Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

— A więc sądzicie, że śmierć jest odpoczynkiem?
— Nie, nową przemianą, wyższą, niższą — to już według woli.
— Jakto, żyć jeszcze, żyć ciągle, nigdy nie zniknąć, nigdy nie przestać myśleć, cierpieć, nudzić się, wlec się za procesyą znudzonych, cierpiących, myślących, och!...
Głos Siennickiego wlókł się leniwie w tej letniej, nocnej ciszy.
Nastała chwila milczenia, gałęzie drzew zaszumiały lekko, zdaleka połyskiwały światełka, zapalające się stopniowo w oknach zakładu. Pod lipami, których gałęzie czarnemi skrzydły słoniły grupę milczących ludzi, ciemno było i tylko migotały od czasu do czasu purpurowe iskry papierosów.
W powietrzu woniały róża i rezeda, woniały silnie, zmieszane z tłustą wonią wilgotnej ziemi. Zdaleka szemrała w basen płynąca fontanna.
Jeden z mężczyzn zapalił nagle zapałkę.
W mgnieniu oka słabe światło ogarnęło grupę ludzi. Siedzieli na ławkach i krzesłach poowijani szalami. W środku Żabusia, owinięta czerwonym pluszowym szalem, tuliła do siebie śpiącą córeczkę. Obok niej mignęła blada twarz Drzewieckiego. Ręka jego tonęła w purpurowych fałdach szala. Obok niego wyciągnięty na fotelu plecionym Siennicki, okryty angielskim pledem, miał po lewej stronie wyciągniętą, prawie wpół leżącą Helenę na płóciennym fotelu, zawieszonym na paskach pomiędzy rodzajem drewnianej szubienicy.
Młoda kobieta, odziana w białą suknię, otulona białym szalem, pochyliła głowę ku Siennickiemu i w chwili gdy zabłysła zapałka, odsunęła się szybko, przymykając oczy.
Mężczyzna, który zapalał zapałkę, podniósł ją ku górze i ta maluchna, woskowa świeczka oświeciła teraz dokładnie całe grono żółtawym migocącym blaskiem.
— Chciałem zobaczyć! — wyrzekł szyderczo — czy owe dysertacye śmiertelne nie kazały wam zapomnieć o rzeczach bardziej żywotnych. Widziałem — i sur ce zdmuchuję zapałkę...
Zaczął dmuchać, lecz patyczek zagwarantowany przeciw wiatrowi, zgasnąć nie chciał.
— Za chwilę — wyrzekł znów mężczyzna — pogrążymy się wszyscy w dobroczynnej ciemności. Da nam to przedsmak grobowych delicyj, które nas tu wszystkich bez wyjątku czekają... Gdzież jest panna Rózia? — A, tam osobno, na ławeczce, sama jedna? — Nie, z panem Bonieckim... Doskonale, niema niebezpieczeństwa, choć często obecne gusta są tak przewrotne, że... zresztą...
Zapałka dogasła.
— Panowie i panie, chwilę jeszcze poświęćcie moralności rządzącej światem na wzór owej królowej Madagaskaru, sparaliżowanej i tańczącej quand même kadryla na wózku, popychanym przez dwóch żołnierzy. Flirtujcie lube dzieci, dyskretnie, moralnie, nie znieważając mego wstrętu do dam i do ich czarujących więzów!... Flirtujcie... moralnie!... Bardzo proszę!...
Trzymając w palcach dogasające drewienko, zakreślił niem w powietrzu koło, które nagle oświetliło go jaskrawo przez sekundę jedną, uwidoczniając jego krwią nabiegłe źrenice, sępio zakrzywiony nos, czaszkę obnażoną i usta ironicznie wykrzywione, na które spadały długie, brudno blond wąsy.
Zapałka zgasła.
— Teraz możemy powrócić do naszego ulubionego tematu, do rozkosznej i wesołej pogawędki codziennej, do... śmierci.
Lecz, Żabusia zaskrzeczała nagle:
— Nie, nie chcę, mam już dosyć tych karawaniarskich rozmów! Ja nie chcę umierać, nie mam ochoty. Pan Szerkowski wiecznie wynajduje jakieś straszne tematy dla swych wierszy i do rozmowy... Ja nie chcę...
Szerkowski zachichotał, jak puszczyk.
— Dekadenckie wiersze o strasznych tematach sprzedają się dobrze, łaskawa pani — odparł Szerkowski uprzejmie. — Ballady, ballady, sarabandy trupie, klekot szkieletów, kastaniety spróchniałych palców... pani, ja, panna Rózia, wszyscy pójdziemy w taniec...
Zaczął strzelać palcami naśladując łoskot kastanietów.
— W taniec, w taniec, do trumienki, pani Żabciu do trumienki wielcy tego świata, do trumienki asceci, libertyni, epikurejczycy i altruiści!... Do trumienki poeci w ideały zapatrzeni, kochankowie gwiazd, nic was nie ocali, nieśmiertelni, do trumienki ci, co innych nękacie kodeksem waszej egoistycznej moralności, do trumienki ekonomiści przesławni i kontrkapitaliści, do trumienki posiadacze kamienic i odcinacze kuponów... I ja z wami, i ja z wami o tyle szybko, o ile mi mój tabor pozwoli.
Posunął się ku Żabusi, w ciemności słychać było szmer jego kroków, wlókł nogi za sobą po świeżo usypanym żwirze, kastaniety jego palców klekotały wciąż w przestrzeni.
— Rączkę swoją podaj mi, o ozdobo świata — wyrzekł ironicznie — jesteś prawdziwem światłem świątyni i Julią zmartwychpowstałą w swym muślinowym szlafroku. Znudziłaś się drzemać wśród grobów Montecchich i teraz uczysz się rozkoszy flirtu z dobrze zbudowanymi kawalerami!... Do trumienki, drogocenne naczynie prawdy, zmysłowości i chęci użycia... Do trumienki, bryło materyi, udająca, że pojmujesz metafizykę miłości!...
Żabusia porwała się z miejsca.
