Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Powoli powracała z lasu gromadka trzymającej się pomiędzy sobą „koteryi“.
Bo i tu, w tym przedsionku szpitala waryatów lub grobu, były, jak wszędzie u nas, „koterye“.
Ścieżką więc, ciągnącą się wzdłuż rowów, biegła Żabusia, ciągnąc za sobą Nabuchodonozora, ubranego w suknię „empire“, która się po ziemi wlokła i w olbrzymią kapotkę Greenway, z której pyzata twarz dziewczynki czerwieniła się jak piwonia, owinięta w arkusz białego papieru.
Naturalnie, za Nabuchodonozorem pędził Drzewiecki, ubrany, jak kupczyk paryzki, przyjeżdżający, w niedzielę do Trouville. A więc biały flanelowy garnitur, koszula bez kamizelki na brzuchu nadzwyczajny pas z szafirowego jedwabiu, także krawat i na ogolonej, jak pałka głowie, mały słomkowy kapelusik, okolony szafirową wstążką.
Za nim powolnym i widocznie strudzonym krokiem postępowała młoda kobieta, wysoka i tak w pasie cienka, iż zdawało się, iż lada chwila przełamie się i rozpadnie na dwoje, jak węgorz tasakiem nielitościwej kucharki przecięty. Szła i słaniała się, ręce trzymała odstające od bioder a twarz jej bladła i czerwieniała naprzemian. Miała prześliczne rysy i wielkie, podsiniałe oczy. Ubrana była w blado-zieloną, niezmiernie lekką suknię i olbrzymi kapelusz, okryty koronką.
Za nią szedł Boniecki, wysoki, siwawy, odziany byle jak i z troskliwością na młodą kobietę spoglądał.
— Zmęczyłaś się, Andziu? — zapytał — czy chcesz, ażebym ci podał ramię?
— Nie, tatku — odparła, nie odwracając się młoda kobieta — dziękuję, nie jestem wcale zmęczona!
— A chód twój niby widma, które sunie. Po nocnej rosie, w kaloszach iluzyi, zachichotał Szerkowski.
Zdjął z głowy swój pomięty kastorowy kapelusz i szedł tak z odkrytą łysiejącą czaszką, na której promienie zachodzącego słońca znaczyły się krwawym półsierpem.
Pani Andzia wzruszyła ramionami.
— Dlaczego: w kaloszach? — zapytała.
— Bo stąpasz tak cicho, iż rzekłbyś, jaka mara, albo inne licho, co przemknąć się stara, w promieniach miesiąca, jest bowiem cierpiąca na żołądek lub utratę wiary, gdyż te choroby obecnie są bardzo modne a modniejsze jeszcze leczenie się na dyspepsyę masażem, na niedowiarstwo zaś apoteozowaniem legendy!
— Nie mam ani dyspepsyi, ani nie straciłam wiary — odparła pani Anna.
— Wierzę, iż nie masz pani dyspepsyi — roześmiał się literat — trzeba mieć na to żołądek a pani powiewnością swoją doprowadziłaś ten organ do stanu zaniku, co zaś do wiary, nie mogłaś jej pani stracić, boś jej nigdy nie miała!
Pani Anna stanęła i, oddychając ciężko, odwróciła się ku Szerkowskiemu.
— Przepraszam pana!... wychowałam się w klasztorze i do dziś dnia spowiadam się i chodzę na mszę.
— Czegóż to dowodzi — odparł Szerkowski — jeżeli się pani wychowałaś w klasztorze, tembardziej nie mogłaś nabrać gruntownej wiary. W magazynach en gros nie możemy nigdy ubrać się starannie i znaleść coś dopasowanego do swej istoty. Tam, gdzie pani byłaś, wyrabiano wiarę na transport, tak jak ceratowe kapelusze. Wsadzono pani na głowę byle jaki kapelusz, za obszerny lub za ciasny... peu importe, jazda w życie! — z taką budą na głowie... Dlatego też ścisnęłaś pani serce gorsetem a wiara lata ci po głowie, jak za duży kapelusz...
Andzia wzruszyła ramionami.
