w sobie samej. Wlecze się za mną, za tobą, za nami wszystkimi, jak zmora, ten wiek badań, nadziei, zwątpień, szyderstwa, podłości i rozszalałych nerwów. Dźwigać go dalej nie jesteśmy w stanie. Dowlekliśmy się do mety chorzy i bezsilni. Co nam ten drugi zwiastuje? Gorsze choroby, gorsze zwątpienia!... Śmierć, śmierć, daj mi dłoń, niech nastąpi ukojenie, odpoczynek i to „oddziedziczenie“ które w nas wykryto, niech zginie z nami... Nie przekazujmy naszych chorób i bólów tym innym, gdyż w nich może my znów cierpieć będziemy. I nie myśl, że nastanie jaśniejsza era... Nie, nie! Ciemność, obłęd, bóle i wieczne rozpacze! Śmierć, śmierć, albo, albo!... Czekam cię codzień w południe w katakumbach. Gdy dojrzeje w twojem „ja“ pragnienie unicestwienia twej teraźniejszej istoty, przyjdziesz do mnie a ja cię poprowadzę, albo w głębię nicości, albo w jasność... Wybieraj, ja już wybrałem...

S.

List ten otrzeźwił Helenę, przynajmniej chwilowo. Wzruszyła ramionami i wrzuciła go do pudełka z kapeluszami. Poczem zamyśliła się przez chwilę. Zdjęła ją nagła ochota wyjść na ulicę, przejść się, zobaczyć ludzi. Ten żałobny dzwon, to wezwanie do samobójstwa, które tak nagle zadźwięczało nad jej głową, uczyniło jej życie o wiele milszem i znośniejszem, niż dawniej. Zaczęła się ubierać pospiesznie. Wyciągnęła puder, ołówki do rzęs i brwi i zaczęła się malować. Przejrzała swe suknie i znalazła, że garderoba jej jest bardzo uboga a szwaczka odmówiła kredytu. Wpadła w chwilowy gniew na myśl o mężu, który zmniejszył jej pensyę i nie dawał więcej nad 200 rubli miesięcznie. Wprędce jednak gniew ten ustąpił pewnemu zadowoleniu na myśl kradzieży i podarcia weksli Borna.
Zdawało się jej, że w ten sposób zwolniła Borna z zaciągniętego długu i ukrzywdziła materyalnie Świeżawskiego. Gdy była już zupełnie ubrana w orzechowego koloru żakiecie, obłożonym astrachanem i w takiejże szewiotowej spódnicy, przystrojonej aksamitem, kładąc na głowę duży kapelusz z piórami, przypomniała sobie o obiedzie, do którego służące właśnie nakrywały.
— Wielka historya! — pomyślała — zjem kilka ciastek, nie potrzebuję się żenować, to nie dom, to oberża!
Weszła jednak do pokoju babki, która leżała ubrana na łóżku. Helena zbliżyła się, aby ucałować staruszkę, zdjęta nagle uczuciem czułości, lecz Bednawska nie otwierając oczów, wyszeptała:
— Niech Magdalena idzie ztąd precz, bo mi jeszcze co ukradnie!...
Helena wysunęła się cicho i wybiegła na ulicę, nagle wesoła, pełna życia, jak ptak zbyt długo w klatce przetrzymywany.
Ściemniało się i zapalano powoli wśród mgły latarnie. Helena śledziła je wzrokiem tak, jakby pierwszy raz je w życiu widziała. Prędko się jednak znużyła i zaczęła idąc przyglądać się przechodniom. Twarze ich wydały się jej nagromadzeniem banalnych, ordynarnych i głupich masek. Spuściła więc wzrok w ziemię i zwolniła kroku, starając się jednak iść z kokieteryą, aby tak jak dawniej wywoływać spojrzenia przechodniów. Ten i ów obejrzał się za nią, widziała to dobrze, patrząc ukosem z pod rzęs spuszczonych, lecz nie sprawiło jej to żadnej przyjemności. Dawniej, pierś jej falowała prędzej, nozdrza rozdymały się, dziś, wszelkie oznaki admiracyi ulicznej sprowadzały jej raczej pewne uczucie niesmaku. Dała więc pokój stawianiu nóg w tanecznej pozycyi i szła, garbiąc się coraz więcej, wzdłuż murów kamienic.
Obudziła jednak w sobie znów stygnącą wolę. Postanowiła pójść do Żabusi, która po powrocie z Białej Wsi nie dała o sobie znaku życia. Lecz wyszedłszy zaledwie na plac Bankowy, uczuła się znużoną. Skinęła na dorożkę i, wsiadłszy, rzuciła dorożkarzowi adres Kochanowiczów.
Jadąc, żałowała już, że jedzie do tej kobiety, od której zaczynało ją coś odpychać w niezrozumiały dla niej sposób. Lecz gdzież jechać miała? Zerwała ze wszystkimi znajomymi stosunki a dziś więcej, niż kiedykolwiek, pragnęła ludzkiej twarzy.
Kochanowicze skończyli jeść obiad i Żabusia w jasno oświetlonej sypialni usypiała dziecko, które grymasiło, opychając się biszkopcikami.
Rak czytał „Kuryera“.
Żabusia przyjęła Helenę uśmiechem i po chwili wahania, rzuciła się jej na szyję, zapewniając ją o swej niezmiennej przyjaźni. Poczem powróciła do łóżeczka dziecka i widząc, że zamknęło oczy, zaczęła mówić szeptem.
— Przepraszam cię, moja droga, ale muszę się ubierać, wychodzę, mam ważny sprawunek...
Rak, który stał we drzwiach sypialni, uznał za stosowne się wtrącić.
— Mogłabyś zostać w domu, skoro pani Helena przyszła...
Lecz Żabusia złościć się zaczęła.
— Nie, nie, muszę wyjść koniecznie. Mam kupić prezent dziadzi na imieniny. Kupię mu kapciuszek na Senatorskiej...
— Zamykają już sklepy — mruczał Rak.
— Wcale nie!... Ty chciałbyś, aby żona siedziała w domu a tybyś poszedł do Bliklego na gazety. Otóż nie, nie!... Rak w domu zostanie z Nabuchodonozorem, słyszysz!...
— Słyszę!...
Wyszedł, skrzypiąc butami. Dziecko zbudziło się i przez szczeble łóżka wyciągało czerwone łapki.
— Biszkopcików — piszczało cienkim głosem.
Żabusia rzuciła całą paczkę na łóżko córki.
— Masz, śpij!
Zaczęła się ubierać spiesznie, szczebiocząc, opowiadając Helenie, jakie to dziwaczne plotki krążyły o jej nagłym odjeździe.
Zatrzymała się tuż przed Heleną i, zapinając lila atłasowy gorset, wyrzekła.
— Widzisz, moja droga, ty nie znasz sztuki życia, można robić dużo rzeczy, ale trzeba umieć zachowywać pozory...
Helena, zdumiona, otworzyła szeroko oczy.
Żabusia powtarzała zdania Hohego, przybierała jego głos, zaokrąglała usta.
Chciała jej coś powiedzieć, lecz nagle zaszumiało jej w głowie i jakiś ból targnął jej sercem.
Woń White Rose wypełniła cały pokój. Żabusia lała na chustkę te perfumy z dużego flakonu, zwilżała niemi ręce i brzeg sukni.
— Tak brzydko pachnie na ulicach w Warszawie w jesieni — prawda? — szczebiotała, jakby czując potrzebę usprawiedliwienia się.
Helena zbliżyła się do tualetki.
— Zmieniłaś perfumy — wyrzekła — dawniej używałaś werbeny.
— Tak — odparła Żabusia — biała róża jest o wiele dyskretniejsza, subtelniejsza i bardziej dystyngowana...
— Nie sądzę — odrzekła Helena.
Lecz Żabusia spojrzała jej bystro w oczy.
— Zdaje mi się, moja droga, że i ty przed kilku laty używałaś tych perfum...
Obie spojrzały sobie w oczy i przez chwilę wzrok ich płynął w ich źrenice, wśród kłębów woni różanej, słodkiej, kłamliwej.
Pierwsza Helena oczy na dół spuściła.
— Nie lubię tej woni — wyrzekła — to woń obłudna!
— Moja droga — odparła Żabusia — obłuda często ma swoją dobrą stronę...
Zaczęła szukać w szafie, na komodzie, na łóżeczku dziecka.
— Gdzie jest moja woalka!
— A, nosisz teraz woalki...
— Tak; czy cię to dziwi?
— Dawniej znosić woalek nie mogłaś. Mówiłaś, że rzęsy zaczepiają ci się o oczka iluzyi...
— E, co było a nie jest — roześmiała się Żabusia — a zresztą, co siedem lat człowiek się zmienia, ja mam teraz 29 rok, więc, cztery razy siedem — dwadzieścia osiem, oblicz i pomóż mi związać woalkę a prędko, bo się spóźnię...
Helena wiązała powoli węzeł dość grubej siatkowej woalki z tyłu głowy Żabusi.
— Wyjdziemy razem — wyrzekła.
— Nie, nie — odparła żywo Żabusia — zostań z Rakiem, będzie mu smutno.
Lecz Helena nalegała ze złośliwym uśmiechem.
— Cóż znowu, pójdę razem z tobą, mam ochotę przejść się. Z Senatorskiej wezmę dorożkę i pojadę do domu.
Żabusia nie odpowiedziała nic, tylko skierowała się ku przedpokojowi. Przechodząc, ucałowała męża, lecz widocznem było, iż czyni to raczej z przyzwyczajenia a myślą i ciałem jest już gdzieindziej.
Helena szła za nią, jak cień, będąc najmocniej przekonaną, że Żabusia idzie na schadzkę z nowym swoim kochankiem.
Kim on był? Czyżby Hohe? Wszystko zdawało się wskazywać, że tak było a nie inaczej. I Helena zaczęła coraz więcej nienawidzieć swą dawną przyjaciółkę. Patrząc na nią, jak zgorączkowana, wyperfumowana i wystrojona, biegła febrycznie w czerń i błoto ulicy, Helena doznała obrzydzenia do niej i do samej siebie. Przypomniała sobie, iż kilka lat temu i ona pędziła tak w szarugę i słotę po problematyczną rozkosz i zadowolenie zmysłów...
Żabusia, wyszedłszy z bramy, stanęła, chwilkę się zawahała i w tej chwili Helena w świetle latarni ujrzała, iż błękitne jej i tak naiwne zazwyczaj oczy patrzą na nią z wyrazem wściekłej nienawiści. Lecz wyraz ten był przelotną chwilą. Natychmiast słodkim i miłym a skrzeczącym głosikiem, Żabusia wyszczebiotała.
— Wezmę dryndę, namyśliłam się, pojadę do babci i zapytam się, może dziadzio, zamiast kapciuszka, będzie wolał co innego...
— Tak, tak! — przyświadczyła Helena — masz racyę, weź dryndę i pojedź do... babki.
Parsknęła nagle śmiechem.
— Strzeż się tylko — dodała — aby cię ta babcia nie wyprowadziła w pole, przypomnij sobie bajkę o czerwonym kapturku, czasem owe babcie przemieniają się w sentymentalno-romantycznych lowelasów...
I zdjęta nagłą wesołością, śmiać się zaczęła.
— Och, lowelas warszawski szyk, co!...
Żabusia nie odpowiadała ani słowa. Wzrokiem szukała dorożki. Stały teraz obie na placu św. Aleksandra. Helena spojrzała na tę czarną przestrzeń, na której w powodzi błota odbijały się światła latarń. Zdjęła ją trwoga, przezwyciężając wstręt uczepiła się ramienia Żabusi.
— Pomogę ci znaleźć dorożkę — wyrzekła — tylko ty mi dopomóż przejść przez plac...
Żabusia ramionami wzruszyła.
— Cóż to, boisz się, jak Szerkowski, przestrzeni?
Lecz Helena zaprzeczyła.
— Cóż znowu, oczy mnie bolą i nic w tej ciemności rozróżnić nie mogę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Helena do domu wracała, cała siła, energia, jaką sztucznie wzbudzała w sobie, opadła ją. Straszny smutek ogarnął jej całą istotę. Wlokła się wśród tłumu, zabłocona, z połową sukni zwieszającą się z biodra i ciężką od błota. Uczuła się znów samą, tułającą się po świecie bez celu, bez żadnej nakreślonej i zajmującej ją przyszłości. Zaczęła analizować stan swej duszy, dręczyć go skalpelem banalnych zapytań. Przygasłemi oczyma wpatrywała się w przechodniów. Znów wydali się jej zbiorowiskiem głupców i brudasów. Przytem porwały ją nagle bóle newralgiczne. Cała lewa połowa głowy łamała ją i w lewem uchu grały organy. Gdy dowlokła się do domu, miała cerę zieloną i oczy głęboko wpadnięte. Zamknęła się w swym pokoju. Zapaliła lampę i rozebrała się szybko. Nie siadywała teraz już nigdy przed tualetą, tak jak dawniej. Miała bowiem chwile, w których własna jej twarz napełniała ją trwogą.
Położyła się na łóżku, odziana w barchanowy szlafrok i sięgnęła po książkę, która leżała obok na małym stoliku.
Była to „Pani Bovary“.
Helena machinalnie otworzyła ją i zatrzymała się na ostatnich stronicach dzieła. Natrafiła na opis samobójstwa pani Bovary. Czytała przez chwilę, poczem rzuciła książkę na ziemię. Podłożyła ręce pod głowę i zaczęła rozbierać w myśli przeczytane słowa.
— Samobójstwo — myślała — samobójstwo z powodu kłopotów pieniężnych, co za głupota, co za szaleństwo!... Dla niej obecnie, pieniądze nie miały już żadnej wartości, ponieważ nic nie było w stanie jej zadowolnić! Szlafrok barchanowy, czy jedwabny odziewa jednakowo!... Gdyby nawet miała teraz dużo pieniędzy, czy czuć się będzie szczęśliwszą, spokojniejszą? — Nie!... Pani Bovary była idyotką, wybierając śmierć i to taką śmierć straszną, fatalną. Jeśli się jest już zdecydowanym popełnić to szaleństwo, można przecież wybrać śmierć lekką, łagodną... Jestże więc śmierć łagodna, taka, która trwa błyskawicę i nie sprawia bólu? Widocznie jest... Siennicki pisze, że...
Porwała się nagle na łóżku i usiadła. Zaczęła targać włosy na głowie i drapać swą szyję... Nie, nie, nie chcę, nie będzie myśleć o Siennickim. Po co, dlaczego? Nie kocha go! Przeciwnie, czuje do niego wstręt taki, jak się czuje do szczura, albo do gadziny...
Porwała leżącą na stoliku gazetę.
— Będziesz czytać! — wymówiła głośno ostrym, rozkazującym głosem:
Otworzyła dziennik.
Oczy jej padły na kronikę miejscową.
Półgłosem czytać zaczęła:
Wczoraj, o godz. 2 przy ulicy twardej pod nr. 3 otruł się kwasem karbolowym Hersz Kaftanik, kupiec...
Rzuciła pismo, które, padając, przykryło leżącą na ziemi książkę...
Samobójstwa, wiecznie samobójstwa, wszędzie samobójstwa, nawet żydzi, nawet Kaftaniki, handlarze...
Wstała z łóżka i podeszła do szafy. Wyjęła z niej buteleczkę z chloralem i pić zaczęła. Teraz potrzebowała już dużej dozy, tak jej organizm przyzwyczaił się do tej trucizny. Miała jej jednak zawsze podostatkiem, posyłając służącą z receptą skradzioną babce, do coraz to innej apteki. Tylko obecnie ów środek nie wprawiał jej już w stan zupełnego odrętwienia lecz obezwładniał ją fizycznie, pozostawiając jej długi czas pewną przytomność dręczącą i nad wyraz bolesną. W każdym razie Helena wolała ten półsen, niż zupełne czuwanie, to pozostawanie sam na sam z rozpaczą i smutkiem, jakie jej serce przepełniały.
Wypiła więc silną dozę i powróciła na posłanie. Po chwili zaczęła majaczyć. Drgała konwulsyjnie, jakby chcąc odrzucić od siebie jakąś tajemniczą siłę, która jej piersi tłoczyła.
— Nie, nie — jęczała — nie chcę nic już od życia, miłość, wstrętna radość, głupota!... Snu, snu, zapomnieć, od-po-cząć, och!... Kraj jasny, harmonij pełen, garść prochu, ciemnia, konam, litości...
Zasnęła.



X.

— Pani Heleno!
Helena odwróciła powoli głowę i przygasłemi źrenicami spojrzała po za siebie. Nagle słaby rumieniec pokrył jej twarz, brwi ściągnęły się, jakby z gniewem.
Za nią stał Born.
— Pani Heleno — wyrzekł mężczyzna — potrzebuję, muszę z panią pomówić. Czekam na panią od dwóch dni całemi godzinami... Potrzeba, ażeby pani udzieliła mi chwili rozmowy.
Helena natychmiast odgadła, iż będzie mowa o odesłanym wekslu.
— Proszę! — wyrzekła, starając się odzyskać jakąkolwiek równowagę — słucham, co masz mi pan do powiedzenia?...
— Nie tu — wyrzekł Born — potrzebuję z panią pomówić dłużej, wejdź pani ze mną do tej cukierni.
Helena posłusznie weszła na schodki małej cukierenki i skierowała się do pustego osobnego pokoju.
— Dwie herbaty! — rzucił Born, przechodząc koło kontuaru.
Wszedł do pokoju, w którym Helena usiadła już koło małego stolika, zamiatając brzegiem swej sukni piaskiem wysypaną podłogę. Jedno światełko gazowe przyćmione stłuczonym globem, oświetlało źle i leniwo wązkie wnętrze pokoju. Obdarta kanapka okryta świeżo wypranym perkalowym pokrowcem, stała pod dużem lustrem, oprawnem w zczerniałe ramy.
Born, nie mówiąc ani słowa, szybko palto rozpiął, z bocznej kieszeni surduta wydobył kopertę i wysypał z niej na marmur stolika szczątki poszarpanego papieru.
— Oto weksle, które mi pani odesłała a oto świeże weksle przezemnie podpisane i które zechce pani oddać osobie, od której pani poprzednie weksle odebrała...
Gorączkowo podsuwał Helenie świeże szmaty papieru, szeleszczące w jego niecierpliwie drżących dłoniach.
Helena przez ten czas odzyskała moc pewnego panowania nad sobą.
— Zkąd pan wnosi, że to ja panu te weksle przesłałam — zapytała — patrząc uparcie na blat stolika.
— Przewidywałem to pytanie ze strony pani i zabezpieczyłem się możnością złożenia dowodów — odparł Born. — Zapomniałaś pani, iż pisząc listy anonimowe, lub robiąc takież przesyłki, trzeba zmieniać charakter pisma. Żabusia była na tym punkcie bardzo ostrożna, dziwię się więc, że pani od niej nie zasięgnęła potrzebnych wiadomości... Oto drugi list pani, pisany nie do mnie, ale o mnie... Porównaj pani oba pisma, zmieniony charakter, ale tu i tam jednaki...
Helena zbladła i zacięła usta.
Born drżącemi rękami rozłożył przed nią jej list, pisany do redakcyi w dniu pojawienia się „Paryasów“.
— Od lat tylu — zaczął znów Born — prześladujesz mnie pani swoją nienawiścią. Nie liczysz nigdy słów, gdy mówisz o mnie... Szarpałaś mą dobrą sławę i sławę kobiety, która jest moją żoną, w znaczeniu prawdziwem tego wielkiego i świętego słowa!... Dlaczego, czem zawiniliśmy względem ciebie? Oboje, tak ona, jak ja, pragnęliśmy otworzyć ci oczy i uczynić z ciebie istotę znającą i szanującą swą wartość indywidualną. Ty zaś płacisz nam oszczerstwem, obelgami, pragniesz osłabić moje znaczenie w redakcyi pisma, obecnie zaś czynisz mi zniewagę odesłania mych weksli... Kto je zapłacił, kto je odebrał z rąk Drechnera, dlaczego teraz znieważasz mnie w nędzy mojej?
Helena podniosła nagle głowę. Nerwy drgały w niej, jak poplątane nici telegraficzne. Dolna szczęka drżąca wysunęła się niepomiernie, cera jej nabrała zielonawych refleksów.
— Nie zapłacił tych weksli nikt — wyrzekła głucho — to ja sama ukradłam je mężowi!
— Mężowi?
— Tak, uczyniłam to nagle, instynktownie, zobaczywszy na dnie szuflady jego biurka te weksle, krew uderzyła mi do głowy, nie chciałam, ażebyś pan posądził mnie o wspólnictwo z tym człowiekiem, o świadomość jego lichwiarskich frymarków... Odesłałam ci te poszarpane strzępy... Dziś, żałuję, och żałuję!...
Zacisnęła ręce koło szyi i zaczęła się dusić, zdjęta nerwowym szałem.
— Ża-łu-ję — bełkotała.
Born wyciągnął rękę.
— Co pani robi, błagam, niech się pani uspokoi, tak, teraz rozumiem pani intencyę, chciałaś pani, przepraszam, przepraszam...
Lecz ona, nie patrząc nań, głową trzęsła z oczyma w górę wzniesionemi, oczyma, do których nabiegały łzy.
— Żałuję — zaczęła znowu — po raz pierwszy od tak dawna pomyślałam o sprawieniu komuś chwili przyjemności i to ten czyn przeciw mnie się obraca...
Umilkła, poczem dodała, dławiąc się łzami.
— Nigdy już, nigdy nie będę...
Mały, tłusty chłopak wniósł cynową tackę z dwoma szklankami herbaty.
Machnął po stole ścierką i podsunął pod brodę Borna parujący napój.
— Ciastka, sucharki — zapytał.
— Sucharki — powtórzył Born.
Chłopak wyszedł.
Zapadło głuche milczenie, przerywane tylko sykiem gazu. Born oparł głowę na ręce i z pod przymkniętych powiek na Helenę patrzył.
Młoda kobieta nie ocierała łez, które jej dwoma strugami płynęły po wybladłej twarzy. Siedziała długą chwilę, oparta głową o ścianę, okrytą białemi fałdami firanek. Duży, czarny, aksamitny kapelusz tworzył dokoła niej czarną aureolę.
— Dobrze mi tak — wyrzekła — skoro na jedną chwilę zapragnęłam wyjść z mej roli i jakimkolwiek czynem zaznaczyć mój współudział w życiu, spada mi na głowę siekąca chłosta, która mi przypomina, iż jestem jedną z tych, które mają swój wyznaczony już urząd na tym Bożym świecie... Cierpieć, czynić źle, być zawadą wszystkim i ciężarem sobie.
Urwała, milczała przez chwilę, wreszcie dodała, przymykając ciężkie od łez powieki.
— Szczęściem, że jest kres, jest śmierć.
Lecz Born odrzucił szybko.
— Niema śmierci, śmierć to inna forma życia.
Czekał zwykłego zaprzeczenia ze strony Heleny, lecz zdziwił się, słysząc jak cichym jako echo głosem powtórzyła.
— Tak, śmierć to inna forma życia.
Rzuciła się gwałtownie.
— Inna, słyszysz pan, inna, czy pan rozważasz to słowo, być wreszcie kimś innym, przestać być sobą, co za szczęście...
— Nie dla mnie! — odparł Born — życie moje w tej chwili płynie dobrze i spokojnie. Mam kłopoty i troski, lecz czem one są w porównaniu do chwil szczęścia jakie mi życie daje? Czy sądzisz pani jednak, że i ja nie czułem tych rozpaczliwych cierpień, jakie każą ci nienawidzieć i siebie i życie. Mój pesymizm tak samo jak i twój był suggestyą metafizyczną, spłodzoną przez niemoc fizyczną i moralną. Były momenty, w których myśl samobójstwa nie opuszczała mnie ani na chwilę...
Helena zwróciła się ku niemu szybko.
— Samobójstwa!...
— Tak! — ciągnął Born — wie pani, próbowałem się wieszać, byłem chory, neurastenia mózgowa ogarnęła mnie wskutek nadmiaru pracy, cierpiałem bardzo, moralnie i fizycznie, nękałem się analizą tego, co analizowane być nie może, przez chwilę nawet sądziłem jak epikurejczycy, iż rozkosz jest końcem i początkiem wszystkiego... Byłem tak jak ty, zawadą wszystkim, ciężarem sobie... Suma bowiem owych powierzchownych rozkoszy, które przyjmujemy a nie tych, które dajemy ze siebie, jest bardzo ograniczona, wyczerpuje się szybko i co dziwniejsze, pozostawia wspomnienie prawie bolesne, równające się cierpieniom fizycznym... Zarzuciłem więc stryczek na szyję, gwóźdź był słabo w ścianę wbity, spadłem na ziemię. Stłukłem się fatalnie; zwichnąłem nogę... Od tej chwili przestałem myśleć o samobójstwie, gdyż uczułem się śmiesznym. I wtedy zrodziło się we mnie to, co jest zgubą tysięcy ludzi, to jest analiza siebie samego. Lecz ja wprędce spostrzegłem ową truciznę umysłu. Na szczęście nie byłem pozbawiony równowagi moralnej i nie chodziło mi więcej o własne wrażenie, niż o przyczynę, słowa były dla mnie akcesoryami, nie zaś istotą rzeczy. Zacząłem więc przez siebie analizować świat cały. Egotyzm mój przeszedł powoli w zajęcie się drugimi. Brat twój był także egotystą i subtelnym analizatorem, lecz on jedynie analizował swoje własne wrażenia i praca ta doprowadziła go do sceptycyzmu, do przepaści, nicości w duszy i w umyśle. Zacząłem pracować, gdyż czynność jestto jedyne antidotum przeciw tej rozpaczliwej niechęci, jaka nas ogarnia chwilami, niechęci do życia, do poruszania się w przestrzeni, do odżywiania swego ciała, do dążenia do jakiegoś oznaczonego celu. I powoli odzyskałem równowagę. Dziś, ocaliłem się od powodzi tej czasowej choroby, jaką jest wstręt do życia i leniwe wleczenie swego istnienia. Nietylko wiem, iż nie jestem niepotrzebnym na świecie, ale jestem koniecznym i to sprawia mi wielką, niewysłowioną radość. Zamiast, jak melancholijny Narcyz, błąkać się po świecie, płacę jak mogę dług, który zaciągnąłem, przychodząc na świat. Ciało moje istnieć będzie nawet po śmierci w istocie syna mego, część ducha pozostawię w mych pracach, to mi wystarczy...
Umilkł, nagle ożywiony i szybko odsunął ze stolika poszarpane strzępy wekslu.
— Nie marzę już o samobójstwie i czekać będę spokojnie śmierci. Mój materyalizm doprowadził mnie do wniosku, iż natura nie jest tyranem i śmierć naturalna nigdy nie bywa bolesną...
— Są samobójstwa, które także nie sprawiają wielkiego cierpienia — wyrzekła Helena — można wybrać śmierć lekką i natychmiastową.
Born spojrzał na nią zdziwiony.
— Dlaczego pani ciągle mówisz teraz o śmierci? Czy i pani cierpi na tę modną teraz chorobę igrania ze zgonem? Przed chwilą spotkałem niedaleko domu pani pewnego nerwowca, prawie szaleńca, jednego z Narcyzów, na którego barki spadł ciężar życia i małej sukcesyjki. Ten pan, przez kwadrans prawił mi o swym zgonie, wykładał teoryę samobójstwa, apoteozował je nawet...
Helena milczała.
Wiedziała dobrze, iż „tym panem“, był Siennicki, który krążył teraz wieczorem koło jej mieszkania. Widziała go raz, powracając do domu, lecz za jej nadejściem ukrył się w bramę jednej z kamienic.
Tymczasem Born coraz więcej ożywiony, ramionami wzruszył.
— Nie próbowałem nawet go odwodzić od tej myśli, jestem bowiem pod tym względem nielitościwym. Ten pan jest niepotrzebnym na świecie sprzętem... Zresztą, czy tak, czy tak, jestem przekonany, iż nic go nie powstrzyma... Ten się zabije...
Helena z pod przysłoniętych rzęs spojrzała w twarz Borna.
— A ja? — spytała przeciągle.
— Pani? — Nigdy, chyba, gdy ktoś pani będzie do ostatniej chwili suggestyonował myśl samobójstwa, gdy ci wciśnie w rękę rewolwer i zmusi do pociągnięcia cyngla. Sama nie zdobędziesz się pani na ten czyn, dowodzący szalonej odwagi... Wmówiłaś pani w siebie do tego stopnia abulię, iż dziś widzę, że jesteś narzędziem cudzych myśli, cudzych pragnień, echem cudzych czynów a nawet chęci cudzych czynów...
Helena skinęła głową.
— Tak, masz pan racyę, nie jestem sobą, jestem już tylko szmatem ciała bezsilnym i zdenerwowanym. Sądzę jednak, że gdyby zdenerwowanie moje wzrosło i życie zbrzydło mi jeszcze więcej, mogłabym, może...
Zamglonemi oczyma śledziła syczący płomień gazu.
— Może...
Lecz nie wymawiała swej myśli, zdawała się lękać dać jej słowne ciało.
— Nie, nie! — odparł Born — nie zdołasz pani sama nigdy zerwać z życiem. A przytem nie masz pani jeszcze prawa... Gdybyś przeżyła jedną chwilę życiem wszechświata, mogłabyś wtedy nie żądać już nic i chcieć odwrócić te drzwi, jak nazywa śmierć Jerzy Meredith.
— A pan przeżyłeś taką chwilę?
Born milczał kilka sekund, wreszcie wymówił stłumionym głosem.
— Tak przeżyłem ją, wtedy, gdy nagle przed oczyma memi zabłysło krwawe widmo trapiącej ludzkość nędzy. Z nędzy tej cudzej stworzyłem swój ideał... Mogę już umrzeć, bom przeżył jedną chwilę życiem moich... „Paryasów“.
Helena milczała, oddychając wolno.
Na zapadłe jej policzki wystąpiły dwie purpurowe plamy. Chłonęła w siebie głos Borna nizki i dziwnie dźwięczny. Nerwy jej, zwykle naprężone, zdawały się być nagle zwolnionemi cuglami.
— Gdy i pani przeżyjesz jedną taką chwilę, och, choćby nie tę z bagna socyalnej nierówności wyrastającą, ale jedną sekundę, w której się pani poczujesz solidarnie związaną z całym tym ogromem, pełnym tajemniczej grozy, związaną cieleśnie, duchowo, całem swem jestestwem fizycznem, moralnem, tem, które czujesz i które przeczujesz, będziesz mogła pożądać zgonu, bo pożądać go będziesz spokojnie, cierpliwie, rozumiejąc to, co powiedziałem przed chwilą. Śmierć to tylko nowa forma życia...
Lecz Helena przerwała mu, wyciągając rękę.
— Gdybym miała pewność, że życie nie kończy się ze śmiercią, nie pragnęłabym umrzeć.
— Dlaczego?
— Bo pragnę nicości, odpoczynku... Jestem tak bardzo zmęczona...
Born patrzył na nią przenikliwie.
— Nie jesteś pani zmęczona, pani sama, lecz zmęczone są u pani te formy i przemiany, przez jakie pani swą istotę iść zmuszasz. Gdyby ktokolwiek przedsięwziął nad panią przeciwną pracę i zaczął suggestyonować pani myśl, iż jesteś silną, zdrową fizycznie, i moralnie, ręczę, że po upływie pewnego czasu nie byłoby weselszej i zdrowszej nad panią istoty... Tylko trzeba, aby taki uzdrowiciel się znalazł.,.
Helena drgnęła, słysząc to słowo.
Zagwizdał koło jej uszów miękim świstem głos Hohego. Porwała się z krzesła i, jakby dla otrzeźwienia się, zaczęła przecierać oczy palcami.
— Nie, panie — wyrzekła — nie, nie chcę uzdrowicieli, plemię to Faryzeuszów, poją jadem, nie, nie, wolę sto razy cierpieć tak jak w tej chwili cierpię... Żegnam pana.
On wstał także, zdziwiony tem jej nagłem obudzeniem się. Uczuł się zmięszanym, sądząc, iż Helena przypuszczać może, że to on właśnie narzuca się na rolę uzdrowiciela. I myśl ta wstrząsnęła nim całym. W jednej chwili czar tej kobiety zaczął działać, jak zapach kwiatu, uwolnionego nagle z wiążących go obsłon waty. Sekunda jedna wystarczyła, aby Born wchłonął w siebie urok bladej twarzy Heleny i jej zgrabnej postaci, ginącej w fałdach pluszowego okrycia.
Stała teraz tuż przed nim, opierając się jedną obnażoną ręką o stolik, drugą otulała dokoła szyi ciemne pióra, któremi jej okrycie było dokoła obszyte. Ręka ta biała, pocięta delikatnemi żyłami, wiła się wśród ciemno-bronzowego puchu fryzowanych piór. Srebrno szare włosy lśniły się pod rondem wielkiego kapelusza. Ukośne źrenice, okryte sinemi powiekami patrzyły teraz trwożnie, błędnie, jak dwa spłoszone ptaki. Z piór, pluszu, z jej włosów, z niej samej biła woń perfum, eteru i rozgorączkowanego ciała.
Born szukał słów — nie umiał znaleźć, pragnął niemi zatrzymać rwącą się do odejścia Helenę, tak jakby od jej dłuższej obecności zależało teraz wiele szczęścia w jego życiu. Równocześnie przypominał sobie, iż nieraz, dawniej, przed laty, na jej widok odczuwał podobne zmieszanie. Przyszła mu na myśl ta chwila, w której Helena zjawiła się na progu sypialni ubrana błękitno, z książką kuchenną w ręku, zajęta protegowaniem Jadwigi i przyrządzaniem czekoladowego kremu. Odwrócił na chwilę głowę ku oknu, gdyż serce mu się ścisnęło gwałtownym żalem. Posłyszał szelest sukni. Helena zmierzała ku wyjściu. Zdawało mu się, że dusza jego zapada w cień. Nagle porwał leżące na stole weksle, o których zapomnieli oboje.
— Pani Heleno — zawołał prawie rozpaczliwie.
Helena zatrzymała się na środku pokoju.
— Proszę weź pani te weksle, błagam panią!...
Lecz ona przerwała mu, wyciągając rękę.
Daj — wyrzekła krótko — rozkazującym głosem.
Drżącemi dłońmi zgarnął papiery i zwinąwszy, podał jej niezgrabnie.
Byli sami, gdyż nawet w drugim pokoju nie było nikogo za kontuarem i z wpół otwartych drzwi kuchni słychać było głos właścicielki cukierni i pisk targanego za uszy chłopaka.
Helena, biorąc z ręki Borna papiery, dotknęła palcami jego dłoni. Podniosła opuszczone powieki i tuż przed sobą spostrzegła źrenice tak bardzo przez nią niby znienawidzonego człowieka, źrenice, które targnęły jej sercem z szaloną siłą. W tej chwili uczuła, iż Born chwyta jej dłoń i ciągnie ją ku sobie gwałtownie. Postąpiła kilka kroków, rozpacz i radość ogarnęła nią równocześnie, zmysły w niej zastygły i ustąpiły miejsca bezmiernemu rozrzewnieniu, była tak blizko Borna, iż ustami prawie dotykała ust jego.
Nagle, odepchnęła go od siebie. Najwyraźniej na przeciwległej ścianie, na brudnym deseniu obicia zamajaczyły przed nią przejrzyste i jakby bezcielesne sylwetki. Nie miały określonych kształtów, lecz jej uduchowiona w tej chwili istota poznała i odczuła ich obecność.
— Idź, idź do niej i do dziecka — wyszeptała Helena szalonym wysiłkiem po raz pierwszy, panując w zupełności nad sobą.
I nie oglądając się po za siebie, wybiegła na ulicę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostawszy sama, w ciemności, zaczęła analizować, co się z nią stało. Lecz wszystkie te wrażenia były zanadto silne, nie umiała, nie mogła ich widzieć jasno i zdać sobie z nich sprawy. Łzy zaczęły płynąć jej po twarzy z nadzwyczajną obfitością. Biegła, prawie roztrącając przechodniów i łkała, nie zasłaniając ust, nie tłumiąc swych jęków. W zaciśniętej dłoni trzymała weksle Borna. Nigdy chyba w życiu nie czuła się tak nieszczęśliwą. A jednak z rozpaczy tej drgało jakieś światełko, coś jakby odgrzebanego z dawnych, przeżytych lat. Ten punkt jasny powiększał żal Heleny.
Plątało się to i ginęło w ciemni teraźniejszości.
Dopadła do domu i wbiegła na schody.
Szarpnęła dzwonkiem.
Chciała się ukryć w swej sypialni i uczuć dach nad głową.
Otworzył jej drzwi Świeżawski, skrzywiony i przywitał ją na progu niechętnemi słowy.
— Gdzież cię znów nosi? Babka fiksuje i kłóci się z kucharką, ja muszę wyjść do teatru...
Lecz urwał, widząc zalaną łzami twarz Heleny.
— Cóż to? — zapytał — miewasz teraz ataki na ulicach.
Ona, zacisnąwszy zęby, przeszła mimo niego i już chciała wejść do swego pokoju, gdy nagle poczuła w ręku weksle Borna. Świeżawski szedł szybko w stronę swego gabinetu. Helena iść za nim zaczęła. Idąc, patrzyła z nienawiścią na jego wysoką postać wysmukłą i zgrabną, opiętą kamizelką i spodniami frakowego garnituru. Białe rękawy koszuli migały zdaleka, Świeżawski niósł ostrożnie lichtarz i widać było jak na małym palcu jego prawej ręki migotał szafir szerokiego, angielskiego pierścionka.
Doszli tak do gabinetu, oboje milcząc, przedzieleni smugą nienawiści, wlokącą się pomiędzy nimi gorącym strumieniem.
Świeżawski postawił świecę na biurku. W bladem jej świetle zamigotała na poduszce purpurowej aksamitnej cyfra Sosnowiczówny. Cyfra ta okoloną była girlandą białych tuberoz. Przejmująca woń wypełniała pokój. Poduszka spoczywała na arkuszach delikatnej bibułki, z których ją obwinięto. Obok, na krześle, stało wielkie, próżne pudło. Lecz tuż, koło rewolweru i książki do nabożeństwa, czerwieniła się purpura atłasowego étui, mającego kształt bransolety. Na étui cyfra M. S. splątana była misternie.
Był to hołd zbiorowy wielbicieli talentu aktorki. Świeżawski zbierał składkę, sam nie dawszy na nią ani grosza. Obnosił jednak listę a z ust jego płynęły słodkie słowa, ku uczczeniu zasług scenicznych i cnót domowych panny Magdaleny...
Obecnie, on i Hegiel mieli w dniu imienin podać owo uczczenie, na poduszce z atłasu, okoliwszy je wieńcem tuberoz.
Helena stała chwilę, ogarniając wzrokiem ten pokój, przesiąkły ciężką wonią kwiatów i wody kolońskiej, którą Świeżawski frak swój zwilżał.
Właśnie ujął w rękę rozpylacz, wetknął go w buteleczkę i dmuchać zaczął. Siatka kropli padła w oczy Heleny i podnieciła jej gniew. Wyniosłym gestem cisnęła na biurko pomiędzy tuberozy, biżuteryę i lufy rewolweru, masy papierów poszarpanych na strzępy.
— Oto twoje lichwiarskie weksle! — krzyknęła a oczy jej z zielonych stały się prawie czarnemi.
Świeżawski rozpylacz od ust odjął i do biurka poskoczył. Zaledwie rzucił okiem na poszarpane świstki, bełkotać zaczął, cały siny w nieposzlakowanej bieli swej balowej bielizny.
— Ty, ty ukradłaś mi te papiery, ty?
W Helenie zamarło serce, zbladła jak trup, chciała skierować się ku drzwiom, lecz zdawało się jej, że ktoś jej nogi do ziemi przykuł kajdanami.
Tymczasem Świeżawski do drzwi wchodowych poskoczył, zamknął je na klucz i to samo chciał uczynić z drzwiami, prowadzącemi do dawnej ich wspólnej sypialni.
— Ja cię nauczę, ja cię nauczę — bełkotał drżącemi z wściekłości usty.
Lecz Helena, nagle oprzytomniawszy, rzuciła się do biurka i strąciwszy na ziemię atłasową poduszkę, porwała szybko rewolwer.
— Zabiję! — wyrzuciła przez zaciśnięte zęby.
Świeżawski cofnął się ku oknu i stał teraz, jak zwierz, osaczony w swej jamie.
Helena cofnęła się ku drzwiom, trzymając wciąż lufę rewolweru skierowaną w stronę męża. Gdy była za progiem, zatrzasnęła drzwi i przekręciła lewą ręką klucz, który tkwił właśnie z tej strony, poczem pobiegła do swego pokoju. Zamknęła się na klucz i wówczas dopiero dostrzegła, iż trzyma palec na cynglu rewolwera. Położyła ostrożnie broń na krześle i, stanąwszy pod ścianą, ścierała pot z czoła.
Lampa paliła się na tualecie.
Pod nią, dostrzegła Helena rożek żałobnej koperty. Mimowoli spojrzała na drzwi. Jak się to stało, że Świeżawski, który po całym domu zwykle nurkował, nie dostrzegł tego listu. Tak wielkiem było jej przyzwyczajenie do dźwigania tej nędznej małżeńskiej obroży, iż nawet w tej chwili, gdy o mały włos nie spełniła zbrodni, pierwszą jej myślą była trwoga o odkrycie przez męża jej znajomości z Siennickim.
Powoli, cicho, odsunęła się od ściany, wyjęła list w żałobnej obwódce i, otworzywszy kopertę, czytać zaczęła.