— Daj mi pan spokój! — krzyknęła — nie denerwuj mnie pan, nie mam ochoty mieć bożka, tak jak wy wszyscy. Chodź, Drzewiecki, weź Nabuchodonozora, bo ciężki. To szpital waryatów!... Róziu, chodź z nami!...
Zaszumiała nagle jedwabiem podszewek i odeszła. Za nią pośpieszył Drzewiecki, niosąc na ręku uśpione dziecko. Słychać było przyśpieszone ich kroki na żwirze alei.
Szerkowski zajął jej miejsce i wygodnie wyciągnął nogi na krześle, na którem poprzednio znajdował się Drzewiecki.
— Baba z wozu, kołom lżej — wyrzekł, sięgając znów po zapałki — co to za Wenus, zawinięta w cywilizacyjne łachmany, ta pani Rakowa. Rozkosz dla oczu i serca. Jej nie zagarnie nigdy w swe posiadanie wielka newroza!... Nie jest ona ani niespokojna, ani zrozpaczona... Rozkoszna ciuciurutka!...
I znów nastało długie milczenie.
Z domu, w którym mieścił się zakład, doleciały echa fortepianu.
Szerkowski szarpnął się niecierpliwie.
— Znów grają!... Polecę i fortepian, tę gędziebną skrzynię według purystów języcznych, pięściami rozgniotę.
Lecz Siennicki wyciągnął ku niemu rękę.
— Daj pan pokój! — wyrzekł leniwo — to denerwuje!...
Raison de plus, ażeby im kazać być cicho!
— Nie, to przyjemnie denerwuje!
Nagle odezwał się głos Heleny:
— To panu zaszkodzi!...
— To nic, to nic, zaszkodzi to potem — przyjemnie to teraz!...
Lecz od strony przeciwnej przerwał mu głos męzki, basowy.
— Oto cała pańska filozofia, panie Siennicki, owo teraz, nic na potem!
— Nie jestem utopistą — odparł Siennicki — wiem, co jest teraz, nie wiem, co będzie potem. Kto mi zaręczy, że dożyję jutra a przytem ciało moje jest chyba moją niezaprzeczoną własnością, o tyle, o ile, o własności w tem egoistycznem społeczeństwie mowa być może. Dlaczego więc nie mam mieć prawa zadawalniania chęci cierpienia tego ciała, jeżeli ma do tego ochotę? Czy to panu ujmę, albo krzywdę przynosi, panie Boniecki?
— Nie, ale obowiązkiem moim jest ostrzedz szaleńca, który mimowoli naraża się na cierpienie.
Siennicki wzruszył ramionami.
— A, znów teorya uszczęśliwienia quand même ludzkości... A jeżeli ja chcę cierpieć, jeżeli czuję rozkosz w tem cierpieniu, jeśli to jest koniecznem do wypełnienia programu mego życia, jakiem prawem grasz pan rolę owego ostrzegacza i przerywać chcesz ów łańcuch, z którego się jego życie składa?
Boniecki powstał, wśród ciemności zarysowała się nagle jego olbrzymia sylwetka czarną plamą.
— Panie łaskawy — odrzekł — to są wszystko jakieś nowe wykrętasy, pochwytane ze słów tych, którzy się o swych bliźnich nie troszczą. Wiem, z czego pan ukułeś sobie swoje przekonania. To Nietzsche panu przewrócił w głowie. Otóż ja panu także odpowiem słowami Nietzschego: Owi nadludzie, których przyjście, jak Mesyasza się spodziewacie, muszą powstać z ludzi zdrowych fizycznie. Z rasy karlików nie powstanie nadczłowiek, panie miły!... A wszyscy dziś jesteście karlikami wzrostem i duszą. Jeżeli ktokolwiek z was wybuja w górę, czy to ciałem, czy duchem, jest to wybujanie chorobliwe, cieplarniane i to korzyści ani wam, ani społeczeństwu przynieść nie jest w stanie.
— Nie mam pretensyi do przynoszenia korzyści społeczeństwu — odparł Siennicki — społeczeństwo nie troszczy się o mnie a ja nie mam obowiązku rzucać pod jego obojętne a może dla mnie wstrętne stopy moją istotę w formie daniny!... Jestem chory i zmęczony, to raczej społeczeństwo winno być na me usługi i czynić dla mnie ofiary... Lecz ja nie wymagam nic od niego i chcę, aby mnie ono zostawiło w spokoju.
— Więc pan nie poczuwasz się do solidarności z ogółem — spytał Boniecki.
— Nie, panie, jestem indywidualistą, egoistą, egotystą — do wyboru. Winienem czynić to, co mnie nie udręcza i nie dręczyć nikogo! Oto moja moralność! Niech każdy myśli o sobie a wtedy owo społeczeństwo będzie szczęśliwe, bo każdy, pracując nad swem własnem zadowoleniem, wytworzy ową sumę ogólnego dobra!
Pochylił głowę na oparcie fotelu i ręką szukał ręki Heleny. Ona nie cofała swych dłoni, owszem, ujęła długą i chudą rękę mężczyzny i pod fałdami swego szala przesuwała wzdłuż jego dłoni swe palce, delikatnie, miękko, tak jak to czynił dawniej Hohe w pierwszych chwilach swego z nią poznania.
Szerkowski śmiał się cicho.
— Dekadenci górą! — zawołał — pan Boniecki pobity... z honorami!...
Lecz Siennicki mu przerwał:
— Nie nazywaj mnie pan dekadentem, proszę!... Jestem tylko nerwowym i lubiącym spokój człowiekiem!...
— Ja zaś jestem dekadentem — zawołał Szerkowski — dekadentem, jeżeli w ogóle istnieje dekadencya! Według określeń mędrców mam drwić z religii, z nauki, z miłości, z ofiary obywatelskiej, z etyki, z poezyi, słowem z całego sklepu rozwieszonej na tandecie świata starzyzny. Drwię kolejno, nie wierzę a dla wypełnienia programu szczypię się, aby obudzić w sobie jeszcze resztki sumienia... Och, lady Makbeth!... Franciszek Moor, Daniel, wierny sługa, ze świecą krzywo obsadzoną w lichtarzu, Erinnye i owo oko, patrzące na Kaina z grobu... Wiecie, Wiktor Hugo... „Legenda wieków“... Och!...