— Z panem niepodobna rozmawiać — wyrzekła.
— Naturalnie — odparł Szerkowski — pani wiesz przecie, że jestem tabetyk, pół geniusz, pół bydlę, piszę czasem rzeczy genialne, które mi płyną z pod pióra, jak słowa honoru z ust mężczyzn a czasem spiję się, zasnę gdzie na ławie, zrobię skandal w szynku i z kochanką moją, delirium tremens, de pache pójdę za kratę. Taka piękna dama, jak pani, nie powinna ze mną wdawać się w rozmowę. Jesteś pani na to za piękna, za cienka w pasie i taki jeden z przeklętych poetów, jak ja, nie nadaje się dla pani nawet do przedflirtowej pogawędki. Emancypacya kobiet jest dla pani obcą, o żyjąca werweno; o arcydziełach Ontamary, japońskiego mistrza, nie wiesz nic zapewne, walka dekadentów z naturalistami nie narusza twego spokoju a o „moralności panów“, gołębia twa głowa niema wielkiego wyobrażenia...
Lecz Anna, nie słuchając go, iść naprzód zaczęła, oglądając starannie koronki swej różowej parasolki, które gdzieniegdzie rozdarły się o przydrożne ciernie. Szerkowski zbliżył się do Bonieckiego, który, kapelusz na oczy zacisnąwszy, szedł za córką i widocznie myślami gdzieindziej błądził.
— A co pan dobrodziej myśli o „moralności panów“, Herrenmoral? — zapytał go nagle Szerkowski.
Boniecki, wyrwany ze swego zamyślenia, milczał przez chwilę, wreszcie powoli, jakby ważąc każde słowo, mówić zaczął:
— Ano, sam nie wiem!... Dałeś mi pan koniecznie owego Nietzschego i to urywane świstki. Przeczytałem go, czuwając przy córce podczas jej ataków. Zdałoby się kilku takich blonde Bestien teraz na świecie, bo inne dzieci by się porodziły przynajmniej i nie obwijaliby was w mokre powijaki i kołdry i nie gnietliby wam brzuchów i pleców, jak ciasto w niecce. Ale skąd pan chcesz, aby takie blonde Bestien przyszły, kiedy to mają być nietylko fizycznie, ale i umysłowo rozwinięte wyjątkowo istoty. A tyleż się przez te wieki a zwłaszcza przez ten ostatni nazbierało owej „wiedzy“, że już biedny ludzki mózg nie może podołać i chcąc się „rozwinąć umysłowo“, trzeba „zwiędnieć cieleśnie“. A więc logicznie biorąc owe rzeczy, te marzenia owego pana Nietzschego, to nielogiczne mrzonki i nie jego Herrenmoral zbawi świat. I wiesz pan, im więcej na was patrzę, im więcej się zwłaszcza wam „inteligentnikom“ i tym „z miasta“ przypatruję, tem smutniej zaczyna mi się przyszłość ludzkości przedstawiać... Jesteście narwani, nielogiczni, co chwila zmieniacie przekonania, jeśli który z was ma talent, to go oszpeci jakiemiś przybudówkami, co to ni przypiął, ni przyłatał; nie możecie spokojnie oto pracować ludziom na korzyść, tylko szastacie się z filozofią na prawo i lewo... Tezy, tezy, wiecznie tezy... Ot patrzcie, jak dawniej pisali, to nam wystarczało przecież.
— Wam! — przerwał Szerkowski — ale nie im!...
Ręką ukazał na dwoje ludzi, idących osobno ścieżyną, snującą się wśród pola, pochylonych ku sobie i rozmawiających cicho.
Dziewczyna miała ciemno-fioletową bluzę, przepasaną żółtym paskiem a nad pochyloną głową rozpięte koło bronzowej parasolki.
Mężczyzna, młody chłopak, dzieciak prawie, o jasno popielatej konopiastej grzywie, o szerokich chłopskich ramionach, zgarbionych i całej postaci upartej, niby w miedzę wrośniętej a przecież wlokącej się, jakby za jakimś niewidzialnym pługiem, który go ciągnął, szamocząc i wyczerpując z sił, niby owego konia, po za pędzącą w dal, na jarmark, bryką.