List Siennickiego do Heleny.

Heleno! Ja czekam i śmierć czeka na nas oboje. Czeka, jestem o tem przekonany. Także ci dobrze na świecie, tak rozkosznie, tak miło, że bądź co bądź starasz się przedłużyć to fatalne istnienie? Błądzę całemi nocami pod twemi oknami, skoro zmierzch zapada, jestem także około twego domu i radbym, ażebyś posłyszała jęki mej duszy, która jak puszczyk wabi cię i woła. A wabię cię do uczty śmiertelnej a pełnej może najwyższej radości, a wołam cię do orgii ostatniej, do której zasiadają tylko odważne i pełne niepokoju istoty. Należeć będziemy do tych, którym nędzne uciechy tego świata nie starczą, bo są goryczą koniecznej śmierci i kalectwem ciała zabarwione. Małodusznym część ta wystarcza. My dwoje wyswobódźmy się, idźmy w przestrzeń tajemniczą, stańmy oko w oko z nieznanem, wyprzedźmy tych geniuszów, filozofów, którzy bredzą i błądzą w ciemności, idźmy w tę przestrzeń, zanim nas obłęd trwogi nie schwyci, zanim nie staniemy się zgnilizną żywą, czyniącą odrazę sobie i innym żyjącym trupom. Chcę cię mieć przy sobie w chwili orgii, chcę, ażebyś i ty poszła razem ze mną, w tę czerń, która nie jest może czernią... Dlaczego — powiem ci to w przedśmiertnej chwili. Heleno, gdyby nawet śmierć była tylko przedłużeniem naszej obecnej męki, toć jest jeszcze śmierć śmierci! A jeśli jej niema, potrafimy ją stworzyć, tak silne jest nasze pragnienie wydarcia się z naszej nędzy. Heleno, ja czekam, śmierć nasza będzie łagodna, piękna, subtelna, delikatna, pełna czaru i wdzięku. Z wizyą łagodną w głębi ócz przejdziemy ten próg, o który rozbijają sobie trywialnie czaszki, jedynie ci, którzy nie zaznali nigdy istotnej miłości śmierci. Och, śmierć, kochanka biała i czysta... Dziewiczy jej welon, z mgły śnieżnej spowity... Czuję ją w mem pobliżu, słyszę klekot jej śmiechu, szept jej kości... Heleno, śmierć na nas czeka, woła nas, przyzywa... Czyż szaleństwo i zgnilizna mają ją zwyciężyć? Nie, och nie, litości, chodź w objęcia śmierci!...

Helena zmięła list w dłoni i stała teraz długo, błędnym wzrokiem wpatrzona w białą kulę lampy.
Śmierć, samobójstwo, zaczęło teraz przed nią majaczyć, jak we mgle, ale nie odtrącała i nie odpychała ich od siebie. Przeciwnie myśl ta nabierała teraz w jej umyśle pewnego wdzięku i czaru, który ją ciągnąć zaczynał. Przypomniała sobie słowa Borna:
— Pani nie będziesz miała nigdy dość siły...
Dlaczego, a zwłaszcza teraz, zwłaszcza gdy...
Przecięła własne myśli.
— Nie, nie, to byłoby zbyt straszne. Kochać Borna, kochać teraz, w tej chwili, gdy nie miała do tego prawa...
Nie miała prawa, dlaczego?
Dlatego, że Born należał do innej a tą inną była Jadwiga.
I jak dawniej, Hohe imponował jej z oddalenia i trzymał jej gniew na uwięzi, tak obecnie Jadwiga zdawała się ramionami swemi osłaniać Borna przed miłością Heleny.
Im dalej Helena teraz cofała się w swą przeszłość, tem więcej odnajdywała uczuć i wrażeń, które się z istotą Borna wiązały. W jednej chwili wspomnienia te rosły i potężniały, przepełniły jej umysł i serce.
Usłyszała łoskot drzwi wchodowych, potem turkot dorożki.
Świeżawski jechał do teatru, uwożąc ze sobą tuberozy i atłasową poduszkę.
Helena ukryła twarz w dłonie.
Lufa rewolwerowa, migająca w półcieniu, zaczynała teraz ciągnąć ją ku sobie.
Lękała się jej, jak złośliwego zwierzęcia, jak gadziny, która jej zadać miała cios śmiertelny.
List Siennickiego, zmięty w jej ręku, kaleczył jej nabrzmiałe od płaczu powieki. Nie zważała jednak na nic i tarła twarz rękami, szepcząc wyschłemi od gorączki usty:
— Co ja zrobię, co ja zrobię!...



XI.

Na drugi dzień rano, gdy Helena podniosła się z łóżka, łzy oschły z jej oczów, lecz stan jej duszy nie zmienił się na lepsze. I coraz więcej zaczynała oswajać się teraz z myślą, iż są ludzie, którzy kończą życie samobójczą śmiercią. Zaczęła myśleć o cmentarzu na Brudnie, o tych tajemniczych dołach, do których wrzucają trupy tych, którzy czekać nie chcieli.
Sama jeszcze nie sformułowała swego postanowienia, lecz myśl jej wciąż krążyła wśród samobójczych widziadeł. Nie myślała jednak o Siennickim, lecz coraz częściej o jego matce, i pragnęła teraz ujrzeć znów jej widmo, ujrzeć, zapytać i prosić choćby o cień cienia prawdy, o jakikolwiek szczegół z tej cudownej a potwornej śmiertelnej chwili.
Lecz widmo nie pojawiało się, tylko Helena teraz doznawała ciągłego wrażenia, jakby ktoś bezustannie towarzyszył jej krokom, szedł za nią, dotykał jej włosów, jej pleców lekką i niemateryalną dłonią.
Moralnie i uczuciowo Helena zaczęła rozrzewniać się nad samą sobą i podnosić owo odepchnięcie od siebie Borna, do potęgi heroicznego czynu. Bezwątpienia, względnie do jej słabej woli był to czyn heroiczny, lecz ona teraz stroiła go w tysiączne arabeski.
— Nie, nie, wolę umrzeć — powtarzała.
Po raz pierwszy sformułowała nurtujące ją myśli w chwili następującej sprzeczki ze Świeżawskim. Obecnie bowiem, piekło domu tego przemieniło się w jakiś przedsionek, po którym błąkały się widma zbrodni i śmierci.
— Zabiję się! — wołała Helena w chwili szalonego rozdrażnienia.
Świeżawski spojrzał na nią ukosem i wyszedł z pokoju.
Od tej chwili stanowczej, w której Helena usłyszała dźwięk swego głosu, wyrzucającego nagle z jej piersi szamoczącego się kondora samobójczej myśli, zaczął się jej flirt ze śmiercią, flirt, który ona odczuwała bez najmniejszego udawania, tak jak owe histeryczne migreny, reumatyzmy, dyspepsye, które nie pozostawiały żadnych widomych śladów w jej ciele.
I powoli, oswoiła się z tą śmiertelną igraszką, w której rzucała wyrazem „śmierć“, jak bilardową kulą. Leżąc na łóżku, wyobrażała sobie owe pośmiertne chwile, swą trumnę, pogrzeb, Borna, Hohego, idących za jej trumną.
Rysowała często katafalk, nagrobki a jedząc obiad układała na talerzu jarzynę w formie krzyża. Buteleczki z eterem, z chloralem poznaczyła etykietami, na których namalowała duże trupie głowy. I ciągle teraz myśl jej krążyła koło Borna.
— Nie dla mnie — mówiła, zacinając usta — nie dla mnie!...
W tem bezustannem podnieceniu, coraz szaleniej rozprzęgały się jej nerwy. Zdawało się jej już teraz, że nie może, nie powinna żyć, że jej śmierć będzie straszną karą i nieszczęściem dla Borna i Jadwigi. Karą, za co, nienawidziła, lecz wyobrażała sobie, iż ta jej śmierć (gdyby się zabiła), byłaby gromem, spadającym na głowy jej męża, Hohego, babki i wszystkich tych, którzy w jej życiu jakikolwiek udział przyjmowali.
Mówiła jednak zawsze w myśli — gdybym się zabiła, dodawała to gdybym warunkowe i tylko Świeżawskiemu w oczy rzucała owo „zabiję się“, które zdawało się wywierać nań pewne wrażenie.
Powoli jednak, przez zaciśnięte usta rzuciła tę groźbę i babce, która teraz osłabiona, zrzędziła coraz więcej, tocząc wojny ze sługami.
Bednawska wzruszyła ramionami i, żegnając się, cofnęła do swego pokoju.
Codzień niemal, za pośrednictwem służącej odbierała Helena kartki żałobne, w których Siennicki naglił ją do zdecydowania się na krok ostateczny. Paliła je, darła, niszczyła, lecz tekst wypisywał się w jej umyśle ognistemi zgłoskami. Zaczynała teraz nieśmiało, urywkami, przedstawiać sobie ową scenę podwójnego samobójstwa...
Często myśl jej zaczepiała się o szczegóły.
— Nie mam białego pluszowego szlafroka — mówiła, jakby na usprawiedliwienie się.
Jedna z bohaterek Gypa umierała w pluszowym, białym szlafroku. Pomimo istotnego cierpienia, Helena nie umiała odłączyć myśli samobójstwa od tej śnieżnej szaty.
— Napisałabym do Borna — myślała — napisałabym na ręce Jadwigi. Niech się oboje przekonają, że byłam szlachetną i poczciwą istotą!
Ta myśl wzruszała ją do głębi. Łzy napływały do jej oczów. Układała tekst i słowa listu. Miała zamiar prosić Borna i Jadwigi, aby w rocznicę jej zgonu składali na jej grobie wiązankę heliotropu. Lecz fiołki wydawały się jej kwiatem smutniejszym. Była niezdecydowana... Heliotrop, czy fiołki? Dziwnem jednak a niemal niemożliwem do zrozumienia połączeniem, te powierzchowne na pozór myśli stawały się coraz głębszemi i zasiewały ziarno, które dojrzewało z przerażającą szybkością. W tydzień po spotkaniu Borna, Helena nosiła śmierć w sobie, śmierć samobójczą w pełnym rozkwicie. Dla niej samej nawet zamiar zabicia się nie istniał na seryo a jednak był w niej, tkwił głęboko, jak cierń, który wsuwa się pod skórę niedostrzeżony...

List Siennickiego do Heleny.

Heleno!... Po raz ostatni wzywam cię, pójdź za mną. Wczoraj widziałem matkę moją. Rozmawiałem z nią długo, mówiła mi, iż teraz jest wciąż przy tobie i w tobie, lecz nie okazuje się twym oczom, nie chcąc cię przerażać... Wołała mnie do siebie, cierpienie jej jest niczem w porównaniu z błogością, jakiej doznaje. Przyrzekła mi, iż przywiedzie cię do mnie i że staniesz się może moją żoną po śmierci, kochanką moją pozagrobową; zapomnisz o wszelkich uczuciach twego obecnego życia i będziesz szczęśliwą... Och Heleno, gdyby to była prawda, gdyby to nie była halucynacya człowieka, mającego już początki obłędu... Bo obłęd mój wzrasta... Wczoraj przeciąłem sobie żyłę, aby upływem krwi i bólem powstrzymać szaleństwo, które mnie ogarniało. Powiedz, czy ja dłużej żyć mogę? A ty, czy nie jesteś także już nawpół szalona? Przypomnij sobie czyny całego twego życia i powiedz, czy gdybyś miała pełne umysłowe władze, postępowałabyś tak samo? Nie, nie, i na ciebie obłęd czyha a jeśli w twej rodzinie nie było fizycznego zboczenia, to myśli milionów, które cię poprzedziły, wirują w tobie, wirują chore, nędzne, nieszczęśliwe...
Tak ty, jak i ja, zestarzeliśmy się przedwcześnie, nazewnątrz młodzi, wewnątrz zgrzybiali... Cóż ztąd, śmierć nasza, zniknięcie jednego żywego złudzenia!... Lepiej umierać świadomie, niż z oczyma związanemi, przyjmijmy śmierć ze stoicyzmem zupełnym... Kiedyś, gdy jeszcze czytać mogłem, Montaigne powiedział mi, że „ci, którzy się boją, niech skaczą odważnie w przepaść“... Ja i ty — oboje się lękamy, przerwijmy ten lęk, nasza przedwczesna starość umniejszyła w naszych oczach piękność egzystencyi... Niemożność życia sprowadziła w nas niemożność pożądania życia... Wlec za sobą nietylko to, co przodkowie nasi zrobili, ale to, co mieli zamiar zrobić, to wiele a dodać jeszcze dziedziczność cielesną, to już ciężar nad siły. W starożytności rodziny chore skazane były na zagładę, zgładźmy się dobrowolnie... Lombroso, Garofalo... czytaj... przekonasz się, że nasze dzieci byłyby zbrodniarzami... A jeśli śmierć jest tryumfem nad życiem, tak jak mówią inni, o Heleno!...
Czekam cię, chodź!...

Helena czytała ten list rano, po nocy strasznej, dręczącej, którą starała się ułagodzić trochą eteru. Upijała się bowiem teraz eterem, porzuciwszy chloral, lecz eter wyczerpywał ją jeszcze więcej i odurzał tylko chwilowo.
Nagle zastukano do drzwi jej pokoju.
— Cóż to? — odezwał się głos Świeżawskiego — nie pijesz herbaty, czy się już zabiłaś?
Od pewnego czasu zaczął żartować z jej samobójczych pogróżek.
Helena leżała wciąż na wznak nieruchoma i nie odpowiedziała ani słowa na pytanie męża. Usłyszała skrzyp jego butów, oddalił się, gwiżdżąc i wszedł do jadalni.
Spojrzała znów na list i na znak krzyża, którym list był podpisany. Te dwie czarne linie przejęły ją nagłą grozą, stokroć większą, niż wszystkie słowa kreślone ręką szaleńca. Krzyż ten zaczął ją mrozić, hypnotyzować i dziwnem zimnem napełniać jej piersi.
Podniosła się na łóżku, usiadła i z włosami rozrzuconemi dokoła zsiniałej twarzy robiła wrażenie istoty obłąkanej.
Z klatki piersiowej zimno mrożące ogarnęło jej ciało, wsunęło się pod czaszkę i tchnęło w nią nagłe postanowienie.
— Zabiję się — pomyślała.
Do tej pory mówiła — zabiję się — a myślała — gdybym!... Lecz z chwilą, gdy myśl jej dojrzała i zatrzymała się już na punkcie samobójstwa, błądziła bezustannie koło tego punktu, jakby ściągnięta cuglami suggestyi.
— Tak, tak — myślała — zabiję się, muszę się zabić, tak będzie lepiej dla wszystkich, dla mnie, dla Borna, dla męża, dla społeczeństwa... Wszyscy będą zadowoleni.
Pierwszy raz pojęcie o dopełnieniu czegoś dla dobra społecznego przesunęło się jej przez umysł. Mimowoli wzrokiem zaczęła szukać rewolweru. Leżał ukryty w szafie.
Podniosła się, lecz w lustrze zobaczyła swą postać siną, rozczochraną, prawie odrażającą...
— Nie, nie, wyszeptała — trzeba mieć śmierć piękną.
Powlokła się do szafy i zaczęła wyjmować obszyte koronkami koszule i spódnice.
— Jeżeli będą robić autopsyę — pomyślała i nagle uczuła zimne ostrze stali, przeszywające jej łono.
Przed jej oczyma mignął żółty dom przedpogrzebowy, który tak często wzbudzał w niej niezdrową ciekawość...
— Tam będę jutro, pojutrze...
Zamknęła oczy, do których napływały łzy.
— Muszę, muszę — wmawiała w siebie, jakby usprawiedliwiając się przed samą sobą, inaczej mogę zanadto tęsknić za Bornem, mogę go spotkać znowu, mogę nie mieć siły odepchnąć go od siebie... Jadwiga się dowie, nie, nie!...
Oparła głowę o drzwi szafy i ścierała łzy kędziorami włosów.
Lufa rewolweru migotała, jak gwiazdka wśród porozrzucanej bieli batystów i płócien.
Helena patrzyła na ten świecący punkt przez krepę łez.
— Nie, nie będę miała nigdy dość odwagi, muszę znaleźć Siennickiego; gdybym nie zabiła się odrazu, on mnie dobije!
Zanurzyła ręce we włosy.
— On... mnie dobije! — powtarzała, łkając.
Rozrzewniała się coraz więcej nad sobą, wlokąc się tak na ten stos samobójczy. Oczyma szukała teraz jedwabnych, ażurowych pończoch. Nie mogła ich odszukać w kąciku, w którym je ukryła.
Zdjęła ją nagle złość nerwowa.
— Sługi mi ukradły — pomyślała, kipiąc z gniewu — odprawię obydwie...
Nagle przypomniała sobie swe samobójcze postanowienie.
— Co mnie to teraz obchodzi — wyłkała — co mnie to teraz obchodzi!...
I zaraz dodała w myśli.
— Kupię nową parę i pójdę do kąpieli, idąc, wstąpię do katakumb i powiem Siennickiemu, że może na mnie liczyć dziś, o szarej godzinie...
I płacząc wciąż rzewnie, ubrała się i zakrywszy twarz woalką, poszła do katakumb, do kąpieli i po nowe ażurowe pończochy.



XII.

Gdy wchodziła do bramy dużej piętrowej kamienicy, w której mieszkał Siennicki, przejął ją dreszcz trwogi. Nie mogła się jednak cofnąć, jakaś demoniczna władza popychała ją teraz i stalową dłonią popychała jej kroki. Cały dzień, powróciwszy z kąpieli, błąkała się po domu rozżalona i nie dostrzegła nawet strasznej bladości i mgłą zaszłych oczów starej Bednawskiej, która od rana, skurczona leżała na swem łóżku, nie odzywając się wcale.
Helena, przed wyjściem z domu, zdjęta nagłym żalem, ucałowała nogi staruszki, obute w filcowe pantofle i miękim, cichym głosem pożegnała się ze sługami.
— Być może, iż wrócę późno, wypijcie herbatę bezemnie!...
Sługi wytrzeszczyły oczy i postanowiły urządzić sobie pogawędkę „przed bramą“.
Helena, schodząc ze schodów, spotkała kilku ludzi, jęczących pod ciężarem ogniotrwałej kasy.
Za nimi ukazał się cylinder Świeżawskiego.
— Wychodzisz? — zapytał, dostrzegłszy Helenę, która na przejściu przycisnęła się do muru — widzisz, zmusiłaś mnie kupić kasę, przynajmniej teraz będę spokojny o moje weksle...
Lecz ona uśmiechnęła się gorzko.
— O, możesz teraz być spokojny o siebie i o swoje weksle...
Patrzyła nań pociemniałemi oczyma i nigdy chyba nie wydał się jej tak bezwzględnie egoistycznym i brutalnie eleganckim, jak w tej chwili. Oparty o kadłub kasy, dobrze odziany dostatniem futrem, z wąsami lśniącemi, z zębami nieposzlakowanej białości stał przed nią, jak uosobienie filistra, dla którego pieniądz stał się bożyszczem i celem istnienia. Śmiał się, patrząc na nią i przez różowe wargi wyrzucał gwiżdżące słowa.
— Cóż to? Dlaczego teraz... Czy idziesz się utopić, czy jak Nora odchodzisz, aby „wychować samą siebie?“
Lecz ona nie odpowiedziała ani słowa, tylko zebrawszy fałdy sukni, przecisnęła się pomiędzy tragarzami, którzy na nowo po masę kasy się schylali.
W mufce trzymała zawinięty w gazetę rewolwer i we flaszeczce trochę chloralu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siennicki czekał na nią na progu swego mieszkania.
— Sądziłem, że pani nie przyjdzie.
Lecz ona uczuła się w dumie swej dotkniętą.
— Dlaczego? Czy przypuszczasz pan, iż nie mam dosyć odwagi? Mam jej więcej, niż pan, zaręczam.
Wyjęła z mufki rewolwer i podniosła go do góry.
— Oto mój rewolwer — wyrzekła.
Siennicki pochylił się ku ziemi i wskazał pomiędzy rozrzucone poduszki.
— A oto moja broń — odparł szybko.
Spojrzeli sobie w oczy i natychmiast odwrócili wzrok. Bali się zacząć szaleć nerwowo, zwłaszcza ona. Od chwili przestąpienia tego progu działała jak automat. Nie chciała wyjść z tej roli. Obejrzała się dokoła.
Był to niewielki pokój kwadratowy, pogrążony cały w błękitach.
Fale niebieskiej gazy zwieszały się od stropu, przepięte pękami świeżych anemonów, błękitnych, ginących w fałdach przejrzystej tkaniny, która zdawała się płynąć potokiem fal, skąpanych w świetle księżyca.
W pokoju nie było ani jednego mebla, nic, coby przypominało prozę codziennego życia. Podłogę zaścielał szafirowy dywan, na którym leżały porozrzucane rozmaitej wielkości poduszki, okryte jedwabną błękitną gazą. Pęki tuberoz, anemon, irysów — zasiewały dywan. Dusząca, ale wspaniała woń płynęła w górę ku sufitowi, okrytemu błękitem gazy. Na okna spadały również gazowe zasłony, które je kryły zupełnie. W kącie, na marmurowej kolumnie, płonęła mała, błękitna lampa, z której migotał złoto-niebieski płomień.
Helena stała wciąż przy progu z rewolwerem w ręku, w kapeluszu na głowie, w futrze nawpół zesuniętem z ramion. Mimowoli to kokieteryjne urządzenie śmiertelnego pokoju przypominało jej błękitną, muślinową suknię Żabusi. W ślad za Żabusią zjawiły się przed nią postacie Jadwigi i Borna...
Z determinacyą zrzuciła z siebie futro, które opadło dokoła jej stóp.
— Zabijajmy się! — wyrzekła drżącym głosem.
Lecz doznała wielkiego uczucia ulgi, gdy Siennicki odparł:
— Niech pani jeszcze chwilę zaczeka...
Wymówił te słowa prawie wesoło. Helena, zdumiona, spojrzała nań i uderzona została nagłą zmianą, jaka zaszła w jego postaci. Miał na sobie balowe ubranie i twarz jego prawie jasną i rozpogodzoną okalały dobrze uczesane i błyszczące włosy.
Podniósł z ziemi futro Heleny i wyrzucił je do przedpokoju.
— Nie trzeba, aby ta czarna plama psuła nam harmonię błękitu, prawda?
Zaczął uważnie przyglądać się Helenie.
— Jak to dobrze, że się pani również niebiesko ubrała, tak się bałem, że pani włoży na siebie suknię ciemną, albo brutalnie białą!...
Wszedł do przedpokoju i zamknął drzwi na klucz.
— Gość, na którego czekamy, wejdzie zamkniętemi drzwiami!
Była to pierwsza aluzya, jaką zrobił do aktu, do którego się gotował. Wypowiedział jednak te słowa lekko, wesoło, z uśmiechem na ustach.
Helena, coraz więcej zdziwiona, patrzyła nań szeroko rozwartemi oczyma.
Siennicki klucz w kieszeń fraka wsunął i, rozrzuciwszy dokoła tuberozy, położył się na ziemi i zapalił papierosa.
— Błękit i cisza — przemówił po chwili i ku Helenie rękę wyciągnął.
— Chodź, odpocznij!...
Oczy jego patrzyły na nią łagodnie, smutnie, ręka wyciągnięta rozkładała się ku niej, jak nagle odkryte gniazdo.
Osunęła się ku tej ręce, dławiąc się łzami, on pociągnął ją ku sobie i głowę jej ułożył na miękiej poduszce.
— Śpij — wymówił cicho.
Zaczął sypać na nią deszcz kwiatów, które włosów się jej czepiały.
— Śpij, odpocznij!...
Jej pierś podniosła się nagle westchnieniem ulgi. Błoga senność ogarniała ją w tej ciszy. Zapomniała o obecności Siennickiego. Patrzyła w błękit sufitu i czuła, że ogarnia ją rozmarzenie. Nagle poczuła, iż Siennicki przyciąga ją ku sobie. Zmarszczyła brwi. Byłażby to poprostu zasadzka? Komedya samobójstwa, chęć wyrafinowanego posiadania jej w otoczeniu kwiatów i błękitu?
Z pod brwi zmarszczonych spojrzała na Siennickiego. On, oparty na łokciu, patrzył na nią dziwnie, twarz mu nie drgała, policzki płonęły dwiema krwawemi plamami.
— Co to za rozkosz taka cisza, takie wielkie, doskonałe uspokojenie! Dlaczego pani płaczesz? Bądźmy szczęśliwi...
Lecz ona cofnęła się w tył i wśród łez, wybuchnęła ironicznym śmiechem.
— Prawdziwie — wyrzekła — niepotrzebnie zadawałeś pan sobie tyle trudu, grając ze mną podobną komedyę... Wiedz pan o tem, że błękity i tuberozy nie zawrócą mi głowy. Nigdy, słyszysz pan, nigdy nie będę należeć do pana — ani tu, ani nigdzie!...
Usiłowała wstać z ziemi, nagle wytrzeźwiona, nie pragnąc już teraz samobójstwa, które kończyło się tak trywialną awanturą wśród błękitnych fal muślinu, udrapowanego, jak spódniczki tancerek.
Lecz on porwał się straszny, zmieniony, ze szczęką naprzód wysuniętą.
— Milcz! — krzyknął — nie psuj mi banalnym swym skrzekiem uroczej piękności tej chwili!
Ona próbowała jeszcze okazać swą wolę.
— Oddaj mi pan klucz... niech ja ztąd wyjdę!...
— Nie wyjdziesz ztąd żywa, mówię ci, iż nie wyjdziesz ztąd żywa...
Helena zdrętwiała z nagłego zimna, które ją ogarnęło.
Z komedyi miłosnej tak jak przypuszczała, z banalnej zasadzki nerwowego lowelasa, wpadła znów w tragedyę śmierci, tragedyę pełną grozy i szamotań się szaleńca...
Obejrzała się dokoła.
Siennicki na drzwi prowadzące do przedpokoju narzucił zasłony, tak że pokój zdawał się być bez wyjścia, jak klosz błękitny i szklany, u stropu kwiatami przybrany.
Helenie zęby klekotać zaczęły. Na klęczkach, wśród porozrzucanych kwiatów i poduszek, cofała się ku ścianie. Lecz Siennicki pełzał ku niej z dolną szczęką wysuniętą naprzód tak blady, iż w błękitnem świetle twarz jego przybierała odcień seledynowy.
— Ha, ha! — wykrzyknął — sądziłaś, że zwabiłem cię tutaj, aby skorzystać z twego ciała? Gardzę niem, słyszysz, gardzę! Gdybym może raz jeden odczuł owe „opiewane przez wieszczów“ rozkoszne upojenia, może mógłbym się cofnąć... Nie chcę, nie chcę, mógłbym jeszcze się wlec z tym wstrętnym workiem ciała dokoła mej istoty, nie, nie a potem... Lombroso... precz z życiem... dziedziczność, choroby, obłuda, błądzenie w ciemności, codzienne pożywienie, rwanie się o kawałek chleba, nie, nie, niech wszystko wyginie, ty, ja, świat cały!
Drżącym palcem na Helenę ukazywał.
— Ty także, ty także, możesz mi być tam potrzebna, kto wie, działasz na mnie, chcę cię za sobą powlec, może tam będziesz godną być moją kochanką, tu nie, nie!
Upadł na poduszki i, jęcząc, wołał:
— Lombroso, Lombroso!...
Helena, cofając się wciąż na klęczkach, natrafiła na oparcie ściany. Nie próbowała nawet uspakajać Siennickiego, jego błędny wzrok, głos chrapliwy, urywane, kończaste ruchy paraliżowały jej słowa. Uczuła się zgubioną i w tej chwili zrozumiała, że nigdy na seryo nie myślała o samobójstwie. Siennicki, zajęty paroksyzmem swego szczytowego szaleństwa nerwowego, nie chciał działać na nią i podsuwać jej myśli samobójczej, tak jak to czynił, pisząc listy lub błądząc dokoła jej mieszkania, ona zaś, pozostawiona tak sama sobie, odzyskała chęć do życia i z rozpaczą myślała teraz, że tam, po za tą masą błękitu i rozpylonych części kwiatów jest Warszawa, jest miasto pełne ruchu, wrzawy i życia, jest Born, jest ta oberża, która się jej znów domem wydawała. Zaczęła w umyśle szukać jakiejś potęgi, któraby ją wyprowadziła żywą z tej gazowej jaskini i trzęsła głową, jakby chcąc w ten sposób pomieszać i ze dna wydobyć jakieś dawne myśli.
I nagle zaczęła się modlić.
— Boże, Boże, panie Jezu!... Ojcze nasz, któryś jest...
Tak, tak, jedynie to ją ocalić mogło...
— Zdrowaś Maryo, zdrowaś Maryo, módl się za nami!...
Rękami drżącemi biła o ścianę, jak ptak skrzydłami. Postarzała się w jednej chwili o lat kilkanaście. Szczęka dolna opadła jej na dół, odsłaniając dziąsła i zęby.
— Zdrowaś Maryo — szeptała.
Lecz Siennicki wśród porozrzucanych poduszek szukać zaczął.
— Czas skończyć! — wyrzekł chrapliwym głosem — czas skończyć, bo jeszcze chwila a zwaryuję... Naprzód ty...
Wyciągnął rękę, w której błyszczał rewolwer Heleny.
— Weź, weź! — mówił rozkazująco.
Ona zacisnęła ręce koło szyi, głowa jej latała, jak serce we dzwonie.
— Nie, nie!...
Lecz Siennicki wyprostował się i spojrzał jej prosto w źrenice.
— Ja ci każę, musisz!...
Helena nagle zdrętwiała.
— A tak, muszę — powtórzyła cicho.
Pod czaszką uczuła znów lód i to przekonanie, że musi się zabić, że innego dla niej wyjścia nie ma.
I uczuła się tak lekką, jak w chwili, w której poiła się eterem. Zdawało się jej, że unosi się w górę, przestała rozpaczać, modlić się i stała się cała tą myślą, iż zabić się musi, powinna, myślą, którą przelał w nią wzrok i tajemny prąd, płynący ku niej z całej postaci Siennickiego.
On, nie spuszczając jej z oczów, odnalazł między kwiatami swój rewolwer.
— Chodź tu! — rzucił ostrym głosem.
Helena przyczołgała się ku niemu, bardziej do widma, niż do istoty ludzkiej podobna.
— Mierz w skroń! — wyrzekł Siennicki.
Ona nie miała siły podnieść swej ręki.
On chwycił ją za ramię, podniósł je ku górze i lufę jej rewolweru do jej czoła przyłożył.
— Gdy powiem: e’ viva la morte!... pociągniesz za cyngiel, słyszysz...
— Pociągnę za cyngiel, słyszę — powtórzyła machinalnie Helena.
Chwilę krótką nastało milczenie.
Oboje klęczeli na środku pokoju, tłocząc kolanami więdnące anemony i tuberozy.
Dokoła była wielka grobowa cisza.
Helena przestała czuć i myśleć, szeroko otwartemi źrenicami wpatrywała się w klęczącego przed nią mężczyznę...
Nagle usłyszała radosny okrzyk.
— E’ viva la morte!...
Równocześnie rozległ się jakby silny trzask z bicza i postać Siennickiego znikła z przed oczów Heleny, waląc się na poduszki i kwiaty.
Helena cofnęła się w tył.
Kłęby krwi zamrożonej w jej żyłach od chwil kilku zaczęły teraz pędzić ku jej głowie z szaloną szybkością. W jednej chwili lodowate zimno ustąpiło miejsca palącemu prądowi. Razem z tym chłodem opuściła Helenę myśl, „że zabić się musi“...
Ręka, w której trzymała rewolwer, opadła.
Odetchnęła głęboko.
Chwilę pozostała tak jeszcze na klęczkach, nieruchoma, z oczyma przymkniętemi. Siła, która w niej działała, zdawała się być pokonaną i uciekać z jej istoty z fatalnym pospiechem...
Otworzyła oczy i wzrok jej padł na leżącego na ziemi Siennickiego...
Porwała się na nogi i cofnęła ku ścianie. Siennicki leżał nieruchomy.
Upadł na twarz i Helena wpatrywała się teraz w tę czarną bryłę, rozjaśnioną tylko wązką linią białego kołnierzyka.
Nie!... Helena nie miała teraz ani siły, ani chęci do odebrania sobie życia. Siennicki, zabijając się, zniszczył potęgę, która jej tę chęć w mózg wpijała. Jedynem teraz pragnieniem jej była myśl wydostania się z tej potwornej klatki, błękitnej i dusznej od woni kwiatów.
Klucz jednak tkwił w kieszeni fraka Siennickiego. Jakże go ztamtąd wydostać? Może Siennicki jedynie tylko się zranił, może zemdlał, może znów zechce ją zmuszać do odebrania sobie życia?
Przytuliła się cicho do ściany i postanowiła czekać...
Stała tak długą, długą chwilę. Wpatrzona z natężeniem w leżące ciało mężczyzny, przebyła straszną torturę śmiertelnej trwogi. Teraz chciała ocalić swe życie za jakąkolwiek cenę. Zdawało się jej, że gdyby Siennicki zbudził się i chciał znów zmusić ją do przyłożenia lufy do skroni, walczyć z nim będzie jak lwica i potrafi obronić to, co było w tej chwili jej najdroższą własnością, to jest jej możność życia.
Lecz on nie budził się, nie poruszał, nie oddychał nawet. Leżał wciąż tak jak upadł, prosto, sztywno, z rękami rozkrzyżowanemi, z twarzą ukrytą w białych kwiatach tuberozy. Rewolwer upadł opodal i srebrzył się wśród gazy poduszek.
Nagle, przyszła Helenie do głowy myśl, że mogą zamknąć bramę domu a wtedy stróż otwierający jej może ją poznać, może później dać znać do sądu, że taka i taka kobieta była w tej chwili w mieszkaniu Siennickiego. Cóż wtedy? Skandal straszny, śmierć moralna. Nie, nie chciała mieć nic wspólnego z tym szaleńcem, do którego czuła teraz straszną odrazę i nienawiść. Jak zawsze, tak i w tej chwili składała nań winę swego postępku.
— Opętał mnie — myślała.
Należało się zdecydować, zbliżyć i wziąć klucz.
Zęby Heleny znów dzwonić zaczęły, lecz prędko, jak wszystkie istoty nerwowe wzbudziła w sobie szaloną odwagę, właściwą zwierzęciu, które broni się od śmierci.
— Nie dam się zabić, prędzej sama zabiję — pomyślała, chwytając febrycznie swój rewolwer.
Jak cień podsunęła się teraz kilka kroków i z oddechem zapartym, modlić się znów w myśli zaczęła.
— Boże, Boże, który jesteś w niebie, niech on się nie przebudzi, zanim klucz wyjmę... Boże, ja się poprawię, ja pójdę do spowiedzi... Matko Boża, ja będę dobrą...
Zbliżyła się teraz zupełnie do nieruchomego ciała. Przez chwilę słuchała, lecz nie posłyszała ani szmeru oddechu.
Wyciągnęła lewą rękę i cofnęła ją natychmiast.
Siennicki, upadając, przycisnął klapę fraka, należało więc, albo ciało odwrócić, albo klapę ostrożnie wysunąć...
I znów okryta potem, drżąca, nie wypuszczając z dłoni rewolweru, wyciągnęła Helena rękę i delikatnie za sukno fraka pociągnęła.
Siennicki nie drgnął nawet, lecz jej się zdawało, że usłyszała jego oddech i, pochylona, nieruchoma, klęczała po nad tem ciałem, gniotącem swym ciężarem szafir dywanu i błękit anemon.
Wreszcie po długich i strasznych chwilach, udało się Helenie dostać do kieszeni fraka. Ile razy zatrzymywała się, zdrętwiała, oczekując, że Siennicki porwie się i rzuci ku niej — nie wiedziała sama. Była trupio blada, sina i tylko uszy jej purpurowe, palące, krwią nabiegłe, czerwieniły się na tle popielatych włosów. Gdy uczuła wreszcie w swej dłoni klucz, tak była mocno wyczerpaną i z sił opadłą, że jeszcze chwilę klęczała obok trupa, ściskając w jednej ręce rewolwer, w drugiej ów klucz, który miał jej wrota życia otworzyć.
Nareszcie podniosła się, cofnęła tyłem ku drzwiom. W przedpokoju otworzyła naprzód drzwi, porwała futro, mufkę i kapelusz, który znalazła porzucony i zdeptany na ziemi i wreszcie wybiegła na schody, na których palił się już gaz, wesoło, jasno, wydobywając się wązkim, błękitnym płomykiem ze ścian białego tulipana.
Helena narzuciła futro, kapelusz i przemknęła się, jak cień przez otwartą bramę.
Nie spotkała nikogo.
Na ulicy biedz szybko zaczęła. W oddali migały światła alei Jerozolimskich. Chciała jaknajprędzej wpaść pomiędzy ludzi, zaznaczyć swą obecność między żyjącymi, objąć swe miejsce istoty żywej, które, zdawało się jej, opuściła na czas pewien.
I teraz wszystko wydawało się jej miłe, piękne, dobre... Ci sami przechodnie, którzy tak często robili na niej wrażenie istot brzydkich, fałszywych, potwornych, mieli teraz w jej oczach harmonie linij i charakterów. Śnieg roztopiony, czarny i gruzdami sterczący wzdłuż trotuarów był biały i czysty. Gdy wydostała się na Nowy-Świat, zaczęła się śmiać, widząc oświetlone okna cukierni i po za niemi ludzi, jedzących spokojnie ciastka i czytających gazety. Zapragnęła jeść, czytać, żyć tak jak inni i każda, najdrobniejsza czynność wydawała się jej teraz wielką rozkoszą. Chwilę przesunął się przed jej oczami ów błękitny klosz ze stygnącym pomiędzy deszczem kwiatów trupem, dech zamarł w jej piersiach, ona tam była przed chwilą i tam mogła pozostać...
— Dlaczego, po co?...
Odetchnęła znów pełną piersią...
Żyła i śmierć daleko pozostawiła za sobą. Podniosła wzrok ku górze i nagle po nad domami ujrzała nieruchomą, mistyczną, tajemniczą, srebrną plamę.
— Księżyc — wyszeptała prawie z radością.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dochodząc do bramy domu, w którym mieszkała, Helena ujrzała stojącą przed bramą swoją pokojówkę, która w chustce na głowie, zdawała się ją oczekiwać.
Dostrzegłszy Helenę, biedz ku niej szybko zaczęła.
— Proszę pani, proszę pani... Starsza pani umiera!...
Helena stanęła, jak wryta.
Znów śmierć, wszędzie śmierć!...
Lecz pokojówka ciągnęła ją za futro.
— Proszę, niech pani się spieszy, bo już może pani starszej pani nie zastanie...
Helena, drżąc znowu, wbiegła na schody.
I nagle, z otwartych drzwi jej mieszkania wyszło dwuch ludzi, dwuch mężczyzn, prawie jednakowych wiekiem i wzrostem.
Jeden z nich wysoki, odziany w duży płaszcz z peleryną, czapkę futrzaną, zaczernił się przed Heleną ciemną twarzą, przeciętą silnym łukiem brwi gęstych i siwawych, drugi — również ciemno ubrany, lecz z wachlarzem złocistej brody, rozkładającym się na czarnem tle palta.
Zaczęli schodzić wolno ze schodów, milcząc i szli tak ku Helenie w paśmie jasnego światła, które prawie jaskrawo oświecało ich postacie.
Zobaczywszy biegnącą Helenę, rozstąpili się, pozostawiając jej wolne przejście.
W tej samej chwili z mufki Heleny potoczyły się dwa przedmioty.
Rewolwer i gruba kryształowa flaszka, pełna chloralu.
Ksiądz podniósł rewolwer.
Doktór flaszkę, na której czerniła się śmiertelna etykieta.
Spojrzeli obaj równocześnie na Helenę, która rękę wyciągnęła.
— To moje — wyrzekła — odbierając broń i narkotyk.
I szybko teraz, jak cień, zniknęła we drzwiach, biegnąc do pokoju babki, która leżała już martwa, z oczyma bielmem zasnutemi.
Na stoliku trójnożnym leżała ekierka i karteluszki pana Strumbskiego.