Lecz Boniecki zbliżył się ku niemu i pochylił się prawie nad jego krzesłem.
— Panu się dużo przebacza! — wyrzekł — pan jesteś neuropatą, podczas gdy pan Siennicki jest tylko zdenerwowanym...
Ale Siennicki przerwał mu prawie gniewnie:
— Za pozwoleniem pana, jestem także neuropatą i cierpię bardzo... fizycznie. Jedynie tylko kobiety mogą nie być neuropatkami lecz zdenerwowanemi. Mężczyźni, skoro cierpią na nerwy, nie nabywają tych cierpień w życiu, ale je mają w sobie, drogą dziedziczną.
Ton jego mowy był prawie gniewny, właściwy chorym nerwowo, zwłaszcza hypokondrykom, którzy nie lubią, aby ich cierpienia redukowano do minimum i zaprzeczano ich istnieniu.
Lecz Helena zaczęła go uspokajać:
— Ależ, panie Julianie, nie denerwuj się bez potrzeby; wiemy wszyscy, że jesteś chory, że cierpisz!... Wyzdrowiejesz jednak...
Lecz on szarpnął gwałtownie rękę.
— Nie, nie wyzdrowieję! — krzyknął — dla mnie niema ratunku! Wiem o tem, skończę fatalnie, zobaczycie...
Zasłonił oczy, Szerkowski chichotać się zaczął.
— Czy tak, czy tak — skończysz, kochaneczku!... Ja byłem już trzy razy za kratą i nie znajduję, żeby stan ten był znów tak dalece nieprzyjemnym. Jest to coś nakształt upicia się eterem... Nie płaci się komornego i nie pomaduje się wąsów. Niema się noża i widelca, ale za to widzi się kaptur siostry miłosierdzia, słyszy się jej głos łagodny i czuje się na ogolonej, jak pałka głowie jej odmrożone ręce. Delirium tremens... klasyczne szczury Zoli, tryumf geniuszów, apoteoza ich życia... Uleczono mnie, dziś mam tabes, nie mógłbym być baleryną, ani oficerem, lecz mógłbym jeszcze od biedy być inwalidem, albo jakim świętym w odpustowym kościółku.
Zwrócił się ku Siennickiemu.
— Dlaczego pan bronisz się od słowa dekadent. Dekadent, to znaczy zrozpaczony, spadający bez ratunku na dół, czy idziesz pan do góry? Nie — a więc zdecyduj się pan na to słowo.
— Nie — odparł Siennicki — pan mówisz, iż drwisz z religii, nauki, etyki, miłości. Ja nie drwię, ale zachowuję się względem tego wszystkiego obojętnie. Cierpię za dużo! Przechodzę mimo! Nic mnie nie interesuje. Pan drwisz, bawisz się, śmiejesz a więc w gruncie rzeczy bierzesz udział czynny w tych objawach ruchu społecznego. Ja jestem po za niemi! Odgradzam się mojem cierpieniem!...
Boniecki stał wciąż obok Szerkowskiego nieruchomy i milczący.
— Oto młodzież dzisiejsza — przemówił z wyrazem smutku w głosie — oto co po nas zostanie!
— Proszę, nie uracz nas pan na dobranoc tradycyonalną elegią nad opłakanym stanem dzisiejszej młodzieży — odparł Szerkowski — a toć dziś byle Hohe kiwa głową nad owym dekadentyzmem i zwyrodnieniem!... Oba wyrazy na nieszczęście ludzkości przy schyłku tego wieku ukute! Pan, panie Boniecki, masz za dużo dobrego smaku, aby nas podobnie zwietrzałymi cukierkami traktować!...
— Nie ubolewam, nie wygłaszam elegij — zaczął Boniecki — lecz konstatuję fakt. A toć w tym biednym, maluchnym zakładzie jest was kilka setek, każdy ma inne objawy zdenerwowania. Lecz mówcie co chcecie, gdyby wasze żołądki, płuca i inne organy były w porządku, jeden z was nie byłby egotystą a drugi dekadentem, czy jak tam ten nowy rodzaj się nazywa! Nerwy sami poszarpaliście sobie na strzępy, wmawiając w siebie brak woli! Wszędzie słyszę: mam chorą wolę; co to znów za dyabeł, czemże będzie pokolenie, które po was przyjdzie!...
Z ciemnic podniosła się postać kobieca, wysmukła, odziana w ciemną szatę.
— Pokolenie, które po nich przyjdzie — wyrzekła nizkim, lecz drżącym głosem — będzie ich przeciwstawieniem i zarazem mieć będzie dużo cech wspólnych z niem. Zamiast egotystów, będą altruiści, ci, do których ja należę. Nie będziemy mieć chorej woli, lecz później opłacimy wysiłek ten śmiercią, bo sił tak samo, jak oni, mieć nie będziemy a nawet mniej od nich, bo przyszliśmy po nich i odporność nasza nerwowa jest jeszcze o wiele mniejsza.
Zamilkła na chwilę, poczem dodała pośpiesznie:
— Ich winić także nie trzeba. Zresztą nikogo o nic winić nie należy! Niema złych, są tylko chorzy!...
Postąpiła kilka kroków w stronę alei.
— Dobranoc! — rzuciła.
Zaczerniła się na trochę jaśniejszej wstędze ścieżki. Żwir nie skrzypiał pod jej nogami. Zdawała się płynąć w przestrzeni.
Nagle, z po za kłębów krzaków wysunęła się postać mężczyzny i zbliżyła się ku młodej dziewczynie. Rózia zwolniła cokolwiek kroku i po chwili szli oboje wolno, okrążając basen fontanny. Trzymali się za ręce, widać to było dokładnie, gdy przechodzili na tle oświetlonych okien zakładu. Poczem, powoli zniknęli wśród gęstwiny.
— Dziwna dziewczyna — wyrzekł pierwszy Boniecki, ścigając ją wzrokiem — dziecko prawie a rozprawia z energią mężczyzny!
— To nie dziewczyna — odezwał się Szerkowski — to Androgyna!