Boniecki rękę do oczów podniósł, przysłonił je i długo na idące wśród ścierniska dzieci patrzał.
— Tak — wyrzekł — masz pan racyę, nie dla nich! wczoraj znalazłem ich książki, które przed doktorem pod krzakami chowają. Czego tam nie było!... całe traktaty!
Mrużąc oczy, w jasnowłosego towarzysza idącej ścierniskiem dziewczyny się wpatrywał.
— Patrz pan, oto blonde Bestie, rozwinięty fizycznie, rozwinięty umysłowo, podobno serce dobre, pochodzi z kurnej chaty, rozmawiałem z nim. Od dwunastego roku pozostawiony sam sobie, lekcyami na życie zarabia. Kto wie, może to nadczłowiek pana Nietzschego?
Szerkowski ramionami wzruszył.
— A alkohol? Co pan zrobisz z dziedzicznością alkoholizmu? Jeśli z kurnej chaty wyszedł, toć gorzałkę ma we krwi, jeżeli nie zacznie pić, będzie się tarzał w jakiej nerwowości, będzie miał w sobie namiętność jakąś, która go strawi, zje. Nie on, to jego syn, nie syn, to wnuczka pić zaczną, będą, muszą. Patrz pan, osiemnaście lat, niby szkielet, zdrów jak nowe rusztowanie, a spójrz pan na tę twarz opuchniętą, na ten kark schylony od neurastenii mózgowej, na te oczy zmęczone bezsennością, na ten zupełny brak pociągu zmysłowego, który to pociąg jest poprostu objawem potrzeby twórczej. Nie, nie on będzie ową blond bestyą. Cierpliwości, spadnie nam ona z innej planety razem z gradem meteorytów. Znajdziesz ją pan kiedy nagą, jak pierwszego człowieka na świeżo zoranem polu...
Boniecki westchnął i ręką machnął.
— Tego się już nie doczekam, stanie się to chyba w przyszłem stuleciu...
Lecz Szerkowski zanosić się ze śmiechu zaczął.
— Ani w przyszłym, ani w żadnym — wołał ironicznie — rasa ludzka ginie, panie dobrodzieju, jak krynoliny i twórcy epopei!... Zamiera, zdycha, zdy-cha!... Anemia, niepodobna dłużej istnieć, węglem byliśmy żarzącym, gaśniemy, gasnąć musimy!... Co nastąpi? Odwet zwierząt!... Zemszczą się!... My skarłowaciejemy, sfiksujemy i musimy zginąć z powierzchni ziemi!... I znów inne bydlę, to najinteligentniejsze, straci sierść, stanie na dwie łapy, zamiast kopyt mieć będzie paluszki i paznokcie i powie, biorąc się pod boki — jam królem stworzenia!... Będą więc znowu uniwersytety, drukarnie, koleje i zakłady hydropatyczne. I tak w kółko, w kółko!... Kręć się wrzeciono, cicho, cicho, aż słońce zgaśnie... Nagle zatrzymał się, patrząc na dwoje młodych ludzi, którzy zeszedłszy ze ścierniska, przyklękli przed olbrzymim kamieniem, sterczącym nad brzegiem strumyka.
— Cóż to — zawołał — ci państwo, przestawszy uszczęśliwiać ludzkość teoretycznie i według recept, klękają teraz przed ołtarzem natury i biorą ślub przed wymoczeniem nóg w strumyku?
— Nicby w tem nie było nadzwyczajnego — wyrzekł Boniecki — podobno się kochają, są zaręczeni...
Szerkowski śmiał się tak serdecznie, że z krwią zapłyniętych źrenic łzy sączyć mu się zaczęły.
— Kochają się, zaręczeni!... Towarzysz i towarzyszka, brat i siostra, odtrącenie brutalnego zmysłowego aktu, unicestwienie swego ja w dążeniu do ogólnego dobrobytu, dwa sypialne pokoje na dwóch krańcach domu, studyowanie przyczyn zwyrodnienia i zapominanie w antraktach o posiadaniu dzieci, oto ich miłość, oto ich narzeczeństwo...
