Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Niedawno wstało słońce.
Od wschodu niebo było jeszcze całe różowe i tylko ku górze sklepienie całe zasnute było masą szarych chmur, szarych, o stalowych odcieniach.
Drzewa zmoczone nocną ulewą, całe srebrne od kropli deszczu świeciły się zdala tem srebrem ośnieżone.
Dachy domów błyszczały, obmyte potokiem wody, tu i ówdzie z rynny sączył się cienki strumyczek. Dziewki bose w podniesionych spódnicach biegały, klaszcząc po błocie olbrzymiemi stopami.
W zakładzie hydropatycznym powoli życie budzić się zaczynało. Okna otwierały się zwolna i coraz jakaś twarz żółta i od snu nabrzmiała ukazywała się na ciemnawem tle wśród okiennej ramy. Na część dachu płaską w formie tarasu wynosiła służba krzesła i fotele, ustawiała stoliki i podnóżki. Chłopka w czerwonej chustce na łysej prawie głowie stała na schodach ganku, trzymając w ręku olbrzymi dzban poziomek. Gospodyni zakładu, w czarnej sukni i perkalowym w kratkę kaftaniku, przesypywała z hładyszki maliny do wielkiej salaterki, którą trzymał w ręku bosy wyrostek.
Obok gmachu, łazienki (długi wąski budynek) zamknięte były i tylko służący w otwartych drzwiach małej przybudówki liczył serwety poznaczone dużemi czerwonemi literami.
Kilka kur skakało po świeżo założonych klombikach, po których wiły się pomarańczowe nasturcye. Od strony lasu, którego wał czerniał w oddali przysłonięty szafirowym welonem powietrza, płynęła woń żywicy i świergot ptaków.
Opodal od zakładu mury świeżo zbudowanego hotelu wznosiły się ostre, białe, przecięte tylko wielką czarną tablicą ozdobioną żółtemi literami. W hotelu wszystkie okna były szczelnie zamknięte i tylko na dole kelner we fraku i w starych lakierkach, otworzywszy bilardową salę, czyścił sukno, wznosząc dokoła sine tumany kredy. Naprzeciw hotelu, drugi niewielki domek, obrośnięty dzikiem winem, miał zielone żaluzye pozamykane nadzwyczaj szczelnie.
Dobrobyt, spokój, łagodne szczęście zdawało się owiewać razem z wonią świerków i jaśminu ten kąt, pełen zieloności i ciszy. Niebo, które powoli przybierało barwę błękitu, słońce wydobywające się z za chmur zwycięzkie lecz nie brutalne, kształty domów i zabudowań, kolory kwiatów — wszystko miało w sobie jakiś spokój raz puszczonej w ruch maszyny. Wszelkie przewroty społeczne, walka o byt, krwawe starcia się stronnictw, czerń nędzy i głodomorów jęki, szaleństwa miłosne, skarga proletaryatu, wszystko to zdawało się omijać ten kąt cichy i zielony, domagający się baranków białych, dziewic w muślinowych sukniach, siwowłosych sług, dźwięków szpinetu, robót kanwowych, dymu fajek i partyi szachów z proboszczem. A jednak, we wnętrzu tych domów szalały nerwy i mózgi całych setek tych, którzy cierpieli nie „za swoje grzechy.“
Grzechy? — czyż tego wyrazu użyć się godzi wobec tej generacyi, która nie w grzechu lecz w łzach i smutku została poczętą? Grzechem tylko, za który ona pokutowała, były fatalne warunki, w jakich wychowaną została. Nie rozwinięto w tych kłębkach nerwów ani śladu woli, poddano je wszystkie dawnemu regulaminowi wychowania. Kobiety zamknięto w ciasnych klatkach pensyjnych, mężczyzn podcięto batem, na którego rękojeści wypisano słowo „karyera“. I zaczął się ów karkołomny wyścig, do którego stanęły kobiety, chcąc odrazu zrównać w biegu mężczyznom; mężczyznom, którzy gimnastykowali swe władze umysłowe od wieków i drogą dziedziczności łatwość większą w chwytaniu wiedzy posiedli. Zanim jednak wszyscy dobiegli do mety, większa ich liczba padła, wijąc się w kontorsyach a ponad nimi, rozwiewając płachtę purpury, opadła nagle zjawiająca się dżuma nerwowością nazwana. Powiała swą płachtą i ta na strzępy się rozpadła, na strzępy neurastenii, z której jak dwa potworne kwiaty nagle wytrysły histerya i hypokondrya. I pierwsza opadła na skronie i ciała kobiece, siekąc je niemiłosierną rózgą spazmów, ataków i wrzasku. Jak żmija wśliznęła się w ich ciało i dławić zaczęła gardła, wywoływać miraże chorób, wyprężać w kataleptycznych odrętwieniach. Były to średniowieczne opętania nagłe, przez tłum uważane jako „zmysłowe“ zachcianki a przecież dalekie zupełnie od owych zmysłowych instynktów.