— Z encyklopedyą socyalnych wiadomości w głowie — dorzucił Siennicki — z altruizmem powstałym z egoistycznych pobudek, słowem... czerwona dziewica!
Darujcie mi — przerwał Boniecki — ale postępujecie nieszlachetnie, ona was obroniła i to ładnie obroniła...
— Och, nie jesteśmy Kapitolem — roześmiał się Szerkowski — nie chcemy, aby gęsi nas broniły!...
— Kokieterya kobieca to... obrona — mruknął Siennicki.
— Nie, nie — upierał się Boniecki — nie macie racyi. W tej dziewczynie jest coś, bezwarunkowo coś, co imponuje. Jest chorą, jak wy, zapewne, lecz chorą w innym kierunku, szlachetniejszym. Wierzy w coś, ma ideały!...
— Och, ideały — wyjęczał Szerkowski — ile ludzi, tyle ideałów, taka ich moc, taka ich orgia, że są jak droga mleczna. Widać białą plamę i ani weź, rozróżnić już nic nie można. A właśnie, to wy, miłośnicy ideałów, rozsmarowaliście je, jak masło na chlebie waszego powszedniego życia. Trzeba je było zostawić pod kolumnadą świątyń a nie dawać im parasola i kaloszy, aby gwałtem po błocie chodziły. Dziś spoufaliliśmy się z niemi, bo pierwszy lepszy kominiarz, albo sodówka mówi o ideałach. Zbankrutowaliście wy, zbankrutowaliśmy i my z wami!... Wszyscyśmy bankruci w tej chwili, z tą tylko różnicą, że wy się jeszcze resztek czepiacie, a ja przynajmniej w resztkach tych znajduję przyczynę do śmiechu...
Śmiał się nerwowo, chrapliwie, przeciągle.
Śmiech ten po krzakach przeleciał, jak głos puszczyka i zmięszał się z głosem fortepianu, na którym ktoś grał Schumana.
— Czy śmiech ten panu rozkosz sprawia? — spytał wreszcie Boniecki.
— Nie, panie — odparł żywo Szerkowski — śmiech ten mnie piecze, boli i dławi, ale ponieważ jest to jedyne uczucie, które odczuć jestem w stanie, wywołuję je wciąż, bo inaczej zmartwiałbym, jak karafka zamrożonej wody. I długo nie mógłbym odtajać, bo wasze słońca nie grzeją, przefiltrowaliście ich promienie przez durszlak cnót mieszczańsko-egoistycznych. Musiałbym więc całe życie pozostać w formie karafki i wasi uczeni, odkrywszy we mnie moc baccilusów, zaszczepiliby cząstkę mego ciała w morską świnkę lub królika... Ponieważ zaś jestem cały przesiąkły alkoholem i dekadentyzmem zwierzęta owe przyprowadzonoby do zakładu hydropatycznego, czyli, że według metody transformizmu nie mógłbym się nigdy wydostać z tego bagniska... Dziękuję!... Wolę kraty i szpital waryatów. Tam przynajmniej wszyscy są szczerze i otwarcie szaleńcami, tu wszyscy chodzimy na wolności i lada chwila jeden drugiemu łeb roztrzaska... O słodka wolności indywidualna!...
W zakładzie powoli światła gasnąć zaczęły.
— Oto kwiat ludzkości, inteligencya troskliwie pielęgnowana, kładzie się spać z opaskami mokremi na brzuchu i łydkach. Co za sny rozkoszne mieć będą ci ludzie!... Laokoony okręcone wężami złotawymi z bandaży płóciennych, zmaczanych w twardej wodzie!...
I oto Androgyna, waleczna amazonka altruizmu, wziąwszy ciepłą wannę i łyżkę bromu, naciąga na dziewicze ramiona kaftanik barchanowy. Ile poezyi, ile ideałów! Oto jej rycerz, towarzysz, bratnia dusza, cierpiąca na neurastenię spinalis, naciera forsownie kark wodą kolońską i drży przed jutrzejszym masażem elektrycznym!... A oto ja tabetyk, literat bez kondycyi, wyśmiewam się z nich wszystkich a sam jestem pomiędzy nimi najkomiczniejszym z moją łysą głową i miłością dla trunków!
Nagle porwał się z miejsca.
— Pójdę spać — zawołał — będę marzyć, że jestem zwierzęciem szczęśliwem i wolnem, które nie wie, co to jest meldunek, konieczność posiadania ideałów i noszenia odzieży!...
Zakreślił ręką koło i wskazał na niebo.
— Oto noc, która będzie udawać noc piękną, klasyczną, jedną z tych nocy, które figurują w piątym akcie „Kupca weneckiego“... Widziałem ich tyle, że...
Nagle Helena syknęła.
— Pst, doktór...
Szerkowski szybko, jak dziecko, tchórzliwie papieros na ziemię rzucił i nogą przydeptał.
Siennicki nie poruszył się nawet, lecz Helena zręcznym ruchem papieros mu z ust wyjęła i opuściwszy rękę po za krzesło, w dłoni ogień ukryła.
Wolno, ku altanie zbliżyła się wysoka postać mężczyzny.
— Kto tu? — zapytał nowo przybyły cienkim głosem — czy jest tu kto z gości zakładowych?
Boniecki zbliżył się ku doktorowi.
— Ja tu jestem — Boniecki!
— A! Pan się nie liczysz. Pan jesteś zdrów zupełnie. Córka pańska już śpi. Dałem jej dziś podwójną dozę bromu. Jutro jej damy kąpiel elektryczną. Muszę pana prosić, ażebyś zakazał córce ściskać się gorsetem. Dziś zemdlała mi znów podczas śniadania. To być nie może. Pan jesteś ojcem, możesz przecież wymódz na niej to, o co cię proszę.
Boniecki rozłożył ręce.
— Panie miły, mówiłem jej to nieraz, nic nie pomaga. Kobiety są uparte, zwłaszcza gdy idzie o modę...
— Każę jej ukraść gorset i zamknę u siebie w szafie.
— Zrób tak, dobrodzieju, choć biedna kobieta się zmartwi i ręczę, że atakiem gotowa jeszcze to przypłacić.