Boniecki ramionami wzruszył.
— Trudno im to mieć za złe — odparł — zapatrują się na życie i na swe obowiązki względem ludzkości inaczej może, niż my dawniej...
Umilkł na chwilę, poczem dodał łagodnym głosem:
— Pan drwisz z nich, ja zaś przeciwnie. Dziwię się, milczę i czuję, że mi ci smarkacze imponują tą swoją powagą i podjęciem się spełnienia zadania, któremu Atlas nie podołałby. Widzisz pan, ja należę do tej kategoryi „starych“, co to nie szarpią się, nie złorzeczą, nie plują na młodszych, lecz spełniwszy to, co spełnić im było przeznaczone, patrzą spokojnie, bez uprzedzeń na tych, co z ich łona wyszli. Tylko... w ostatnich czasach zaczynam poprostu czuć zawrót głowy. Co kilka lat zmiana! Co kilka lat inna warstwa pnie się w górę. Jakaś teorya, jakaś idea nie trwa dziesiątek lat, ale kilka zaledwie, czasem dwa, czasem rok. Zaczynam się gubić w tym braku jednolitości i dlatego z trwogą czasem, lecz bez nienawiści, rzucam pytanie, dokąd idziemy!...
— Przedewszystkiem do zakończenia wieku oryginalnie i ciekawie — odparł Szerkowski — ciekawie, to słowo modne obecnie, najmodniejsze! Wszystko teraz jest ciekawe, nawet i Bóg sam, którego ci państwo analizują, filtrując jego wielkość przez pryzmaty oderwane z kandelabrów, strojących ich duszę...
Obejrzał się dokoła i parsknąwszy śmiechem, wskazał drżącą ręką na schodzącą ku strumykowi parę.
— Oto analizator i niańka swego ja. A oto Fin-de-siècle’istka!...
Odwrócił się szybko ku Bonieckiemu.
— Pan nie wie, co to znaczy Fin-de-siècle’istka? To nowy wyraz, ukuty ze wszystkich „tyzmów“ całego wieku... Jakie są cechy takiej gąbki moralnej, fizycznej i umysłowej? Niech pan obserwuje panią Świeżawską a dowie się pan więcej, niż z mej obłąkanej i bezładnej gawędy!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Środkiem pola, ku strumykowi, przy którym klęczała Rózia, jej „narzeczony“, pan Józef, osiemnastoletni chłopak, Żabusia, Nabuchodonozor i Drzewiecki, szedł wolno Siennicki, mając obok siebie sunącą, jak cień Helenę.
Bladoliliowe światło, rozwłóczące się już po ziemi, jak przedświt wieczoru, służyło za tło powietrzne tym dwu postaciom, które, milcząc, zatopione w owej mgle różowawej coraz wyraźniej rysowały się w przestrzeni.
Sylwetka Heleny wydawała się nadspodziewanie powiewną. Okrągłość bioder i ramion znikła. Tkanina blado-zielonej sukni owiewała ją, jak chmurą. Pod aureolą żółtego, słomkowego kapelusza twarz drobniała, objęta pasmami lekko skarbowanych włosów, które wzdłuż policzków popielato złotą ramą biegły i z tyłu w duży węzeł zebrane, kark cały zasłaniały.
W pasie czarna aksamitka szeroka, spięta klamrą z perłowej masy, przecinała jej postać. Na rękach długie mitenki ażurowe jedwabne, szyja odsłonięta i objęta fałdami białej muślinowej chusteczki.