KONIEC PRZEOBRAŻENIA TRZECIEGO.


Przeobrażenie czwarte


I.

Z bijącem sercem Helena położyła spodek na arkuszu papieru, na którym poprzednio nakreśliła cały różaniec alfabetu.
Była sama jedna w tym pokoju babki, pełnym jeszcze wspomnień po świeżo wyniesionych zwłokach staruszki.
Lampa, stojąca na stole, rzucała jeszcze światło na biały arkusz papieru i wykrawała żółtą linią kontur pochylonej nad papierem głowy Heleny.
Zegar w kuchni wybił chrapliwie jedenastą. Helena siedziała nieruchoma, trzymając rękę na krawędzi białego spodeczka, na którym krwawiła się plama czerwonego laku.
Dokoła była wielka cisza.
Ręka Heleny drżeć zaczęła.
— Nie, nie — pomyślała młoda kobieta — to tylko ze zmęczenia, to jeszcze nie to!...
I z pod brwi zmarszczonych śledziła swe palce, ściągnięte na brzegu spodka.
— Nic, nic — wyszeptała po długiej chwili próżnego oczekiwania — dlaczego innym, dlaczego nie mnie?...
I powoli myślą odbiegła, cofając się w minione dnie, które tak wstrząsająco zaznaczyły się w jej życiu.
Śmierć Siennickiego, babki, te dwa trupy, jeden po drugim, oba w pierwszej chwili jeszcze ciepłe, nagle unieruchomione, bezwładne jak dwa worki mięsa, porzucone i zapomniane na oddalonym dworcu kolejowym, później zaś sztywniejące w potwornym chłodzie, jak dwa bloki lodu, dwa śniegowe bałwany...
A więc to była śmierć, ta króciuchna chwila, trzask rewolweru, ciche westchnienie na starczy uwiąd chorej kobiety!... Helena czuła teraz, iż doznała prawie zawodu. Wyobrażała sobie zgon i walkę życia ze śmiercią w akompaniamencie charczenia, rzężenia, konwulsyj i twarzy siniejących w kłębach piany. Ta zaś śmierć, jaką widziała, nawet pomimo grozy samobójstwa Siennickiego wydała się jej „gospodarską“ a zwłaszcza trupy, szmaty bezużyteczne, te trupy, które nie spoczywały w mistycznem otoczeniu na czarnym grzbiecie katafalków, lecz do których dotknęła się żywą dłonią, nie miały dla niej majestatu, pełnego, tak jak dawniej, ciągnących ją zagadek śmiertelnych.
Asystując przy pośmiertnej tualecie babki, pozbyła się wszelkiej iluzyi co do grozy trupiej. Włożyła sama babce pantofle na nogi, pantofle dziwaczne, na małych obcasach, z czasów drugiego cesarstwa, które znalazła w komodzie. Wydało się jej, że ubiera lalkę niedołężną, z której wysypały się owe trociny, stanowiące jej wnętrze. Czując pod ręką te nieruchome członki, przypomniało się jej wrażenie, jakie odniosła, odsuwając ramię Siennickiego. I tu i tam było to samo obezwładnienie nagłe i prawie głupie. Były to rzeczy, masy mięsne, zero w liczbie istnień, pakunki zbyteczne i zabierające miejsce.
Przyszły jej na myśl wizye, jakie prześladowały ją niedawno, owa matka Siennickiego, ukazująca się jej tak wyraźnie w przestrzeni.
— Tak — pomyślała — poprawiając koronki poduszki, na której spoczywała głowa jej babki, „tam to“ musiał być duch, nic innego!
Wpatrywała się w pomarszczoną twarz Bednawskiej, dziecinnie małą wśród chmury iluzyi, garnirującej jej czepek.
— Jeżeli matka Siennickiego mogła się nam ukazywać, to może i babka...
Odsunęła się od trumny z rodzajem przestrachu, lecz szybko powróciła na dawne miejsce.
— Duch a ciało — to dwie przepaście — zaczęła filozofować — duch mojej babki pozbył się tego worka, który jest dla nas wszystkich ciężką i nieznośną klatką, dlaczegoż mam się obawiać trupa? Wszak to się już nie liczy!
Wydęła usta i spojrzała z ironią na trumnę.
— Biedna babka — wyrzekła — namęczyła się też tak długo w tej pochwie — a teraz?
Zamyśliła się i po długiej chwili dodała:
— Gdyby też?...
Urwała, przeraziła się możliwego objawienia się duszy babki.
— Nie byłam dla niej zła — tłomaczyć się zaczęła przed sobą pospiesznie — owszem, bardzo ją kochałam, w ostatnich jednak czasach zaniedbałam ją trochę, lecz sama byłam chora, nie przeczuwałam tak blizkiej katastrofy, nie zrobiłam jej nic złego... Dlaczegożby ona miała przyjść mnie straszyć lub wyrządzić mi krzywdę...
Po pogrzebie, pozostawszy zupełnie sama w mieszkaniu głuchem, coraz częściej zaglądała do pokoju babki. Ta blada i zdzieciniała kobieta zostawiła po sobie dziwnie wielką pustkę. Dopiero teraz Helena przekonała się, że babka trzymała dużo miejsca w jej życiu. Coraz więc częściej wsuwała się do tej klatki, pełnej „kasetek“, „albumów“ i dziwnej woni, złożonej z paczuli i stęchlizny, którą wydają z siebie suknie staruszek. Helena zawsze z pewnym rodzajem trwogi wchodziła do tego pokoju. Czekała na jakieś objawienie, na jakieś widmo, wyłaniające się z cienia. Lecz pokój był pusty i tylko karteluszki pana Strumbskiego żółciły się po kątach, na dywanie, na podłodze, na stoliku...
Pewnego dnia Helena postanowiła uporządkować te papiery, spalić niepotrzebne, oddzielić i schować to, co kiedykolwiek w jej życiu przydaćby się mogło.
I przed jej oczami, jak chińskie cienie, przesunął się cały szereg sylwetek dziwacznych, przez kilka dziesiątek lat zmieniających ciągle swój styl, swój sposób wyrażania się.
Pan Strumbski mówił innym językiem, niż pan Dicking, którego listy nosiły datę 1853 roku. Wszystkie te listy były pełne zapewnień afektów i przyjaźni, lecz zarazem dowodziły wielkiej czystości życia nieboszczki.
Helena odetchnęła.
Uczuła ulgę i spokój, widząc, że babka jej była rzeczywiście „uczciwą“ kobietą według światowego pojęcia. Owe zadowolenie było bezwiedne i wytłomaczyć sobie jego przyczyny nie mogła.
Postanowiła zachować owe „karteluszki“.
Związała je w dużą paczkę jedwabnem sznurowadłem, przepojonem paczulą, które znalazła na dnie szuflady.
Obok sznurowadła Helena dostrzegła kilka deseczek płaskich, długich, do których przytwierdzono ołówki. Na nich leżał spodeczek okapany lakiem, ekierka, dużo arkuszy papieru, zwiniętego w trąbkę i kilka książek.
Helena przypomniała sobie, iż w dzień śmierci babci widziała na stoliku leżącą taką samą ekierkę. Później, prawdopodobnie służące ekierkę sprzątnęły, lecz taka sama ekierka zajmowała spód komody razem z innymi przedmiotami dziwacznego kształtu i prawdopodobnie dziwniejszego jeszcze użytku.
Helena rozwinęła zwój papierów i ze zdziwieniem dostrzegła, iż niektóre zawierają abecadło nasmarowane grubo, z porozstawianemi szeroko literami. Inne zaś zakreślone były rozmaitym charakterem pisma. Litery stawiane tu były widocznie pojedynczo i po pewnej pauzie. Inne zaś, a tych była najmniejsza ilość zawierały nerwowe i niewyraźne znaki, gzygzakowane linie, przecięte gdzieniegdzie słowami, często niezrozumiałemi.
Helena sięgnęła ręką na dno szuflady i wyjęła książki.
Rzuciła okiem na tytuły: „Des tables tournantes, du surnaturel et des esprits — Gasparin“. Paris, 1854. „Moeurs et pratiques des démons, ou esprits visiteurs Gougeut des Mousseaux“. „Apparitions des esprits“.
Helenie dech zamarł w piersiach.
To, z czem nosiła się od tak dawna, ta myśl, to pragnienie zobaczenia wreszcie, miała przed sobą, miała w formie książek, narzędzi, zdań, usiłowań...
Nagle rozległ się suchy trzask.
Wskutek pierwszych mrozów meble pękały.
Lecz Helena rzuciła książki, ekierki, ołówki, zabazgrane arkusze i uciekła jak szalona, wyobrażając sobie, iż legion duchów wypełnił nagle pokój zmarłej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powróciła jednak.
Powróciła, tak jak wracała do katakumb, do Siennickiego, do chloralu, do myśli o Bornie, do wszystkiego, co w jej życiu przez pewien czas stanowiło epokę.
Powróciła, lecz tym razem w dzień biały i w towarzystwie pokojówki, której kazała siedzieć przy oknie i cerować pończochy.
Powoli, zaczęła odcyfrowywać arkusze zabazgrane pismem dyktowanem przez stoliki, ekierki, spodeczki. Poznała charakter pisma pana Dickinga, na innych kartkach dostrzegła pismo samej babki.
Zaczęła czytać.
— „Jestem w złym humorze, nie mogę przebyć Atlantyku, ruszajcie spać“.
Inna kartka zakreślona była wierszami:

Pytacie mnie, czy po za śmiertelną zasłoną,
Gwiazdy naszego życia jeszcze jasno płoną,
Czy gasną?

I dalej, zamiast odpowiedzi, kilkanaście słów zupełnie niezrozumiałych. Widocznie duch wywołany nie chciał lub nie mógł dać jasnej odpowiedzi.
Na jednym arkuszu jakieś nieznane Helenie pismo pytało:

— Czy masz nienawidzieć?

A jako odpowiedź, kilkanaście razy czerniało jedno i to samo słowo:

„Dhammapada“, „Dhammapada“!

Lecz przeważnie owe „duchy“, zapytywane, odpowiadały banalnie, często żartując, unikając aluzyi co do ich sposobu istnienia. Nad jedną z nich wszakże zastanowiła się Helena. Była to widocznie odpowiedź na ustne pytanie babki Heleny.
— Tak, lecz nim jesień jej życia nadejdzie, będzie ona przyczyną śmierci człowieka...
Helena siedziała długą chwilę nieruchoma.
— Jaka „ona“?
Kto jest tą „nią“, dziwną i tajemniczą.
Czy nie jest to ona sama, Helena?
Gorączkowe rumieńce wystąpiły na jej policzki. Czyby to śmierć Siennickiego miała ciążyć na jej sumieniu?
Lecz nie, Siennicki powziął myśl samobójstwa sam, dobrowolnie i jej poddał tę myśl i omal w ten sposób nie doprowadził ją do tego szalonego kroku. Niepojętem szczęściem ocalała z tej fatalnej przepaści. Gdy później czytała dzienniki, rozpisujące się szeroko o tem „niezwykłem“ samobójstwie dziwaka, umierającego we fraku i na stosie kwiatów, drżała cała z trwogi, aby jej nazwisko nagle nie zostało wmięszane w tę kompromitującą aferę.
Lecz, pozostawiono ją w spokoju.
Autopsya nie wykazała wprawdzie żadnego zboczenia umysłowego, lecz niemniej zaopiniowano, iż Siennicki odebrał sobie życie w przystępie melancholii. Biedni reporterzy, gnieżdżący się w pokojach, oklejonych tanim papierem, rozpisywali się szeroko o przepychu, z jakim urządził Siennicki swoje śmiertelne gniazdo. Jeden z nich wspominał nawet o Huysmansie i jego powieści „Arebour“; drugi napisał, iż masa tuberoz, zaścielająca dywan, sięgała pół metra! Niepodpisany autor artykułu, w którym jednak Helena poznała styl Hohego, szeroko i długo rozwodził się nad „znikczemnieniem pewnej części młodzieży, która, zdeptawszy wiarę i tradycyę, oszukana i zawiedziona przez Comte’ów, Littré’ch, Spencerów, rozzuchwalona ironią Renana, rozwierzgana w takt zgrzytu Schopenhauera, zanurzyła się obecnie w błocie dekadentyzmu i symbolizmu, przeszedłszy przedtem kloakę naturalizmu i materyalizmu... Bez czci, bez wiary, bez tradycyi, ginie marnie, owiewając się błękitem gazy w chwili spełnienia tchórzliwego i grzesznego czynu“...
Helena z goryczą pewną czytała te słowa.
Siennicki nie był nigdy jej miłym a teraz bardziej niż kiedykolwiek trwożył ją nawet swem wspomnieniem. Lecz ona wiedziała, iż człowieka tego ściągnęło do grobu to coś niewidzialne a istniejące, to coś, co grało na rozszalałych strunach jego nerwów a nie było żadnym z owych „izmów“, o których pisał Hohe.
Czuła, iż Siennicki żyć nie mógł i że zgon jego był logicznem następstwem całego szeregu czynów, które poprzedziły jego na świat przyjście i otaczały lub składały się na jego istnienie.
Słowa więc, znalezione na arkuszu papieru i nakreślone ręką babki a podyktowane jakoby przez „ducha“, nie mogły odnosić się do Siennickiego, lecz do jakiegoś innego człowieka.
Zmięszana i strwożona, zagłębiła się w czytanie książek, lecz te nie nauczyły jej niczego.
Zaczęła jednak wierzyć w możność porozumiewania się z duchami. Poprzednie halucynacye utwierdzały ją w tem mniemaniu. Zrobiła się tajemniczą i małomówną. Spazmatyczne jej ataki ustały nagle i przestała najzupełniej wtrącać się do kuchni i zmieniać służące. Kucharka Magdalena, gruba i tęga kobieta, dysponowała teraz obiady i zajmowała się gospodarstwem domowem. Helena weszła z nią w porozumienie i wyznaczyła jej pewną kwotę na utrzymanie całego domu. Kurz zalegał meble a firanki u okien ciemne były od brudu. Helena w swej czarnej, żałobnej sukni snuła się teraz po pokojach, nie odpowiadając mężowi, gdy ten starał się wywołać dawne nieporozumienia. Zdawała się ciągle błądzić daleko myślami a Magdalena uznała ją za osobę chorą na czarną melancholię.
O Bornie nawet myślała teraz Helena w dziwny sposób, jakby widziała go po za mglistą zasłoną. Tak silnie wszystkie jej władze skoncentrowały się w mózgu i w umyśle, że na serce nie pozostawało jej czasu.
— Ach, tak, on — myślała — gdyby był wolny, wtedy może...
Lecz po chwili kręciła głową.
— Nie, nie, jak Hohe, nigdy!
Nie mogła sobie przedstawić Borna, skradającego się na schadzkę, kłamiącego, oszukującego i ją i świat...
Przytem, jak dwa cienie, tak snuły się za Bornem postacie Heglowej i dziecka. Psuło to jej iluzyę. Przedstawiała sobie ich skromne mieszkanie, obiady, na które Heglowa zarabiała po części akuszeryą... Ogarniał ją nie wstręt, ale smutek. Nawet myślą nie może zaczepić się o jakąś piękną (według utartych pojęć) postać!
I świat realny, ten, który ją otaczał, nie wystarczał jej już więcej. Suknie, spacery, rozmowy z przyjaciółkami, kokieterye dawne, zdrada męża, późniejsze zmysłowe pieszczoty Hohego, dreszcze nerwowe, wzbudzane przez Siennickiego, terror histeryczny — wszystkie te dawne drobiazgi, wypełniające jej życie, przestawały ją interesować najzupełniej. Wzruszając ramionami, myślała teraz o sobie dawnej, tej z przed laty, z przed miesięcy, z przed tygodni kilku!...
Ileż wagi przykładała do tych szmat strojących jak poszarpany sztandar drzewo jej życia! Wszystko to wydawało się jej teraz nędzne, szare, biedne, tandeta czysta z rynku rozkoszy świata skradziona.
— Stroiłam się w szych już zczerniały! — myślała.
Zaczęła mimowoli szukać czegoś „jaśniejszego“. Wrodzony jej romantyzm, który stanowił podstawę jej charakteru, kazał jej wyciągać szyję, szukając „błękitnego kwiatka“...
Chodź w krainę jasności — przeczytała kiedyś w jednym z listów Siennickiego.
Kraina jasności, był to ów świat pozagrobowy. I podwójną teraz gorączką zdjęta, zaczęła wydobywać z zapomnienia dzieło babki — ów spirytyzm, ośmieszony i wydrwiony, który po za oceanem jak feniks z popiołów odżył ze swych wiekowych powijaków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedząc tak pochylona nad stolikiem, wpatrzona w arkusz papieru, na którym czerniły się litery, Helena zaczynała drętwieć ze znużenia.
— Babciu, babciu — prosiła w myśli — przyjdź, powiedz, jak tam, tam, gdzie teraz jesteś...
Lecz babka milczała.
Powoli, donośnie, zaczęła bić dwunasta.
— Babciu! — prosiła Helena, wytężając wszelkie siły w nadnaturalnem skupieniu.
Nagle ręka jej zadrżała.
Spodeczek zaczął posuwać się po papierze.
Helenie zdawało się, że w zakamarki jej mózgu wkręca się w tej chwili jakaś groźna siła i siła ta kieruje jej ramieniem, jak bezsilnym sprzętem.
Z zapartym oddechem zaczęła śledzić litery. C — szepnęła nawpół głośno — H — O — D. Spodeczek posuwał się w gzygzaki tu tam i teraz Helena nie wiedziała, czy to ręka jej kierowała spodkiem, czy to raczej spodeczek kierował jej ręką.
I po długich minutach, w czasie których kurcz ściskał jej gardło, złożyła co następuje:
Chodm — się dene wo ać.
Przeczytała raz jeszcze niekształtne koszlony, które kreśliła z pośpiechem lewą ręką na przygotowanej ćwiartce papieru.
Powtórzyła głośno słowa i drgnęła z przerażenia. Dopełniając brakujące litery, odnalazła ulubiony frazes Siennickiego.
— Chodźmy się denerwować!...
Porwała ją groza i strach najwyższy.
Wywołując ducha babki, nie pragnęła, nie chciała wywołać ducha samobójcy.
Nagle poczuła, iż siły ją opuszczają. Najwyższym wysiłkiem strąciła na ziemię spodek, który, padając, wydał dziwny łoskot walących się na podłogę kamieni.
Helena tymczasem podniosła się z krzesła, wyciągnęła ręce, gdyż zdawało się jej, że ulatuje w przestrzeń, że połowa jej istoty oddziela się od niej lub wchodzi w nią samą...
Zaczęła jęczeć głośno, wyprostowała się, oczy zabłysły białkami...
Zapadła w katalepsyę.



II.

— Przedewszystkiem muszę zakazać pani zajmować się spirytyzmem.
— Zkąd pan wiesz, że ja się tem zajmuję?
— W ów pamiętny wieczór, gdy mnie do pani wezwano, znalazłem panią w pokoju babki, leżącą na łóżku, pogrążoną w katalepsyi. Obejrzałem się dokoła i na stoliku odkryłem abecadło, nakreślone na arkuszu papieru, hieroglify i roztrzaskany spodek z trochą laku. Widzę, że i pani ulegasz modnemu prądowi i odgrzebujesz spirytyzm w szafach i pudełkach babki... Ach, te kobiety, idą ślepo za modą i sądzą, że odkrycia naukowe, to ich krynoliny i że...
Urwał i piękną rękę przesunął po złocistym wachlarzu brody.
Helena, siedząca obok biurka, przy którym Żwan kreślił receptę, zaprotestowała gorąco.
— Nie, nie, daję panu słowo, iż to nie moda skłoniła mnie do zajmowania się spirytyzmem. Oddawna czułam konieczną potrzebę...
— Pójść w jaśniejsze sfery! — dokończył Żwan, zabierając się do pisania recepty. Wszystko to już było, mój Acherze młody, i radziłbym osobom tak zdenerwowanym jak pani, nie szarpać bezmyślnie tej zasłony, po za którą są całe światy... Całe światy, całe miliony światów, które nas dzielą od ostatniego słowa zagadki!... Czy pani sądzisz, iż za pomocą spodka objawi ci się rzeczywiście wezwana przez ciebie dusza?
Helena uczuła się podrażnioną.
— Radziłabym panu nie wyjawiać naprzód swego zdania. Przedtem, zanim wpadłam w owo odrętwienie, które pan „katalepsyą“ nazywa, przemówił do mnie ktoś niedawno zmarły i to przemówił takiemi słowy, iż życie we mnie z przerażenia zastygło...
Doktor spojrzał na nią przenikliwie.
— A! — wyrzekł krótko — a!...
Zapanowała głucha cisza.
Żwan siedział nieruchomy, oparłszy brodę na dłoni lewej ręki.
Nie patrzył na Helenę, lecz w głąb, na ścianę obciągniętą szarością żaglowego płótna.
— Czy pani wierzysz w to, coś powiedziała przed chwilą? — zapytał nareszcie nizkim, trochę przyciszonym głosem.
— Wierzę! — odparła spiesznie Helena.
— Czy to nie myśl pani kierowała ramieniem w chwili wskazywania liter?
— Nie!... wywoływałam całą siłą ducha babki, otrzymałam zaś te słów kilka od... zupełnie innej osoby...
Twarz Żwana zmieniła się całkowicie.
Z obojętnej maski dobrze wychowanego człowieka, rysy jego pociągłe i trochę rysy Borna przypominające, ożywiły się jak pod promieniem słońca. Martwe i przygasłe stalowe źrenice zamigotały po za szkłem okularów.
— Babka objawić się pani nie mogła — wyrzekł — jej ciało astralne ulegało za życia owemu zanikowi, jaki był przyczyną zgonu jej cielesnej istoty, lecz osoba, która się pani objawiła, musiała umrzeć gwałtowną śmiercią, nagłą, niech pani sobie przypomni...
Helena milczała.
— Nie nalegam — dodał pospiesznie Żwan, widząc wahanie się młodej kobiety — lecz...
— Przypuszczenia pańskie są słuszne, ta osoba zginęła śmiercią samobójczą.
Żwan roześmiał się tryumfalnie.
— Byłem tego pewny! — zawołał.
Pohamował jednak swą radość i, odrzuciwszy teraz pióro, ku Helenie się przysunął.
— Czy nie miewała pani dawniej halucynacyj? — zapytał, patrząc na nią z pod okularów.
Helena instynktownie odgadła, że ten człowiek zaczyna jej nadawać jakąś rolę. Sprawiło to jej wielką przyjemność. Postanowiła go zadziwić.
— Nie panie — odparła, gładząc niedbale swe boa, które zwieszało się jej z kolan nakształt czarnego węża — nie, nie miałam halucynacyj. — Zawiesiła głos i dodała, mrużąc oczy:
— Lecz widziałam, widziałam tak jak pana widzę, nieznaną mi zmarłą, także samobójczynię!...
Żwan przygryzł usta i obrzucił Helenę badawczem spojrzeniem.
— Kiedy to było, jak, niech mi pani opowie! — zaczął prosić, przysuwając się coraz bliżej do młodej kobiety.
— Och! — wyrzekła złośliwie Helena — nie warto o tem mówić, wszak przed chwilą powiedziałeś pan, iż tak zdenerwowane, jak ja, istoty nie powinny zajmować się tego rodzaju sprawami!...
Żwan zmieszał się widocznie.
— Tak! — odparł pospiesznie — zapewne, nie powinny wywoływać, ale pani już widziałaś, pani już masz tę wyjątkową władzę a tem jest ona pewniejszą i pozbawioną wszelkiej sztuki, gdyż doszłaś pani do tych rezultatów sama, nie idąc za prądem mody, niewciągana przez nikogo. Wszak tak, doszłaś pani do tych rezultatów, sama?
— Sama — odparła Helena.
Nie wspomniała nawet o Siennickim, który pierwszy jej suggestyonował ujrzenie głowy jego matki, podczas owej nocy balowej.
Od tak dawna Helena nie grała żadnej roli wobec świata, iż zaczynała z rozkoszą wchodzić w postać osoby nadzwyczajnej w oczach tego doktora.
I podkreślając szczegóły, zabarwiając je, usuwając wspomnienie o Siennickim, powoli rzucając słowa, zaczęła Helena opowiadać jak, gdzie i kiedy, po raz pierwszy zamajaczyła przed nią głowa matki Siennickiego.
Gdy umilkła, Żwan powstał i szybko po gabinecie chodzić zaczął.
Helena śledziła go wzrokiem.
Wydał jej się kształtny, przystojny, dobrze ubrany i zwłaszcza odróżniający się od innych mężczyzn swą pociągłą twarzą proroka i złocistą kaskadą spadającej na piersi brody.
Przeprowadzała go wzrokiem w miarę, jak się ku niej zbliżał, to znów oddalał, kształtny i poważny na tle szarych ścian swego gabinetu.
Po raz pierwszy od tak dawna zwróciła uwagę na mężczyznę i czuła jego obecność. Ów nerwowy flirt z Siennickim wyczerpał w niej wszelkie objawy kobiecości.
Nagle Żwan stanął przed nią i ręce na piersiach założył.
— Czy hypnotyzowano kiedy panią? — zapytał.
— Nie! — odparła Helena.
— To dobrze, to bardzo dobrze! — podjął Żwan — nie powinnaś się pani pozwalać hypnotyzować, dla ciebie to niebezpieczne...
Urwał, poczem dodał pospiesznie, jakby do siebie:
— Zresztą, medium nie potrzebuje być hypnotyzowane.
Helena podchwyciła słowo medium.
— Czy chcesz pan zrobić ze mnie medium, na wzór Slade’a, panny Cook?...
— Cóż znowu! — zaśmiał się Żwan — cóż znowu, ani myślę!
Śmiech jego brzmiał jednak nerwowo.
— Gdybym jednak — zaczął po chwili — gdybym...
I znów urwał i chodzić zaczął po gabinecie, wyłamując z suchym trzaskiem długie i kościste ręce.
Helena pochyliła głowę na poręcz fotela i po dawnemu z pod przysłoniętych powiek śledzić go nie przestawała.
— Zdaje mi się — wyrzekła po chwili — iż masz pan ochotę zrobić za moją pomocą jakąś seryę doświadczeń spirytystycznych...
Żwan zatrzymał się i przerwał jej spiesznie.
— O, nie, nie spirytystycznych — wyrzekł szybko.
— Enfin — podjęła znów Helena — niech będzie mediumicznych, niech będzie co chce! peu importe. Jeżeli pan tego pragnie — eh bien...
Zawiesiła znów głos i dodała z gestem królowej:
— Moi, je suis prête.
Twarz Żwana rozjaśniła się.
— A będziesz pani dyskretną? — zapytał, postępując ku Helenie.
— Pytanie pańskie obraża mnie...
— O! — przerwał Żwan smutnie — niech to pani nie gniewa, ale od wieków każdy człowiek, badający jakąś tajemnicę natury, był wyszydzany, obrzucany błotem, poniewierany... Przytem, ja jestem lekarzem! Koledzy moi, ci, którzy histeryę i obłąkanie leczą waleryaną i natryskami, nie darowaliby mi chyba, że ośmielam się w wypadkach tej choroby szukać przyczyny nie w tem ciele, które widzę, ale w tem, które nas otacza, jak łupina jądro i które może właśnie powoduje te niezrozumiałe dla naszych grubych władz wzrokowych i dotyku — choroby. Dlatego... proszę panią o dyskrecyę! W Warszawie trudno mi o dobre medium, o medium chętne, inteligentne i objawiające się tak, jak pani nagle i samodzielnie. Jesteś pani dla mnie nieocenionym skarbem!... Piszę właśnie studyum do jednej z „Revue“, wychodzących w Paryżu. Tytuł „De l’influence du corps astral dans les maladies du systême nerveux“. Dopomódz mi pani możesz, co mówię, napiszesz sama to dzieło, jeżeli będziesz w stanie fluid swój astralny odłączyć chwilowo od swej dotykalnej istoty. Będę mógł wtedy przeprowadzić całą seryę doświadczeń i odkryć, które mogą stać się nową erą w życiu ludzkości.
Zatrzymał się dla nabrania oddechu.
Helena, olśniona, ogarniała wzrokiem szerokie horyzonty.
— Nazywają mnie szaleńcem — podjął znów Żwan — dlatego, że ja jeszcze po za skorupą ciała pragnę dostrzedz coś więcej... Nazywają mnie prorokiem, dowodzą, iż wyrzekłem się dawnych mych pozytywnych prądów, badań materyi, aby oddać się spirytyzmowi. Głupcy nielogiczni! A toć moje postępowanie jest jedną seryą najlogiczniejszej ewolucyi. Gdzie jest granica między duchem i materyą!... A toć pomiędzy tym ordynarnym workiem mięsa a subtelnością ducha istnieć muszą jeszcze całe setki przemian i przemianami temi zajmować się należy!... Zresztą, ja to pani wytłomaczę...
Porwał za krzesło i chciał usiąść, lecz Helena podniosła się z fotela.
— Muszę już odejść! — wyrzekła — przyrzekam panu jednak powrócić i zabawić dłużej!... Wtedy opowie mi pan, co pan rozumie pod słowem „ciało astralne“ i jakie są jego właściwości. Skoro pan zechce, zaczniemy doświadczenia.
Uśmiechnęła się po dawnemu, czarująco i, poprawiając lekko rozrzucone włosy, dodała:
— Je ne demande pas mieux, que de vous être utile.
On ujął jej rękę i błagalnie patrzył w jej oczy.
— Ale przyjdzie pani z pewnością... kiedy? Pojutrze?
— Och, nawet jutro!...
— Dziękuję!
Uścisnął gorąco jej rękę, lecz w uścisku tym było wiele podzięki za przyrzeczoną koleżeńską przysługę.
— Ostrzegam panią jednak, że może trzeba będzie zdejmować fotografie...
— To się zdejmie fotografie! — odrzuciła niedbale Helena.
Szła ku drzwiom powoli, jakby losy ludzkości ciążyły na jej ramionach.
Żwan postępował za nią i drzwi szybko przed nią otworzył.
— Niech pani przejdzie przez salon, godzina konsultacyi dawno już minęła, niema już nikogo!
Helena zatrzymała się jednak na progu.
Na środku salonu stał średniego wieku człowiek, prawie łysy, z trochą włosów rozrzuconych dokoła uszów. Na piersi spadała mu dawno nieczesana broda. Surdut miał zbyt krótki, stan bowiem zaczynał się pod pachami. Spodnie za to spadały na pięty. Buty, zbyt duże, wypchane były widocznie w końcach palców papierem, lub gałganami, gdyż tworzyły dwie kule. Mężczyzna ten stał nieruchomy, trzymając w jednej ręce jaśka w białej powłoczce, w drugiej zaś czarną drewnianą głowę Buddhy.
Żwan, ujrzawszy nowoprzybyłego, wyciągnął ku niemu ręce.
— Jak się masz, zkąd przychodzisz?...
Mężczyzna zaczął się jąkać, wreszcie odparł suchym, urywanym głosem:
— Właściwie... idę od Bornów... wyprowadzam się od nich... bo dzieciak piszczy po nocach... spać nie daje... Za dwa tygodnie jadę w świat... daleko... szukać prawdy... niewarto wynajmować mieszkania... wprowadzam się do ciebie... przyniosłem mój jasiek i dzieło o teozofii... o!
Położył na fotelu jasiek w brudnej białej poszewce a na stole obdartą grubą książkę. Helena ciekawie spojrzała na tytuł.
Z trudnością przeczytała słowa:
„Les grands initiès“.
Z książki, wzrok swój przeniosła na stojącego przed nią mężczyznę.
Był blady i zdawał się błądzić wzrokiem w przestworzach.
Zwróciła się ku drzwiom, lecz Żwan zatrzymał ją kilkoma słowy:
— Niech pani od dziś zaprzestanie swych doświadczeń spirytystycznych... Potrzeba, ażeby się pani (szukał przez chwilę odpowiedniego słowa) trenowała w tym kierunku, ale nie sama i nie w błędny sposób szukając ścieżek.
Helena tak już była przejęta ważnością tajemnicy, iż za całą odpowiedź wskazała oczami na stojącego na środku salonu mężczyznę.
Żwan zrozumiał jej myśl i uspokoił jej skrupuły.
— To mój przyjaciel; przed nim nie mam tajemnic. Przeciwnie, rad jestem z jego obecności. Powrócił niedawno z dalekiej podróży. Prorok z niego większy niż ja, jakkolwiek nadają mi to miano. On właśnie planuje w sferze duchów, ja zaś rad jestem jeszcze zająć się naszą nieszczęsną a tak obecnie wzgardzoną materyą i odkryć może całe światy po za „widomem“ i „namacalnem“, które się nam zdają być już krańcem wszystkiego...
Mężczyzna trzymający jaśka zaczął się jąkać przez chwilę i nagle basowym, nizkim głosem wyrzucił z siebie potok słów:
— Głupi jesteś, Żwan, głupi jesteś... Jakże domacasz się prawdy w tym świecie niewidzialnym, jeżeli nie zechcesz iść tą drogą, jaką utorowała ci już ścieżkę cywilizacya egipska i indyjska... Metoda indukcyjna i eksperymentalna łączyły się wzajemnie... Oni wiedzieli i wiedzą już to, co ty chcesz, jak kret dopiero odgrzebywać... Co ty chcesz robić za doświadczenia, co, z ciałem astralnem? Ciało astralne, to mieszkaniec siódmej sfery... Księżyca... lunatycy idą na szczyty dachów i wyciągają ręce w górę... zważ lunatyka wtedy, zobaczysz, że waży połowę swej wagi a druga połowa go niesie...
Urwał i, wetknąwszy jaśka pod pachę, rękę chudą wyciągnął.
— Masz kolega trochę tabaki, to daj... mój kapciuch pusty...
Żwan wyjął swoją cygarniczkę.
— Bierz, ile chcesz!...
— Tak, tak! — ciągnął dalej nieznajomy — nauka od czasów Bacona i Descartesa ciągnie ku dawnej teozofii... Gdybyście chcieli zrozumieć, że zamiast iść odrębnemi ścieżkami i wymyślać sobie wzajemnie, powinniście podać sobie dłonie i dopomagać wspólnie!... Cieszy mnie tylko to, co powiedział Klaudyusz Bernard: „Jestem przekonany...
iż nadejdzie dzień — dokończył Żwan — w którym fizyolog, poeta i filozof zrozumieją się nareszcie i mówić będą jednym językiem“! — Rozpocznij więc ten dzień ty właśnie i dopomóż mi do eksperymentów mediumicznych, do jakich zabrać się zamierzam.
Lecz ten drugi potrząsnął głową.
— Nie, nie — wyrzekł — nie możesz przystąpić do nich w stanie niedoskonałości, w jakim się znajdujesz... Jakiemi oczami chcesz widzieć to, co dla oczów twych zwykłych jest zakryte, jakiemi oczami?...
Wcisnął poduszkę w róg kanapy i usiadłszy zaczął szukać zapałek. Nie znalazłszy, poszarpał papierosa i wydarł zeń drobne cząstki tytoniu, które porozrzucał po ziemi.
— Mój kolego — odparł Żwan — wiem dobrze, iż byliście zawsze ascetą... jednak...
— Nie jestem ascetą! — przerwał mu właściciel jaśka — jestem samaną!... a to różnica. Samana to znaczy człowiek, który się wyrzekł wszelkich rozkoszy ziemskich dla udoskonalenia swego ducha... Daj mi kolega zapałkę.
Zapalił strzępy papierosa, rozparł się wygodnie na kanapie i błędnem okiem potoczył dokoła.
— Pójdę daleko — wyrzekł po chwili — szukać gdzie jest źródło prawdy i skarb objawienia.
Helena przez ten cały czas stała nieruchomo, patrząc na twarz tego człowieka szeroko rozwartemi oczyma. Człowiek ten mówił i poruszał się jak we śnie. Szczególniej dziwne były ruchy jego rąk, niepewne i błąkające się jakby te długie i suche palce dotykały jakichś strun niewidzialnych.
Raz jeden wzrok jego prześliznął się po młodej kobiecie i w tej chwili Helena uczuła się jakby otoczoną kloszem szklanym.
Wyciągnęła znów rękę ku Żwanowi.
— Do widzenia, do jutra, doktorze! — wyrzekła.
Żwan podniósł portyerę i odprowadził ją do przedpokoju.
— Niech pani nie słucha co on plecie! — wyrzekł już przy progu. — Jestto człowiek wielkiej nauki i dużej wartości moralnej, lecz, według mnie, cierpi na pewne zboczenie umysłowe... Hypertrofia myśli. Ztąd jego dywagacye...
Lecz Helena pokręciła głową.
— Dywagacye?... Nie... mnie się zdawało, że ten pan mówił rzeczy bardzo zajmujące!...
Chciała odrazu postawić się względem Żwana na stopie wyższości intelektualnej...
Żwan roześmiał się wesoło.
— Doskonale, w takim razie porozumie się pani prędko z Marszyckim, który będzie panią inicyował i nawracać będzie do... udoskonalenia. Tylko, zamiast nad brzegami Gangesu, zasiądzie na fotelu mego salonu. To nic nie szkodzi. Doktryna niewiele na tem straci!... Do widzenia, do jutra!...
— Do jutra! — powtórzyła Helena.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyszedłszy na ulicę, Helena szła powoli i znów zaczęła z góry spoglądać na przechodniów.
To, czego pragnęła, do czego teraz w zdenerwowaniu swojem i w obrzydzeniu pesymistycznem powszednich czynności życia dążyła, zaczęło ją otaczać samo przez się.
Nadzwyczajność, cudowność, mediumizm, ciało astralne, siedem sfer — wszystko to wytwarzało dokoła niej bańkę mydlaną, w której kłębiły się lekkie białe mgły, zasłaniające przed jej choremi oczyma rzeczywistość istnienia.
Usiłowała pracować umysłowo. Chciała uporządkować w swojej pamięci to, co posłyszała przed chwilą. Lecz przychodziło jej to z trudnością...
Zdawało się jej, że kiedyś Hohe w jakimś artykule z powodu odczytu w sali muzealnej, pisał coś o ciałach astralnych i o niemożliwości ujrzenia ich przez osoby silnie materyą do spraw ziemskich przykute.
Lecz ton artykułu Hohego był jak zawsze szyderczy i ironiczny, podczas gdy to, co mówił Samana, nawet ciasnemu umysłowi Heleny wydało się o wiele głębszem i zastanowienia godnem.
Idąc ulicą, Helena pogrążyła się powoli w błogiem rozmarzeniu.
Widziała się już bohaterką chwili, owem medium nadzwyczajnem, o którem mówić będą wszyscy ludzie cywilizowani.
Portrety jej, fotografie, rozchodzić się będą tysiącami.
Przypomniała sobie, że kiedyś widziała w cyrku kobietę, odgadującą z zawiązanemi oczyma cyfry, pisane na tablicy lub zdaleka ukazywane jej przedmioty.
Kobieta owa była ubrana w długą, białą suknię a Helena słyszała, iż jakiś pan siedzący obok niej, mówił: „widziałem inne media i te...“
Dalszych słów Helena nie słyszała.
Lecz to zapamiętała, iż owa biała dama była także medium.
Lecz ona, Helena, zajmie inne stanowisko. Fluid jej odłączy się od jej ciała i stanie się widzialnym.
Jak się to stanie — nie wie jeszcze, ale stać się tak musi.
Żyć będzie innem życiem, istnieć będzie innem istnieniem!
Poczuła w żołądku ściskanie.
Był to poprostu głód; nie jadła nic od rana.
Westchnęła.
Zanim się stanie owem „ciałem astralnem“, musi, niestety, myśleć o odżywianiu tej „materyi“, którą obecnie pogardza a której z taką rozpaczą broniła od zniszczenia w krytycznej chwili, wobec szaleństwa Siennickiego.
— Pójdę do cukierni — pomyślała — napiję się czekolady i zjem kilka ciastek!...
Przechodziła właśnie mimo cukierni Toura. Nacisnęła klamkę i weszła.
— Filiżankę czekolady! — wyrzekła złamanym głosem — tylko z kremem i kilka babek śmietankowych!...
Powolnym krokiem, jak cień nie z tego świata, wsunęła się do pokoju dla dam i usiadłszy przy stoliku, po leżące pisma rękę wyciągnęła.
Jedno z nich, ilustrowane, podawało właśnie całą seryę ciekawych rysunków.
Były to nadzwyczajne ręce, głowy, odziane welonami, wyłaniające się, jakby z masy pary białawej i przejrzystej.
Na jednym z tych rysunków widać było młodą kobietę z porozpinanemi bucikami, leżącą w stanie katalepsyi.
Helena gorączkowo zaczęła przyglądać się rysunkom.
— Medium — pomyślała — medium!... Hiszpanka, źle ubrana, brzydka...
Zaczęła czytać artykuł, lecz potykała się co chwila o techniczne wyrazy, które jej jasność myśli mąciły...
— Poczekam do jutra — pomyślała — doktor Żwan mi wytłomaczy, ten drugi doktor także... Muszę się wykształcić w tym kierunku. Czuję, iż mnie to porywa. Nareszcie nie będę się potykać o te codzienne, wstrętne mi brudy życiowej prozy.
Chłopak postawił przed nią tackę z czekoladą i talerzyk z ciastkami.
Helena pomacała jedną śmietankową babkę.
— Nieświeże! — zawołała — daj mi lepiej papatacza...
I gdy chłopak żądane ciastko przyniósł, zaczęła zeń gorliwie wyjmować rodzynki i na krem w czekoladzie rzucać.
— Jestem przekonana — mówiła do siebie — iż zjawiska, wywołane za mojem pośrednictwem, będą o wiele ciekawsze, niż zjawiska towarzyszące katalepsyi tej hiszpanki.
I, połykając krem z rodzynkami, dodała:
— I piękniejsze, artystyczniejsze, poetyczniejsze — za to ręczyć mogę!...