— No, no, ja już ten atak zażegnam!
Doktór postąpił w głąb altany.
— Kto tu jest więcej?
Szerkowski parsknął śmiechem:
— Proponuję imienne głosowanie! — zawołał.
Doktór zwrócił się ku niemu szybko.
— Co pan tu robisz o tej porze? Proszę iść do swego pokoju.
Szerkowski chichotał się ciągle.
— Przewietrzam mój tabes, doktorze — zaczął — przewietrzam i wpatruję się w gwiazdy, oddycham wonią rezedy i nieczystości, które gniją w głębi fontanny. Myślę, że świat jest bardzo wielki i jednako dla wszystkich stworzony, lecz że walka o byt wyczerpuje. Myślę, że akuszerya i astronomia...
Lecz doktór mu przerwał dość szorstko:
— Myśleć pan będziesz o tem wszystkiem w łóżku; proszę ze mną!...
Wziął go pod rękę. Szerkowski iść zaczął w kierunku zakładu, powłócząc nogami i potykając się często.
— Widzisz, doktorze, jak twoje lekarstwa, nacierania, masaże, wypalania świetnie działają — mówił, a głos jego chrapliwie rozpływał się w powietrzu — trudno mi już postawić jedną nogę przed drugą. Gdy tu przybyłem, chodziłem jeszcze jako tako, teraz chodzę, jak kolej nadwiślańska lub gratyfikacye pewnej instytucyi...
Boniecki uchylił kapelusza i za nimi zmierzał.
Doktór w milczeniu zupełnem prowadził pod rękę utykającego i drwiącego Szerkowskiego. Gdy doszli do zakładu, umilkły dźwięki fortepianu.
— Szkoda — odezwał się Szerkowski — niema jak fortepian i bęben, dwa instrumenty solowe, gdyby mi kto do snu zagrał naprzykład „Modlitwę dziewicy“!... Spałbym spokojnie, jak dziecko, albo skazany na śmierć, jak myślisz doktorze?
Lecz doktór nie odpowiedział ani słowa, tylko pociągnął go za sobą.
Za chwilę obaj znikli w jasno oświetlonej sieni.


∗                    ∗

Helena i Siennicki pozostali sami.
Młoda kobieta milczała chwilę, wreszcie zwróciła się ku swemu towarzyszowi.
— Zmęczony pan jesteś? — spytała.
— Tak!...
Wziął jej rękę i położył sobie na czole.
— Teraz nic pani nie mów, czuję się lepiej, chcę siedzieć tak w zupełnej ciszy.
Helena milczała, lecz przez umysł jej przesunęła się myśl, iż niewygodnie jej będzie siedzieć tak z wykręconą ręką. Nie śmiała się jednak poruszyć, cała już oddana najzupełniej pod tyrańskie jarzmo nerwowca, który przez tych kilka tygodni potrafił nietylko ją rozstroić nerwowo i przyśpieszyć w niej rozwój neurastenii, lecz zarazem przykuć do siebie i uczynić podległą najzupełniej jego rozlicznym kaprysom. Dwie natury chore, dwa zdenerwowane ciała ciągną zawsze ku sobie nieprzepartą siłą. Helena od chwili spotkania się z Siennickim w katakumbach uczuła, iż człowiek ten przez chwil kilka obudził w niej uśpione życie. Bała się go, lecz lgnęła doń myślą. Galwanizował ją, nie zmysłowo i w tem tkwiła cała jego potęga. Gdyby Helena uczuła, iż budzi się w niej namiętność ta sama, jaką czuła dla Hohego, gdyby płonęła wewnątrz jej ciała, byłaby z przestrachem i wstrętem odwróciła się od Siennickiego. Eksperyment bowiem zmysłowy nie był dla niej już nowością, nie pragnęła go ponawiać pod żadnym pozorem. Lecz to, co czuła, zbliżając się do Siennickiego, tak było różne, tak chwytało ją całą w kleszcze, zaczynając od mózgu, tak łaskotało ją powierzchownie, nie budząc w niej pragnienia fizycznego połączenia, iż nie chciała, nie mogła oprzeć się pragnieniu zobaczenia ponownie tego człowieka. Odczuwała przy nim to samo, co uczuła po raz pierwszy, zaglądając do katakumb i stając przed trumną trupa. Strach w połączeniu z dziwnem wrażeniem, iż ponownie strach ten wywołać będzie zmuszona. Gdy spotkała Siennickiego w parku Zakładu Białowiejskiego, nie zdziwiła się, jakby była pewną, iż go tam spotkać musi. Wieczorem wszakże, gdy została sama, ów brak zdziwienia zadziwił ją i zastanowił. Ów wyjazd do Białej Wsi przeprowadziła w tak energiczny sposób, tak konieczną czuła potrzebę tego wyjazdu, iż zdawało się jej, że ciągnie ją ku temu nieznanemu miejscu jakaś niewidzialna a wszechwładna potęga. Ta sama potęga zmusiła ją niejako podejść bez uśmiechu z rękami sztywnie wzdłuż ciała opadłemi ku Siennickiemu, który szedł naprzeciw niej po szarej wstędze ścieżki, zgarbiony, smutny, ponury w swem długiem palcie czekoladowego koloru. Witając się, nie podali sobie rąk, lecz Helena zaraz przysunęła się do jego boku i poszła z nim zgarbiona, smutna, ponura, jakby jego cień, jego dopełnienie.
I od tej chwili, wśród tego piekła, na które natura lała czyste powietrze a doktór strugi wody, elektryczności i bromu, zaczęła się Helena powoli przetwarzać w anemiczną i drgającą nerwowo istotę. Nie leczyła się, owszem, wśród tych wszystkich chorych, których nerwy tańczyły sarabandę, była napozór zdrową i silną, lecz rozkład jej zaczynał się już pod działaniem zbliżenia tych drugich nerwów mężczyzny, który dotknięciem swych rąk spoconych i chudych, spojrzeniem niepewnem, rzucanem z pod powiek drgających, słowami spadającemi z warg ku dołowi opadłych, zdawał się sączyć w organizm Heleny jad zaczerpany z macierzyńskiego łona, w którem, płodem ślepym będąc, nie miał spokoju, rzucany epileptycznem drganiem, wstrząsającem członki jego matki. Zrodzony daleko, przyniósł ze sobą na świat piętno przestrachu, który cisnął jego matkę w epileptycznych drgawkach w chwili, gdy na horyzoncie zaświeciła łuna pożaru...