Całość, bardzo szczęśliwie naśladowana z „Magazynu dla młodych panien“ (rocznik z 1832 roku). Wychudzenie całej tej postaci biło w oczy; bladość twarzy, sztucznie sokiem cytrynowym i białkiem jajka do porcelanowej gładkości doprowadzona, dziwiła i zastanawiała. Powieki, szafirem zabarwione, sine i ciężkie, opuszczały się na oczy, jakby zaspane i rozmarzone. Ile octu, iodure de potassium, gimnastyki, wody azotowej — musiało kosztować Helenę to nagłe i tak szybkie przeobrażenie się w idealną i powiewną piękność ze Stendhalowskiej epoki — wiedziała ona jedna tylko. Choroba jej nerwowa, rozwijająca się teraz powoli, ale niezmiernie silnie, przyczyniała się do tej przemiany. Z „Magazynów mód“, w pokoju babki nagromadzonych, z jej miniatur, rysunków, wreszcie z własnych przeżytych chwil (owych suchotniczych, w chwili stosunku z Hohem), Helena zaczerpnęła główne rysy do obecnej swej postaci. Ów platonizm praktykowany z Siennickim, platonizm, będący rozpustą dwóch nerwowych istot, zdawał się jej być anielskością samą. Nie stąpała teraz po ziemi, płynęła, nazywając brudem każde prawidłowe, zmysłowe zetknięcie.
Powoli, płynąc wśród ścierniska, doszli oboje do gromadki osób, pochylonych nad kamieniem, na brzegu strumyka. Z drugiej strony pola Boniecki i Szerkowski nadciągali także. Przed nimi szła wyprostowana i sztywna Anna, cała różowa pod różową osłoną swej wielkiej parasolki.
Helena, doszedłszy do kamienia, ujrzała, iż przedmiotem powszechnej uwagi jest mrowisko, „ich mrowisko“, jak je nazywała, gdyż odkrywszy raz z Siennickim ową rzeczpospolitą zwierzęcą, codziennie przychodzili tu we dwoje niszczyć, rozrzucać, rozkopywać, co stworzenia w ciągu nocy i dnia zdołały w rozpaczliwych wysiłkach zbudować. Siennicki niszczył to gniazdo z nerwowym jakimś gniewem, z podrażnieniem, które i jej udzieliło się szybko, łaskocząc jej nerwy karku, zgięć łokci, palców i kolan. Po raz pierwszy zrozumiała, że w zbrodni może być owo ukojenie nerwów i odtąd oboje, on i ona, popełniali codziennie zbrodnię niszczenia masy stworzeń, które nie miały prokuratora i do więzienia pociągnąć ich nie mogły. I wśród tego bladoliliowego nieba, w ciszy poranku lub wieczoru, budziły się w tych dwojgu „wyrafinowanych“, potworne instynkty zwierzęce. Cały szereg pierwotnych a mozolnych przetworzeń się wiekowych, na miliony lat się liczących, nikł. Z pod oszlifowanych irchą paznogci wysnuwały się pazury zwierzęcia, szczęki ściskał kurcz wścieklizny i, rzucając się na nędzną zdobycz bezbronną i drobną — ci dwoje, ona ściśnięta gorsetem, i przetworzona na zdolną do krystalizowania miłości istotę, on, zdenerwowany szaleniec, pielęgnujący swe długie ciało i pysk mrówkojada w worku surduta i kędziorach rzadkiej cuchnącej perfumami brody, wytępiali, niszczyli, nie mogąc tworzyć, buntem szalonym zdjęci, pragnąc siać dokoła śmierć i zniszczenie, skoro życie i tworzenie martwą literą dla nich się stało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ktoś znów zniszczył i rozkopał mrowisko! — zawołała Rózia, marszcząc brwi, pochylona nad płytą kamienia, po której uwijały się mrówki.
Helena zwolniła kroku i nieznacznie pociągnęła Siennickiego za łokieć.
— Nie mów pan, że to — my, szepnęła.
On kiwnął głową i, zmrużywszy oczy, patrzył gasnącemi źrenicami na zgromadzone nad mrowiskiem postacie.
Boniecki zbliżył się zainteresowany.
— Patrzcie — wyrzekł — mrówki leśne nad strumykiem, musiały się tu dostać, idąc po łupy. Natrafiły na gniazdo drobnych mrówek i zajęły je przemocą!
— Ote toi, que je m’y mette — dorzucił Szerkowski, walka o byt!... Vae victis!
— Nie, nie, wyrzekła Rózia gorączkowo — małe mrówki nie ustąpiły, są na spodzie, schroniły się, przekopią galeryę i umkną... Założą nowe gniazdo. Co za cudna organizacya!...