III.

Helena złożyła zwitek papierów i powoli zaczęła się ubierać.
Przeczytała tę wizyę Hermesa, którą sobie wyprosiła u Samany, tak bowiem Marszycki zwać się jej kazał, przeczytała i miała jeszcze pełną duszę tych misteryj, które roztaczały przed nią firmament niebios, potężny, olbrzymi, pełen słońc, śpiewu gwiazd, harmonij sfer i głosów liczb. Z bijącem sercem śledziła kroki tych, którzy zapragnęli poznać treść owych papyrusów tajemniczych, wsuwanych pod głowy mumij i zawierających opowieść losów duszy według legend kapłanów Ammon-Ra.
Imaginacya jej chora i spragniona strawy, pełnej jasności, widziała hierofantów o czarnych, błyszczących źrenicach, statuy o ludzkich korpusach a głowach lwich lub ptasich i pastophorów łagodnie uśmiechniętych, strzegących zazdrośnie dwudziestu dwuch symbolów (alfabet okultyzmu). Zgorączkowana, szła za nowicyuszem przez próby ognia i wody i z pysznym gestem istoty silnej odtrącała zmysłowe pokusy.
I widziała się otoczoną wieńcem biało odzianych magów, stojącą przed statuą Izydy, która wyciągała ku niej mistyczną złotą różę zdjętą ze swej metalowej piersi.
A gdy wreszcie znalazła tę wizyę Hermesa, tęczę siedmiu sfer, po przez które leci pierwiastek naszej istoty i, nabierając na siebie coraz więcej materyi, na ziemię ciężką bryłą cielesną opada, zdawało się jej, że wchodzi nagle w jakąś zaczarowaną krainę pełną blasku i jasności. Zdawało się jej, że widzi ową drabinę Jakóba, po której zstępują i wstępują aniołowie. Zdawało się jej również, iż pojmuje teraz ową tajemniczą władzę księżyca, tę tęsknotę, to rwanie się ku górze całej jej istoty w chwili pełni, to zatracanie na sekundę świadomości, czem jest i gdzie się znajduje tak jakby jakaś jej część oderwała się od niej, odbiegła, zabrała jej umysł, pamięć i dopiero siłą jej ciała ściągnięta ku niej została. Wyobraźnia szybowała znów w błękitne księżycowe sfery i ztamtąd wzlatywała w biały krąg Merkurego i w błyszczące koło Wenery.
Doktor Samana kilkoma urywanemi zdaniami natrącił, iż on jest pewnym powrotu ku górze, gdyż zdołał oderwać się od trosk materyalnych i osiągnąć chwilami spokój Nirwany. Helena zaczęła badać się i znalazła, że trudno jej będzie równie wyrzec się wszystkiego co wiąże ją z doczesnem istnieniem. Nie mogła wszakże przeprowadzać się z jaśkiem pod pachą i nosić wykrzywione buty, jak ów Samana!...
Lecz owo zaniedbanie wielu rzeczy zewnętrznych, które najzupełniej bezwiednie oddawna na nią przyszło, postanowiła posunąć do możliwych granic. Nie czyściła sukni i nie przyszyła obdartej listwy. Kwiaty więdły w żardinierkach i firanki były coraz czarniejsze od kurzu.
Ona z uśmiechem ironii przyjęła zapytanie Magdaleny, czy nie należałoby oddać owych firanek do praczki.
— Moja Magdaleno — wyrzekła, wzruszając ramionami — co kogo obchodzić może białość albo czarność firanek?...
Uczepiła się, jak zawsze, rzeczy powierzchownych i te jej wystarczały.
Z niesmakiem najwyższym po wizyi Hermesa przeczytała felieton „Paryasów“ Borna.
Właśnie w tym felietonie Born starał się dowieść, że kobieta, zarabiając szyciem krawatów czterdzieści groszy dziennie, nie jest w stanie z tej sumy utrzymać siebie i dwoje dzieci, które jej mąż, pijak nałogowy, w spadku pozostawił. Z tych czterdziestu groszy dziennie nie można było nawet marzyć o jedzeniu mięsa dwa razy tygodniowo.
— Jak ten Born utonął w materyi — pomyślała Helena — mająca pełne oczy firmamentów i złotej róży Izydy.
Przytem Born starał się dowieść, iż owa zapłata czterdziestu groszy za uszycie tuzina krawatów była niecnym wyzyskiem fabrykanta en gros i że potworna nadwartość, jaką ten pan wkładał do kieszeni, była zdobyta pracą i głodem pracownicy.
Helena nie doczytała nawet do końca felietonu. Owe „nadwartości“ nie miały dla niej żadnego znaczenia. Były to sprawy — według niej — handlowe. Co to obchodzić mogło przeciętną jak ona czytelniczkę? Po objawieniu Hermesa, wpaść w prozę fabryki krawatów i kobiety, która mięsa nie jada — był to zanadto wielki spadek z ezoterycznych stref w „błoto“ małostek powszednich.
— W tym człowieku stanowczo nie ma nic wyższego! — pomyślała, kładąc kapelusz i zarzucając boa na szyję — bezustannie nudzi nas ową „niższą“ klasą, tak jakby ona tylko była na świecie. Zapomina, że pisze się dla ludzi inteligentnych, rozwiniętych duchowo i że przygody kobiet szyjących krawaty, nie mają w sobie nic podniosłego i nic wspólnego z inteligentną warstwą społeczeństwa...
W tej chwili przez umysł jej przesuwało się wspomnienie owych swedenborgowskich aniołów, o których mówił Born.
— Och! — odparła natychmiast w myśli — aniołowie Borna muszą trącić kuchnią i śpiewać hymny o owej... nadwartości. Muszą to być anioły naturalistyczne!...
I znów napozór daleką była od miłości dla tego człowieka, dla którego wszakże chciała się zabić poprzednio. Budziła w sobie niesmak na jego wspomnienie. Rwąc się ku przestworzom księżycowym, nie chciała mieć nietylko ciała, ale i serca i duszy, tylko sam pierwiastek swej istoty. Z szaloną zmiennością, która była podstawą jej charakteru, zaczęła wmawiać w siebie wygaśnięcie swego dla Borna uczucia. I tak jak przyjęła, jako fakt dokonany nagłe objawienie się tej miłości, tak teraz zgodziła się z faktem zupełnego jej zaniku.
— Byłam wtedy chora — tłomaczyła się — wmawiałam w siebie to, co nie istniało, co istnieć nie mogło. To był jeden jeszcze objaw mej zmysłowości... nic więcej!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszedłszy dnia tego do salonu Żwana, zastała kilka osób oczekujących na konsultacyę. Lecz Helena pewnym krokiem przeszła salon i otworzyła drzwi jadalni. W ciągu tych dni kilku poznała rozkład mieszkania Żwana i czuła się tu jak u siebie.
W jadalni skromnie i biednie umeblowanej w porównaniu do wspaniałych obić, boazeryj i mebli salonu i gabinetu — zastała przy stole Samanę, który, ubrany w tużurek Żwana, przyrządzał sobie sałatę, krając w nią plasterki jajek na twardo.
Szerokie weneckie okno upstrzone kilkoma kolorowemi szybkami kładło jaskrawe plamy na twarz i czoło wyznawcy Buddy.
Ujrzawszy wchodzącą Helenę, Samana uniósł się na krześle, spojrzał na nią błędnym wzrokiem i zaczął znów krajać jajka i mieszać sałatę. Przed nim na stole stał półmisek kartofli, trochę sera i słoik konfitur.
— Pan Żwan zajęty? — spytała Helena.
Samana skinął głową.
Helena usiadła przy stole i z mufki wyjęła manuskrypt „Wizyi Hermesa“.
— Przeczytałam — wyrzekła, podsuwając ku buddhyście zwitek papierów — i przyznać muszę, iż jestem... oczarowana!
Samana milczy i zaczyna jeść pospiesznie ogonki rzodkwi, leżące przed nim na talerzu.
Nagle zaczyna się jąkać i po chwili wyrzuca z siebie krótkie urywane zdanie:
— Ja pani teraz dam życie Kryszny, pozna pani doktrynę braminizmu...
— Och... proszę, daj pan!...
— Nie dzisiaj... nie wiem gdzie szukać... a moje ciało astralne jest dziś bardzo chore. Zdaje mi się, że duchy żywiołowe w postaci mikrobów zatruły mnie wodą albo powietrzem...
Helena zaczęła się niecierpliwić.
— Nie!... dziś, dziś koniecznie!...
Drzwi prowadzące do kuchni otworzyły się z trzaskiem. Weszła przez nie młoda i zdrowa dziewczyna z zawiniętemi po łokcie rękawami różowego perkalowego kaftanika. Chłód wyszczypał ramiona, ręce i policzki dziewczyny. Jej duże zielone oczy patrzyły pogodnie z pod jasnych rzęs. Silnie wypomadowany i spleciony w ósemkę warkocz okrywał płaską masą wierzch jej czaszki.
W dużych, czerwonych rękach trzymała półmisek fasoli.
Dziewczyna już ode drzwi zaczęła śmiać się, pokazując szereg białych zębów.
— Pieczyste!... — zawołała, stawiając z łoskotem półmisek na stole.
Samana spojrzał na nią rybim wzrokiem i wychylił szklankę wody.
— Że też pan od tej wody i od tych jarzyn nie dostanie kolków!... — wyrzekła służąca, zbierając brudne talerze.
Miała w sobie tę pewność i spoufalenie sług pozostających „w obowiązku“ u kawalera. (Wiekuista Pawłowa!).
Lecz Samana patrzył na nią obojętnym wzrokiem.
Z roztargnieniem jadł teraz fasolę i zapychał się chlebem.
Z ustami pełnemi jadła wybełkotał:
— Kryszna panią zajmie... wielkie bowiem ma podobieństwo z Jehoshoną...
— Z Jehoshoną? — powtórzyła Helena.
— Tak. — Maya i Myryem są najzupełniej identyczne. I tu i tam tajemnica inkarnacyi cudowna i dziewicza!
Zamyślił się chwilę, wreszcie dodał:
— Maya! Maya!... uosobienie fenomenów ziemskich!... torrent des mobiles chimères!... według słów Leconte de l’Isle’a!...
Dziewczyna w różowym kaftaniku szczękała głośno talerzami.
— Czy mam panu przynieść i kartofle? — spytała.
Buddhysta spojrzał na nią błędnemi oczami.
— Nie!... tak!... dziękuję! — odparł i znów spiesznie pić zaczął.
Dziewczyna zebrawszy talerze, kierowała się w stronę kuchni.
— Czy to nie śmiech — wyrzekła — pościć tak po dobrej woli i jarzynami się opychać.
Helena dopiero teraz zauważyła dziwaczny skład śniadania Samany.
— Czy pan jest wegetaryaninem?
— A jakże! — odparła już u drzwi sługa — „wyiretajan“, jak go w kamienicy przezwali.
I cała różowa, złota od blond włosów i jasnych rzęs, zniknęła, trzaskając silnie drzwiami.
— Czy buddhyzm przymusza do żywienia się wyłącznie pokarmem roślinnym? — spytała Helena.
— Buddhyzm nie przymusza do niczego... zaleca tylko niezabijanie żadnego zwierzęcia... odparł Samana. — W buddhyzmie niema przymusu i... w tem jego wyższość nad innemi odcieniami religijnymi... Szanuje wszelkie wyznania... i wszelkie sposoby udoskonalenia się!...
Podniósł w górę rękę, w której błyskał widelec.
— Wiedz pani, że niema wielu religij, jest tylko jedna, jedyna!... Doktryna tajemnic... źródło wielkich odcieni aryjskich i semickich — kolebka teozofów takich jak Kryszna, Hermes, Pitagoras!... I choć są tacy, którzy, mając bielmo na oczach, mówią: to a to wyznanie niema z innemi nic wspólnego... ci kłamią. Liczba siedem powszechna i ogólna!... Siedem geniuszów planetarnych Hermesa... siedem dewasów indyjskich... siedem aniołów chaldejskich... siedem seraphitosów kabalistycznych... siedem archaniołów Apokalipsy chrześciańskiej...
Helena oparła łokcie o stół i, oparłszy na złożonych rękach podbródek, patrzyła teraz prosto w twarz Samany.
— Doktryna Trójcy i Słowa od tysiąca lat była wygłaszana w świątyniach Egiptu i Indyj... ciągnął dalej buddhysta.
Nagle Helena przerwała mu szybkiem pytaniem:
— Powiedz mi pan — na czem polega buddhyzm?
Spłowiałe źrenice mężczyzny zabłysły nagle, twarz jego rozjaśniła się.
— Co jest podstawą buddhyzmu? — nalegała Helena.
— Prawość! — zabrzmiała odpowiedź.
Błędny wzrok Samany po raz pierwszy dłużej zatrzymał się na twarzy młodej kobiety. Uczuła się przenikniętą do głębi tem jasnem spojrzeniem. Zdawało się jej, że jest w tej chwili moralnie szklaną i że ten człowiek o długich włosach i nieczyszczonych paznogciach widzi dokładnie całe jej życie, złożone z kłamstw, obłudy i ciągłej komedyi.
Cofnęła się i wyprostowała, tłumiąc w sobie to nieprzyjemne uczucie.
— Och, prawość — wyrzekła z uśmiechem — to rzecz bardzo względna. Należy bliżej tę prawość określić... Jakże ją rozumieją buddhyści?
Samana sięgnął do kieszeni surduta i wyciągnął z niej małą żółtą książeczkę. Tłustymi od oliwy palcami, zaczął przewracać stronice, aż wreszcie prawie przy samym końcu książki, zatrzymał się i powoli, jakby z trudnością czytać zaczął:
Oto wiem części drogi najcudowniejszej.
Świadomość, uparta na prawości wolna od przesądów i ułudy.
Wola prawa — zwrócona ku szlachetnemu celowi.
Prawe słowo — dobre, proste, szczere.
Prawe uczynki — pełne pokoju, czystości i uczciwości.
Życie prawe — to jest życie nieprzynoszące szkody innemu życiu.
Usiłowanie prawe.
Myśl prawa.
Dążenie prawe do oderwania się od wszystkiego, z czem wiążą nas zmysły i pogrążenia swej świadomości i woli w Nirwanie!
Helena milczała chwilę.
Zdawało się jej, że ten głos powolny czyni rachunek jej sumienia.
— Co to za książka? — spytała wreszcie patrząc uparcie na biel obrusa, pokrywającego część stołu.
— Katechizm buddhyjski!
— Czy wolno zobaczyć?
Wyciągnęła rękę — Samana podsunął jej broszurkę.
Spojrzała na okładkę i na żółto czerwonem tle ujrzała znak zagadkowy:

Miała ochotę prosić Samany o wytłomaczenie tego znaku. Wstyd nieświadomości źródła tych rzeczy, które od dni kilku otaczały ją, powstrzymał słowa na jej ustach.
Siedziała milcząc, trzymając w rękach książeczkę, którą miała gwałtowną chęć pochłonąć, tak ją ogarniał teraz ten prąd mistyczny, pełen tajemnic wspaniałych i złotem braminów lśniący.
Porozrzucane na stole talerze, na których zieleniały listki sałaty i żółciła się fasola, drażniły niemile jej oko. Powstała od stołu i podeszła ku oknu. Przycisnęła czoło do zimnej szyby, pokrytej szkarłatną i szafirową barwą. Kolorowe te plamy odcinały ją od świata i tworzyły przed jej oczyma, jednostajność purpury.
Chwilę stała tak pogrążona w kontemplacyi siebie samej, zanurzającej się teraz w jakiejś ciepłej kąpieli, która odrywała jej stopy od ziemi, wreszcie, nie odwracając głowy, spytała:
— W jaki sposób i kiedy zostałeś pan buddhystą?...
Milczenie.
Samana siedział pogrążony w zadumie i kręcił gałki z chleba.
Być może, iż odpowiadać nie chciał.
Helena nie śmiała powtórzyć zapytania.
Zaczęła więc znów myśleć o świeżo usłyszanych „częściach“ prawej ścieżki buddhystów. Ależ „prawość“ ta nie mogła być zastosowana w życiu! Nie kłamać nigdy? Czyż to podobne? Są kłamstwa konieczne... naprzykład jej stosunek z Hohem, jej bytność w śmiertelnem mieszkaniu Siennickiego?... Całe życie ludzkie składało się z kłamstw. Wszyscy dokoła niej kłamali, zawsze, wszędzie... Jedni zręczniej, drudzy mniej zręcznie. Wymagały tego stosunki, świat — słowem wszystko, co warunki możliwego życia składa...
Z „prawością“ ową należało chyba zamknąć się na pustyni...
Z pod oka spojrzała na Samanę.
Siedział pogrążony w milczeniu, ręce złożył teraz na kolanach, oczy utkwił w przestrzeń. Żółta jego twarz zdawała się być ulepioną z wosku. Krwawy promień słońca przefiltrowany przez czerwoną szybę kładł mu na czoło purpurową szeroką bliznę.
— A ten — pomyślała Helena — jestże on rzeczywiście „prawym“ i bez skazy?
Lecz historya życia tego człowieka niweczyła jej podejrzenia. Wiedziała od Żwana, iż początkowo, kształcąc się jako lekarz, zapragnął na wzór fakirów zająć się leczeniem tak zwanej „duchowej“ części człowieka. Krając trupy, przekonał się, że ma pod skalpelem jedynie ziarno i że łupina może być więcej warta od owego, tak łatwo gnijącego ziarna. I szukając owej łupiny, zanurzył się nagle w powódź religijną, wszechreligijną i w różnorodnych falach tych szukać zaczął jedynie źródła, z którego one wszystkie spływały. Wyjechał zagranicę, błąkał się później długo po Azyi Mniejszej, Grecyi i Egipcie — i powrócił wreszcie do Warszawy, przekształcony, z tym błędnym wzrokiem tułającego się chwilowo po świecie człowieka. Za cały majątek miał teraz poduszkę i tę trochę odzieży, którą wychudłe swe ciało okrywał. Stawał na progu swych przyjaciół, mówiąc: „idę do Indyj, przenocujcie mnie!“
I nocował, jadł jarzyny, pił wodę, prosił jedynie o tytoń i błądził ciągle myślami, słowami, wśród teozofów wielkich, których imiona różaniec dokoła jego bezczynnej dłoni uplotły.
Od czasu do czasu rzucał na kawałki papieru notatki genialnych i pięknych myśli i nie troszczył się później o swe rękopisy, jak drzewo nie troszczy się o woń kwiatów, które wiatr daleko roznosi. Ten i ów podnosił je, zbierał — przerabiał i później podawał za swoje.
Samana w noc gwiaździstą nieraz długo siedział, z nogami podkurczonemi, z rękami złożonemi na kolanach i wzrokiem wśród gwiazd błądził. Nie była to poza — był to rodzaj ekstazy. Często policyant go z tej ekstazy budził i do spacerowania zapraszał. Samana wstawał i w milczeniu szedł, bynajmniej tą interwencyą światowego układu nierozgniewany.
I właśnie to zupełne zobojętnienie na powszedniość życiowych stosunków, na ten zgrzyt szarpiący harmonię jego marzeń, przekonywało Helenę o prawdziwości ekstazy, w jakiej żył i przebywał bezustannie buddhysta. Ją szarpał ciągle teraz każdy krzyk trywialny, szczęk talerzy, konieczność odżywiania się, tysiące tych drobiazgów, które nasze ciało, nasze kalectwa wymagają. Nawet to co ludzie nazywają artyzmem, estetyką — było dla niej niezmiernie kłującą dysharmonią. Czem było arcydzieło malarstwa wobec owych sfer Ozirysa? Czem najpiękniejsza rzeźba porównana w jej myśli do owej Izydy o metalicznych połyskach ze złotą różą pomiędzy półglobami ciemnej i lśniącej piersi?
To co przeszło — te wieki zapadłe — te tysiące, miliony lat przed jej burżuazyjnem, płaskiem i głupiem istnieniem, porywały ją ku sobie, ciągnęły, olśniewały. Hohe, Fajfer, Born... czemże byli wobec Kryszny, Pitagorasa, Mojżesza? Jeden Siennicki, ozdobiony aureolą niezwykłej śmierci, miał pewien urok w jej oczach. Ze zgrozą i litością przypominała sobie teraz owe torebki pełne ciasteczek i butelkę wina, które stanowiły wykwint jej schadzek z Hohem...
Nagle — drzwi od salonu otworzyły się i stanął w nich Żwan.
Zmęczony był i pobladły.
— Nareszcie — wyrzekł — rozprawiłem się z ostatnią dyspesyą i przepisałem pigułki przy obiedzie a proszki z nux vomica za przebudzeniem.
Zwrócił się ku Helenie.
— Nie mamy jeszcze stołu — wyrzekł z odcieniem żalu w głosie — stolarz zrobił mi zawód. Musimy jeszcze poczekać. Dynamometr wczoraj kupiłem... pragnę jednak zacząć od... ćwiczeń najprostszych, od lewitacyj stołu.
Samana wzruszył ramionami.
— Fakir — zaczął chrapliwym głosem — gdy wchodzi wezwany do domu, aby okazać swą władzę... nie żąda zrobionego umyślnie stołu... nie potrzebuje dynamometru. Usiądzie na ziemi, nagi, laskę swą cudowną ujmie w palce i to mu wystarcza.
— Nie wiem jednak jak fakir ów był trenowany! — odparł z żywością Żwan.
— Dlaczego nie użyjesz tych samych przyrządów, jakie ci służyły do doświadczeń przed moim wyjazdem? — zapytał Samana.
— Zniszczyłem je w przystępie rozdrażnienia — wyrzekł Żwan — wtedy gdy pewna część prasy napadła na mnie za to, że ośmieliłem się leczyć chorych suggestyą myślową. Pamiętasz, jak ci panowie wołali: Medycyna nie może żyć hipotezą, ani metafizyką mistyczną!... Metafizyka!... Mistycyzm!... Daremnie starałem się im udowodnić, że to, do czego dążę i że środki, jakich używam, nie mają nic wspólnego z metafizyką i są równie „materyalne“ jak ich kataplazmy i metody antiseptyczne, że fluid mój, który łączy się z fluidem mego pacyenta i wydaje mu rozkazy, istnieje tak jak ich fenol i brom, lub morfina... Napróżno!... Zakrzyczano mnie — nazwano szarlatanem, istotą szkodliwą, zabijającą mych pacyentów! Ustąpiłem... lecz dziś chciałbym znów przystąpić do walki — bo kiedyś, za tysiące lat, dzisiejszy pogląd na te kwestye będzie tak śmieszny, jak owe hiszpańskie i francuskie nazwy krajów i przylądków wchodzących w Atlantyk i noszących pompatyczną i zarozumiałością ludzką tchnące nazwy... Finisterre!...
— Jeżeli więc chcesz przestać być ślepym i widzieć to co dla zwykłych ludzi zakryte, powinieneś uczynić to, co czynili ci, którzy oczyszczali ducha i starali się poddać go pod władzę swego pierwiastku!...
Lecz Żwan pochwycił obie ręce Samany i trząść niemi zaczął.
— Nie mogę, Samano najmilszy, iść na pustynię, bo pustyń niema a do Sahary daleko... Nadto, mam matkę i młodszego brata, który potrzebuje butów i wpisu do gimnazyum... skoro pójdę na puszczę udoskonalać się, chłopak będzie chodził bosy a matka będzie głodna...
Lecz Samana wzruszył tylko ramionami i po chwili wyrzekł obojętnym głosem:
— Dajcie tabaki!...
Żwan podszedł do małego stoliczka, na którym stało popiersie Buddhy i leżała papierośnica wypchana cygaretkami.
— Masz tabakę i twego Buddhę! — wyrzekł wesoło, stawiając popiersie na stole — wpatruj się w niego i toń w Nirwanie!
Patrzył chwilę na czarną twarz reformatora braminizmu i wzruszył ramionami.
— Dlaczego ten Buddha wiecznie się ironicznie uśmiecha? — zapytał.
Samana zapalał właśnie papierosa.
— Nie ironicznie... odparł — ale pobłażliwie... smutnie... Buddha nie miał ironii... to kwiat dekadencyi...
Żwan położył rękę na głowie Buddhy.
— Dziwny, zagadkowy uśmiech — wyrzekł powoli.
Umilkł i nagle szybko zapytał:
— Co zrobiłeś z twym bożkiem Wojny? — Byłbym go chętnie nabył... Niech pani sobie wyobrazi — dodał, zwracając się ku Helenie — iż Samana przed wyjazdem swym, miał w swem mieszkaniu całą kolekcyę bożków przerozmaitych wyznań religijnych... Królował wśród nich ten czarny Buddha, ale i inne poczwary niemniej wspaniałe robiły wrażenie. Szczególniej był tam bożek wojny, cały nadziany strzałami, z oczyma z błękitnej emalii. Szkoda, że pani nie widziała tej kolekcyi...
Helena starała się odzyskać panowanie nad sobą.
— Szkoda — powtórzyła z nagłym nerwowym śmiechem.
Teraz wiedziała już, gdzie i kiedy ujrzała po raz pierwszy twarz Buddhy.
Mieszkanie Samany służyło do jej schadzek z Hohem.
Królewski syn Suddhodany i Mai — ten, który miał rządzić plemieniem Sakyas, przezwany Buddhą (oświeconym) i któremu asceta Kaladevala przepowiedział, iż stanie się słońcem prawdy wskazującem drogę wyzwolenia się całej ludzkości — Buddha znający największą z tajemnic, bo początku i końca wszechświata — Buddha, uosobienie prawości i prawość tę, jako jedyny sposób do wejścia w Paranirwanę ukazujący... Ten Buddha dosięgający szczytów najwyższej potęgi — był świadkiem w swym drewnianym wizerunku jej komedyj zmysłowych z Hohem, jej kłamstw, fałszów i obłud, całej tej kuchni moralnej podłości, jaką się zajmowała w antraktach umysłowej ekstazy, objadania się ciastkami i popijania wina.
Była teraz już tak przejęta przenikaniem owych niewidzialnych dla naszego oka atomów, które później, jaką siedmsetną przemianę człowieka stanowić mogą, iż w jednej chwili utworzyła sobie przekonanie, że takie atomy Buddhy mogły błądzić w przestrzeni — dokoła jego wizerunku. Były w tem pojęcia czerpane z przekonania o cudowności statuy, jakie dla przeciętnych umysłów są pewną cząstką bóstwa, które przedstawiają.
Uczuła się zmieszaną wobec tej czarnej twarzy drewnianej, nieruchomej i wciąż zagadkowo uśmiechniętej. Pragnęła odejść, tembardziej, że dziś znów Żwan odwlókł rozpoczęcie jej mediumicznej edukacyi. Nie lubiła znajdować się pomiędzy Żwanem a Samaną. Podczas gdy buddhysta podnosił ją słowami i postacią swoją w sfery mistycyzmu i przepychu metafizycznego pełne — Żwan mediumizmem swoim, który miał być jedynie dalszym ciągiem badań nad materyą, ściągał ją zbytnio na ziemię i psuł jej „podniosłe“ wrażenia. Gdyby nie owa próżność, do której się przyznać nawet przed sobą nie chciała, próżność stania się kimś wśród naukowego świata, jakiemś zjawiskiem, owem czemś, koło którego gromadzić się będzie uwaga i myśl setek, tysięcy, może milionów ludzi — Helena oświadczyłaby Żwanowi, iż nie podda się owym eksperymentom.
Przytem owa edukacya, trenowanie — nudziły ją. Gdy była dzieckiem, nie mogła uczyć się grać na fortepianie, gdyż odrazu chciała wygrywać „sztuczki“, przedtem, zanim nuty czytać ją nauczono. I teraz — miała ochotę ciałem swojem astralnem odegrać jakąś sztukę koncertową...
Nuty ją przerażały monotonią i bezbarwnością swoją.
Przystąpiła więc szybko do stołu i zwróciła się do Samany, starając się uniknąć wzrokiem spojrzenia na drewnianą twarz bożka.
— Niechże mi pan da Krysznę! — wyrzekła prosząco.
Samana przymknął oczy, otworzył je znowu i nagle zaczął się po kieszeniach macać.
— Dam... tylko...
Urwał i świstki poszarpane ze wszystkich kieszeni tużurka wyrzucał.
Żwan patrzył kolejno na Helenę i Samanę i uśmiechał się.
— Widzę, że pani Świeżawska robi z naszym buddhystą co tylko zapragnie... Niechże mi się tylko kolega czasem w swojem medium nie zakocha..
Samana otworzył szeroko swe spłowiałe źrenice.
— A! — wyrzekł! — a!...
Zamilkł na chwilę, potem dodał:
— Musiałbym się przedtem wyprzątnąć uczuciowo!
Żwan śmiać się zaczął.
— Cóż to kolega zakochany?
— Tak!... odparł Samana... w Damajanti, w Sicie!... w Niehdali...
Żwan patrzył na niego i głową kiwał.
— Co się to z kolegą stało? — wyrzekł nareszcie z odcieniem litości.
— Ze mną?... nic! — odparł Samana — poznałem siebie... świątynię delficką... napis... poznaj siebie... poznasz Wszechświat...
Helenę niewiele dotykał drwiący ton mowy Żwana. Nie mogła w tej chwili pojąć, dlaczego tego człowieka nazywano — „Prorokiem“? Instynktem odgadła, iż Samana i Żwan są na jednej i tej samej drodze — tylko Samana biegnie w krainę fantazyi, Żwan zaś, porzuciwszy skrzydła, zaprzęga do swego podróżnego wozu — parę starych żółwi.



IV.