Druga część płachty w formie hypokondryi okryła nagle umysły mężczyzn. I młode te ciała chylić się poczęły ku ziemi, przygniecione nagle czarną masą cierpienia. Miłość zaczęła powoli wygasać i nie widziano już gimnazistów, rumieniących się na wzmiankę o przyjaciółce siostry. Dzieci te, zdruzgotane neurastenią, z przekrwionym mózgiem, z obolałą głową, z sercem kołaczącem się gwałtownie wśród zapadłej klatki piersiowej, pochylały się nad masą książek, z których starały się wyssać, jak najszybciej i najprędzej jak najwięcej wiedzy. Aż wreszcie cała ta armia, pędzona w dal, w takt muzyki rozszalałych nerwów, przypadła do stóp lekarzy, żądając ratunku, ukojenia tej jakiejś tajemniczej siły, która „na zewnątrz“ zdawała się szarpać nimi, chłostać i z ostatnich sił odzierać.
I w ten zakątek cichy, wśród świerków prawie czarnych tak ciemną była zieleń ich gałęzi, spadła szarańcza zdenerwowanych istot i z pod ziemi prawie, w przeciągu roku niespełna, wyrosły budynki Zakładu. Niedługo przyłączyły się hotele, prywatne domki i z różnych stron kraju ściągać zaczęły postacie wychudłe, nędzne, drżące, potykające się, częściowo sparaliżowane, niespokojne, nawpół ślepe lub głuche, drgające tańcem św. Wita, padające na ziemię z oczyma nieruchomemi, wpatrzonemi w niebo, lub ryczące dzikiemi, nieludzkiemi głosami, wyrzucając z ust pogryzionych do krwi, sprośne słowa razem z płatami żółtawej piany. I w tę głuszę leśną, wśród której gwarzyły ptaki a płonęły jagody, przywlokły się kobiety zgięte w pół, zwiędnięte w chwili rozkwitu, z krzyżem obolałym, mdlejące pod naciskiem, z dłońmi okrytemi potem, z łonem rozdartem bolesnem macierzyństwem, które je wiecznem kalectwem na resztę życia napiętnowało. W ślad za niemi, za temi siostrami starszemi które nie były w stanie urodzić dziecka, przyszły młode dziewczyny blade, jak trupy z cienkiemi biczami warkoczy na zgarbionych plecach. Oczy obrzękłe od ślęczenia nad geometryą lub algebrą, szukały nawet w tej leśnej głuszy książki, broszury, świstka zadrukowanej bibuły; a gdy rozkazem lekarza wszelkie czytanie wzbronione im zostało, siedziały cicho na trzcinowych fotelach i w myśli przeżuwały truciznę, która je na bezpłodność i śmierć przedwczesną skazywała. Naprzeciw nich, młodzi chłopcy, pochyleni, chmurni, smutni, zatopieni w myślach o własnych cierpieniach, z obawą wiekuistą czy to anewryzmu, czy to tabesu, czy to paraliżu częściowego, ofiarowywali tym wybladłym dziewczynom „flirt“ denerwujący i fatalny, kwiat rozpusty nerwów i zaniku siły twórczej. Blade dziewczyny, blade mężatki, dla których naturalne objawy miłości ich mężów stawały się męczarnią, skwapliwie wyciągały ręce po te egzotyczne kwiaty nowego rodzaju bezpłodnych i „idealnych“ stosunków. Był to platonizm, upiększony drganiem chorych nerwów, niegrzeszny według formułek moralności i dozwolony a nawet przyjęty przez osoby z „towarzystwa“.
Czasem doktór puszczał w taniec lub na teren lawn-tennisa, te wszystkie kaleki moralne i fizyczne. Jak mary, zmęczone długiem błąkaniem, tak przesuwały się te istoty pod cieniem drzew i w kłębach woni kwiatów. Ponad niemi, strojnemi w jasne delikatne barwy, które na szmaragdowem tle trawników błyszczały drogocennością pereł, opali i turkusów w promieniach letniego słońca, unosiło się straszne widmo, które w mózgu każdego z tych nędzarzy rodziło się, nabierało kształtów i dochodziło do rozmiarów olbrzymiej potęgi. I wszyscy byli podlegli pojawieniu się tej mary, która im sen z powiek płoszyła, mężatki o zbolałem łonie, dziewice blade i zgarbione, młodzi chłopcy pochmurni i pochyleni, jakby od uderzenia pięści, literaci i artyści o przekrwionych od płodzenia na termin dzieł sztuki mózgach, buchalterzy i kasyerzy od milionów cyfr drgających przed ich oczyma, szwaczki od szycia na maszynie, wszyscy ci, którzy, czy to umysłem, czy fizycznie pracują, cała ta falanga zdręczonych nadmierną pracą, wytwarzaną jedynie siłą nerwów, przed oczyma swemi dniem i nocą miała jedno i to samo widmo.
Widmo piekielne, potworne i smutne. Widmo gorsze od widma wścieklizny i straszniejsze od śmierci samej.
Widmo teoryą dziedziczności dowiedzione, nieuniknione, stające przed każdym hypokondrykiem, każdą histeryczką, jak pikieta śmiertelna, widmo — obłąkania!...
I histerya, hypokondrya, neurastenia, newralgia, dyspepsya, podagra, halucynacye, migreny, spazmy, epilepsya, pijaństwo — wszystkie te chłosty i plagi dziedziczne lub okolicznościami często wynikłemi z ustroju społecznego, często wskutek przepracowania myślowego ludzkości nabyte, owe wiedźmy o potwornych rózgach, chłoszczących najczęściej niewinne istoty, jak piekielna orkiestra, jak chór potępionych sił brutalnych i dzikich zataczały koło, grając palcami ze stali na harfach ciał ludzkich, ciał, co już jak szmaty biedne i wiekami nękane od żywiołów, od wody, od powietrza ratunku żebrały.