— Co za siła niespożyta — dodał Józef, również jak młoda dziewczyna przejęty odpornością tego styranizowanego i rozkopanego gniazda.
— Och, siła — rzuciła zdaleka Helena, uśmiechając się.
Przypomniała sobie, że rano dnia tego wytępiła najmniej pięćdziesiąt tych małych istotek końcem swej parasolki.
Lecz Józef swą głowę upartą, chłopską, czworograniastą podniósł i strząsnął z czoła całą masę konopiastych włosów.
— Spodziewam się, że siła — wyrzekł chrapliwym głosem — ktoś tu był, jakaś dzicz cywilizowana; kto, mniejsza o to, niszczyciele nie mają nazwy, dzicz ta wytępiła setkę, dwie setki, tysiąc tych zwierząt, rozbiła ich gniazdo, cóż ztąd, z wnętrza ziemi wyszły nowe setki, tysiąc tych zwierząt, rozbiła ich gniazdo, cóż ztąd? Z wnętrza ziemi wyszły nowe setki, nowe tysiące i gniazdo odbudowują... Czy to nie siła?...
Lecz nagle ozwał się skrzek Żabusi.
— Dobrze zrobili ci, co zniszczyli te szkaradne stworzenia, jedna ukłuła mnie w nogę!... Szkaradne poczwary!...
Piszcząc, parasolką zaczęła rozgniatać mrówki; zbrodnia jest zaraźliwa, jak katar. Drzewiecki ostrożnie nogę obutą w żółte nowe trzewiki wyciągał i zaczynał nią dusić drobne plemię.
Józef powstał z kolan i podał rękę Rózi.
— Chodźmy stąd — wyrzekł — nie mamy tu co robić!
Boniecki próbował uspokoić Żabusię.
— Pani dobrodziejko!... Któż widział... drażnisz je pani, kłuć jeszcze więcej będą...
Lecz ona, zaczerwieniona, przejęta chęcią zemsty, wołała:
— Niech mnie nie kłują, niech mnie nie kłują!...
Z boku Szerkowski śmiać się zaczął.
— Rozkoszna laleczka — rzucił przez zęby.
— Rozkoszna — powtórzyła Rózia — zła i niegodziwa!...
Lecz Szerkowski wciąż na rozstawionych szeroko nogach się kołysał.
— Pani też jesteś rozkoszna — wyrzekł, zwracając się ku Rózi — panią irytuje jedynie niszczenie gniazda, nad którem pani odbywałaś studya, patrząc pilnie na rozkład sił roboczych. Nie serce w pani drga, lecz wyrozumowana potrzeba, aby wszystkie kółka w społecznym zegarku szły w porządku i jedno popychało drugie. Pan Boniecki także nie potrafił znaleźć nic więcej dla powstrzymania zapędów pani Żabci, jak zagrożenie ponownym bólem fizycznym...
Zamilkł i, skrzywiwszy ironicznie usta, zawołał:
— Gdzież się kryjesz, ty, tak zwane serce, gdzież cię szukać, motorze palpitacyj i litościwych uniesień!
Lecz prawie z pod jego łokcia wypadła nagle mała istotka, zamiatająca ziemię dziwaczną suknią, odziana w olbrzymią kapotkę z nagiemi, szeroko rozłożonemi ramionkami.
Był to Nabuchodonozor, który po przez ściernie zdołał się przedostać do mrowiska i widząc spustoszenie, jakie w mrówkach czyniła jej matka i Drzewiecki, rzucił się na kamień, pokrywając nagiemi, tłustemi rączkami czarne trupki owadów.
— Nie zabijajcie małych czarnych ludziów — krzyczało dziecko.
Szerkowski wpatrywał się w to dziecko, leżące tak na szarej płycie kamiennej z rozkrzyżowanemi rękami, po których już łazić zaczęły czarne punkty mrówek.