Helena doznała wielkiego zawodu na pierwszem posiedzeniu, jakie Żwan z nią odbył. Otaczała ją dokoła wielka trzeźwość a półzmrok sztuczny, który panował w jadalni, nie wywoływał w niej żadnego podniecenia. Przytem czuła, iż Żwan nie ma z nią najmniejszych cech wspólnych i że to ona raczej dominuje nad nim jakąś siłą, możnością kłamania i oszukiwania go z wprawą histeryczki. Jakkolwiek Żwan od pierwszej chwili otoczył ją kontrolą, Helena uczuła, iż w tych doświadczeniach wszystko polega jedynie tylko na wielkiej prawości medium. Czuła, iż oszukiwać Żwana będzie, pomimo wszystko, łatwo i czuła to także, iż ona oszustw tych dopuszczać się będzie.
Niesmak porwał ją nagły, gdy siedziała tak nieruchoma, z rękami opartemi o prosty stół sosnowy, czując nogę Żwana przygniatającego jej nogi. Długa perspektywa podobnych posiedzeń nie nęciła jej. Gdyby Żwan traktował ją z większą galanteryą, dozwolił jej rozwinąć gracyę i kokieteryę — prawdopodobnie Helena darowałaby mu ten materyalny aparat tych nadzwyczajnych zjawisk. Lecz Żwan przybrał względem niej ton kupca dla swego głównego dostawcy i chwilami mówił do niej szorstko. Przytem bezustannie teraz wspominał o owej hiszpance Mercedes, która podobno dokazywała cudów w tym kierunku. Wzdychał, iż nie może jechać do Madrytu i tam na miejscu przeprowadzić całej seryi swych eksperymentów. Helena czuła się tem coraz więcej rozdrażniona. Pragnęła prawie wpaść w katalepsyę, aby w ten sposób chociaż zadowolnić wymagania Żwana. Lecz katalepsya nie przychodziła na zawołanie, tembardziej, że teraz powoli, bez kuracyi prawie, nerwy Heleny zaczęły się wzmacniać, sen powracał i apetyt się zwiększał.
Pewnego popołudnia, wyszedłszy od Żwana, szła powoli Nowym-Światem, z głową spuszczoną, nie patrząc na przechodniów. Owa duma, która ją porwała po pierwszej rozmowie ze Żwanem, opuściła ją. Przeczytała życie Kryszny i przepisała je, tak ją zachwyciła mistyczna poezya losów syna Dewaki. Olbrzymie cienie gigantycznych lasów otaczały ją jeszcze do tej chwili. Zdawało się jej, że słyszy krzyk pawi, śpiew kokilasów i płaczliwy brzęk pszczół. Różowe światło odbijało się łagodnie w tafli stawu a sklecone z gałęzi domki świętych riszysów szarzały nad brzegiem wody. Olbrzymie, śnieżnobiałe łabędzie pływały po stawie a król anachoretów Wasiszta, okryty swą srebrną brodą i skórą czarnej antylopy, szeptał do niej głosem drżącym.
— Suknia wlecze się za panią — zabrzmiał nagle nad uchem Heleny jakiś głos kobiecy.
Skinęła głową jak we śnie, ujęła kilka fałd swej obłoconej sukni i znów iść zaczęła, potykając się o spękane flizy trotuarów.
W rozmowach z Samaną dowiedziała się teraz rzeczy, które jakby wysadziły ją moralnie z siodła.
Biedny ptasi mózg Heleny pracował teraz ze zdwojoną siłą. Szybował na skrzydłach fantazyi i starał się zaprowadzić jakiś ład w tej masie tajemniczości, w którą nagle pogrążony został. Idąc tak ulicą, Helena układała sobie bezustannie całe systemy i burzyła je, potykając się nagle o jakąś ciemną przeszkodę, trudną na razie do przebycia. Wiedziała, iż to było jedynie „na razie“, gdyż Samana znajdował na wszystko wyjaśnienie i odpowiedź.
Często traktował ją całą masą zdań w tym rodzaju:
— Zewnętrze jest podobne wnętrzu... rzeczy małe to wielkość... Jedno jest tylko prawo... a ten kto działa, jest jeden... Nic nie jest małe, nic nie jest wielkie w ekonomii boskiej... Czytał te krótkie urywane zdania z dużych ksiąg, do których Helenie zaglądać nie pozwalał. Księgi te wraz z bożkiem i jaśkiem jedynie wyniósł ze swego dawnego mieszkania.
Resztę rozprzedał i rozdał pomiędzy swych znajomych i nieznajomych — mówiąc: „idę do Indyj — nie chcę dóbr ziemskich!“
Nie szedł jednak do Indyj i Helena była mu za to szczerze wdzięczna. Przywykła do jego długiej i wychudłej postaci, błędnych oczów i urywanych zdań, które później całe dnie i noce po umyśle jej się snuły. To wszystko miga teraz przed nią na równi z blaskiem latarni, które powoli już zaczynają się zapalać wśród nocy zimowej...
Nagle widzi przed sobą jakąś wyniosłą masę, rozkrzyżowane ramiona i głos rubaszny a donośny.
— Pani Świeżawska!... jak Boga mego kocham!...
Przez chwilę Helena patrzy na stojącego przed nią mężczyznę i z trudnością poznaje w nim Raka — męża Żabusi.
— A toż kopę lat jak pani nie widzieliśmy! — woła ojciec Nabuchodonozora. — Kopę lat!... Wracam od Bliklego z gazet i czarnej kawy!... Patrzę... idzie dama w czerni!... Patrzę bliżej... jak Boga mego kocham... pani Świeżawska!...
Dusił się ze śmiechu i przytupywał jak do mazura.
— Nie puszczę dalej — wołał — dwa kroki do nas; musi pani wstąpić... żona by się rozgniewała na mnie, że pani nie przyprowadziłem.... Nie puszczę... jak Boga mego kocham!...
Porwał Helenę za łokieć nagłą serdecznością zdjęty i ciągnął ją uparcie za sobą do bramy. Przechodnie stawali, oglądając się na tę scenę. Helena, oszołomiona jego śmiechem i krzykiem — niezadowolona z tego spotkania, które ją tak brutalnie wyrwało z koła jej marzeń i dociekań — pozwoliła się jednak pociągnąć Rakowi. Opierała się wprawdzie, lecz słabo. Czuła, że nic nie zdoła jej wydrzeć ze szpon staropolskiej gościnności pana Raka.
Kochanowiczowie mieszkali na parterze. Drzwi od ich przedpokoju były uchylone. Lampa paliła się na stoliku. Pod lampą leżała duża ordynarna czapka z daszkiem. Obok niej elegancki fular i laska ze złotem okuciem.
Na wieszadłach czerniło się zaczepione ładne i dostatnie futro.
Rak śmiać się zaczął.
— Goście są... jak Boga kocham!...
Helena miała ochotę cofnąć się, lecz z po za drzwi prowadzących do salonu, doleciały ją zmieszane znajome jej głosy.
— Najlepiej niech się go pani sama zapyta — mówił mężczyzna.
— Cóżeś więc tam nosił, powiedz! — chichotała Żabusia.
Rak palec do ust przyłożył.
— Pst!... niech pani posłucha... to bardzo ciekawe — wyszeptał, zwracając się do Heleny.
— No! — szczebiotała znów za portyerą Żabusia — powiedz, coś nosił do tej pani?
— Powiedz, kochanie! — nalegał znów głos męzki, w którym Helena poznała głos... Hohego.
Nastąpiła pauza, poczem ktoś chrząknął głośno kilka razy i gruby trywialny głos odpowiedział:
— Nosiłem trzy tuziny ostryg i dwie butelki borda...
Szalony wybuch śmiechu Żabusi zabrzmiał srebrzystą gammą.
— A co? — mówił Hohe — przekonałem teraz, że owe obiady, któremi mnie częstowała Baczkiewicz — to ja fundowałem?... To wystarcza chyba dla położenia tamy plotkom panny Baczkiewiczówny! — A teraz... wyjdź, kochanie!
Firanki rozsunęły się i ukazało się owo „kochanie“ — w postaci wielkiego draba odzianego w gruby syberynowy kaftan i długie zabłocone buty. Drab, przechodząc, sięgnął po czapkę leżącą na stole. Rak śmiał się teraz na całe gardło i czapkę mu podał.
— A ktoś ty taki? — zagadnął — ku drzwiom wchodowym go prowadząc.
— Stróż z kamienicy wielmożnego pana — odparł drab, zamiatając czapką po ziemi.
Rak drzwi za nim zamknął i ręce szeroko przed szukającą wyjścia Heleną rozstawił.
— Nie puszczę... jak Boga kocham! — wołał.
Ona prosiła go błagalnym głosem:
— Państwo mają gości... nie jestem ubrana... przyjdę jutro!...
Lecz Rak wołać zaczął:
— Żabciu!... Żabusiu!...
Na progu salonu stanęła nagle Żabusia. Była ubrana w różowy flanelowy szlafrok, obszyty brązowem futerkiem. Włosy, splecione w długie warkocze, spadały jej na plecy.
Zobaczywszy Helenę, zatrzymała się przez chwilę niepewna i wahająca.
— A... to ty!... — wyrzekła, podchodząc bez zbytniego pospiechu.
Nagle w pół drogi, porwała się i rzuciła Helenie na szyję z szalonym wybuchem czułości.
— Doskonale zrobiłaś, przychodząc... chodź do salonu... chodź!...
Lecz Helena ociągała się.
— Nie jestem ubrana — mówiła.
Żabusia z zadowoleniem obrzuciła wzrokiem zaniedbany strój i wychudłą postać dawnej przyjaciółki.
— Cóż to szkodzi!... Jest tylko pan Hohe... ten się nie liczy!...
Uchyliwszy zasłony, wepchnęła Helenę do salonu, wołając tryumfująco:
— Pani Świeżawska.
Helena zatrzymała się, olśniona jasnem światłem dużej, na zielonej podstawie stojącej lampy, okrytej olbrzymim żółtym abażurem. Pod lampą w kole jaskrawem abażuru stał Hohe.
Trzymał jak zawsze pochyloną głowę, mrużył oczy i miał usta ściągnięte. Odziany był ciemno. Helena w jednej chwili dostrzegła, że znacznie wyłysiał, gdyż pomiędzy pasmami szczelnie przygładzonych włosów przeświecało żółto różowe ciało.
Ukłonił się nisko Helenie i z wielką serdecznością zwrócił się do wchodzącego za żoną Raka.
— Ja do pana — wyrzekł — do pana głównie przyszedłem dziś, poinformować się co do ceny ziemi w waszych stronach. Piszę teraz powieść obywatelską a że niemal nigdy na wsi nie byłem, więc mi to trochę trudno... Czy zechce mi pan dać stosowne informacye.
Przymilał się, kokietował Raka — pewny siebie, spokojny, wobec drżącej i prawie bezprzytomnej Heleny.
Lecz Rak, podając mu obie ręce, śmiał się ciągle.
— A cóż to świadek zaprzysiężony był ten pan w czapce? Co? — zapytał.
Hohe zmieszał się cokolwiek i rzucił ukośne spojrzenie na Helenę, wprędce jednak odzyskał panowanie nad sobą.
— Och to nic! — wyrzekł słodkim głosem — to zaprzeczenie babskim plotkom, które mi trochę ujmy przynosić zaczęły.
— Bo... wyobraź sobie, Raku — szczebiotała Żabusia — ta Baczkiewiczówna... no wiesz — z Rozmaitości, naiwna rozgłasza jakoby pan Hohe jadał u niej codzień obiady, w czasie prób z jego sztuki: — Pan Hohe przyprowadził mi dziś swego stróża, aby mnie przekonać, że posyłał Baczkiewiczównie ostrygi i wino!...
— Fiu! fiu! — zawołał Rak — ostrygi!... Zbytek, jak Boga mego kocham!... drogie, panie, bestye...
— Właśnie! — przerwała Żabusia — a Baczkiewiczówna dowodzi, że ją pan Hohe objadał... Teraz, wiem przynajmniej jak rzeczy stały...
Przez czas tej rozmowy, Helena dziwną reakcyą, nietylko że powróciła do równowagi, ale nagle uczuła się o wiele wyższą moralnie i duchowo nad całe te dyskutujące nad „ostrygami i bordem“ grono.
Patrzyła na nich najprzód z podziwem, jak na jakieś potwory nieznane a później z odrazą i wstrętem. Gdyby Hohe zaprezentował się jej w tej chwili w korzystniejszem świetle, nie w tej powodzi kłamstwa, cudzołóztwa, plotek i ordynarnych a niesmacznych faktów, Helena czułaby się zgubioną i nad wszelki wyraz rozdrażnioną. Ta jednak zimna krew jej dawna, chęć drwin i upokarzania zbudziły się w niej z całą gwałtownością. Hohe wydał się jej głupi, mały, nędzny i brzydki. Jego dwuznaczna sytuacya w tym domu rzucała go na pastwę Helenie. Gdyż wątpić nie mogła — Hohe był kochankiem Żabusi. Jego czułość i pospieszne nadskakiwanie Rakowi, było tego pierwszym dowodem. Helena przez sekundę dziwiła się, iż Hohe wyszedł ze swej zwykle obieranej taktyki i ukazał się jawnie w gnieździe męża, któremu plamił żonę. Lecz przypomniawszy sobie, kim była Żabusia — zrozumiała Helena, iż Hohe trafił na mistrza w sztuce obłudy i że ten mistrz kierował teraz jego krokami.
Zdawali się bowiem na pierwszy rzut oka związani jedynie wielką, serdeczną przyjaźnią, graniczącą z koleżeństwem i przyjaźń ta obejmowała i wpływała na przysadkowatą postać Raka, na pucołowatą twarz Nabuchodonozora, na binokle Drzewieckiego — słowem na wszystko co koło Żabusi grupowało się i toczyło do koła jej ciepłych i wonnych ramion. Lecz Helena wyrosła z tej samej szkoły, była w obłudzie uczennicą Hohego i oszukać ją było niezmiernie trudno.
Rozumiała każdy uśmiech, każde słowo, każde pół spojrzenie dziennikarza — chwytała je w lot, przewracała jak starą i znaną rękawiczkę i przeglądała do światła cery.
Nie, stanowczo — ona jedna umiała Hohego „na pamięć“ pomimo, iż zdawało mu się, że grał przed nią wiecznie i zawsze doskonale swą rolę. Z wielkiem więc uczuciem ulgi rozsiadła się wygodnie w fotelu i oparła obie ręce na poręczach. Podniosła głowę i przymrużonemi oczami patrzyła na grupę złożoną z męża, żony i kochanka, zajmującą środek salonu. Do grupy tej przyłączył się i Nabuchodonozor, którego tusza doszła do potwornych rozmiarów. Hohe uściskał i ucałował dziecko, nazywając je „swoją królową“ i, usiadłszy na fotelu, posadził dziewczynkę na kolanach; udawał, że lubi pasyami dzieci. Zabierał się nawet do opowiadania bajki, lecz Nabuchodonozor, znudzony słodkim jego głosem, zlazł na ziemię i potoczył się do kuchni.
Żabusia tymczasem szeptała coś z Rakiem, który zanosił się od śmiechu i bił się po gorsie koszuli, w której nie było już ani jednej spinki.
Helena, nie mówiąc ani słowa, przypatrywała im się z coraz wzrastającą ironią.
Nagle Żabusia poskoczyła ku Helenie.
— Zostaniesz na herbacie, prawda?
Widocznem było, iż spodziewa się odmowy.
Lecz Helena najspokojniej odparła:
— Zostanę!...
— I pan, panie Hohe?
Hohe ręce z przesadą rozłożył.
— Nie mogę... muszę być w redakcyi.
— Ech!... co tam — piszczała Żabusia. — Redakcya nie ucieknie, pan Hohe musi zostać na herbacie. Prawda, Raku?... Zawsze pan ucieka, skoro Rak na próg wejdzie! To niema sensu!... jeszcze Rak pomyśli, że pan ze mną romansuje!...
Rak zasiniał cały od śmiechu.
— Och... och — powtarzał — a niechże ją!... jak Boga mego kocham!... a niechże ją!...
Żabusia śmiała się także, wykręcając się na pięcie na środku salonu, śmiał się cicho dystyngowany Hohe i rechotał się na progu Nabuchodonozor, który, zwabiony owemi wybuchami śmiechu, przytoczył się z kuchni.
Nie śmiała się jedna tylko Helena i spojrzenie, którem przeszyła na wskroś Hohego, zmroziło mu owe dystyngowane wykrzywienia obłudnych warg.
Helena powoli ten wzrok zimny i jasny przeniosła na Żabusię, która również śmiać się przestała i nagle wyniosła się z pokoju, wołając:
— Każę nastawiać samowar!...
W saloniku pozostał Rak, Hohe i Helena.
Zapanowało głuche milczenie.
Helena siedziała ciągle nieporuszona i, dostrzegłszy że wzrok jej ironiczny miesza dziwnie Hohego, nie spuszczała z oka bladej twarzy dziennikarza. Równocześnie myślała, iż od dawnego czasu zaniedbała swe ręce i paznokcie i że z chwilą podania herbaty, Hohe dojrzy ten szczegół, to zczernienie i zgrubienie jej rąk, z których była zawsze tak bardzo dumną.
— Pozostanę w rękawiczkach — pomyślała — to będzie o wiele dystyngowaniej.
Hohe sięgnął po leżące na stole dzienniki. Zaczął je przeglądać. Rak, zadowolony iż znajdzie się wreszcie jakiś pretekst do rozmowy, grubym zakończonym czworograniasto paznokciem ukazał stronicę jednego z pism ilustrowanych.
— Widzieliście! — wyrzekł, krztusząc się ze śmiechu — duchy... fotografie duchów... jak Boga mego kocham!...
Hohe uśmiechnął się pobłażliwie.
— Co pan chcesz? — wyrzekł. — Nauka zawiodła... ci panowie, zacząwszy od Żwana, zwracają się ku cudowności...
Lecz Helena przerwała mu uderzeniem pięścią o poręcz fotelu.
— Przepraszam pana — wyrzekła sucho i doniośle — nauka zawiodła tylko głupców i tych, którzy nie mają pojęcia o tem, co jest właściwie wiedza. Fotografie, które masz pan przed sobą, nie pochodzą z dziedziny cudów. Są to rzeczy pozytywne, materyalne... Są to łupiny naszego ja materyalnego, owe łupiny, które nie są dla wszystkich widzialne, a które dla anachoretów indyjskich były najzupełniej widoczne. Na szczycie Meru, synowi Dewaki, Krysznie, objawiło się takie „ciało astralne“ i odeszło w stronę Himawatu.
Wypowiedziała tę całą tyradę jednym tchem jak wyuczoną lekcyę, patrząc prosto w oczy Hohego.
Dziennikarz, zdziwiony, podniósł głowę, wyjął z kieszonki od kamizelki monokl „już bez tasiemki“ i wsadził go zręcznie w oko.
— A! — wyrzekł przeciągając — a!... nie wiedziałem, że mam do czynienia z rywalką pani Bławatskiej!...
Helena wzruszyła ramionami.
— Bławatska była potroszę komedyantką, tak jak każdy z teozofów, który ma do czynienia z ludźmi płytkiego umysłu i małej wiedzy — odparła niedbale — radzę panu jednak, choćby do zachowania swej powagi, nie drwić i nie śmiać się z rzeczy, o których widzę, że pan nie masz najmniejszego pojęcia.
Hohe brwi zmarszczył i wyprostował się na swym fotelu.
— Daruje pani — odparł — ale nie jestem tak wielkim, jak pani przypuszcza... głupcem. Jednak zdrowy mój rozsądek nakazuje mi oprzeć się tym śmiesznym eksperymentom, które ci panowie uprawiają z takiem zamiłowaniem. Pukaniem, stukaniem, podnoszeniem krzeseł, klepaniem po łysinie — chcą nas przekonać o istnieniu jakichś... ciał astralnych!... A, daruje pani... daruje pani!...
Rzucał się na fotelu, tarł monokl, wzruszał ramionami, parskał śmiechem.
— Zapomnieli ci panowie, że takich rzeczy się nie chwyta w siatkę, ani na fotografię! — ciągnął dalej — są to Tajemnice Boskie. Wiara... ślepa wiara! — oto wszystko, co nam pozostało!...
Helena śmiać się poczęła pogardliwie.
— Wiara ślepa? — dlaczego wiara ma być ślepą? — zapytała. — Tajemnica stworzenia świata w biblijnem znaczeniu zakrawa na tajemnicę, bo w tłomaczeniach rozlicznych zaciemniono jej symboliczne znaczenie. Lecz ci, którzy potrafiliby Biblię czytać, według hieroglifów egipskich, zrozumieliby, iż nawet w Biblii niema tajemnic.
Umilkła na chwilę, wreszcie dodała:
— Jeżeli kto szkodzi wierze, to właśnie wy, krzyczący ciągle o konieczności ślepoty dla tych, co wierzą. Przeciwnie, otwierać szeroko źrenice, chłonąć blask, filtrować go w siebie i stać się nareszcie tym blaskiem. Zapewne, że najpierwsze i ostatnie przyczyny pozostaną zawsze zakryte dla naszego umysłu, ale ponieważ pomiędzy jednym a drugim ciemnym punktem jest świetlana ścieżka ezoteryzmu, należy iść nią a nie błądzić po omacku!... Mówię: ezoteryzmu... powinnam dodać: ezoteryzmu porównawczego. Nie znając bowiem źródeł wszystkich religij, nie poznamy religii!...
Spojrzała z góry na Hohego i Raka, który siedział z szeroko otwartemi ustami i wstała z fotela, rada z uczynionego wrażenia.
Na progu dostrzegła jasną sukienkę Żabusi.
— Sur ce — je vous quitte! — wyrzekła, zbierając starannie fałdy sukni, aby ukryć zabłoconą listwę.
Rak porwał się i ręce rozłożył.
— Obiecała pani pozostać na herbacie! — zawołał.
Lecz ona, rada z uczynionego wrażenia, pragnęła koniecznie odejść.
— Nie... nie! — mówiła z uśmiechem — przypomniałam sobie, że muszę dziś być w domu o ósmej.
Z wielką swobodą i pewnością siebie podała rękę Rakowi i Żabusi.
Hohemu ukłoniła się z daleka i rzuciła mu w formie przestrogi:
— Raz jeszcze... radzę panu, dla własnego jego dobra, nie występować przeciwko Żwanowi i nie brać udziału w napaściach na tego niepospolitego i zupełnie logicznego człowieka. Wyśmiewając się z mediumizmu... będziesz pan niedługo czynił to samo wrażenie, jakie dziś czynią na nas ludzie, drwiący niegdyś z elektryczności i magnetyzmu zwierzęcego...
Hohe otwierał usta, aby jej odpowiedzieć, lecz ona nie dała mu przyjść do słowa.
— Wiem, co pan chcesz powiedzieć — wyrzekła z nadzwyczajną uprzejmością — chcesz na swe usprawiedliwienie przytoczyć, iż trudno jest być dziennikarzowi wykształconym we wszelkich kierunkach... To bardzo naturalne! Lecz czy nie lepiej w tym razie, gdy się czegoś nie rozumie, nie zabierać wcale w tej kwestyi głosu... w każdym razie... to bezpieczniej!...
Skinęła głową i wyszła, zadowolona z siebie, poraz może pierwszy w życiu. Lecz, gdy wydostała się na ulicę, ogarnęła ją nagła rozpacz.
Zdawało się jej, że w tę krainę jasności i poetycznego przepychu, w jakim przebywała, wtargnęło nagle tych troje głupców obłudnych i splamiło ową jasność swym oddechem. To, co uważała za nabytą mądrość, wiedzę i przekonanie — wyrzucone tak nagle w nędzną przepaść tego banalnego saloniku, w którym cudzołóztwo, ślepota, pycha, obłuda i zarozumiałość rozsiadły się po królewsku, cała ta monarsza tęcza, utkana z objawień teozofów i cywilizacyj zanikających — wydała się jej pustą grą słów, igraszką dziecinnych baloników, niknących w olbrzymiej przestrzeni. Uczuła, iż ów ezoteryzm porównawczy posłużył jej do rzucenia w oczy ludziom nędznym i małym całej garści frazesów, stanowiących pewną fazę jednej z jej ról, jakie ciągle grała na świecie.
Nagle w ten sposób na ziemię strącona, nie umiała, jak zawsze, powrócić na wyżyny, na które nerwową siłą się wspięła.
Kryszna, Rama, Hermes — oddalali się już od niej, zasłonięci szpetną sylwetką Hohego, Żabusi i Raka...
Helena z rozpaczy zagryzła usta do krwi. To analizowanie swego stanu, spuścizna, jaką jej zostawił Siennicki, szarpało jej duszę.
Idąc ulicą, widziała wciąż przed sobą i coraz dokładniej światek obłudy, w którym była przed chwilą, mały światek, upstrzony nazwą rodziny, głośny echem srebrzystego śmiechu kobiety, szczebiotu dziecka, miodowych słówek kochanka, głupich serdeczności męża.
I z zaciśniętych ust Heleny wybiegły słowa:
— Potwory... potwory...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez trzy dni Helena nie poszła do Żwana, lecz siedziała w domu owinięta szalem i wpatrzona w gorejący w piecu ogień.
Coraz więcej czuła goryczy na myśl, iż z duszy swej dobyła owe pielęgnowane tak troskliwie kwiaty i rzuciła je pełną garścią w bagno, przez które przeszła.
Wprawdzie kwiaty te powróciły do niej, lecz były już nadwiędłe i przestały zapachem swoim upajać, jak dawniej, Helenę.
Nareszcie — czwartego dnia popołudniu, Helena zadzwoniła do drzwi Żwana.
Otworzyła jej służąca i natychmiast uciekła do kuchni.
Helena w przedpokoju potknęła się o rozłożoną walizę podróżną.
Przeszła mimo; trochę odzieży i bielizny leżało porozrzucane dokoła.
Helena weszła do jadalni.
Przy stole, jak zwykle, siedział Samana.
Obok niego stał jakiś mężczyzna, w palcie narzuconem „na opaczki“.
Stojąc, kołysał się na szeroko rozstawionych nogach.
— No — mówił — zejdźże, narwany, ze swej nirwany, bierz poduszkę i przeprowadzaj się!...
Słysząc szelest sukni, odwrócił się.
— Findesiècle’istka! — zawołał ze śmiechem.
Helena poznała Szerkowskiego.
Z nagłym ku niemu zbudzonym pociągiem, podała mu rękę.
— Witam pana!...
— Powinienem się był spodziewać zastać tu panią — wyrzekł Szerkowski.
— Dlaczego?
— Nowe prądy... modne!... Mistycyzm, spirytyzm, mediumizm... pierogi odgrzewane... w sam raz potrawa dla zbawienia żołądków pełnych dekadenckiej dyspepsyi... Rok dziewięćdziesiąty czwarty... Sześć lat do końca wieku... Fin-de-siècle!... ha?... co?...
Ukazał mrugnięciem oka milczącego Samanę.
— Asceta warszawski tak się objadł sałaty, że ruszyć się nie może... Chciałby się oto podnieść z ziemi, jak fakiry... Eliasz albo Kryszna... ani weź!.. Z krzesła się podnieść nawet nie może!... Patrz pani na tę twarz!... Co za wspaniały typ anachorety!...
Helena spojrzała na Samanę i ogarnęło ją nagłe zdziwienie. Nigdy może nie wydał jej się tak śmiesznym, tak dziwacznym i tak będącym w niezgodzie ze swem otoczeniem. Widocznie cierpiał na żołądek, bo przyciskał obie ręce do brzucha i kurczył się w dziwaczny sposób. Przed nim dymiła się filiżanka rumianku. Mdły zapach rozchodził się dokoła. Samana był bardzo blady, z oczyma podsiniałemi i włosami rozczochranemi dokoła głowy.
— A mówiłem z Rejsem — zaczął znów Szerkowski — mówiłem, Samano... wyznawco Buddhy Gotamy; trawę jesz jak baran... trawa się zemści, zobaczysz!... Trawa także żyjąca istota, oddycha, żywi się, rośnie... ty zaś niby to żyjącemi się karmić nie chcesz a rośliny pożerasz...
Samana potoczył dokoła błędnym wzrokiem i odburknął:
— Idź do dyabła!...
Helena przygryzła usta. Miała ochotę parsknąć śmiechem. To „idź do dyabła“, filiżanka rumianku i boleści żołądka — dopełniały się wzajemnie.
Szerkowski prawie na stole się położył i rękami pod nosem Samanie potrząsał.
— Zrozumiej że ty, zakuta głowo teozoficzna — wołał — że twój Buddha zakazał jeść mięso w Indyach, gdzie klimat nietylko nie wymaga, ale jest przeciwny żarciu trupów... Ty zaś wegeteryanizm przenosisz do Warszawy, w śnieg, mróz, zimno... i ot co!... Doskonaliłeś swego ducha, doskonaliłeś... żołądek cię zabolał... jedna cząstka wzgardzonej „materyi“... i ot — ani weź wrócić w szranki ezoteryzmu!...
Odwrócił się ku Helenie.
— Czy i pani, wzgardziwszy materyą, uprawiała tu wysubtelnienie ducha?
Zadając to pytanie, Szerkowski miał twarz tak serdecznie rozbawioną, krwią nabiegłe jego oczki biegały tak ironicznie, iż Helena nie miała odwagi przyznać się do stanu swej duszy.
— Cóż znowu — wyrzekła — cóż znowu!...
— Tem lepiej, tem lepiej! — śmiał się Szerkowski. — Ezoteryzm jest dobry, ale do pewnych granic. Potrzebny on jest teraz w poezyi, bo to jej nadaję pewien odcień melancholii i tęsknoty „au dela“. Posłuchaj tylko pani tej strofki jednego z przeklętych poetów, tych, którymi pan Hohe-Tański tak poniewiera i którym tak urąga.
I oparłszy się o krzesło, słodkim, harmonijnym głosem deklamować zaczął:

La lune s’attristait. Des seraphins en pleurs
Rêvant, l’archet aux doigts, dans le calme des fleurs
Vaporeuses, tiraient de mourantes violes
De blancs sanglots glissants sur l’azur des corolles.

Umilkł na chwilę.
Helena z rozkoszą wsłuchiwała się w harmonię tych słów.
— Niech pan powtórzy raz jeszcze! — prosiła.
Lecz w tej chwili Samana gwałtownie pięścią w stół uderzył.
— Maryśka! — zawołał.
Drzwi od kuchni się otworzyły. Sługa w różowym kaftaniku wpadła z impetem bomby.
— A czego?
— Daj mi jeszcze rumianku!...
— O jej!...
Porwała za filiżankę i uciekła.
Helena posmutniała.
Czar prysł.
Zbliżyła się do Samany i położyła przed nim zwitek papierów.
— Oto pański Kryszna...
Zwróciła się ku Szerkowskiemu:
— Czyje to wiersze? — spytała.
— Stefana Mallarmé!
— A, to... symbolista?...
— Nie, to harmonista!
— Harmonista?...
— Tak, gdyż uważa głównie na harmonię słów, na harmonię słów i harmonię obrazów, słowami temi wywołanych...
Helena zastanowiła się chwilę.
— W takim razie — to prawdziwa poezya — wyrzekła powoli.
— Nie — odparł Szerkowski — gdyż pan Hohe-Tański jej nie lubi i jest z niej niezadowolony.
Helena skrzywiła się ironicznie.
— Jedna więcej pochwała na korzyść tej poezyi. Czy nie mógłbyś mi pan pożyczyć utworów Mallarmégo?
— Chętnie... ale trzeba zacząć od Baudelaire’a.
— Znam go... wolałabym odrazu przejść do was, do dekadentów.
— Dobrze, dam pani Corbiére’a, Villiers de l’Isle Adama, Mallarmégo... Rimbauda... Verlaine’a. Ostrzegam jednak panią, że owa harmonia jest często przerwana zgrzytem... Jeżeli pani nie znosi pociągnięcia palcem po szybie — niech pani ich nie czyta.
Lecz Helena przerwała mu gwałtownie:
— Panie drogi, ów pisk dręczonego szkła — to muzyka codzienna. Czyż kiedykolwiek możemy rozpływać się w błękitnej sferze, bez dojrzenia plam, które nas drażnią boleśnie...
— Boleśnie? podjął Szerkowski — boleśnie? Dlaczego?... Poco suggestyonować sobie tę myśl, że coś sprawia nam boleść. Należy we wszystkiem wynaleźć zabawną i komiczną stronę. Bawić się i śmiać z czarnych stron życia do upadłego...
— Powrót do pesymizmu?
— Bynajmniej — pesymizm rozgorycza, podczas gdy ten stan, który ludzie przezwali dekadentyzmem, bawi... Pesymizm doprowadza do znienawidzenia życia i ludzi, dekadentyzm do pogardy i czasami litości. To wielka różnica!
Helena zamyśliła się.
— Tak... rzeczywiście, to różnica! — wyrzekła po chwili.
Spojrzała na Szerkowskiego i na ustach jego dostrzegła, odcień zwykłego mu uśmiechu.
Mimowoli, wzrok jej przeniósł się na drewnianą twarz Buddhy.
Porównała obadwa uśmiechy.
Skrzywienie ust człowieka miało lekki, ledwo dostrzegalny odcień cierpienia.
Uśmiech wtajemniczonego był łagodnym, pobłażliwym uśmiechem.
— Czy pan, przyjmując na siebie formę dekadenta, czujesz się... szczęśliwym? — spytała, patrząc w twarz Szerkowskiego.
— Najzupełniej! — odparł zapytany. — Nie uwierzy pani, jak wszystko jest w życiu śmieszne i jak wybornie bawić się można, umiejąc właśnie podpatrywać te śmieszne strony. Niech pani weźmie choćby śmierć tego zbzikowanego Narcyza Siennickiego.
Helena nagle pobladła. Ile razy mówiono wobec niej o samobójstwie Siennickiego, krew jej zbiegała do serca.
— Zabił się — ciągnął dalej Szerkowski — ale zabił się w pocieszny sposób. Wynajmuje pokój za dwadzieścia rubli miesięcznie i w głupiej wyobraźni warszawskiego filistra, nie widzi nic godniejszego i bardziej... wyrafinowanego, jak nawieszać od sufitu do dołu kilka sztuk muślinu. Bardzo pięknie — lecz niech pani przedstawi sobie teraz tę całą przedśmiertną kuchnię: tych cuchnących tapicerów, wbijających gwoździki i popijających piwo! Gdy ta krynolina już jest gotowa, Siennicki kładzie na grzbiet... frak, jak szlagon idący z pierwszą wizytą, wchodzi do pokoju za dwadzieścia rubli na miesiąc i zabija się, padając nosem na kwiaty, których druty podrapały mu policzki i nos do krwi. Kosztowało go to ze siedemdziesiąt rubli i zdobył niemi palmę śmieszności pomiędzy filisterskiemi a pozującemi na wykwint samobójstwami.
Helena zaczęła oddychać swobodniej.
Umysł jej z całą swą nadzwyczajną wrażliwością zaczął śledzić przebieg tej przedśmiertnej akcyi, tych czeladników tapicerskich w wykrzywionych butach, te butelki z piwem zalegające podłogę. Mimowoli, widziała teraz trupa Siennickiego w śmiesznej pozie, nosem na ziemi, z połami fraka roztwartemi, jak rozczapierzone łapy zabitego kreta. Groza, która krążyła nad tą śmiercią i która sprawiła jej wiele niepokoju, opadać zaczęła, jak ptak, któremu podcięto nagle skrzydła. Uczuła, iż Szerkowski otwiera nagle przed nią lufcik olbrzymiej klatki, w której uwięzioną oddawna była. Nerwowość, ezoteryzm, spirytyzm, były prętami tego więzienia. Chciała znów powrócić do życia, lecz powrócić uzbrojona w pancerz, który dozwoliłby jej nareszcie być szczęśliwą.
Szerkowski zapewniał, że jest szczęśliwym, Helena od tak dawna nie spotkała istoty szczęśliwej, przyjmującej nędzne strony życia z uśmiechem i radością człowieka potrzebującego strawy dla swych ironicznych spostrzeżeń, iż mimowoli przylgnęła do zgorączkowanej istoty dekadenta.
— Kiedy mi pan przyślę swych przeklętych poetów? — spytała, pragnąc zawiązać jakikolwiek węzeł pomiędzy sobą i tym człowiekiem.
— Dziś, jutro... skoro tego cierpiącego anachoretę do siebie przeprowadzę...
— Do siebie?
— Tak... Żwan wyjeżdża dziś wieczór a ponieważ Samana idzie do Indyj, więc...
Helena przerwała mu szybko:
— Pan Żwan wyjeżdża?
— Do Madrytu! Chce się z bliska przyjrzeć owej sławnej Hiszpance zręczniejszej od Slade’a i Bławatskiej... Podobno mięśnie pukające w jej łydce są wydoskonalone w taki sposób, iż mogą odegrać sycylianę z „Cavalerii rusticany“... Żwan chce to sprawdzić na miejscu.
Helena uczuła się silnie dotkniętą w swej miłości własnej.
Widocznie Żwan zwątpił w możność uczynienia z niej medium, lub edukacya owa wydała mu się zbyt trudną i długą. Wolał jechać tam, gdzie wszystko było już gotowe i dostatecznie wytrenowane.
Nagle Samana zdawał się budzić ze swej apatyi.
— Żwan — zaczął bełkotać szybko — Żwan... prosił... aby pani na niego zaczekała... Ma coś do powiedzenia.
Lecz Helena skrzywiła się ironicznie.
— Niemam czasu — odparła — niemam chęci i czasu do tracenia... pan Żwan może do mnie z Madrytu napisać.
Zwróciła się ku Szerkowskiemu.
— Oto mój adres — wyrzekła i podyktowała ulicę i numer domu, którą dziennikarz nabazgrał w brudnym i zatłuszczonym notatniku.
Zabierała się do odejścia, szukając jeszcze jakich kilku słów uprzejmych.
— Gdybyś mi pan sam te książki przyniósł — wyrzekła wreszcie — sprawiłbyś mi pan tem wielką przyjemność.
Szerkowski śmiać się zaczął.
— Średnią, średnią — zawołał — prawda, iż mam chwilami porywy Serafina, strąconego z nieba rozkoszy, lecz palę zły tytoń i nie noszę kaloszy. Z tem wszystkiem widzę, iż ma pani ochotę jak Prometeusz poddać wątrobę pod dziób sępa dekadencyi i, nie wiedząc jak wejść na tę goryczą nabijaną ścieżkę, zaprasza mnie pani do siebie... Ale to niepotrzebne! Pani już jesteś od dawien dawna dekadentką, gdyż umysł pani i cała istota skacze bezustannie z wyżyn na niziny i znów z nizin ku szczytom się wspina... Dowodzi to... Nie powiem, pani sama dojdzie do pewnych z tego wniosków... Ponieważ jednak chce pani przetańczyć poloneza „odbijanego“, ze wszelkiemi dziwacznemi nazwami, któremi ludzie stroją stan swoich dusz — służę pani!... Wąsa nie podkręcę, bo jest nieszczególny, ręki pani nie podam faktycznie, bo rękawiczek nie noszę, ale za to nogami poszuram w koło pani z ironią najwyższą i będziemy rozmawiać jak dwoje „inteligentników“ warszawskich jeżdżących tramwajami i jedzących cielęcinę na fajansowych talerzach a pozujących na dekadentów rzymskich lub bizantyjskich w purpurze szat Cezarów bramowanej złotem!...
Porwał pod pachę jasiek Samany leżący na ziemi i popiersie Buddhy za głowę.
— Chodź, świetlany dewasie — zawołał — wstąpimy do apteki i kupimy miętowych kropel, dla wypędzenia z twych wnętrzności bandy złośliwych rakszasów, które cię tak dręczą...
Samana powstał, mrucząc i, z roztargnieniem zapiąwszy palto, zaczął iść za Szerkowskim w stronę przedpokoju.
— Buty ci dam do podzelowania — prawił dalej Szerkowski — bo oto nogi ci z nich wyłażą a ani Rama, ani Ozirys ci nowych nie da. Teozofia niewątpliwie uskrzydla ducha i zbliża nas do udoskonalenia... ale... buciczki na nóżkach mieć trzeba, bo dreptać po śniegu boso źle i niezdrowo!
Helena szła powoli za nimi i nie mogła wstrzymać się od śmiechu, widząc skurczoną postać buddhysty wlokącego się w ślad za niosącym poduszkę Szerkowskim.
Śmiech ten jej jednak nie sprawiał serdecznej wesołości.
W głębi jej istoty była część jakaś, która się nie śmiała, która pozostawała smutna i znękana, widząc tę przewagę małych drobiazgów troski życiowej, nad aspiracyami wyższemi, które bezwarunkowo w Samanie tak potężnie i pięknie się rozwijały.
Niedyspozycya żołądkowa, dziurawe buty, brak dachu nad głową — sprowadzały z krain ezoteryzmu na ziemię i to w brutalny i mściwy sposób...
Sponiewierana materya mściła się jak złe i ślepe zwierzę. Ci, którzy ją chcieli sprowadzić na ostatni plan, którzy nią poniewierali, drwili z niej, nazywali „błotem“, „bagnem zmysłów“ — zmuszeni byli cierpieć podwójnie. Cierpieć fizycznie i cierpieć moralnie, widząc się pokonanymi przez „błoto“ i „bagno zmysłowe“.
Samana, chory na żołądek, z dziurawemi butami, w które nabierał się śnieg i woda, nie był zdolny do wejścia w nieskończone królestwo ducha...
Marzył teraz o ciepłych okładach, kroplach opium i silnych a dobrze umocowanych zelówkach.