Wychowanie, błądzenie wśród pesymizmu, neurastenia przemieniona powoli w hypokondryę, przymusowa nauka ciężka i na chory organizm zbyt silna — przygniotły go zupełnie.
Skon matki, samobójstwo w przystępie histerycznego obłędu, uduszenie się warkoczem o siwych srebrnych blaskach, czytanie dzieł o dziedziczności i dywagacyj filozoficznych złożyły się na wytworzenie tej chorej, drżącej, chmurnej istoty, zajętej wiecznie sobą, nie żądającej nic od społeczeństwa i niedającej jej nic w zamian. Nie używał i nie pragnął użycia. Szedł, jak kula, rzucona w dal bez wytkniętego celu. Cierpiał chwilami męki piekielnej trwogi, budził się w nocy nagle, oblany potem, z przeświadczeniem, iż oprócz niego znajduje się jeszcze jakaś istota w pokoju. Często znów czuł się nagle sam jeden wśród całego tłumu ludzi i wpijał sobie palce w dłonie, aby nie zacząć krzyczeć z trwogi, kim jesteście wy, drudzy?... Czego chcecie odemnie? Kim ja sam jestem?
Myśl o śmierci nie opuszczała go ani na chwilę. Często w nocy przybierał pozycyę trupa i starał się pogrążyć w nicości. Gdy zasnął, widział co noc przed sobą zwłoki matki, jej głowę okręconą wężem warkocza z językiem zczerniałym, wiszącym z warg nabrzmiałych. Nad ranem budził się jeszcze z tem widmem w źrenicach. W chwili zdawania egzaminów, gdy mózg jego był przekrwiony, widmo to potworne nie odstępowało go ani na chwilę. Zabierał je ze sobą ze swego męczeńskiego łoża i szedł z niem przed egzaminatorów, a gdy wreszcie otrzymał dyplom, uczuł, iż życie jego dalsze jest niepodobną do zniesienia męczarnią. W tymże czasie spadła na niego sukcesya kilku tysięcy rubli. Podjął te pieniądze i żył z nich, pragnąc znaleźć ulgę w zupełnym spokoju: Wszystkie kwestye palące, walki społeczne, różnice filozoficzne pozostawił na boku, gdyż zdawało mu się, że już wszystko to przeżył, przetrawił i dziś do dalszej walki sił nie miał. Czasem jeszcze budził się w nim instynkt samozachowawczy i tak, jak teraz, przyjeżdżał do jakiegoś Zakładu. Lecz szybko wyłamywał się z pod przyjętego regulaminu, tak jakby cierpienie, do którego nawykł, było mu zbyt drogiem i jakby go się pozbyć nie chciał. I tu w Białej Wsi, po kilku dniach pobytu uciekł z Zakładu, czując, że masaż elektryczny może mu dopomódz. Nie wyjechał wszakże i, zamieszkawszy w hotelu, błąkał się teraz wśród świerków o zielonych baldachimach, ponury, smutny, znudzony, żądając spokoju a wnosząc bezwiednie niepokój swą długą, bladą postacią, po której przelatywały szybko drgawki podskórne, wykrzywiając jego usta, oczy, powieki bezustanną farandolą.
Córeczka Żabusi, patrząc na ten mistyczny taniec tej bladej twarzy, nazwała Siennickiego: „pan, któremu twarz tańczy“.
On uśmiechnął się (po raz pierwszy od chwili przybycia do Białej Wsi) i odwrócił głowę ze smutkiem. Nie mógł patrzeć na dzieci bez ściśnienia serca. W każdem z nich upatrywał zaród jakiejś potwornej choroby. Nie odzywał się nigdy ze swem zdaniem, lecz płodzenie dzieci uważał za ciężką zbrodnię. To, co mówiono o szczytnem posłannictwie kobiety, jako matki, wywoływało na usta jego uśmiech ironii. Szczytne posłannictwo, na które on zapatrywał się jednostronnie, jako na akt zaspokojenia instynktu, wywleczenie jej gwałtem z nicości, zmuszanie do życia mimo jej woli, oto czem dla niego przedstawiało się macierzyństwo. Wczytany w Spencera, Strindberga i Nietzschego, odłączywszy od kobiety ów boski dar tworzenia, nie mający wśród swej nerwowej choroby nawet chęci do zmysłowej miłości, nie potrzebując oparcia moralnego w organizmie niższym, za jaki uważał kobietę, czuł jedynie tylko wstręt dla tych istot innej płci, według niego egoistycznych, obłudnych, zmysłowych i niebędących w stanie zrozumieć metafizyki miłości. Generacyę, z której pochodziła jego matka, odcinał zupełnie od rodu kobiecego. Były to istoty według niego mocą okoliczności podniosłe i umiejące siłą nerwów dostroić się do danej chwili. Lecz później, nie umiały powstrzymać się od chęci tworzenia i dały życie takim, jak on, skarlałym i nieszczęsnym potomkom. I oto on, koncentrując się sam w sobie, analizując swe siatki nerwowe i bóle ciała, torturując wolę, która rwała się chwilami do czynu, żył życiem nieskalanego mnicha, nie chcąc rzucić na światło dzienne dziecka, które cierpiałoby dwa razy więcej, niż on sam cierpiąc jeszcze cierpieniem matki, całego pokolenia, dziesiątek lat, całego wieku!
Nagle, u trumny nieznanego trupa spotkał Helenę. I tak, jak ona uczuła pod jego spojrzeniem owo łopotanie skrzydeł ćmy, krążącej dokoła jej źrenic, tak i on doznał po przez siatkę swych nerwów prąd, który na chwilę odebrał mu przytomność i pogrążył go w nicości.
— Ta istota na mnie działa — pomyślał odzyskawszy zmysły.