Mrugnął kilkakrotnie źrenicami i nagle wykręciwszy się na pięcie, zawołał ze zwykłą ironią:
— Coup de théatre!... objawienie się serca w anielskiej piersi Nabuchodonozora!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Żabusia porwała córkę i, strząsnąwszy z jej „empire“ sukni mrówki, uprowadziła, rzucając na Szerkowskiego pochmurne spojrzenie.
Helena zbliżyła się powoli do mrowiska.
— Biedne stworzonka — wyrzekła obłudnie, głosem, który przypominał intonacyę Hohego.
Lecz Szerkowski delikatnie wyjął z jej rąk białą parasolkę w duże liliowe desenie.
— To dziwne — wyrzekł, ukazując brudnym paznogciem na skówkę, na której przyczepione wraz z odrobiną ziemi, czerniły się ciała rano pomordowanych przez Helenę mrówek, to dziwne, możnaby przysiądz, iż owe tysiąc zginęło z twej anielskiej parasolki, o Urszulo Mironet Balzaka!... Zapewne w chwili ekstazy miłosnego platonizmu, studyując swe ja i ja twego nerwowego dopełnienia, dopuściłaś się nieludzkiego czynu uwolnienia z ich cielesnych obsłonek tysiąca istot żyjących!...
Helena wzruszyła ramionami.
— Co pan możesz wiedzieć — wyrzekła, sznurując usta — a gdyby nawet tak było, mylisz się, nazywając okrucieństwem zabicie tego, co się męczy, to jest żyje... Przecięłam ich mękę, spełniłam czyn szlachetny... Oto wszystko.
Szerkowski pokiwał głową.
— Wygodna zasada — wymówił — a gdyby tak kto panią chciał uwolnić od życiowej męki...
— Och, byłabym mu bardzo wdzięczna!
Zmrużyła oczy, opuściła kąciki ust, oparła się z wyrazem znużenia na rączce parasolki.
— To dziwne jednak — śmiał się Szerkowski — że wy dwoje, pani i Siennicki, mówicie ciągle, iż nie dbacie o życie a tak troskliwie otulacie się wieczorem szalami i nie chcecie jeść niegotowanych owoców...
Siennicki zbliżył się a raczej przywlókł się ku Helenie.
— Dlatego — odparł — że chorować nieestetycznie nie zgadza się z mojem estetycznem wykształceniem, śmierć zaś, śmierć taka, jak ja ją pojmuję, jest często aktem pięknym i artystycznym. Natomiast niestrawność jest rzeczą brzydką i ośmiesza człowieka!
Szerkowski patrzył na nich ironicznie, kręcąc rozczochrane włosy zrudziałych wąsów.
— Panowie byli bardzo estetyczni — zadeklamował — a ja dodam: ale zarazem bardzo nielogiczni... Kilka dni temu napadaliście na pana Bonieckiego, że niepotrzebnie chce grać rolę litości i interwencyą swoją psuje cierpienie jakiejś istoty. Dziś, wpadacie pomiędzy dobrze się mające mrówki i pod pretekstem uwolnienia ich z doczesnej boleści, rozgniatacie je, jak ziarnka pieprzu na tym oto domowego chowu dolmenie... Jakiem prawem to czynicie?... O, nie odpowiadaj pan, to się na nic nie zda, wiem, że mi się znów sianem wykręcisz, bo pomimo swej neurastenii cerebralis, masz pan masę sprytu i potrafisz się wywinąć z każdej kwestyi, jak baletnica, co w bal-abilu swoje vis á-vis zgubiła.
Lecz Siennicki ręką machnął.
— Nie myślę się wykręcać, jestem zmęczony, nie mam ani sił, ani ochoty do dyskusyi.
— Jakżem zmęczony — wyjęczał Szerkowski — przebyłem dwadzieścia trzy lata życia i pół wiorsty wygodnej alei... Ciężar świata spoczął mi na barkach, ciężar świata i subtelność mego ja, które pielęgnuję mlekiem mego rozsądku...
Lecz Siennicki nie słuchał już słów dziennikarza. Szedł naprzód, wolno, pochylając się; wązki, długi, w swem tabaczkowem palcie, ze lśniącego sukna, które zwieszało mu się z ramion, jak z drewnianego wieszadła.