V.

Z szumem przed kamienicę zamieszkaną przez Helenę zajechały sanki.
Pochodziły one z kantoru wynajmu powozów, lecz prezentowały się dobrze. Konie trzymały się nieźle pod przykryciem szafirowej siatki. Woźnica, odziany w ciemno granatowe futro, wiózł dobrze i nie dotykał prawie bata.
Ze drzwi sieni wyszła Helena ubrana w ciemny kostium i długie boa z czarnych skunksów, zwieszające się jej z szyi.
Zapinała rękawiczki i naciągała zmarszczoną pod brodą woalkę czarną w duże sznelowe szare rzuty.
Po za nią ukazał się Świeżawski, okryty dostatnio, w lśniącym cylindrze na wpół łysej już głowie.
— Podwieziesz mnie? — zapytał.
— Chętnie! — odparła Helena.
Wsiedli oboje do sanek.
Przez lufcik wyglądała Magdalena.
— Na Nowy Świat — rzuciła Helena — wszak tam jedziesz, prawda?
Świeżawski uśmiechnął się, zamiast odpowiedzi.
— Możesz mi odpowiedzieć — zaczęła znów Helena, uśmiechając się wesoło — zdaje mi się, iż „przedemną“ nie potrzebujesz mieć sekretów...
Roześmieli się oboje.
Sanki, dzwoniąc wesoło, staczały się po podwyższeniu Leszna.
Ośnieżone maluchne mosty migały dokoła, jak wjazdy do miniaturowej fortecy.
— Czy dziś przyślesz po meble? — spytała znów Helena.
— Prawdopodobnie.
— Dam ci z mego pokoju ten żółty fotelik, który mi niepotrzebnie zabiera miejsce... Ty zaś.
— Ja... — przerwał Świeżawski — ja dam ci porękawiczne, jeśli Hegiel dom kupi.
Helena skrzywiła się i wzruszyła ramionami.
— Mój drogi, nie graj przynajmniej komedyi. Wiem, że mnie oszukałeś i wyprowadziłeś w pole, z tą całą sumą na kamienicy i tam dalej... Teraz chcesz sprzedać Heglowi kamienicę razem z moją sumą... to znaczy, że ja niemam nic, bo ty i Hegiel trzymacie się dobrze za ręce.
Świeżawski zaczął się irytować.
— Przepraszam... natychmiast po sprzedaży, położę „zaprzeczenie“ — tak że Hegiel dalej sprzedawać kamienicy nie będzie miał prawa!
Helena wydęła usta.
— Musi być i w tem jakiś szwindel — wyrzekła — bo dla mego dobra osobistego nie kładłbyś żadnego zaprzeczenia. Zrobisz to jedynie dla jakiegoś zysku... Pod tym względem nie mam najmniejszej iluzyi.
— Czy zaprosiłaś mnie do swych sanek po to, aby mi zrobić scenę?
Helena parsknęła śmiechem.
— Scenę?... Cóż znowu, sceny robią sobie ludzie, którzy się kochają, albo szanują! Od pewnego czasu powinieneś był zauważyć, iż jestem dla ciebie uosobioną słodyczą... Zaprosiłam cię do sanek nie dla zrobienia ci sceny, ale dla zachowania decorum. Prezentujesz się nieźle! Masz nowy cylinder a zresztą na świecie przyjętą jest rzeczą, iż mężatki od czasu do czasu robią acte de présence w towarzystwie drogo nabytego parawanu...
Świeżawski milczał i tylko zagłębił się w miękie poduszki powozu.
— Czy nie uważasz — mówiła dalej Helena — jak stałam się teraz dowcipną?... Co więcej, muszę ci wyznać, iż nie czuję bynajmniej dla ciebie i dla twych czynności dawnej pogardy. Znajduję nawet, że masz szalony spryt do interesów i przyznaję, że doszedłeś do posiadania kamienicy cudownym niemal sposobem.
Ukłoniła się uprzejmie przechodzącemu trotuarem Hohemu.
— Pan Hohe — wyrzekła — trącając męża łokciem — redaktor!... Powinieneś być grzeczniejszym względem niego. Jego zatargi krytyczne i prywatne z Baczkiewiczówną nie powinny cię obchodzić. Możesz być spokojnym i wierzyć mi na słowo!... Hohe był tylko przyjacielem Baczkiewiczównej.
Świeżawski milczał ciągle.
— Mówiliśmy zatem — ciągnęła dalej Helena — że podziwiam twój spryt i zamiłowanie własności. Beatus qui tenet!... Ty obecnie posiadasz... i to z niczego!... Pomyśl!...
Westchnęła i dodała:
— Jak to Bóg wynagradza na tym świecie uczciwą pracę i pobożność ludzką!
Sanki wjechały teraz na plac teatralny, biały od śniegu, pocentkowany na czarno od ludzi. Przejeżdżając koło teatru, myśl Heleny powróciła znów do owej Baczkiewiczównej.
— Gdyby nawet — zaczęła znowu — Hohe był kochankiem Baczkiewiczównej, cóż to ciebie obchodzi? Zazdrość to rzecz zła i niemodna!... Qu’importe les trahisons, des lèvres que nous baisons, si ses lèvres sont jolies!... Rozumiem, że pragniesz mieć na wyłączne swe posiadanie kamienicę i nie chcesz pisać w hypotece „dom małżonków Świeżawskich“... ale miłość kobiety... inkluzywizm!... szaleństwo!... burżuazyjne pojęcia... niezgodne z rycerskiemi donżuanizmami... i artystycznemi dystylacyami miłości...
I przez zaciśnięte zęby znów nucić zaczęła:

Qu’importe les trahisons,
De lèvres que nous baisons...

Świeżawski uznał za stosowne odburknąć:
— Ja tam nie jestem artystą dystylatorem i mam właśnie owe burżuazyjne pragnienie inkluzywizmu.
— Bardzo niesłuszne — odparła Helena — skoro Baczkiewiczówna jest kochanką „takiego Hohego“, musi to czynić dla karyery... Powinieneś ją usprawiedliwić, zrozumieć i nie mieć jej tego za złe.
Rozmawiali w ten sposób spokojnie, jak dwoje ludzi zupełnie obcych, niezwiązanych niczem, nieżyczących sobie ani źle, ani dobrze i dających sobie rady w chwili przypadkowego spotkania i wejścia rozmowy na bardziej poufałe tory.
— Jeżeli ci to mówię — ciągnęła dalej Helena — to jedynie w twoim własnym interesie... Od kilku dni jesteś chmurny, kwaśny i wczoraj Szerkowski pytał mnie po herbacie — czy Drechner nie umarł, lub czy Towarzystwo kredytowe nie odmówiło ci pożyczki ze względu na dęte cegły, jakie są główną podstawą solidności twych kamienic...
— Szerkowski jest głupiec i pijak...
— Cóż znowu!... to najrozumniejszy i najtrzeźwiejszy człowiek pod słońcem. Jemu przecież zawdzięczamy wyprowadzenie nas z tej jaskini łez i rozpaczy, w której (niczem Lamartine!) byliśmy pogrzebani.
— To ty, nie ja...
— Być może!... lecz ja przez uprzejmość i przyzwoitość małżeńską używam liczby mnogiej. Nie trzeba bowiem zapominać zanadto, że jesteśmy...
Zawiesiła głos i dodała, parskając śmiechem:
— Małżeństwem!...
Śmiała się tak serdecznie, iż Świeżawski śmiać się również zaczął.
— Ach... małżeństwem! — powtórzył.
— Właśnie, małżeństwem — odparła Helena — teraz tylko jesteśmy rozsądni, nie zatruwamy sobie życia i idziemy jedno do Sasa, drugie do lasa... Wobec ludzi mamy „twarz marmurową“, lecz wszyscy wiedzą, iż związek nasz jest dobrowolnem połączeniem się dwojga osobników obdarzonych własną wolą i nienawidzących się wzajemnie. Jesteśmy prawdziwe małżeństwo Fin-de-siècle... nic więcej!...
Rzuciła te ostatnie słowa z nadzwyczajną niedbałością, zanurzając brodę w czarny puch boa.
Miała w tej chwili wygląd dużej czarnej papugi skrzeczącej słowa, które posłyszała w przelocie.
— Wolność zupełna... voila! — dodała.
Sanki stanęły.
— Otóż i Nowy Świat! — wyrzekła Helena. — Wysiądź, bo ja dalej pojadę.
Świeżawski wysiadł powoli z sanek. Helena zebrała dokoła siebie fałdy sukni i otuliła się niedźwiedzią skórą.
— O której będziesz w domu? — spytał Świeżawski.
— Niewiem... niewiem — odrzuciła Helena — nie krępuj się... proszę cię!
Świeżawski wyciągnął rękę.
— Do widzenia!
Lecz ona udała, że tej wyciągniętej dłoni nie widzi.
— Do widzenia! — odparła, nie podając mu ręki.
Sanki ruszyły.
Skoro Helena znalazła się sama, uśmiech zniknął z jej ust ukarminowanych.
Kąciki jej ust opadły, postarzała się w jednej chwili o lat dziesięć i siedziała tak długo, zdając się nie widzieć przechodniów, którzy, odwracali za nią głowy, olśnieni brzękiem dzwonków, białością koni i tą wyprostowaną kobiecą postacią, chmurną, ironiczną i jakiejś dziwacznej pogardy pełną.

∗                    ∗

Od dwóch przeszło miesięcy Helena tonęła w rozkoszy ironii i symboliczno dekadenckich wierszy.
Ten wykwint analizy i harmonii, to zaledwie dotykanie strun wrażeniowych i równoczesne prawie pogrążanie całej istoty moralnej w rozpaczliwem zniechęceniu — zaczynało działać na nią w podobny sposób, jak działały dawniej odrętwiające pocałunki Siennickiego. Na stopień swego mistrza, wyniosła Helena Szerkowskiego, boć tak fatalnie słabą i chwiejną była jej natura, że bez jakiegoś motoru maszyna jej duchowa iść już naprzód nie mogła i nie chciała.
I były to teraz dla Heleny olśniewające chwile wielkiej błogości, gdy z zamkniętemi oczyma duszy mówiła sobie: „na wolę fali!“
Płynęła tak myślą po przestworzach dziwnie smutnych i wystygłych, na których całe skorupy błota pokrywały stada białych lilij i nawzajem dywany lilij czystych kryły ciałami swemi, wonnemi i gładkiemi jak łono kobiety, przepaście bagniste, w których gniły trupy moralności i uczciwości ludzkiej. I Helena widziała teraz dokładnie, że te lilie rosnące pod skorupą błota — to uczciwe uczucia serc ludzkich, oplute przez świat błotem jego własnej fabrykacyi, wiedziała również, iż te pozorne lilie tak olśniewające cnotliwością swoją — to burżuazyjna obłuda okrywająca płaszczem dewocyi, tradycyi i egoizmu — wrzody raka toczącego niższe warstwy społeczeństwa. Widziała to wszystko, lecz zamykała oczy, mówiąc swej duszy: „co nam do tego!“ I kołysała się zwolna, rozmiłowując się powoli w tej odległej kontemplacyi niesprawiedliwej sprawiedliwości ludzkiej.
Szerkowski przyszedł do niej i ukazał jej o wiele więcej nędz i fałszów ludzkich, niż kiedykolwiek spodziewać się mogła. Lecz ta ludzkość zaczęła wołać ku Helenie słowami królowej Saby Flauberta:
— Śmiej się, piękny pustelniku! Śmiej się... jestem bardzo wesoła... zobaczysz... Gram na lirze, tańczę jak pszczoła i umiem tysiące historyj, jedną zabawniejszą od drugiej!...
Helena, pogrążona w żałobie i młodością swoją spragniona śmiechu, historyj tych słuchać zaczęła chętnie.
Lecz były one „zabawne“ i teraz tragedya każda przemieniała się dla Heleny w błazeńską szatę, pełną dzwonków i tonów piszczałki.
Nie było dla niej teraz rzeczy sentymentu. Istniały jedynie chichoty umierających Hamletów. Jeden Hamlet mniej, jeden Narcyz mniej, jedna Graziella płynąca duchem po nad falami morza... Księżyc teraz wydawał się jej spuchniętą dynią a ezoteryzm bajką. Co jednak było najfatalniejszego, to owo uczucie „powierzchownej“ ulgi, zabawy i śmiechu. Samana, idący przed nią z podartemi butami i popsutym sałatą żołądkiem, bawił ją i sprawiał jej zarazem ból dotkliwy.
W ręku jej pozostał jedynie katechizm Buddhy. W pierwszych chwilach zaczęła wczytywać się w niego i tak zastał ją Szerkowski, który przyniósł jej małą książeczkę noszącą tytuł „Les poètes maudits“.
Helena nawzajem pożyczyła mu katechizmu Buddhy, będąc pod wrażeniem wielkiej „prawości“ tej małej książeczki, w której owa prawość była punktem wyjścia i finalną apoteozą wygłoszonych zasad. Lecz Szerkowski nazajutrz oddał ów „katechizm“, wzruszając ramionami.
— Dlaczego? — spytała Helena.
— Wszystko to są chytre wymysły egoistów! — wyrzekł zwijając bez ceremonii papieros pożółkłemi od tytoniu palcami.
— Oto — mówił dalej — i taki pan buddhysta chce osiągnąć wszelkie rozkosze przeciętnego filistra. Jeżeli nie zabija, lub nie kradnie, to dlatego, aby był „dobrze uważany“ przez innych ludzi a nie dlatego, że to źle i że to uczyni krzywdę innym.
Helena podniosła głowę i spojrzała uważnie w zakrwawione źrenice Szerkowskiego.
— Więc pan w nic nie wierzy? — spytała.
— W nic, niestety!
— Jest pan jednak uczciwym człowiekiem...
Z ust Szerkowskiego znikł zwykły ironiczny uśmiech.
— Jestem uczciwym człowiekiem — wyrzekł po chwili — nie zabijam, nie kradnę, nie ranię, nie uwodzę, nie kłamię... Jestem biednym, bardzo biednym; mam jedną kurtkę, zajmuję się teraz reporterką, bo poezya to niepopłatny produkt... ale nie splamiłem się nigdy złym czynem... Podzielę się z większym od siebie nędzarzem chętnie... lecz nie czynię tego nigdy w ubocznych celach. Nie spodziewam się nic, nie oczekuję niczego. Położę się do trumny jak dziecko w wigilię swych imienin, oczekujące niespodzianki. Dostanę piękny prezent i powrócę do świata idei według Platona; czasby mi już zmienić tę zszarzaną na łokciach kurtkę i spalone alkoholem ciało!... Zostanę zwierzęciem, ha, to trudno!... Będę niem — utonę w morzu nicości — niechże i tak będzie, lecz jedno mi zarzucone być nie może, to to, iż w życiu mojem czyniłem dobrze, dla pozyskania stokroć większego dobra... Voila!...
Poszarpał w strzępy papierosa i rozrzucił tytoń dokoła dywana.
Przez chwilę siedział milczący i smutny, lecz nagle porwał się i ze zwykłą sobie ironią dodał.
— Ale nie przesadzajmy!... Prawdopodobnie i w mojem postępowaniu jest szkaradny czynnik egoizmu. Jeżeli nie postępuję źle, to dlatego, że mnie zło od siebie odtrąca, odpycha... Zły czyn sprawiłby mi przymus, przykrość... Widzi więc pani, że i ja jestem egoistą.
Helena nie odpowiedziała nic na te słowa, lecz czuła się nawskroś wstrząśniętą.
Przedewszystkiem, pociągnęła ją pewna cygańska artystyczna strona tego przeobrażenia. W głębi była ona zbyt mało artystką prawdziwą i zawsze i wszędzie burżuazka przeważała w jej usposobieniu. Rzuciła się więc znów na cechy łatwiejsze, zewnętrzne i te przesadzać zaczęła. Ironię swoją, drwiny — posuwała do pewnego stopnia cynizmu a nie mając dokoła siebie odpowiedniego pola do rozwijania swego nowego przeobrażenia, zwróciła się ku mężowi, o którego istnieniu najzupełniej podczas swych ezoterycznych dążeń zapomniała. Zamiast dawnych scen i obelg, zaczęła oblewać go deszczem siekającej, lecz napozór uprzejmej ironii. Wmawiała w siebie i w niego, iż czyny jego są objawami sprytu i wynikają z tysiąca przyczyn popychających go w tym kierunku. Gdyby jednak ktokolwiek kazał jej wyliczyć owe przyczyny, znalazłaby się w niemałym kłopocie.
Odnowiła po trosze dawne stosunki z niektóremi przyjaciółkami i zadziwiła je teraz swoją dezinwolturą, z jaką grała swój fin-de-siècle’izm, jak według panującej mody, swą dekadencyę nazywała. Wszystko bowiem teraz było fin-de-siècle! Poezye, sługi, czesanie włosów, obłuda, kłamstwo, dewocye, perfumy, mania chudnięcia, flirty (trywialna odmiana kokieteryi), psy, histeryczne ataki, ogłaszanie najzupełniejszego braku zazdrości, wystygnięcia serca, zaniku zmysłów — słowem wszystkie objawy moralne i materyalne, podciągane były pod nazwę... fin-de-siècle’u.
— Ja i mój mąż jesteśmy prawdziwi fin-de-siècle’iści!...
— Co pan chcesz... serce we mnie zamarło — jestem fin-de-siècle’istka!...
— Och... na punkcie altruizmu jestem sceptyczką... to fin-de-siècle’izm!...
— Moja Marynia, wyobraźcie sobie, smaruje twarz coldcreamem... Objaw fin-de-siècle’u!...
— Jestem znudzona, zmęczona, nic mnie nie boli, lubię czytać Bourgeta... to prawdziwy fin-de-siècle’ista!...
I tak dalej i tak dalej... Z Paryża (jak myślę) zapożyczone słowo rozpowszechniło się z szaloną szybkością. Głównym jego promotorem była prasa peryodyczna. Wszystko obecnie było w dziennikach i świstkach brukowych fin-de-siècle!... Hohe-Tański górował! Tryumfował teraz w swych krytykach, artykułach, używając bezustannie owego fin-de-siècle’izmu. Skoro nie mógł znaleźć dokładnego określenia, lub nierozumiał ducha jakiego nowego kierunku, opluwszy go naturalnie należycie, mianował ów kierunek wynikiem fin-de-siècle’u. Rozzuchwalał się teraz coraz więcej i szczególniej napadał i dawał pogardliwe odprawy „panu“ Zoli i nieboszczykom jak: Renanowi, Taine’owi i innym. Żydzi i chłopi stanowili teraz dla niego klasę przyczyniającą się do zatracenia coraz więcej obywatelskich uczuć a szlachta błyszczała w jego pismach drogocennym blaskiem wytwornych klejnotów. Dawny jego układny sposób nieużywania słów trywialnych, zmienił się obecnie w aroganckiej bucie na cały różaniec ordynarnych wymysłów i epitetów. Plwał, kopał, szkalował i sam rozsiadał się na tronie swej chwały, mając dokoła trupy pomordowanych symbolistów, materyalistów, neomistyków, dekadentów, realistów rozrzucone w groźnym i malowniczym nieładzie. Z sałaty tej trupiej wykwitał sam z lilią skromności w ręce, z maczugą tradycyi w drugiej. Sam dekadent, bo drwiący i plwający na wszystkie dążenia i objawy ducha ludzkiego, nędzny i samotny, sięgał teraz do prywatnych tajemnic życia i skoro się pojawił jaki utwór o paszkwilowym zacięciu, podawał doń klucz z uśmiechem mnicha otwierającego „pobielone groby“.
Od pewnego czasu, zajął pod swe posiadanie teatralną krytykę i zaczął wysławiać w teatrze szereg komedyj czerpanych z plotek ukutych i podsłuchanych w przedpokojach domów, w których bywał. Nazywał te plotki „komedyami obyczajowemi“ i zręcznie podsuwał grającym artystom myśl ucharakteryzowania się za tę lub ową znaną w mieście osobistość. Wybierał jednak tematy i ludzi, których się nie bał, których nie potrzebował i najczęściej napadał na kobiety i ich tajemnice na światło dzienne wyciągał. Nazywał wtedy te plotki... studyami i gdy ta lub owa czuła się znieważoną — wmawiał w nią, iż uczynił to jedynie dla „zrehabilitowania“ jej opinii w oczach świata.
Lecz dla swych kolegów po piórze był nieubłagany. Jedynie przyjaciołom swym osobistym przyznawał trochę talentu, innych odsądzał od zdolności, podsuwając im nieuczciwe zamiary. Pisał o umyślnem łaskotaniu zmysłów publiczności i potępiał srodze wszelkie powieści, w których kobiety... rodziły dzieci.
— Dzięki Bogu — pisał — społeczeństwo nasze nie upadło jeszcze tak nizko, aby czuć potrzebę podobnie wyuzdanej i rozpustnej literatury.
Zapuszczał powoli brodę, podwoił wysokość obcasów, chodził bardzo wolno i usiłował czynić duże kroki. W teatrze siedział napuszony, krzywiąc się lekko, lub często znów przybierał zagadkowy wyraz sfinksa, bawiąc się w duszy spłoszoną miną autora lub aktorów grających na scenie. Uzyskał wolny wstęp za kulisy i zaglądał czasem na próby, tyranizując aktorki, magnetyzując „naiwne“ powłóczystem spojrzeniem. Maszyniści znali skrzyp jego butów i stuk obcasów, które biły o podłogę pustą sceny, jak końskie kopyta. On szedł pomiędzy stosem sznurów niezwyciężony i zimny, przeszywając pogardliwem spojrzeniem Sosnowiczównę, z którą zerwał, i obrzucając wzgardą Baczkiewiczównę, u której dawniej jadał codziennie obiady. Aktorki po za jego plecami gardziły nim jak rozdeptanym ślimakiem, lecz znalazłszy się w jego obecności drżały, wiedząc, iż prędzej czy później opłacą mu daninę swego ciała, lub uniżoności moralnej, której on teraz przedewszystkiem wymagał. W salonach flirtował po literacku, umiejętnie à la Dorsenne z „Cosmopolis“ Bourgeta, udając, że zbliża się do każdej kobiety celem „analizowania“ jej „ja“. Burżuazki bogate, które przeważnie składały jego otoczenie, przyjmowały go rade i popisywały się przed nim ze swym fin-de-siècle’izmem.
On karcił je łagodnie, strofował, upominał, wmawiał w każdą, iż ma uśmiech Jocondy, doprowadzał, że za wachlarzem naznaczano mu schadzki, które on przyjmował jako jeden jeszcze więcej ciężar do zniesienia. Oglądał się teraz za bogatym ożenkiem i pragnął, aby jego przyszła żona była z „dobrego gniazda“ i miała niezły posażek. Pogardzał bowiem „materyą“ i pozostawiał ją brudnym dekadentom i naturalistom. Z poczwarki-reportera skrobiącego w dziale „wiadomości miejscowe“ wykłuła się ćma dzienna i nocna zarazem, o podwójnych licach, podwójnej moralności, podwójnej barwie skrzydeł. Rozpostarł się na parterze felietonu i często zastępował naczelnego redaktora. Mówiono mu „Tański“ i tytułowano już „redaktorem“ a on, boczkiem, chyłkiem, zmierzał ku zajęciu miejsca szefa w jednym z najpoczytniejszych dzienników. Brakowało mu pieniędzy.
Dlatego oglądał się za ożenkiem.
Tymczasem, oprócz romansów pobocznych, utrzymywał stały stosunek z Żabusią. Nazywał ją także fin-de-siècle’istką. Imponowała mu doskonałością obłudy i kłamstwa, w których była mistrzynią. Oboje zdawali się być ukuci z jednej bryły. Był to konkurs kłamstw i nikczemności. Żabusia potrafiła sprowadzić go do swego domu. Nie czynił tego dawniej nigdy i z zasady nie bywał w domach swych kochanek. Ostrożność mu nakazywała podobne postępowanie. Bał się skandalu, nadejścia męża nie w porę, słowem jednego z tych głupich zdarzeń, które często kończą się tragedyą.
Lecz z Żabusią nie było obawy. Śliska, jak węgorz, sprytna, jak chłop normandzki, wiecznie zdziwiona naiwnie z szeroko otwartem niebem swych oczów, umiała wybornie kierować tym stosunkiem i manewrując pomiędzy Rakiem, Hohem, Drzewieckim i innymi, zastawiając się w razie potrzeby jak parawanami dziadziem, babcią i Nabuchodonozorem, wzbudzała w mistrzu obłudy zachwyt dla swych sprytnych pomysłów.
Helena z pewnem zdziwieniem śledziła teraz dawne swe przyjaciółki.
Oprócz kilku, tak zwanych przez nią „gęsi“, które pozostały wiecznie jako „żony i męczennice“ i nieczytały wykwintów Theurieta, Bourgeta i innych Ohnetów cudzołoztwa — wszystkie te panie należące do małej burżuazyi, przeszły powoli te same co i ona przemiany.
Zmysłowa ciekawość, nerwy, obecnie chęć dekadentyzmu, rozprawianie o analizie duszy, wystygnięcie serdeczne, hypnotyzm, mediumizm — wszystko to było już ścieżkami wydeptanemi przez ich chwiejne i fatalnem wychowaniem ustawione stopy.
Jedynie tylko naturalizm i teozofia pozostały na uboczu.
Naturalizm z powodu swej zdrowotności, teozofia dla niedostępnych często sfer, w których się obracać zwykła.
Zrozumiała to Helena, lecz nie nadużywała swej powagi. Owa próba u Żabusi, zaimponowanie Hohernu wiadomościami pochwytanemi od Samany i które przez pewien czas kołysały ją na swych purpurowych łonach, sprawiła jej pewien rodzaj bólu moralnego a bólu teraz więcej, niż kiedykolwiek, wystrzegała się Helena. Poprzestała więc na rzuceniu niektórych oderwanych frazesów, jakie nadały jej tajemniczą cechę i zaciekawiły inne kobiety. Rozmowy ich przedewszystkiem toczyły się na temat wymarcia w ich duszach wszelkich iskier miłosnych, wszelkich porywów zazdrości, lub objawów temperamentu...
— Gdy byłam w Wiedniu — mówiła jedna — pozwoliłam memu mężowi zwiedzać wszelkie miejsca rozpusty... Ja przez ten czas rozmawiałam całą noc z jednym z jego przyjaciół.
I, zamykając podczernione oczy, dodawała:
— Och!... rozmawiałam, nic więcej.
Dodatek ten był niepotrzebny.
Patrząc na wystygłą i wymarłą postać tej młodej kobiety, można było łatwo wierzyć, że ów flirt słowny, przecięty był co najwyżej uściskiem zimnej, alabastrowo białej dłoni.
— Och!... mogłabym tak przesiedzieć trzy, cztery, pięć nocy... życie całe — mówiła dalej młoda dama — dla mnie mężczyzna nie istnieje... potrzebny mi tylko dla psychologicznego dopełnienia.
— Dla mnie także!
— I dla mnie także! — mówiły inne.
Niektóre chwaliły się, iż zaprzestały najzupełniej być... żonami swych mężów.
— Ten „zwierzęcy“ akt mnie oburza! — wołały. — Tański ma słuszność, nazywając to niskiemi popędami i poniżeniem naszej duchowej istoty!
I tu Helena zabierała głos.
Otwarcie, śmiało i jawnie przyznawała się do swego odosobnienia, w jakiem od lat tylu żyła. To co one dopiero teraz zdołały wywalczyć fortelami, ona wprowadziła w swój program życiowy oddawna.
Świeżawski żył z nią wprawdzie pod jednym dachem, ale nie był jej mężem.
Jedna Żabusia w tym całym klanie rozwijała inne zasady i poglądy.
Ona żyła w jak najlepszej harmonii moralnej i fizycznej ze swym Rakiem.
Na jej słowa powstawał krzyk.
Ta Żabusia była niemożliwą. Któż widział poddawać się tak „panowaniu zwierzęcia“!...
Czasami, w rozmowie potrącono o Borna i Jadwigę. Mówiono o nich, sznurując usta. Jadwiga była zgubiona dla towarzystwa. Uczciwe kobiety nie mogły mówić o niej nawet pomiędzy sobą... Helena próbowała żartować, znaleźć śmieszną stronę w romansie tej akuszerki i naturalisty. Lecz milkła prędko. Dławiło ją w gardle każde w tym przedmiocie wypowiedziane błazeństwo.
Co do Borna, wszystkie te panie zgadzały się na jedno. Książki, która wyszła z pod jego pióra, nie można było położyć w salonie — pomimo, że nawet dla Catulle Mendesa i jego „Zohar“ miejsce się znalazło. Lecz to były rzeczy „artystyczne“, a Born pisał grubym, trywialnym stylem. Były tam wprawdzie sceny „pikantne“, ale należało na nie czekać nieraz całe tomy!... W jego „Paryasach“ nie było do tej chwili ani jednego upadku. Maryśka Olejarek „upada“ dopiero na czterechsetnej stronnicy! Samego Hohego niecierpliwiło takie oczekiwanie. Przynajmniej tak twierdziła Żabusia, przed którą sławny pisarz przyznał się do „przerzucenia“ owej skandalicznej książki.
Przytem — owe bezustanne gadaniny o nadwartości, o wyzysku mięśni i nerwów, o dniu ośmiogodzinnym — o unormowaniu płacy kobiet i dzieci w fabrykach — czy to tematy do powieści?
— Gdy czytam powieść, pragnę oderwać się od rzeczywistości! — mówiła jedna z dam, odziana w orzechowy aksamitny kostium ubrany szenszylami.
Żabusia parskała śmiechem.
— Ja wam powiem co to takiego! — wołała — to się nazywa... socyologia... to objaw dekadentyzmu i naturalizmu!... Tak mi mówił Hohe! Rózia po uszy siedzi w tej logii... Nie jest już blada, ale zielona, tak się w książkach zaczytuje. A jej narzeczony pisze do niej wciąż listy, choć mieszka na tej co i ona ulicy i w listach tych mówi ciągle o owej socyologii...
— To wielka przyjemność pisać i odbierać listy od kogoś... kto... interesuje i ma pewne ciekawe cechy w swoim charakterze! — podjęła dama w orzechowym aksamitnym kostyumie.
— Zapewne! — odparła druga dama w fioletowym morowym kolecie, na którym dzwoniła siatka lśniącego dżetu — zapewne... ale jakże mało mężczyzn pisze ciekawie i wie jak trzeba pisać do kobiety. Mam kilkanaście listów jednego z moich znajomych. Są to bez zaprzeczenia ciekawe analizy jego ja — ale często nie odpowiadają stanowi mej duszy i czytając je, czuję się niemile podrażnioną. List — to obraz. Powinien być tak napisany, aby sprawiał spokojne i kojące wrażenie...
— Dozwalam jeszcze suggiestywne — przerwała dama w orzechowym kostyumie. — Lubię listy, które na mnie działają suggiestywnie, które mi podsuwają miliony myśli... Wagner i Bourget działają na mnie w ten sposób.
— Och!... Wagner! — zaskrzeczała Żabusia — mnie Wagner ogłupia...
Dama w orzechowym aksamicie zmierzyła matkę Nabuchodonozora pogardliwym wzrokiem.
— Moja droga — wycedziła przez zęby — na to, aby zrozumieć suggiestyę tego rodzaju, trzeba przejść specyalną „filozoficzną edukacyę“. Tobie właśnie brak takiej filozoficznej edukacyi...
Tu najczęściej Helena żegnała się z damami w orzechowym aksamicie i w fioletowych koletach i uciekała, dusząc się ze śmiechu. Pozornie wyznawała jedne i te same zasady i miała wiele z temi damami podobieństwa. W gruncie jednak przedstawiały się jej te kobiety jak zbiór kwok, z których każda wetknęła sobie w czubek głowy pawie piórko. Wracając do domu, Helena powtarzała sobie ich słowa, miny, grymasy i analizowała je ze skrupulatną dokładnością i okrucieństwem biegłego analizatora.
Mieniły się być „dekadentkami“, nie wiedząc właściwie co to słowo oznacza. Żyły przy schyłku wieku, więc przyjęły nazwę „fin-de-siècle’istek“ i gwałtem starały się nagromadzać znamienne cechy przechodzącego stulecia. Lecz poprzednie schyłki owych setek lat zaznaczały się wybitnie, choćby purpurową łuną jutrzenki francuskiej rewolucyi. Ten zaś wiek, uczyniwszy potężny i znamienny krok naprzód, był dalszem dziełem tego porannego brzasku. Lecz one jedynie tylko łatwe, powierzchowne i nędzne objawy chwytały i nakładały na swe plecy razem z koletami i sukniami „Empire“ lub genre „Directoire“. Odwracały się od tej purpurowej fali, która sto lat biegła, unosząc ze sobą stare przesądy, różnicę kast i groziła możnością zabicia mary głodu, nędzy, wyzysku i niesprawiedliwości. Szły jednak mimo to „fin-de-siècle’istki“, sięgając po cynamonem trywialnej analizy zaprawne dzieła Bourgeta, lubując się w kłamliwych bajkach Lotiego, czytając cukrowe i optymistyczno różowe powieści, które im przeważna część pisarzy polskich, w zamiarze schlebiania gustowi czytającej publiczności podsuwała. Od czasu do czasu spełniały jaki czyn filantropijny „dla odczepienia się“ — i żyły dalej z tem przekonaniem, że tak, jak jest — jest dobrze, że w rozdziale pracy i zysku niema niesprawiedliwości, i że wiecznie być muszą ci, którzy umierają z przejedzenia i ci którzy giną z głodu.
Helena zaczynała teraz pojmować, że jest źle — lecz tak goryczą zaprawne było teraz jej usposobienie, iż obracała w drwiny wszystkie usiłowania, czynione w kierunku radykalnej poprawy, zmiany ustroju społecznego. Czepiała się rzeczy błahych i powierzchownych. Pytała, kto będzie czyścił buciki, lub tym podobne spełniać posługi, jeśli wszystkim przyznają równe prawa... Nie słuchając odpowiedzi, wzruszała ramionami i machała ręką.
— A zresztą co mnie to obchodzi! — śmiała się — klasy pasożytów, klasy wyzyskiwanych, kollektywizm, produkcya... co mnie to obchodzi...
Prawdą zaś było istotną, iż ten stan obecny nużył ją i dręczył. Miała chwile, w których chciała usiąść i zawodzić jak podolska baba. Broniła się jednak tym przystępom czułości. Podrażnienie gruczołów łzawych — mówiła, wpijając paznogcie w ciało. Szła do gabinetu męża i jeśli znalazła Drechnera, wdawała się z nim w rozmowę — drwiąc nielitościwie z jego zabiegów o pozyskanie kilku kopiejek na rublu, a czasem na setce rubli.
W gabinecie tym było teraz bardzo pusto, gdyż Świeżawski wyniósł swe meble i ustawił je w jednem z mieszkań nowobudującego się domu pod pozorem lepszego doglądania robót. Lecz Helena, śmiejąc się, powiedziała mu wręcz, iż wywodzi ją w pole i chce zachować dla siebie kawalerskie pied-à-terre.
Od czasu do czasu brała powóz i jeździła po mieście, zdjęta nagle potrzebą ciągłego przebywania pomiędzy ludźmi, ale nie z ludźmi. Chciała widzieć dokoła siebie mrowisko ruchu i zabiegów codziennych, któremi gardziła, lecz nie chciała przyjmować najmniejszego udziału. Zapragnęła być jedynie „widzem“ szalonego targania się społeczeństwa w więzach obłudy, nikczemności, próżności, zmysłów, nerwów, nędzy fizycznej i materyalnej — widzem bezczynnym i neutralnie usposobionym.
Lecz owe rozkosze patrzenia — nędzne były i małe. Dokoła niej snuło się życie codzienne małe, szare i jednostajne. Od walk i nędz proletaryatu odwracała głowę. Zajmowały ją jedynie wypadki wykwintniejsze, bardziej skomplikowane, pokryte lakierem cywilizacyi i światowej obłudy. Nędzarz, goniący za kawałkiem chleba nie ciągnął jej ku sobie, steeple chasse cudzołoztwa duszy lub wyścigi do jakiegoś wyższego celu, do osiągnięcia sławy, zaszczytów, ludzkiej pochwały, reklamy — bawiły ją stokroć razy więcej. Szerkowski dopomagał jej, wskazując ścieżki, któremi chude wierzchowce tych pań i panów — wierzchowce dusz, gnanych szpicrutą próżności — biegły, skacząc przez karkołomne przeszkody. Proletaryat pędził po codzienny chleb, szmatę do okrycia nagości ciała i trochę opału. Gdy nędzny ten koń padł — bryzgał dokoła potem i krwią. Nie należało mówić o tem głośno, a zwłaszcza nie należało brać upadku tego za temat do powieści. Było to bowiem bagno, którego się nie porusza. Natomiast te inne wyścigi były to sprawy palące, społeczne i obyczajowe — należało jedynie patrzeć na nie, włożywszy różowe okulary. Lecz Helena okulary te stłukła i patrzyła szeroko otwartemi oczami, usiłując na usta wywołać śmiech. Chciała naśladować w śmiechu tym Szerkowskiego, lecz zapomniała o jednej ważnej rzeczy.
Szerkowski stał na boku i patrzył na ludzi, którzy nic z nim wspólnego nie mieli. Żył otwarcie, jawnie, bez cienia obłudy, pijąc często i uchodząc za człowieka „wykolejonego“.
Ona zaś, Helena, widziała w tych migających sylwetkach swe własne rozmaite fazy, ową pogoń za błyszczeniem, za niezwyczajnością, za zadowoleniem zmysłowych zachcianek...
Jak w zwierciadle widziała teraz swą własną postać, nawet tę, którą teraz miała na sobie — tę postać „widza“ i oczy jej olśniewał blask fałszywego szychu, sztucznego światła i kłamanego blasku.
Ogarniał ją niepokój a chwilami groza. To wejście w samą siebie, ta analiza gruntowna i drwiąca swych czynów, pragnień, całego życia, spędzonego na jakiemś tułaniu się ćmy, bijącej z rozpaczą o szkło szyb altany, wprawiała ją w stan poprzednio jej zupełnie nieznany.
Nazywano ją fin-de-siècle’istką, dekadentką... ona sama wiedziała, że te nazwy były to głucho brzmiące dźwięki...
Nic więcej — tylko dźwięki!...