Zaczął śledzić jej kroki. Przypomniał sobie, iż widział ją przed laty u ciotki Julii, przelotnie, lecz, że będąc trochę silniejszym, nie odczuł wrażenia, które nim wstrząsnęło. Być może, iż ona wówczas nie była zdenerwowaną. Z pewną radością zaobserwował, iż Helena niemal codziennie przychodzi do katakumb. Przez kilka dni stawał w cieniu kolumn i zawsze, gdy wzrok Heleny ślizgał się wśród ciemności, odczuwał to samo wrażenie. Wreszcie jednego dnia zapragnął zbliżyć się do tej kobiety, sforsować dozę owego „oddziaływania“. Zbliżył się, przemówił i czar nie prysł. Rozstał się jednak z nią na ulicy, czekając jakiegoś słowa przychylniejszego z jej strony, naznaczającego mu ponowne widzenie się. Helena, milcząc, odeszła. Podrażniony, czekał na nią nazajutrz w katakumbach. Czekał napróżno. W biurze adresowem wynalazł jej adres i przy pomocy stróża i sług, dowiedział się, iż Helena jedzie do Białej Wsi. Uprzedził ją i zapisał się do Zakładu. Helena jednak nie zamieszkała w zabudowaniu zakładowem. Siennicki wyniósł się z Zakładu i wynajął mieszkanie naprzeciw jej okien.
I odtąd przywiązał ją do siebie, jak maszynę elektryczną żywą, jak chodzący flakon opium, jak okruszynę haszyszu. Płeć jej nie istniała dlań zupełnie, nie była to kobieta, kobieta młoda, piękna, o ponętnych kształtach. Nie!... to było to, co na niego działało, w którego dotknięciu, zbliżeniu, spojrzeniu, drętwiały nagle jego rozszalałe nerwy i dawały mu sekundę spokoju, aby później szaleć jeszcze bardziej i znów drętwieć i znów się budzić, jak stado szatanów. Była to rozkosz straszna, bolesna, fatalna, zagadkowa, porażająca mu na chwilę mózg i odbierająca władzę myślenia. Było to ukojenie na mgnienie oka, na jeden błysk, na jedno westchnienie. Lecz jemu i ta minuta była drogą. Nie śmiał używać morfiny, eteryzował się tylko od czasu do czasu, lecz to, co przy Helenie odczuwał, przewyższało upojenie eterem. Ciągnął ją więc ku sobie, rzucając jej od czasu do czasu rodzaj miłosnego pół wyznania. Mówił jej: „Przy pani odżywam“. Pani jesteś mem zbawieniem. Ona słowa te chciwie chłonęła. Aby ją mieć wciąż obok siebie, zaczął wbrew swym zasadom udawać lekką komedyę flirtu, od czasu do czasu ściskał jej rękę, lub spoglądał na nią z rodzajem tęsknoty. W tej chwili jednak dostrzegał, że Helena jest kobietą i nienawidził ją. Pożądał ją tylko nerwowo, jak istotę bezpłciową, uosobienie jakiejś nieznanej i tyranizującej go potęgi.
Kobiecie rzucał na pastwę słów kilka banalnych, kryjąc wzgardę i gniew w głębi duszy. Niemniej przeto obejść się już bez niej nie mógł, nie umiał.
I w tej chwili, siedząc tak w cieniu parku, wyciągnięty na fotelu, czując rękę Heleny na swem czole, poddawał się temu działaniu, które dziś, zwłaszcza wśród powietrza, przesiąkłego elektrycznością, było dziwnie mocne i ulgę mu przynoszące. Starał się niewidzieć owej bieli sukni kobiecej, która mimo ciemności obok niego jasną strugą się słała, przymykał oko jedno i tylko rękę czuł, z której poprzednio sam zdjął pierścionki i obrączkę, aby nic nie zdradzało ręki kobiecej. Ręka ta od czasu do czasu teraz drgała, jakby przejmując drganie jego czoła, powiek, oczu. Zniecierpliwiony, schwycił Helenę za ramię.
— Dlaczego pani drżysz? Czy nie możesz ręki spokojnie utrzymać?
Ona cofnęła ramię, milcząc.
Nie chciała mu powiedzieć, że ramię jej przejmuje mimowoli jego nerwowe skrzywienia.
— Zmęczyłam się — odparła nareszcie cichym głosem.
On wzruszył ramionami.
— Och, zapomniałem, że mam do czynienia z kobietą — wyrzekł szyderczo — egoizm wasz jest znany. Nie dla przyniesienia ulgi w cierpieniu; gdyby tu była galerya widzów, ramię twoje nie zdrętwiałoby może... A tak w samotności... niema oklasku tłumu!... Och, ten egoizm!...
Helena za całą odpowiedź położyła mu znów rękę na czole. Przyzwyczaiła się szybko do jego sposobu mówienia i ona, która nigdy nie miała litości nad niczyjem cierpieniem, zaczęła odczuwać teraz każdy ból, który szarpał ciałem Siennickiego.
Milczeli znów długą chwilę.
Nad nimi powoli gromadziły się czarne chmury. Wiatr zerwał się i giął gałęzie, liście szumiały, wirując na ścieżkach. W Zakładzie słabe światełka biły z niektórych okien. W oddali słychać było przyciszony głos grzmotu.
Nagle Siennicki odezwał się powolnym, cichym głosem.
— Wie pani, widziałem ją dziś znowu!
Helenę mimowolny przebiegł dreszcz.
— A! — wyrzekła cicho.
— Tak, widziałem ją dokładnie. Leżała na wznak na trawniku, dokoła jej szyi srebrzył się warkocz. Oczy miała otwarte i wysadzone na wierzch, była cała sina w czarne plamy. Dokoła niej rosła rezeda i trochę bratków. Ona jedną rękę zanurzyła w kępę bratków, drugą trzymała na piersi. Padało na nią czerwone światło, fatalne widziadło!...
Helena skurczyła się i nogi podsunęła pod krzesło.
— Czy nigdy nic do pana nie mówi, gdy się tak we śnie zjawia? — spytała.
— Czasem, głos jej jest podobny do jęku wichru.