Szerkowski teraz na Helenę znów patrzeć zaczął.
— Pani też zaczynasz niańczyć swoją fizyczność — odezwał się, przypatrując się jej od stóp do głowy — uczesanie à la vierge, wiotkość anioła w sznurówce, brak tylko harfy i rzeczywistego romantyzmu duszy. Dlaczego pani jesteś tak ze sobą w niezgodzie? Nadajesz swemu ciału powierzchowność planującej po niebiesiech romantyczki a szarpiesz sobie duszę i nerwy zwierzęcemi niemal objawami.
Helena milczała.
Patrzyła teraz wprost w twarz Szerkowskiego, na ten śmiech, co mu pod skórą latał, śmiech zaraźliwy, smagający wszystko i wszystkich rózgą bezlitosnej ironii. Mimowoli, kąciki jej ust drgać zaczęły a przed oczy nasunęła się jej własna postać maskaradowo przebrana, śmieszna i snującą „nerwowy romans“ z tym długim mężczyzną, ubranym w palto po pięty i wlokącym nogi z rozpaczą potępieńca.
Miała przez jedną sekundę ochotę wybuchnąć śmiechem i zacząć drwić z siebie, z Siennickiego, z Szerkowskiego, ze wszystkich.
Lecz leniwym i przygasłym głosem Siennicki zawołał, nie odwracając nawet głowy:
— Pani Heleno!...
Odwróciła się i odbierając parasolkę z rąk Szerkowskiego, ujęła fałdy szerokiej spódnicy w rękę.
Szerkowski znów śmiać się zaczął.
— Idźże pani do swego dopełnienia — zawołał — Siennicki wygląda jak ten pan, który cień swój zgubił. Chciałem z panią... poflirtować — niepodobna! I pani lubisz estetyczne choroby... a ja dla pani z mojem pijaństwem, chropowatemi rękami i tabesem, przedstawiam, niedyspozycyę żołądkową... Idźże pani do swej nerwowo-romantyczno-cnotliwo-estetycznej choroby!...
Helena jednak nie odchodziła i delikatna, ładna, biała jak marmur w swych bladozielonych draperyach, stała przed Szerkowskim, którego zniszczona beżowa kurtka z obciągniętemi kieszeniami, flanelowa koszula, duże buty, ziemista cera i łysa głowa, z której literat zawsze zdejmował kapelusz, stanowiły brutalny kontrast z jej wyszukaną i wypieszczoną egoistycznie harmonijną postacią.
Pomiędzy nimi słała się ścieżka brunatna, porośnięta rzadką, zieloną trawą i ozłocona w tej chwili ukośną strugą zachodzącego słońca.
Oboje milczeli, patrząc sobie prosto w oczy.
Wreszcie Szerkowski przemówił pierwszy.
— Findesiècle’istka!...
— Dekadent! — odrzuciła Helena.
Parsknęli oboje śmiechem.
Nagle Helenę zdjął lęk.
Dlaczego się roześmiała w ten sposób nagły, szeleszczący w powietrzu, jak uderzenie szpicruty i kończący się urywaną nutą jęku puszczyka.
Porwała się i po ściernisku w stronę Siennickiego biedz zaczęła.
Szerkowski stał długą chwilę i wreszcie na kamieniu koło mrowiska usiadł.
Był sam jeden teraz, gdyż wszyscy już przeszli pole i ku zakładowi zmierzali.
Z twarzy Szerkowskiego znikł ironiczny uśmiech. Wpatrzył się zakrwawionemi źrenicami w słońce. Drżące ręce splótł na kolanach. Wyraz bezmiernego smutku wyrył się nagle w głębokiej bruździe, co mu nagie czoło przecięła na poły. Nie śmiał się, nie szydził. Milczał i w zachodzące słońce patrzył a w zielonych oczach mieniła mu się kopalnia purpurowych i złotych blasków słonecznych.
W oddali znikała garstka ludzi, coraz mniejsza, coraz czarniejsza, jak owadki, kręcące się wśród ścieżek leśnych.
Dzwonek jęczeć przestał i zaległa dokoła wielka, uroków pełna cisza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.