VI.

Wszedłszy do saloniku Żwana, Helena cofnęła się zdziwiona.
Z krzesła koło stołu podniósł się Born.
— Pan tu? — spytała.
— Tak!... ja — odpowiedział Born. — Pani zapewne po poradę... Czy pani chora?
— Nie! — odparła Helena — nie jestem chora.
Milczała przez chwilę, poczem składając na fotelu swą wiosenną popielatą parasolkę, spytała:
— Gdzie Żwan?
— Ma kilku bardzo ważnych pacyentów do odwiedzenia. Powróci za chwilę. Tak mi mówiła służąca... Czy i pani na niego zaczeka?
— Tak... zaczekam!...
Helena podeszła ku oknu i zaczęła udawać, że wygląda na ulicę. Była bardzo zmieszana. Od owej chwili w cukierni — niewidziała Borna a uczucie jej dla niego przeszło obecnie przez tyle faz różnorodnych, iż niewiedziała sama jaka nuta jest w niej dominującą. Nie dawniej jak wczoraj, sondując stan swego serca, drwiła ze swej miłości dla Borna, z chęci popełnienia samobójstwa dla tego chudego, zgarbionego człowieka, który żył bez ślubu z kobietą zajmującą się akuszeryą i pozostał w jej pamięci smarujący masłem kromki chleba (współczesna Lolotta — Werthera). I znów to dziwne, prześladujące ją wrażenie starego palta, które towarzyszyło najczęściej jej myślom, gdy te zwracały się ku Bornowi, powróciło z wielką siłą i wyrazistością.
Stojąc tak przy oknie, starała się rozumowaniem odzyskać zimną krew i równowagę. Przywołała całą siłą owe „śmieszne“ strony swego do Borna stosunku i uzbroiła się niemi. Ukosem, z pod przysłoniętych powiek spojrzała na autora „Paryasów“.
Nie wydał się jej jednak śmiesznym wcale, ta „Lottchen Wertherowska“, jak go często w myśli swej nazywała.
Przeciwnie — siedząc tak naprzeciw okna wyprostowany, z twarzą poddaną pod pełne wiosenne światło, był bardzo piękny, spokojny — choć niedospanemi nocami i walką z życiem sterany. Był bardzo blady w obramowaniu swych ciemnych włosów i zapadłe oczy zdawały się być pociemniałe i zwiększone w tej smutnej bladości czoła i policzków.
Ubrany biednie, mozolnie, z krawatem ciemno granatowym, zniszczonym i wytartym, w surducie wyświeconym na łokciach i ramionach, robił wrażenie jednego z tych „paryasów“, którzy tułają się po świecie z upartą myślą pracowania z pożytkiem dla społeczeństwa, a skopani, zbici, opluci, posądzeni o nieuczciwe zamiary, nie chcą wyrzec się swej szkodliwej dla siebie manii i sterczą jak samobójcze widma na targowisku próżności i karyery świata.
Helena, zdziwiona tem szarpnięciem się sympatycznego uczucia, jakie w głębi siebie uczuła, postanowiła nadrobić zuchwałą dezinwolturą i zabić w sobie to coś, które się w niej wiecznie ku temu człowiekowi rwało.
I odwróciwszy się szybko od okna, zbliżyła się do stołu, szeleszcząc jedwabną podszewką wełnianej szarej sukni, pół-żałobnej, na którą zarzuciła nastrzępiony marabutami kolet z czarnej taniej mory.
Stanęła przed Bornem i w lustrze naprzeciw widziała odbicie całej swej postaci, swej twarzy zmienionej i wychudłej, pokrajanej dwiema bruzdami idącemi od nosa ku dołowi twarzy, swych popielatych włosów pokrytych małym filcowym popielatym kapeluszem, przystrojonym białemi aksamitnemi różami i skrzydłami o srebrnawych połyskach.
Spojrzenie to na samą siebie nie uspokoiło jej bynajmniej. Chora na swą manię krytykowania wszystkiego, ujrzała się postarzałą, zbrzydłą i zmienioną... Ogarnął ją straszny żal za nią dawną, za tą Heleną tryumfującą i zwycięzką w masie swych popielatych włosów i z zielonemi szmaragdami obecnie spłowiałych oczów.
Strój jej wydał się tandetą. Wiedziała, że mora była bawełniana i kupiona na Żabiej ulicy. Ten głupi i drobny szczegół dobił ją. W jednej chwili straciła znów pewność siebie, lecz porwała ją złość, gniew, żal do całego świata, do niej samej, do Borna.
— Czy i pan pozostanie na posiedzeniu? — spytała nagle ostrym głosem, zagryzając do krwi wargi.
Born spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Tak... otrzymałem zaproszenie od Żwana po jego powrocie z Madrytu... podobno kilka osób z prasy ma przybyć także... Ale skąd pani wie o tem posiedzeniu?
Helena przez chwilę nie odpowiadała i z pod zamrużonych powiek patrzyła na Borna.
— Naturalnie, że wiedzieć muszę o posiedzeniu — wycedziła powoli — przecież to ja jestem medyum.
— Pani?... Pani?... Dlaczego?...
Helena parsknęła śmiechem.
— Dlatego, że potrafię oddzielić od siebie moje ciało astralne, zapaść w trans... i tam dalej. Zobaczysz pan za chwilę te cuda!... Ostrzegam pana jednak, że często szachruję... i drwię ze Żwana w głębi duszy... wolę pana uprzedzić, ażebyś się nie zagalopował w swoich sprawozdaniach...
Born milczał, i z rękoma obwisłemi wzdłuż ciała stał tak długą chwilę, nie patrząc na twarz Heleny.
— Czy wiesz pan — mówiła Helena, udając coraz więcej sztuczną wesołość — przychodzi mi chęć oddania panu przysługi. Podobno dziś będzie więcej „panów z prasy“. Wszyscy naturalnie pisać będą o cudowności zjawisk. Ja zaś dam panu pewne objaśnienia i powiem, w jaki sposób dochodzę do tego lub owego rezultatu. Artykuł pański będzie zatem o wiele ciekawszy, bo wykryje moje wrzekome... szalbierstwo!...
Urwała, poczem dodała pospiesznie:
— Mówię „wrzekome“, bo ja sama nie wiem dlaczego często oszukuję i co mnie do tego skłania. Czuję jednak, że „postąpić inaczej nie mogę“... W transie nie byłam jeszcze nigdy, ale dziś jestem zdenerwowana i zdaje mi się, że będziesz pan miał temat do swego artykułu...
Chciała mówić dalej, lecz Born przyskoczył do niej i porwał ją silnie za ręce.
— Nie będę miał tematu do swego artykułu! — zawołał zmienionym głosem. — Nie będę miał tematu ani ja, ani ci drudzy... słyszysz...
Helena, czując go tak blisko siebie, traciła swą sztuczną energię.
— Bo? — spytała, przeginając w tył głowę.
Bo wyjdziesz ztąd natychmiast i nie powrócisz więcej!... Ja tak chcę... tak być musi!... Nie pozwolę ci służyć do tych śmiertelnych eksperymentów!...
— Pan? — zawołała Helena. — Pan?... Jakiem prawem? Dlaczego? Co pana obchodzić może, iż narażam się na śmierć lub na stracenie mej astralnej łupiny?... Puść mnie pan... jesteś szalony, szalony... szalony!...
Lecz mówiąc „puść mnie“, uczepiła się sama jego rąk i wpiła w nie swe paznogcie z dziką zaciekłością szaleńca. Jakaś straszna, bezbrzeżna rozpacz ogarnęła nią. Była jak pijana. Traciła grunt pod stopami. Wszystkie gorycze nagromadzone w jej duszy przez lat tyle, wybuchnęły teraz jak wulkan ogniem ziejący. Borna uważała teraz za głównego sprawcę swego poszarpanego na strzępy życia.
— Teraz — zaczęła urywanym głosem — teraz troszczysz się pan o moje nędzne życie, nie pozwalasz mi zapaść w katalepsyę, aby stracić choć na chwilę świadomość mego istnienia... a dlaczego przez lat tyle nie zatroszczyłeś się o stan moralny i fizyczny mojej istoty?...
On chciał odpowiedzieć, lecz ona przerwała mu nowym potokiem słów.
— Czy pan wiesz, że ja dla ciebie chciałam się zastrzelić?... Czy pan wiesz, że ja dlatego, aby nie myśleć więcej o tobie, nie stać ci na drodze, byłam blizka samobójstwa... Śmieszne, co? — prawda?... Sądziłam, że pan mnie kochasz, że pan mnie możesz kochać!... I chciałam „odejść w dal ciemną“, jak mówi się po literacku, po waszemu!...
Zaczęła gorączkowo rwać jego ręce konwulsyjnem drganiem.
— Bo to wszystko, co się stało, to stało się przez pana... Teraz widzę jasno w mej przeszłości... Gdybyś pan był ku mnie wyciągnął rękę, wyrwał mnie z tego piekła... zajął się mną, tak jak zająłeś się Jadwigą, nie byłabym spadła do tego błota, które mi każe szukać zapomnienia w szydzeniu... w analizach... w katalepsyi... w atakach nerwowych! Pańska to wina... pańskie to dzieło!... Fin-de-siècle’istka!... Ja?... cóż znowu!... Ja?... idyotka burżuazyjna ubrana w pawie pióra!...
Oderwała swe ręce od jego dłoni i upadła na krzesło.
— Dlaczegoś mnie pan porzucił... dlaczego... dlaczego?...
Była w tej chwili zupełnie szczerą.
Kochała go bardzo silnie w tym momencie i miarą tej miłości mierzyła wszelkie fazy, przez jakie uczucie to w duszy jej przechodziło.
Born zbliżył się i oparłszy o stół, pochylił się ku niej z wyrazem wielkiej troski.
— Dlaczego mi pani czyni ten wyrzut niezasłużony — wyrzekł, oczami szukając jej oczów — wszak chciałem, ażebyś pani opuściła dom męża i zaczęła nowe, bardziej prawe życie...
Helena roześmiała się gorzko.
— Tak — odparła — ale przypomnij sobie, że równocześnie powiedziałeś, iż ty usunąć się możesz z mego życia zupełnie, nie widzieć mnie nigdy — słowem dałeś mi do poznania, iż liczyć na ciebie nie mogę wcale!
— Nie chciałem wpływać na twe postanowienie. Byłaś dojrzałą kobietą — i sama o swoim losie stanowić miałaś prawo.
— Nie, nie! — krzyknęła Helena. — Nie byłam nigdy kobietą... trzeba było mnie wziąć za rękę i wyprowadzić z tego przeklętego koła, w którem się obracałam. Opuściłeś mnie... opuściłeś!... Widzisz, do czego doszłam!...
Oparła głowę na stole i zaczęła łkać głośno. Nie płakała tak dawno! Łzy te przyniosły jej wielką ulgę.
Nagle, tuż nad swoją głową usłyszała cichy nizki głos:
— Nie opuściłem cię ani na chwilę... zawsze myślą byłem przy tobie...
W piersi jej zamarł oddech. Te kilka słów sprawiły na niej wrażenie piorunu.
Lecz równocześnie rozdarło się jej serce strasznym żalem na myśl chwil minionych w jej życiu.
— Co mi z tego — odparła równie cicho nie podnosząc głowy — co mi z tego przyszło, iż byłeś myślą przy mnie!... Myśl twoja nie osłoniła mnie przed tem co się stało... nie uchroniła mnie od stania się... kochanką Hohego!...
Rzuciła te słowa prawie mimowolnie i chciała je cofnąć, lecz napróżno.
Instynktownie podniosła głowę i ujrzała jak Born cofał się przed nią, jak przed nagle ujrzanym jadowitym gadem.
— Ty? — wyrzekł prawie siny, tak straszna bladość pokryła jego rysy — Ty... byłaś kochanką Hohego?...
Helena zakryła oczy.
Niemogła znieść widoku tej twarzy tak strasznie zmienionej, z opadłą na dół szczęką, z oczyma bezmiernie rozszerzonemi. Zrozumiała w tej chwili, iż Born wierzył w jej prawość, zrozumiała, że to przyznanie się do stosunku z Hohem zadało cios śmiertelny jego ufności.
Czuła, iż musi się usprawiedliwić i zaczęła szukać w swej myśli „okoliczności łagodzącej“. Lecz nie mogła jej znaleźć. Jedyna okoliczność łagodząca był jej szał zmysłowy... Wszakże tego na swe usprawiedliwienie przytoczyć nie mogła.
Born stał wciąż milczący i blady. Oddychał ciężko, tak jakby nagły ciężar przygniótł mu piersi.
Zapanowała głucha, rozpaczliwa cisza:
Salonik był pełen słońca i woni wiosennej, która płynęła z otwartego na ulicę okna. Od miasta dolatywał czasem turkot dorożki, niewyraźny krzyk ulicznika.
Helenie znów łzy nabiegły do oczów.
Do jej rozpaczliwego stanu przyłączył się teraz smutek z dobrowolnie zadanego ciosu, który pomiędzy nią i Bornem kopał całą przepaść.
Zaczęła w myśli szukać sposobu moralnego zbliżenia się do tego człowieka.
— Ja... posłucham rady pańskiej — wyrzekła wreszcie nieśmiało — pójdę ztąd do domu... nie będę służyć za medium Żwanowi!
Lecz Born, patrząc na nią, powtarzał:
— Kochanka Hohego... kochanka Hohego!...
Ona jednym skokiem znalazła się tuż przy nim.
— Tak — zaczęła gorączkowo, czepiając się kłamstw i wybiegów, jako zwykłej swej broni — tak... byłam kochanką tego człowieka... lecz stało się to wbrew mojej woli... byłam na wpół przytomna raz jeden!... o!... raz jeden, przysięgam, uległam przemocy... Broniłam się... lecz...
Born porwał ją gwałtownie za ramiona i rzucił na fotel jak martwe ciało.
— Nie kłam! — krzyknął ostrym i wściekłym głosem.
Helenie nowe kłamstwo zastygło na ustach. Uczuła, iż poszła złą i fałszywą ścieżką. Szybko cofnęła się z niej i wpadła w drugą ostateczność.
— Jeżeli kłamię! — zawołała — to jedynie dlatego, aby panu umniejszyć bólu, jaki ci mem wyznaniem uczyniłam. Powinieneś to zrozumieć... i być mi wdzięczny, że szukam sposobu odzyskania twego serca...
Born spojrzał na nią zdziwiony.
— Mego serca? — wyrzekł powoli — dlaczego mówisz tu o mojem sercu?... Czy sądzisz, że cię kochałem?
Słowa te podziałały na Helenę, jak uderzenie szpicruty.
Uczuła się zranioną do głębi, nietylko w miłości własnej, ale i w tej serdecznej ranie, jaka się w piersi jej krwawić zaczęła.
— A! — wyrzekła urywanym głosem — a!... nie kochałeś mnie pan... nigdy?... Dobrze!... Dlaczego więc pobladłeś, gdy ci powiedziałam, że byłam... kochanką Hohego? Dlaczego bledniesz teraz jeszcze i odwracasz się odemnie? Dlaczego zmienisz się jeszcze bardziej, skoro ci powiem, że... ja... kochałam Hohego... że to ja sama pierwsza uczyniłam wszystko, co było można dla zawiązania tego stosunku... że pieszczoty jego były mi drogie... i że dziś jeszcze...
Mówiąc te słowa wstała z fotela i czającym się krokiem, jak kot szary o spłowiałych źrenicach, zmierzała ku Bornowi. Suknia jej szeleściła, jak masa jesiennych liści, okrycie spadło z jej ramion i odsłoniło sylwetkę jej biustu wychudłego, wysmukłego — łamiącego się w wyzywające linie.
— Dziś jeszcze na samą myśl o tych chwilach...
Lecz dalej mówić nie mogła.
Uczuła się porwaną, zgniecioną ramionami Borna, który ręką drżącą usta jej zasłaniał i wołał:
— Milcz, milcz!...
Spojrzała mu głęboko w źrenice zmęczone i zaciągnięte w tej chwili bielmem namiętności.
— Nie kochałeś mnie? — spytała cichym, teatralnym głosem.
Born wypuścił ją z objęć i odepchnął od siebie.
— Nie! — wyrzekł ostrym, urywanym głosem.
Helena otworzyła usta, pochyliła głowę i pozostała tak w ironicznie drwiącej pozie.
On spojrzał na nią i zawahawszy się chwilę, mówić zaczął nagle, szybko i gorączkowo:
— Nie... nie kochałem cię!... Raz jeszcze to powtarzam, lecz chcę, ażebyś wiedziała, jakiego to rodzaju uczucie obudziłaś we mnie. Dowiedz się więc, że nie kochając — można czuć dla jakiejś kobiety fatalny i straszny pociąg... niepokojący i zmysłowy... O... nie uśmiechaj się ironicznie. To nie jest miłość!... To tak dalekie od prawdziwej miłości, jak niebo od ziemi. Otóż takie uczucie złe i niepokojące budziłaś we mnie zawsze, ile razy zbliżałaś się ku mnie... Paraliżowałaś wtedy na pewien czas moją siłę pracy, lecz nigdy nie mogłaś zwyciężyć mej mocy panowania nad sobą... Oddalając się od ciebie, odzyskiwałem równowagę... Działałaś na mnie jak narkotyk, a ja, nędzny wyrobnik umysłowy, nie mogłem i nie chciałem sobie pozwolić upajania się tym narkotykiem...
Zamilkł na chwilę i widząc że Helena stoi nieruchoma, z twarzą pochmurną i brwiami ściągniętemi, zaczął dalej mówić spokojniejszym nieco głosem:
— Pomimo wszystkiego, co mi powiedziałaś przed chwilą, jestem przekonany, iż taki sam pociąg zmysłowy pchnął cię w objęcia Hohego... nic więcej!... Nie chciałem, ażebyś była dla mnie tem — czem był dla ciebie Hohe. Zdaleka, zdaleka, latami całemi — w myśli, w pamięci upajałem się czarem wspomnienia twej piękności, twej kobiecości głupiej, nędznej, ograniczonej, twej samiczej urody, która w oddaleniu przybierała kształty prawie nieziemskiego zjawiska. Przyzwyczaiłem się uważać cię za lalkę elegancką, piękną, czystą... za posąg bez mózgu, ale też i bez szczytowej nikczemności cudzołóztwa, za jeden z tych kwiatów, które czarują barwą i kształtem, lecz nie przynoszą nikomu ani szkody, ani pożytku. I gdy z ust twoich posłyszałem przyznanie się do twego z Hohem stosunku — zdjął mnie żal wielki... Otworzył się przedemną cały świat kłamstw i podłości, obłudy i znikczemnienia... Rozumiesz teraz, dlaczego tak bardzo pobladłem? Przez lata całe byłem pod urokiem twego ciała i nagle ujrzałem ciało to splamione, włóczone po legowiskach wiarołomnych kryjówek...
Helena podniosła nań oczy, które z zielonych stały się od smutku prawie czarnemi.
— Ach! — wyrzekła cicho — więc i ty także?...
— Tak! — odparł Born — i ja także byłem pod urokiem swego ciała i twej wyzywającej piękności... Dlaczego chciałaś, aby było inaczej? Całe twe wykształcenie duchowe i cielesne szło wiecznie w tym kierunku. Pragnęłaś działać na zmysły, na nerwy... zapominałaś o sercu... Sama nie znając serdecznej miłości, jak chciałaś wywołać ją w zbliżającym się ku tobie mężczyźnie?...
Helena potarła rękę po czole.
— Tak — powtórzyła — tak... masz racyę... jak chciałam... jak chciałam!...
Przez myśl jej przesunęła się chęć powiedzenia temu człowiekowi, że dla niego właśnie zabił kilkakrotnie cień jej serca, lecz zacięła się w moralnym uporze.
Schyliła się po leżące na ziemi okrycie.
— Ja już ztąd pójdę! — wyrzekła potulnie.
Narzuciła na plecy kolet i zaczęła wiązać z tyłu kapelusza końce woalki.
Ręce jej drżały, zdawało się jej, że wybiera się na pogrzeb jakiejś ukochanej przez nią osoby.
Born patrzył na nią, gładząc nerwowo swą splątaną brodę.
— Czy nie masz pani do mnie żalu? — zapytał, nie poruszając się z miejsca.
Ona odwróciła się i szła ku drzwiom przedpokoju powoli, z oczyma wlepionemi w ziemię.
— Ja? — wyrzekła nareszcie — ja mieć żal do pana? Za co?... Za to że mi pan przypomniałeś kim jestem w rzeczywistości?...
Lecz on prawie ostro poprawił jej słowa:
— Kim stałaś się w rzeczywistości.
Helena oparła rękę o klamkę drzwi i drżącym głosem odparła:
— Nie... nie ja to byłam temi wszystkiemi kobietami, które widziałeś we mnie. Żyły we mnie i działały całe setki, całe tysiące istot... One to wytworzyły dokoła mnie owe wrażenia, których bolesne skutki odbijają się na mnie w tej chwili... Nigdy nie byłam sobą, nigdy nikt z nas nie jest sobą!... Pamiętaj o tem... Te istoty, które za nas działają, opuszczają nas, odchodzą, a my później cierpimy za ich winy. Ja... składam się z tysiąca cieni... Ty, cienie te jedynie widzisz... Gdybym to była ja tą mną przez lata całe, które dzisiejszą chwilę poprzedziły, byłbyś mnie... kochał, bo ja, prawdziwa ja — miałam i mam serce... i... na zmysły nie działam?...
I cicho, jak cień szary i niepochwytny wysunęła się z salonu.



VII.

Śmiertelnie smutna, dowlokła się Helena do domu. Idąc potrącana przez przechodniów, tłumiła łzy, które jej się cisnęły do oczów. Czuła się stokroć nieszczęśliwszą niż kiedykolwiek w życiu. Słowa Borna paliły ją jak świeżo otrzymany policzek. Zaczęła teraz po raz pierwszy zastanawiać się, myśleć i zazdrościć tym kobietom, które nie miały wężowej linii bioder, lecz były pełnym człowiekiem, istotą skończoną, doskonałą, nie kaleką rozwijającą jedną stronę swej istoty na niekorzyść drugiej.
Przed oczyma jej coraz widoczniej uwypuklała się teraz jedna, jedyna postać kobieca.
Jadwiga!
Dobywszy swego skalpelu, analizowała teraz ową „akuszerkę“ i nie mogła znaleźć śmiesznej strony w życiu i postaci tej kobiety. Nie była to pedantka bez temperamentu, gdyż oddała się Bornowi jawnie, otwarcie i żyła z nim od lat tylu, kochając go stale i wiernie. Usunęła się od ludzi i stworzyła sobie swój świat pracy i miłości...
Ta... była kochaną i pożądaną nietylko cieleśnie ale i moralnie. Ta umiała przykuć do siebie Borna, to serce, o którem nawet Helenie mówić nie było wolno...
Chwilowo obudziła się w niej jej dawna pycha światowej kokietki.
— Przyznał się, iż działałam na niego! — wyrzekła w myśli — lecz natychmiast dodała ze smutkiem najwyższym:
— Co mi z tego, co mi z tego!...
Ze słowami temi weszła na próg swego domu. Otworzyła drzwi kluczem, który miała teraz zawsze w kieszeni i powoli obeszła całe puste mieszkanie.
Nie było ani Świeżawskiego, ani Magdaleny. Helena wsłuchiwała się w stukot swych własnych kroków.
Mieszkanie to nie wydało się jej teraz „oberżą“ tak jak dawniej, lecz — grobem.
Wróciła powoli do przedpokoju i stała niezdecydowana. Patrzyła błędnym wzrokiem na sterczące ze ściany wieszadła. Co robić, gdzie pójść? Wszędzie nuda, pustka, kłamstwo, nikczemność. Wszędzie szych, pozłota, bagno, w którem grzęzną nogi...
Myślą powróciła do swej rozmowy z Bornem.
Miała racyę, mówiąc, iż to nie ona, ona sama była tą nią, krążącą stopami po ziemi. Gdy teraz zastanawiała się nad tem, co lat temu kilka uczyniła, lub co nawet wczoraj wymówiła — zdawało się jej, że to wszystko było snem i że ona tego nigdy uczynić nie mogła. A jednak teraz czuła więcej niż kiedykolwiek, iż każda z tych kobiet którą ona, Helena, była — pozostawiła w niej jakąś cząstkę i że te cząstki wytwarzają teraz jej istotę i wchodzą w skład jej duszy.
Nagle przypomniała sobie, że Szerkowski mógł nadejść, gdyż codziennie przychodził teraz koło godziny ósmej i pozostawał cały wieczór, pijąc, paląc i czytając z nią Verlaine’a.
Nie chciała go teraz widzieć, potrzebowała koniecznie spokoju, spokoju za jaką bądź cenę.
Wyszła więc znów na ulicę i zaczęła błądzić bez celu.
Chwilami stawała koło szyb sklepów i przyglądała się przedmiotom wystawionym.
Turkot dorożki, dzwonek tramwaju płoszył ją.
Szła dalej pod murami domów, tuląc się w fałdy swego okrycia.
Nie patrzyła na mężczyzn, lękając się wyczytać w nich obelgę uwielbienia. Zbierała dokoła siebie fałdy swej sukni, chciała się przemknąć niepostrzeżona wśród tłumu kobiet, prowadzących za ręce dzieci lub spieszących za sprawunkami, lub za poszukiwaniem pracy.
Nagle cofnęła się i oczyma zaczęła szukać jakiegoś schronienia.
Powoli, oparta na rączce parasola, szła pochylona ku ziemi ciotka Julia.
Ubrana była czarno, w wytarty szal, który z przodu, zapięty broszką otoczoną cierniami, zwieszał się ku ziemi. Z kapelusza zrudziałego spływał welon z czarnej krepy, widocznie wyprany i starannie wyprasowany.
Staruszka przeszła mimo Heleny, która odwróciła głowę.
Nie chciała stanąć oko w oko z tą kobietą, której się zawsze bała i która jedna może umiała trochę czytać w jej myślach.
W ręku ciotki Julii połyskiwał krzyż, wybity na tle ciemnej książki do nabożeństwa.
— Idzie do kościoła — pomyślała Helena — maj... majowe nabożeństwo.
Przypomniała sobie, iż bardzo dawno babka Bednawska prowadziła ją do kościoła na owe majowe nabożeństwa i że najwyższym smutkiem Heleny było przyglądanie się z ławki dziewczynkom, sypiącym kwiaty przed księdzem co szedł pod baldachimem.
I ona pragnęła mieć białą muślinową suknię, zakręcone w trybuszony włosy i biały wieniec na wypomadowanej głowie.
Lecz Babka Bednawska oparła się temu występowi swej wnuczki, twierdząc, że kwiaty na procesyi sypią tylko „szewcówny z Podwala“.
Helena przełknęła łzy i pocieszała się śpiewając cieniej i donośniej, niż inne dzieci suplikacye i Zdrowaś Marya.
Niemniej przeto — wspomnienie tych nabożeństw majowych odżyło w niej z całą siłą.
— Pójdę do kościoła — pomyślała, zwracając się w stronę Leszna.
Lecz idąc odpadła ją ta chęć pobożna.
— Nie, nie — mówiła w myśli — po co? Nie czuję potrzeby kultu... po co tam pójdę?... Dla mody?... Mam dosyć już tych modnych kierunków! Teraz nastąpiła moda zwracania się ku kościołowi. Niechże niemam ochoty poddawać się nowemu prądowi.
I szybko znów zawróciła i szła w poprzednim kierunku.
Idąc, myślała, iż teraz nagle nastała moda ślepej wiary, rzeczy mistycznych, facyend legendami — i że dokoła kościoła teraz zaczął się skupiać prąd mody. Musiała jednak przyznać, iż kler mało brał w tem udziału. Handlowali głównie karyerowicze lub ci, którzy bali się o całość swego mienia, lub naruszenie porządku społecznego.
Nazywało się to „reakcyą“ i zakrawało na uparte walenie w bęben łatwej i oddziałującej na pewien rodzaj umysłów — reklamy.
Zwróciła się znów myślą w przeszłość.
Stanowczo — najszczęśliwszą była w chwili, gdy przebywała w mistycznem towarzystwie teozofów. Oderwana od ziemi, płynęła ku górze.
Lecz długo tak pozostać nie mogła, życie i jego warunki ściągnęły ją z obłoków. Nie dowiedziała się niczego i z całego chaosu, jaki ją ogarnął, nie była w stanie wyssać jednej ożywiającej ją kropli dżdżu...
Weszła do ogrodu Saskiego i spostrzegła to dopiero, wchodząc w aleję okrążającą sadzawkę.
Setki dzieci w jasnych sukienkach, paltach z aureolami wielkich filcowych kapeluszy, biegały dokoła tafli wodnej, oprawnej w młodą zieleń trawy.
Gdzieniegdzie, wśród szarzejących konarów drzew sterczał posąg brudny i ciemny — a dokoła jego podstawy roiło się od tych najmniejszych — w białych kamaszach, z dużemi budkami i beretami na głowach.
Było to całe państwo białe, jasne, przeczyste, skąpane w różowem świetle wiosennego południa.
Białe łabędzie biły skrzydłami, schodząc powoli z mostków, lub wysuwając się z budek. Środkiem alei toczył się wózek osłonięty białą ceratą, a w niem spało dwoje malutkich dzieci, osłoniętych długim gazowym woalem, który zwieszał się z jednej strony i wlókł się po blond piasku, żłobiąc w nim delikatną złotą bruzdę.
— Co teraz? — myślała Helena — co teraz?...
Usiadła na ławce i zaczęła kreślić koła i gzygzaki końcem parasolki.
Ogarnął ją znów szalony smutek.
I w smutku tym grała teraz główną rolę myśl, iż Born — ten Born, który mimo wszystko wydawał się jej bez skazy — objawił się nagle jej oczom jak zwyczajny mężczyzna, pełen zmysłowych i namiętnych porywów.
Pożądał tylko jej ciała...
Tak twierdził, tak mówił.
List jego wszakże miał inną cechę. Mówił tam o moralnej stronie jej istoty, troszczył się o nią... dlaczegóż teraz...
Uczuła się wobec czegoś dla niej niezrozumiałego, zagadkowego. Wiedziała jednak to tylko, iż pomiędzy nią i Bornem była przepaść, o której przebycie się nie kusiła i nie pragnęła.
— Szkoda, że tak się stało! — myślała. — Jego wspomnienie było mi pewną ulgą... teraz — nic, nic!...
Powoli zachodziło słońce i robiło się chłodno. Niańki i bony wstawały, składały robotę. Dzieci piszczały; nie miały ochoty powracać do domu.
Małe taczki skrzypiały, bąki warczały, dzwonki na czerwonych uprzężach dzwoniły coraz głośniej...
Tu i ówdzie zjawiała się nagle jakaś mama, spiesząca z Żabiej lub Niecałej ulicy, ze sprawunkami w ręku. Żwawo ku niej toczyła się biała kula w berecie lub wielkim Rembrancie i, rozłożywszy rączki, dopadała do sukni z piskiem, śmiechem i chichotem.
Witano się długą chwilę — wreszcie oboje razem: matka i dziecko, trzymając się za ręce, szli na spotkanie niani.
Czasem matka podawała dziecku koniec swej parasolki i szła tak powoli, zastosowując się do malutkich nóżek, odzianych w białe kamaszki, wśród deszczu piłek, które tęczową masą spadały na ziemię lub szybko, jak spłoszone ptaki przecinały aleję.
Helena powoli oderwała wzrok od ziemi i patrzeć zaczęła na te dzieci, na jasne włosy z pod aureoli kapeluszy płynące, na niańki w perkalikowych kaftanikach, na te matki znużone i zmęczone, a przecież jakieś pogodne i uśmiechnięte.
Jedna właśnie z tych kobiet zbliżyła się ku ławce, na której siedziała Helena. Trzymała za rękę małą dziewczynkę w jasnej piaskowej sukience i dużym kapeluszu z białem strusiem piórem.
— Marysiu — wyrzekła młoda kobieta — zbieraj się do domu. Już szósta, zanim wrócimy, czas będzie nastawiać samowar!
Z końca ławki podniosła się tłusta dziewczyna i zaczęła zbierać porozrzucane dokoła przedmioty.
Był to cały skład zabawek. Młoda kobieta dopomagała służącej, układając lalki, piłki, baranki tekturowe, kubełki blaszane, paczkę z okruchami ciastek, flaszkę z mlekiem, szklaneczkę — w koszyczek z ciemnej trzciny.
— A gdzie też Stefuchna zadziała łopatkę? — biedziła się służąca, łażąc na czworakach dokoła ławki.
— Stefciu, gdzie łopatka? — pytała matka dziewczynki.
Malutka podniosła olbrzymie szafirowe źrenice na matkę i, zesznurowawszy usteczka, zapiszczała:
— Niewis!...
— Poszukaj!
Mała westchnęła, podciągnęła noskiem i powtórzyła:
— Posukaj!...
Zaczęła tedy szukać dokoła ławki, drepcząc w ślad za niańką mocno zaaferowaną.
Helena, mimowoli zainteresowana, zaczęła śledzić dziewczynkę, ujęta jej wdzięcznemi ruchami małego kociaka.
— Dzieci — pomyślała — to ładne... bardzo ładne!...
Przemknął przed nią obraz opustoszałego jej mieszkania.
— Wypełnia dom — dodała w myśli.
Lecz szybko powróciła do swych dawnych pojęć głęboko zakorzenionego jeszcze egoizmu.
— Hałas... kłopot — pomyślała — a przytem niszczy zdrowie... urodę...
Lecz ten ostatni argument nie miał dawnej siły...
— Uroda — ciągnęła w myśli — co mi przyszło z mojej urody! Rzucają mi ją jak obelgę, jak kalectwo... Nawet Born... nawet on! I ten mnie pożądał...
— Nie starał się jednak cię uwieść...
Ironia i niewiara zachichotały nagle w jej duszy.
— Nie dałaś mu do tego sposobności; zresztą wiedział, że mu się nie uda!...
Lecz jeszcze ta myśl nie zdążyła się uformować w jej mózgu, gdyż już inna ją niszczyła zupełnie.
— Kłamstwo, kłamstwo!... Udałoby mu się prędzej niż Hohemu, niż każdemu innemu, który pragnąłby zostać twoim kochankiem...
Znużona, zdręczona, trzymała ręce złożone na parasolce, którą położyła w poprzek na kolanach, chciała w jakikolwiek sposób otrząsnąć się z tych żrących ją myśli. Spojrzała na kobietę, stojącą obok ławki i w tej właśnie chwili obwijającą flaszkę z mlekiem w małą czerwoną serwetkę.
Była to młoda, dwudziestokilkoletnia kobieta, ubrana bardzo skromnie lecz z pewną umiejętnością doboru barw i linij. Wyraz twarzy miała zmęczony ale pogodny i czoło, na które spadały wązkie kręcone pasma włosów białe i dosyć gładkie.
— Ciekawa jestem — myślała teraz Helena — ile ta kobieta ma lat... czy o wiele odemnie starsza?...
Przed jej oczami mignął teraz jej własny obraz ujrzany niedawno w lustrze, w salonie Żwana. Widziała się bladą, zmęczoną, z bruzdami zwieszającemu ku dołowi skórę policzków.
— O ile ona młodziej odemnie wygląda — zauważyła w duchu.
— Jest to jedna z tych kobiet, które liczą bieliznę do prania, cerują pończochy, chodzą w Aleje pod rękę z mężem i w niedzielę jedzą pieczeń cielęcą z kompotem z jabłek... spowiadają się, poszczą i śpią w czepkach...
I nagle w sercu Heleny zbudziła się wielka zazdrość za tem nędznem szczęściem, pełnem jednostajnego codziennie spełnianego obowiązku.
— Oh... gdybym ja nią była! — wołała rozpaczliwie w duszy. — Gdybym ja była taką żoną uczciwego człowieka i mogła troszczyć się o klucz od góry i o wymoczenie w occie sztufady... Lecz ja przeszłam całe piekło i byłam tą setką istot, które na mnie działały! Mój mąż!... Hohe!... Siennicki!... Samana!... Żwan!... Born!...
Znów przymknęła oczy i zaczęła z natężeniem w głębi swej istoty wołać:
— Kto teraz... kto?...
I nagle na swych rękach poczuła drobniuchne maleńkie rączki...
Otworzyła oczy i ujrzała przed sobą w obramowaniu złocistego filcu malutką twarzyczkę, olbrzymie szafirowe źrenice i drobne usteczka Stefki piszczące:
— Wzielaś pani lopatkę?...



VIII.

— O co ci właściwie chodzi? — spytała Żabusia.
— Powiem ci to później, nie teraz! — odparła Helena.
— Jak chcesz, choć później może kto nadejść...
— To przyjdę jutro lub pojutrze.
— Owszem, ale uprzedzam cię, że niemam teraz wiele chwil wolnych. Odkąd ta nieznośna Rózia sprowadziła się do nas, wiecznie mi stoi na przeszkodzie...
— Czy Rózia nie ma innych krewnych?
— Nie ma — odparła z dąsem Żabusia — prosiłam babci i dziadzia, aby ją wzięli do siebie, ale nie chcą! Skaranie boże... także się wybrał ten jej ojciec ze swoją śmiercią. Mógł pożyć do chwili jej ślubu.
Helena obejrzała się na drzwi salonu.
— Rózia Wydaje mi się bardzo cichą i spokojną dziewczyną... siedzi w kącie, czyta...
Żabusia machnęła ręką.
— Co to znaczy! To wszystko pozory!... Wszędzie jej pełno!... Nie mogę wyjść z domu, aby nie ofiarowywała się iść ze mną. Zaczęła mustrować Nabuchodonozora... robi miny i dąsy, skoro kto z „panów“ przyjdzie na herbatę. Z Hohem nienawidzą się jak pies z kotem...
— To przemawia na jej korzyść — roześmiała się Helena.
Żabusia zmrużyła oczy.
— Proszę... tak bardzo nienawidzisz pana Tańskiego?
— O kim mówisz, czy o Hohem?
— Tak!
— Dlaczego nazywasz go Tańskim?
— Bo Hohe ma do tego prawo! Jest to stary szlachcic Tański z rodu, a Hohe to przydomek...
— Czy jesteś tego pewną?
— Jestem pewną!... Dlaczego jednak ty tak bardzo Hohego nienawidzisz?... To dziwne!
I po chwili milczenia Żabusia dodała z przekąsem:
— Zdaje mi się, że dawniej byłaś innego zdania?
Na zmienioną twarz Heleny wystąpił blady rumieniec.
— Nie rozumiem cię... wytłomacz się...
Żabusia powstała, podeszła do tualetki i zaczęła irchą czyścić fałszywe szafiry swoich kolczyków.
— To bardzo proste — wyrzekła układnie — mówiono mi, że kochałaś się w Hohem do szaleństwa...
— A!...
— Tak!... tak!... I żeś ty chciała... tylko on nie miał ochoty!...
Serce Heleny bić gwałtownie zaczęło.
— Kto ci to powiedział? — spytała.
— Sam Hohe!..
— A!...
Żabusia, patrząc wciąż w tualetkę, w której najdokładniej widziała odbicie twarzy swej przyjaciółki, ciągnęła dalej układnym głosem:
— Nie powinno cię to dziwić! Mężczyźni są bardzo zarozumiali i często z jednego słowa wyciągają przerozmaite wnioski... Ty zaś dawałaś dużo pozorów i nie liczyłaś się nigdy ze słowami... Prawdopodobnie Hohemu się coś przywidziało... enfin... zresztą... niewiem jak tam było... to już rzecz was dwojga!...
Helena milczała, hamując w sobie całą siłą woli pierwszy popęd szczerości, który skłaniał ją do rzucenia przed oczy Żabusi całej istotnej prawdy swego z Hohem stosunku.
Patrząc jednak na bezduszną, przewrotną i złośliwą postać tej „wiecznie naiwnej“, cofnęła w głąb swej duszy poprzednie postanowienie.
— Hohe jest głupim zuchwalcem — wyrzekła, usiłując nadać swemu głosowi ton pewnej swobody — nie jego to wszakże wina. Popsuły go owe gęsi o „uśmiechu Jokondy“, jak Hohe damy uwielbiające go mieni!...
Żabusia parsknęła śmiechem.
— Masz racyę — zawołała — „popsuły go gęsi!... Popsuły go gęsi!“.
Zanosiła się ze śmiechu, kręcąc się w swej śnieżno białej sukni, sama podobna do gęsi o srebrno-białych skrzydłach.
Helena powstała z krzesła, na którem siedziała.
— Powiem ci więc teraz po co właściwie przyszłam! — wyrzekła — może pan Hohe nadejść lada chwila i pomyśleć jeszcze gotów, że mu się przed oczy nasuwam!
— O nie! — odparła Żabusia. — Hohe wie, że go nie lubisz, a on ciebie nawzajem znieść nie może!
— Doskonale! — roześmiała się Helena. — Widzę, iż usposobienia nasze względem siebie są zgodne... A teraz oto — o co chciałam cię prosić...
I szybko, jakby dławiąc się słowami, jakby wstydząc się tego, co wyjawić miała, zaczęła prosić Żabusię o pożyczenie jej wyprawki Nabuchodonozora, formy pieluszek, koszulek, powijaków, czepeczków.
Żabusia otworzyła szeroko błękitne źrenice.
— Dla kogo...
Przyciszonym głosem, śmiejąc się fałszywie, odparła Helena:
— Dla mnie!...
— Dla ciebie?...
— Tak!... dla mnie... wiem, że zachowałaś wyprawkę Nabuchodonozora... chciałabym zobaczyć i wyciąć formy... bo przyznam ci się, że nie mam o tem najmniejszego pojęcia.
Żabusia umilkła i, sznurując usta, odsunęła szufladę komody.
Z burżuazyjną symetryą ułożone, ukazały się stosy bielizny.
Żabusia uklękła i z pod prześcieradeł zaczęła wydobywać mikroskopijne koszulki i czepeczki i podawać je Helenie.
— To na pierwszy tydzień, bez obrąbków i bez guzików, to na drugi z rękawami odcinanemi i wszytemi w pachy...
Nagle zatrzymała się i kręcąc głową, spytała:
— Powiedziałaś mężowi?...
— Naturalnie!
— Cóż on?...
— Przyjął nieszczególnie... mówi że to koszt, wydatek!
— Spodziewam się!... W każdym razie staraj się być dla niego jak najuprzejmiejszą...
— Jesteśmy teraz względnie dobrze... lepiej niż dawniej.
Żabusia pokiwała głową.
— Rozumiem... rozumiem — zamruczała jakby sama do siebie.
Helena bez entuzyazmu odbierała od swej przyjaciółki te maluchne drobiazgi i składała je na łóżku. Patrzyła na nie przygasłym i zmęczonym wzrokiem. Ubrana była w długi płaszcz jesienny ciemny i bardzo szeroki. Z dwóch otworów po bokach wychodziły jej ręce, z których zdjęła rękawiczki.
Ręce te były wychudłe i woskowo blade, jak ręce suchotnicy...
Nagle Helena powstrzymała wyciągające się ku niej ramię Żabusi.
— Dziękuję ci... mam wszystko co mi potrzeba!
Żabusia zamknęła szufladę i powstała z klęczek.
Patrzyła na Helenę z pewnym rodzajem poufałej ciekawości. Sznurowała usta i kiwała głową.
— Fatalna awantura! — wyrzekła nareszcie — czy ci się tylko uda...
Helena nie zrozumiała przewrotnego znaczenia tych słów.
— Och!... to nie awantura! — odparła opierając się o poręcz łóżka — ja sama tego bardzo silnie w danej chwili pragnęłam. Chciałam zapełnić pustkę dokoła siebie, choć gdybym była wiedziała...
Urwała, zmęczona tem macierzyństwem, które przyszło na nią zbyt późno i trwożyło ją swem nieznanem niebezpieczeństwem.
Żabusia patrzyła na nią przez długą chwilę z pod nastroszonej grzywy.
Nagle poskoczyła ku drzwiom i zamknąwszy je, zbliżyła się ku Helenie z wyrazem szalonej ciekawości na swej lalkowatej buzi.
Stanąwszy tuż koło łóżka, przechyliła się przez poręcz i szeptem spytała:
— Powiedz mi... moja złota... czyje to?...
Piorun uderzył w serce Heleny.
— Jakto, czyje? — wybełkotała.
— No tak — szeptała Żabusia — przecież wszyscy wiedzą, iż od dawna małżeństwo wasze było fin-de-siècle... nie byłaś żoną twego męża... tylko de nomine... Sama to mówiłaś... Nie będziesz przecież chciała teraz wmówić w cały świat, że to dziecko twego męża!...
Był to najdotkliwszy cios, jaki ponieść mogło serce Fin-de-siècle’istki.
Opamiętała się wszakże, stłumiła gorycz cisnącą się na jej usta i odparła dobitnym choć drżącym głosem:
— A jednak tak jest!... Mój mąż jest istotnym ojcem mego dziecka... Pogodziliśmy się...
I z wysiłkiem dodała:
— Żyjemy teraz nawet bardzo dobrze...
Żabusia uczuła się niemile dotkniętą tym brakiem „zaufania“ ze strony swej dawnej przyjaciółki. Zesznurowała usta, złożyła ręce w małdrzyk.
— Wierzę ci — odparła — ja wierzę, lecz inni!... Enfin, skoro pragniesz swą tajemnicę zachować dla siebie, niech i tak będzie!... Źle jednak robisz, że mi nie ufasz... w danej chwili mogłabym ci być użyteczną radą i pomocą...
Zawiesiła głos, czekając na jakieś słowo ze strony Heleny. Widząc jednak, że Świeżawska w milczeniu układa czepeczki i zawija je w papier, dodała pospiesznie:
— W każdym jednak razie możesz liczyć na mnie. Będę cię bronić przed światem... zrobię wszystko, co będzie w mej mocy. Tylko... tylko dobrze zrobisz, prosząc twego męża, ażeby przez czas jakiś nie afiszował się w towarzystwie Baczkiewiczównej. Spotkałam ich wczoraj w ogrodzie Botanicznym... Pojmujesz... ludzie, widząc twego męża prowadzącego dawny sposób życia, nie uwierzą w waszą zgodę... a tem samem... w dziecko.
Helena z pozornym spokojem pociągnęła na twarz podniesioną woalkę i wzięła do ręki opięty szpilkami pakunek.
— Tak... tak... rozumiem — odparła, uśmiechając się blado. — Powiem to memu mężowi, dziękuję ci za przestrogę.
Podała rękę Żabusi i skierowała się przez salon ku przedpokojowi.
W salonie we framudze okna z książką w ręku stała Rózia.
Młoda dziewczyna czytała pilnie, wytężając wzrok, gdyż szara jesienna godzina płynęła przez podwójne i na zimę opatrzone okna.
Ubrana czarno, w sukience szczelnie zapiętej pod szyję, była blada tą kredową bladością, anemią strawionego, a nierozwiniętego organizmu.
Helena skinęła jej uprzejmie głową. Rózia oddała ukłon w obojętny, zagadkowy sposób, w jaki zwykle witała znajome osoby.
Odwróciła głowę i czytać znów zaczęła.
Żabusia wzruszyła ramionami.
Nagle w przedpokoju rozległo się uderzenie dzwonka.
Z sąsiedniej jadalni wypadła pokojówka i drzwi otworzyła. Rozległy się męzkie głosy.
Żabusia w ręce klasnęła.
— Rak i Tański! — zawołała z kłamaną radością.
Na progu ukazała się drobna postać Hohego.
— Gdzieście się panowie spotkali? — spytała Żabusia, podając mu rękę.
— Ujrzałem przez szybę u Bliklego pana Kochanowicza i wstąpiłem — odparł Hohe — źle jednak się wybrałem, gdyż spotkała mnie tam nieprzyjemność...
W tej chwili Rak wtargnął do salonu, śmiejąc się głośno.
— Jak Boga mego kocham! — wołał. — A to awantura!...
Dostrzegłszy Helenę, rzucił się ku niej szurając nogami.
— Pani dobrodziejka... co za szczęście!... A toć wieki całe...
Helena podała mu rękę i usiadła szybko na fotelu, osłaniając się szczelnie fałdami płaszcza.
Hohe skłonił się jej zdaleka.
Rózia nie poruszyła się z miejsca, tylko powoli, nie odrywając oczów od książki, wyciągnęła rękę, rozplątała sznur, podtrzymujący ciemną firankę i opuściła fałdy, odgradzając się w ten sposób od reszty towarzystwa.
Helenie biło serce ze zdwojoną gwałtownością.
Poprzednia rozmowa z Żabusią i natychmiastowe, bezpośrednie ujrzenie dawnego kochanka, odbierały jej prawie przytomność.
Siedziała zmieszana, z wypiekami na zmęczonej twarzy.
W płaszczu, w zniszczonym kapeluszu, z maską kobiety ciężarnej, zmieniającej jej rysy, miała wygląd kobiety czterdziestoletniej.
Hohe obrzucił ją zdziwionym i wzgardliwym wzrokiem. Widocznem było, iż czuł dla niej pogardę i nienawiść, i nie mógł zapomnieć jej owego usiłowania upokorzenia go nabytemi wiadomościami teozoficznemi, podczas ostatniego ich spotkania.
Żabusia kręciła się po pokoju, czepiając się ramienia Raka.
— Cóż się stało?... Cóż się stało?... Powiedzcie!...
Lecz drzwiami od sypialni wpadł Nabuchodonozor i z rękami szeroko rozwartemi leciał ku Tańskiemu.
— Bonjour m’ami! — wołało dziecko.
Ominęło ojca i wdrapało się na kolana dziennikarzowi.
— Gdzie livre? — pytała dziewczynka.
— Przyniosę jutro — mówił Hohe, głaszcząc jasne włosy dziecka — muszę ci wybrać coś ładnego i mądrego, byle co nie chciałem przynieść.
Nabuchodonozor skrzywił buzię do płaczu, zsunął się z kolan Hohego i zaczął dreptać ku drzwiom sypialni.
— Nie uwierzycie państwo — wyrzekł Hohe — jak teraz trudno o dobre książki dla dzieci...
— Dlaczego pan dobrodziej nie napisze takiej książki? — wrzasnął Rak, podając mu papierosy.
Hohe uśmiechnął się pobłażliwie i z nonszalancyą po papieros sięgnął.
Lecz Żabusia wpadła na Raka z roziskrzonemi oczami.
— Rak, jesteś głupi! — zawołała — pan Tański ma co innego do pisania, niż elementarze. Od tego są inne gryzmoły. Siedź cicho i nie wyrywaj się, skoro się na niczem nie znasz. Lepiej opowiedzcie mi, co to zaszło w cukierni?...
Tański sięgnął po monokl.
— Nic wielkiego... napadł na mnie gbur i zaczął krzyczeć... Ustąpiłem mu z drogi, bo nie lubię ludzi źle wychowanych... Pożałuje jednak tego kroku...
Żabusia aż przykucnęła na ziemi z wielkiego zdziwienia.
— Któż to się ośmielił napaść na pana? — spytała.
— Och, nikt!... Born!...
— Born?... Dlaczego?...
— Pod pozorem, że mu wyrzucam całe ustępy z „Paryasów“.
Roześmiał się ironicznie i dodał:
— Drogocenne perły... quoi!...
Wpakował monokl w oko i przypatrywał się Helenie, która, słysząc nazwisko Borna, podniosła spuszczoną głowę.
Żabusia porwała się z ziemi.
— Ach te „Paryasy“! — krzyczała. — Już mi kością w gardle stoją!... Sługi, stróże, robotnicy, żebracy... czyż tylko z takich mętów świat się składa? Bardzo dobrze pan robi, skracając tę przenudną powieść... Ręczę, że przez nią odpadają prenumeratorzy.
— Naturalnie! — odparł Hohe. — W samym początku drukowania tej powieści dostaliśmy zbiorowy list od pewnego grona dam dystyngowanych, zapowiadających nam, z powodu ukazania się utworu pióra Borna, przerwanie prenumeraty...
— Trzeba było przerwać powieść! — wrzasnął Rak.
Hohe uśmiechnął się i monokl w oku poprawił.
— Nie... trzeba także czasem liczyć na pewien succès de scandale... To ożywia trochę pismo...
Helena zacięła usta do krwi. Zrozumiała, że ów list od grona „dam dystyngowanych“, to był jej własny list, nagryzmolony w chwili nerwowego rozdrażnienia i histerycznego szału. Od pewnego czasu zaczynała dostrzegać, jaki to dziwny i tajemniczy łańcuch spajał i wytwarzał pewne fakta i jak teraz moralnie cierpieć zaczynała za to, co popełniała w chwili bezprzytomnego podrażnienia. Spadały na nią teraz te fakta, jak siekąca chłosta, jedne drobne, inne doniosłego znaczenia, lecz wszystkie sprawiające jej dojmujące cierpienia.
— Pan Born — podjął znów Hohe — rozzuchwalił się strasznie tem dopuszczeniem go do szpalt przyzwoitego pisma. Musimy go trochę przykrócić... Sieniawa mówił mi właśnie, iż ma ochotę wziąść go za przedmiot jednej ze swych kronik tygodniowych...
— Jakżesz... skoro jest współpracownikiem? — spytał naiwnie Rak.
— Cóż to szkodzi! — odparł Hohe — Sieniawa jest nietykalny, wiedzą o tem wszyscy!... Powie się później Bornowi, iż Sieniawa miał zastrzeżone niewtrącanie się do jego kronik i fakt będzie spełniony.
— A jeśli Born odpowie?
Hohe wzruszył ramionami.
— Nie przyjmie się jego odpowiedzi, lub zwlecze się z umieszczeniem, zastawi się wyższemi względami — enfin — ten pan stanie się nieszkodliwym...
— Powinniście przerwać jego powieść! — zawołała Żabusia. — Gdyby przynajmniej były w niej jakieś rzeczywiście „pikantne“ szczegóły, ale to pisane pożal się Boże!
Hohe wyciągnął wypieszczoną rękę.
— Niech się pani uspokoi — wyrzekł — niedługo zaczniemy drukować „Wrażenia z Danii“ Malewicza.
— Nie, nie! — wołała Żabusia — Dajcie mi ładną, dystyngowaną powieść.
— Tukanę?
— Tak, coś Tukany! Pan jej nie lubisz — wiem o tem.
— Znieść jej nie mogę!
Żabusia parsknęła śmiechem.
— Pan wielu kobiet znieść nie możesz!...
Hohe zaczął się bronić.
— Cóż znowu, cóż znowu!... Przepadam, uwielbiam płeć piękną... korzę się przed nią... o tyle, o ile na to zasługuje...
Rak sięgnął po leżącą na stole gazetę.
— Jak też ten pan Hohe pracuje — wyrzekł, przebiegając oczyma felieton — jak też on pracuje, jak Boga mego kocham!... Ot znów teatralna krytyka...
— Napisałem ją dziś w nocy! — potwierdził ze skromnością Tański.
Żabusia porwała się z miejsca i wybiegła z pokoju wołając:
— Każę nastawiać samowar!...
Od kilku chwil Helena zadawała sobie pytanie, jak wstać z tego nieszczęsnego fotelu i odejść niepostrzeżona.
Impertynencki wzrok Hohego drażnił ją i doprowadzał do rozpaczy. Przykuwał ją jak rozpalone obcęgi, świdrował jej mózg, siekł jej twarz obelżywą chłostą. Nie śmiała podnieść się i pod tym wzrokiem przejść całą przestrzeń salonu, która teraz zdawała się jej być lodowym obszarem.
Tymczasem Rak półgłosem czytał krytykę teatralną.
Nagle parsknął śmiechem.
— Figlarz z pana! — krzyknął. — Jak Boga mego kocham!... Wielki figlarz z pana!...
Hohe przechylił się z gracyą przez poręcz fotela.
— Dlaczego? — zapytał jęcząco.
— O, tu!... pisze pan: „Skoro mąż nie wie, że jest oszukiwany... po co mu oczy otwierać? Ostatecznie co to komu szkodzi, że ta rozwierzgana samica, jego żona, ugania się za jakimś rozwydrzonym dudkiem... Dumas syn (którego, nawiasem mówiąc, mam za ostatniego błazna), Augier a ostatnio, o ile mnie pamięć nie myli, Lemaitre i Sarcey...
Rak urwał olśniony...
— Jakto pan, panie tego, tak pamięta tyle takich nazwisk... fiu, fiu! — wyrzekł, kręcąc głową.
— Och — odparł niedbale Hohe — to bardzo łatwo.
Rak przerzucał dalej recenzyę.
— A... o! — zawołał — przypiął pan znów łatkę żydom i chłopom, dobrze pan zrobił.
— Spodziewam się! — rzucił Hohe. — Staram się nie pominąć żadnej sposobności, aby tę rasę i tę kastę, która przyznaje się jedynie do solidarności z nami — gdy tego jej interesa wymagają — napiętnować tak jak na to zasługuje... Z chłopów bowiem mamy pijaków i złodziei a z żydów lichwiarzy i passez l’expression — kobiety złego życia...
Nagle szarpnięta nerwową dłonią firanka, odsłoniła się i Rózia z brwiami zmarszczonemi, z czołem podniesionem, poskoczyła na środek salonu.
— Szanuj, błaźnie, własnych rodziców! — krzyknęła drżącym głosem. — Szanuj własnych rodziców, skoro nic i nikogo uszanować nie potrafisz!
Hohe zbladł jak ściana, monokl wypadł mu z oka, wyprostował się tak szybko, iż gors koszuli zachrzęścił jak druciany pancerz.
— Co to, co to znaczy? — wybełkotał.
Rózia zbliżyła się ku niemu powoli i patrząc mu prosto w oczy, dobitnie mówić zaczęła:
— To znaczy... że jesteś pan synem żydówki i chłopa... synem Trejny, córki Jankla z pod Ożarówki, i Hrycia, syna Sycza z tej samej wioski. Nie kłam, nie przecz!... Nie chciej nas olśniewać swoją rasą, wrodzoną dystynkcyą i misyą, jaką masz, walczenia w imieniu szlachty! Narzeczony mój, także syn chłopa, lecz nie wstydzący się pochodzenia z chamów, razem z twoim bratem, Hryciem, świnie pasał!... Słyszysz pan, świnie pasał, i to w zgrzebnej koszuli, boso i z pokudłanym łbem...
Hohe powoli odzyskiwał pewność siebie i zimną krew.
— Proszę — wycedził przez zęby — jak to sielankowo panna Rózia opowiada!... Szkoda tylko, że panna Rózia zapomina, iż najcenniejszym klejnotem panienki jest dziewczęca... skromność. Należałoby o tem pomyśleć, zanim z ust się wyrzuci tak brzydkie i trywialne słowo jak... jak...
Urwał zakłopotany i dodał wreszcie zaokrąglając usta.
— Ma foi, tant pis... jak... nierogacizna!...
Rózia wybuchnęła nerwowym śmiechem.
— Moja „świnia“ warta pańskiego rozwydrzonego dudka i rozwierzganej samicy! — odparła. — A zresztą nie o tem tu mowa. Chciałam panu przypomnieć, że nędzne to musi być stworzenie, które własne gniazdo kala. Jesteś pan żydem i chłopem. Rzucasz nam w oczy garściami blagierskich frazesów i sądzisz, że wszyscy na lep się biorą...
Ożywiała się coraz więcej, blada jej twarz pokryła się różową barwą...
— W imię jakiejś tradycyi, w imię nibyto zagrożonej moralności, rzucasz się pan, szarpiesz i kopiesz wszystko. Każdy kierunek jest dla ciebie błotem; nauka, wiedza nie istnieją!... A wiedząc gdzie najlepiej płacą i gdzie najlepsza strawa, wołasz głosem obłudnika i faryzeusza: Rodzina... tradycya... porządek społeczny... wiara — zagrożone!... Ja stoję na wyłomie! Ja was obronię! Ja jeden jestem czysty i sprawiedliwy!“ Przypominasz mi pan tych, którzy asekurują się od pożaru i sami podpalają, aby osiągnąć zyski. Gdybyś pan zastanowił się na chwilę, zrozumiałbyś, że ani rodzina, ani tradycya uczciwości, ani nawet wiara jasna i rozumna nie jest zagrożona!... Przeciwnie — ze ślepych oków wyzwolona ludzkość pragnie i chce na wolności dojść do takiego udoskonalenia, aby bez nakazów, bez przysiąg, bez zbrojnej siły — była uczciwą, wierzącą i przedewszystkiem spra-wie-dli-wą!...
Helena utkwiła oczy w postać młodej dziewczyny. W szarzejącym cieniu wieczora czarna jej sylwetka olbrzymiała, rosła...
Hohe, mały, skurczony, usiłował przybierać drwiący wyraz twarzy.
— Proszę... proszę... dalej! — syczał przez zaciśnięte zęby.
— Plwasz pan na wiek, w którym żyjesz! — mówiła dalej dziewczyna. — Piszesz o zwyrodnieniu, o dekadencyi, o upadku społeczeństwa! Ślepy pan jesteś i głuchy!... Te sto lat rozwinęło, jak kwiat najczystszy i najpiękniejszy, poczucie sprawiedliwości i uzbroiło ludzkość do walki z wszechogólną nędzą... Plujesz pan na tych, którzy życie swe całe oddali na usługi „materyi“ nie własnej, nie w celu użycia tak jak to pan o idealistach rozumiesz!... Ci „materyaliści“ zanurzeni w błocie, według słów twoich, pracowali dla polepszenia bytu drugich istot, dla uchronienia ich od wyzysku, głodu i zimna... i starali się w materyalnych przyczynach dociec moralnych zboczeń nieszczęsnej warstwy społeczeństwa, którą pan nazywasz „mętami ludzkości“. I dzieło ich wielkie jest, piękne i wzniosłe!... Oto, zanim się krzyknie „zbrodniarz!“ — każdy pyta „dlaczego?“, co go uczyniło owym zbrodniarzem?... I szuka się przyczyn, widząc skutki — a szuka się dlatego przyczyn... aby skutków nie było! Plujesz na wiedzę?... A wszakże codziennie korzystasz z niej jak pęcherz nadęty... ty, który nietylko prochu wymyśleć nie byłeś w stanie — ale nawet zrozumieć, jak się teraz taki proch wytwarza!... Dowodzisz, iż materyaliści głoszą panowanie zwierzęcia... gdzie jest to zwierzę w człowieku?... Ci, którzy nadużywają w jaki sposób umysłowych przyjemności, są chorzy — chorzy tak jak pan, który wszędzie widzisz zwierzęcość i to tylko masz na myśli... a skoro się dobada przyczyny tej waszej choroby, usunie się ją niewątpliwie! Bądźcie przekonani!... I wtedy przejrzysz pan może, zobaczysz jasno, iż ludzie, którzy piszą jak Zola, jak Born, jak inni ludzie — ci ludzie są zdrowi i zdrowiem swojem mierzą siły swych czytelników. Nie czynią zniewag sile twórczej — Bogu, o którym pan ciągle rozpowiadasz, nie spowijają w welony szkodliwej i podniecającej tajemniczości aktów naturalnych, potężnych i doskonałych — lecz mówią o nich nie jak o zbrodni, z którą się kryć trzeba... lecz jak o jednym z najpiękniejszych hymnów w symfonii wszechświata!...
Hohe cichutko śmiać się zaczął.
— Proszę, proszę — wyrzekł, czyszcząc monokl — jak na młodą panienkę, panna Rózia ma niezły zasób wiadomości!
Usta Rózi zadrżały kilkakrotnie z hamowanego oburzenia.
— Mam tyle wiadomości, ile powinna mieć kobieta znająca rolę, jaką jej przeznaczono w społeczeństwie. I wiadomości te nie kalają mnie... bo są to piękne, wielkie i święte rzeczy, które wy obłudnemi, zasłonami okrywszy, jako akt zwierzęcości i przewagi materyi podajecie!...
Rak próbował uspokoić dziewczynę.
— Ależ, Róziu! — zawołał — jak Boga mego kocham!...
— Proszę cię — odparła Rózia — nie wtrącaj się! Dawno już chciałam wypowiedzieć temu panu co o nim myślę! Byłam tam za firanką i słyszałam, jak przezywał z ironią „drogocennemi perłami“ wyrzucane przez siebie ustępy „Paryasów“.
— A więc o to pani chodzi? — roześmiał się Hohe.
— Tak, gdyż znam Borna i wiem jak bezinteresowne są pobudki, które kierują jego piórem. Człowiek ten, tak jak my wszyscy, ukochał tych, którzy cierpią, którzy są głodni, którzy pracują dla obsługiwania... materyi, z której się składa „ja“ pana Hohego i innych mu podobnych... idealistów. I pisząc powieść, za którą go szargają w błocie, źle płacą, odmawiają uczciwości i szacunku, Born ma na celu zwrócenie jedynie uwagi na nędzę, na głód, na nadmiar pracy. Ukazuje tych ludzi w ich środowisku, mówi ich językiem, wykazuje ich nędzne, smutne upadki opłacane krwawemi nieraz łzami...
Hohe skrzywił się wyniośle.
— Proszę....
— Nie — krzyknęła Rózia — to są kwestye społeczne, ogólno ludzkie, a wy stawiacie je na stanowisku filantropii! Niepodoba się wam czytać o smrodliwej komórce, w której gniją stróż i jego chore dzieci... Sprawia to wam nudności, psuje estetyczne wrażenia... Wolicie przygody czarnookich młodzieńców, zdobywających wyniosłe dziewice! Gdyby cuchnąca nora taka i gnijący w niej stróż były bajką, to rzecz naturalna, iż zbyteczne i niepotrzebne byłoby sprawianie wam „nudności“ podobnemi opisami, lecz taki człowiek istnieje, cierpi, męczy się, kona... o kilka kroków od nas, od pana Hohego, skrzypiącego butami w obszarze kilku pokojów! I oto, co jest pięknością i potęgą tego sponiewieranego przez was dziewiętnastego wieku! W duszach ludzi budzić się zaczyna pytanie olbrzymie, doskonałe, zwracające się ku tym, którzy cierpią... Wszystkie wasze wrzaski na dekadentyzm, symbolizm i tysiące innych „izmów“ — są to skrzeczenia żab w obec tego majestatu świtającej jutrzenki sprawiedliwości. Nędzne, małe i nikczemne macie dusze, nędzny mały i nikczemny jest wasz dorobek, skoro nie widzicie i nie macie w sobie nic... oprócz owej ślepej wiary, z której zrobiliście sobie frymarkę, handel i wyzyskujecie ją na wszelkie sposoby po cztery grosze od wiersza...
Drżała cała z oburzenia jak liść. Helenę przejmowały także dreszcze, gorączka ją ogarnęła. Patrzyła w Rózię jak w tęczę.
Rózia chciała jeszcze dalej mówić, lecz nagle na środek salonu wpadła Żabusia z roziskrzonemi oczami.
— Co się tu dzieje? — zawołała — panna „emancypantka“ rozpuściła buzię jak widzę i zapomina, że ten dom jest moim domem!
— Nie — odparła Rózia — nie mogę zapomnieć... gdybym nawet na chwilę zapomniała, obecność tego pana (wskazała na Hohego) przypomniałaby mi gdzie się znajduję!...
Żabusia rękę w kierunku drzwi wyciągnęła.
— Precz — zawołała blada z gniewu — wynoś mi się stąd... idź gdzie chcesz... gdzie ci się podoba!...
Rózia poskoczyła rychło do jadalnego pokoju i w tej samej chwili powróciła, wlokąc za sobą żakiet i kapelusz.
Zacięła teraz usta i drżącemi rękami wdziewała na siebie ubranie.
Rak próbował pośredniczyć.
— Żabusiu!.. Róziu! — mówił płaczliwie — co wyrabiacie... Żabciu... pomyśl... gdzie ta dziewczyna pójdzie...
— Do mnie! — wyrzekła Helena.
Powstała z fotelu i ujęła drżącą Rózię, którą widocznie ten wysiłek nerwowy kosztował wiele zdrowia.
— Czy chcesz mi pani wyświadczyć tę łaskę i pójść ze mną? — spytała Helena, zwracając się ku Rózi.
— Dobrze — odparła młoda dziewczyna — dobrze... uciekajmy z tego bagna obłudy i fałszywej wiary!...
Obie kobiety wyszły do przedpokoju.
Firanka portyery zapadła za niemi, gdy Żabusia rzuciła im jako pożegnanie:
— Dobrana para... fin-de-siècle-istka i emancypantka!... Dobrana para!...



EPILOG.

Helena powoli złożyła książkę i oparłszy głowę na poręczy okna, siedziała tak nieruchoma, pogrążona w myślach.
Przeczytała teraz owo „Życie“ Maupassanta całe — do ostatniej stronnicy.
Mimowoli porównywała swe ubiegłe życie z postępowaniem tej kobiety znieważonej tak samo jak ona w zaraniu pożycia małżeńskiego.
Była wielka różnica!
Lecz Helena, sięgając tak myślą w przeszłość, nie czuła nawet do siebie żalu, ani gniewu za to postępowanie.
Powiedziała Bornowi, iż całe setki kobiet działały w niej i za nią, toż samo czuła obecnie.
Miała niedługo zostać matką.
Gotowała się do tego aktu śmiertelnego bez trwogi, ale i bez entuzyazmu.
Cierpienia fizyczne, nerwy, dręczyły ją bezustannie. Egoizm, który nie zastygł w niej zupełnie, buntował się co chwila.
— Cierpię — myślała — po co, na co?...
— Wypełniam mój obowiązek... daję życie innej istocie... może przedłużam w ten sposób swe własne istnienie...
Niepewność szarpała jej sercem.
— Czy mam prawo powoływać do życia istotę, która cierpieć będzie?...
Lecz natychmiast krzyżowała się inna myśl.
— Musiałam, musiałam... przyszła na mnie pora. Z trwogą zaczęła się zastanawiać nad tem, czem będzie ciało jej dziecka. Przechodziła myślą wszystkie swe fizyczne wady i ułomności, swoje, męża, obu rodzin... Teorya dziedziczności porwała ją w swoje posiadanie.
— A duch... owa strona duchowa? — pytała. — W jakiem byłam usposobieniu i nastroju moralnym w chwili poczęcia? Byłamże „uczciwą“ — tak jakby Buddha to rozumiał?... Czy „uczciwy“ duch wcielił się w ciało mego dziecka?...
Znużona, zmęczona tym amalgamatem zdań krzyżujących się, błyskawicą złudną rozświetlających niby tajemne głębie — szarpała się tak ciągle w mglistem kole milionów myśli, przekonań, systemów, teoryj, które teraz powstały i budzić się w niej zaczynały ze zdwojoną siłą.
Dopóki Rózia była w jej domu, czepiała się jej jak deski zbawienia, wpajając w siebie pojęcia altruistyczne, pojęcia młodej dziewczyny, lecz gdy Rózia wyjechała do Genewy — Helena zapadła znów w chaos, w ciemnię, w mgławicę...
To było rzeczą naturalną.
Ewolucya jej intelektualna nie była dziełem refleksyi ani wyrozumowania.
W skutek hypertrofii myśli stała się dla siebie samej tak przejrzystą, iż odczuwała wszystkie sprężyny, które w ruch wprawiały jej moralną i materyalną istotę. System ten analizy chciała zastósować i do świata hypotez, w którym przebywała. Lecz tu brakło jej siły, wykształcenia i fizycznego spokoju. I tak jak jej pesymizm był sugestyą metafizyczną, spłodzoną przez niemoc fizyczną i moralną, tak i inne przeobrażenia, którym kolejno ulegała, poczynały się głównie w chwilach jej fizycznego i moralnego rozstroju.
Nazywano ją „Fin-de-siècle’istką“ — nazwę tę przyjęła w pierwszej chwili chętnie i ściągała do niej jak magnes żelazne opiłki, wszystko, co usprawiedliwić tę nazwę mogło.
Lecz przeszła ona mimo tego wszystkiego, co stanowiło istotną potęgę końca tego wieku, przeszła, zgarniając wachlarzem ku sobie rój much złotych, brzęczących nad szmatem ścierwa, które wiek ten wyrzucił ze swych wnętrzności, jako bezużyteczne i gnijące odpadki. Owiał ją tylko powierzchowny oddech tych, którzy iść muszą na ofiarę, tej pewnej części piany, szumowin, często pełnych słodyczy dekadenckich ironij — lecz zbytecznych dla dalszego rozwoju społecznego dobra.
Przeszła mimo — i z piany tej utkała sobie szatę, przystroiwszy ją w świetlane punkty teozoficznych zagadnień. Brzeg tej szaty był umaczany w błocie obłudy i cudzołóztwa — na głowie zaś miała dyadem ezoteryzmu, który teraz cierniami nierozwiązanych mistycznych zapytań w mózg jej się wpijał.
— Jestem chorobliwym wytworem całego wieku — myślała — wszystko spłynęło ku mnie i teraz te różnorodne fale, powstałe w pojedyńczych mózgach tysięcy ludzi — żłobią mój biedny mózg i pokazują mi jak w kalejdoskopie całą seryę... niknących obrazów!
Niknące obrazy?
Nie!... każdy bowiem z tych cieni wyrył się w niej i pozostał, składając się na całość jej istoty....
— A może — myślała Helena — może ja miałam już te cienie, te przekonania, te pojęcia, te chęci w składzie swej istoty... nie nabyłam ich, tylko ściągnęłam podobne chęci, podobne wierzenia siłą swego ducha. Czuła, iż w umyśle jej powstaje coraz większy chaos.
— Nie będę myśleć... nie chcę myśleć... dziecko moje przyjdzie na świat...
I znów zajęczało w głębi jej istoty.
— Czem będzie? Czem będzie?...
Czy ma przechodzić te same co i ona koleje, czy ma w mózgu swym przynieść zarodki tego chaosu, który wirował dokoła niej i był nią samą? Czy dziecko to ma kłamać, oszukiwać, szaleć tak jak ona? Wątpić, wierzyć, kąpać się w błękitach ezoteryzmu i spadać brutalnie na ziemię nękane wymaganiami materyi, z którą będzie może w ciągłej walce, w ciągłej niezgodzie?...
Będzież miało tak jak ona wszystkie wierzenia i wszystkie niewiary, wszystkie entuzyazmy i ironie, które bolą jak lód na ranę świeżą położony.
Ona kończyła wiek... bo czuła, iż pomimo jej młodości — życie się dla niej skończyło. Przekroczyło próg, ugięta pod ciężarem całej masy wiedzy, dążeń i prądów — ona o ptasim mózgu, nerwowa, na pozór lalka, dźwigająca bez własnej woli i chęci, ciężar pracy i ciekawości drugich. Nie miała odwagi, siły i chęci iść dalej, zmartwiała nagle — i budziła się chwilami, przeżuwając dawne wrażenia.
Czasem przeszywał ją dreszcz trwogi. W chwilach podniecenia popełniała czyny, za które obecnie nie ona płacić będzie musiała.
I tak: dziecko jej, w oczach świata było kukułczem pisklęciem, potomkiem jakiegoś kochanka, które ona, matka, w kłamliwe nazwisko przystroiła i jako legalne światu podała.
Ona jedna wiedziała, iż tak nie było, lecz to dla świata nie było wystarczającym dowodem.
Przed oczyma jej mignęły szeregi dam, szepczących po za wachlarzami.
— Ten pan lub ta panna... to dziecko tej Świeżawskiej, która... a więc... to dziecko... to...
Była to jej największa troska i największa gorycz jej dni obecnych.
Chwilami, pod wpływem rozpaczy, pragnęła, aby dziecko to umarło w jej łonie.
Dla pokazania się „Fin-de-siècle’istką“ marnie rzucone słowa spadły teraz obelżywą chłostą na czoło jej dziecka!
Rzecz jednak się stała — dziecko jej musiało pozostać prawym bękartem.
Czy i około niego owe ułudne cienie zatoczą piekielną sarabandę i witając nowy wiek, przeszłowiecznetni cierpieniami — dręczyć go będą?
Który z tych cieni porwie je za sobą, jaką mu ukaże drogę — jaki prąd najpierwszy powita rozwój jego inteligencyi, rozbudzenie się jego ducha, pragnienie... „dowiedzenia się“?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Helena podniosła głowę i przez łzy spojrzała dokoła.
Sypialnia przybrała ten sam wygląd co przed dziesięcioma laty.
Dwa łóżka, stojące równolegle, ciemniały teraz wśród zapadającego zmroku.
Po tualetce czepiała się chorobliwa gałązka bluszczu.
Obok Heleny stał stoliczek babci Bednawskiej z przytwierdzoną do krawędzi poduszeczką.
W piecu palił się ogień, rzucając na podłogę, na nogi łóżek i na brzeg sukni Heleny czerwonawe blaski.
Helena otuliła się szalem i zmęczoną głowę złożyła na krawędzi fotelu.
Przed oczyma jej duszy przesuwały się teraz sylwetki ludzi, którzy mieli kolejno tak wielki wpływ na jej postępowanie.
Za którą z nich, za którym z tych cieni tak potężnych i silnych pójdzie teraz jej dziecko?...

KONIEC.

Paryż, 1895.




  1. Sage-femme — w języku zwykłym akuszerka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.