— Czy pamiętasz pan jej słowa?
— Tak, raz mi mówiła: cierpię; raz znów: jestem spokojna!...
— Mówiła cierpię?
— Tak!... i to słowo jest dla mnie najstraszliwszym upiorem! Pomyśl tylko, cierpieć tam jeszcze, cierpieć tak, jak tutaj, może mieć na sobie znów jakiś worek wstrętny, tak jak nasze ciało, szamotać się w nim, czuć ciągle, bezustannie miliony szpilek, kłujących powierzchnię twej skóry, mieć na karku skorpiona, który cię gryzie i kleszczami ściska a w głowie pomiędzy mózgiem a czaszką tysiące pająków, które cię łaskoczą swemi stalowemi łapami... cierpieć i może nie mieć ani chloralu, ani eteru, ani opium, ani ciebie, błąkać się w przestworzu, łamiąc ręce i wołając, jak moja matka „cierpię“! Oto, co mnie czeka, oto, co mam przed sobą! Oto przyszłość, o której mi marzyć każe religia, na którą mam zasłużyć, dręcząc się na tym świecie, poszcząc, dając jałmużny, nie klnąc i nie pożądając żony bliźniego swego!...
Odtrącił od czoła rękę Heleny i zaczął obiema rękami targać swe długie i sklejone potem włosy.
— Kto mi powie — jęczał — kto mi powie, co mnie czeka, kto mi powie!
Głos jego nie miał echa.
Helena siedziała sama chmurna i niepewna. Te trzy tygodnie spędzone przy boku tego człowieka i ją zaczęły rzucać w przepaść przestrachu przed możliwością zgonu.
Po raz pierwszy w życiu zastanawiać się zaczęła, że każde istnienie kończy się śmiercią, że ona sama, tak jak te trupy, które oglądała w katakumbach, zaśnie i kto wie, może agonia jej przewlecze się całe lata, aż do chwili, w której ostatni pyłek zaniknie, przetworzony w kuchni natury.
Uczona powierzchownie religii, nie znajdowała w swych wiadomościach odpowiedzi na to pytanie. Pochwytane „po łebkach“ teorye filozoficzne wydawały się jej teraz zbitym kłębem mgły gęsiej i oddalonej. Jedynie teorya transformizmu została się jeszcze na dnie jej duszy. Lecz czyż mogła powiedzieć a nawet wyobrazić sobie, jak się taki proces odbywa i czy trup nie cierpi, nie czuje stokroć więcej, niż żywa istota.
— Kto mi powie? — wołał Siennicki, wyciągając przed siebie długie, chude ręce, jak gałęzie bezlistnej wierzby, tragicznej i w noc czarną zrozpaczonej.
— Kto mi powie!...
Helena zasłoniła oczy.
— Nikt — wyrzekła — matka pana mówi „cierpię“, ale to nie ona, to ty wołasz za nią cierpię i swej skardze jej kształt nadajesz...
Siennicki szybko odwrócił się ku Helenie.
— Tak myślisz — zapytał zmienionym, prawie radosnym głosem, może masz słuszność. Może tam się nie cierpi a może (co najlepsze) nic się nie czuje! Och, gdyby tak było!... Heleno, gdyby tak było!...
Zaczął śmiać się, szlochając. Ocierał łzy frendzlami szala Heleny.
— Znów zgubiłem chustkę do nosa — wyrzekł prawie wesoło, koło mrowiska, tam, gdzie był trup ropuchy!
Zamilkł znów i po chwili dodał:
— Czy pani przypominasz sobie, jaki to był dziwny trup? Łapy rozkrzyżowane, ot, prosto ludzkie ręce, wołające ratunku, dziwny był trup, ręczę, że się będzie nam śnił...
Wiatr przeciągle zajęczał wśród krzaków.
— Jak się drzewa skarżą — wyrzekła Helena — nie my jedni cierpimy, wszystko cierpi dokoła nas...
Lecz on szybko jej przerwał.
— Nikt nie cierpi chyba tyle, ile ja — wyrzekł — nikt, większa suma cierpień byłaby niepodobną do zniesienia...
Nagle schwycił ramię Heleny i ku sobie ją przyciągnął.
— Ciemno jest — skarżył się — nie widzę twych oczów, moja uzdrowicielko, ręka twoja już na mnie nie działa, chciałbym spróbować innego eksperymentu!
Helena próbowała się bronić.
— Czego pan chcesz jeszcze? — zawołała — widzę, iż rzeczywiście uspakajasz się przy mnie, dlatego bez oporu idę za tobą, kładąc ci rękę na czole, lecz nie wymagaj nic więcej odemnie, będę zmuszona bowiem zerwać naszą... przyjaźń a uczynię to... możesz być tego pewnym...
Lecz on z nadzwyczajną siłą przytrzymywał ją przy sobie.
— Zerwać? — powtórzył — zerwać ze mną, oddalić się, to niepodobna, połączył nas łańcuch nerwów i nie wiesz chyba, że jest to łańcuch nierozerwalny i silniejszy, niż śmierć. Drżysz, widzisz, tak jak ty na mnie, tak ja oddziaływałem na ciebie... Och, uspokój się, nie jestem dla ciebie mężczyzną, ty dla mnie nie jesteś kobietą, jesteśmy istotami bez płci i zmysłów, jesteśmy dwojgiem potworów, które nigdy nie zaznają rozkoszy pieszczoty, lecz nawzajem, my dwoje, ty i ja, dopełniamy się w szaleństwie naszych nerwów i tak jak ty zbliżeniem twojem, spojrzeniem, dotknięciem, paraliżujesz na mgnienie oka mózg i nerwy moje, tak samo i ja niedługo niezbędny ci będę, bo gdybyś nawet nie była kłębem rozszalałych nerwów, to ja cię taką uczynię, słyszysz, ty, nie kobieto, ale istoto, będąca już moją niezaprzeczoną własnością...
Drżącemi rękami porwał Helenę i szamocząc, przerzucił ją przez swe kolana. Helena upadła na wznak, uderzając o ziemię głową. Porwała się natychmiast, drżąc z przerażenia i zdenerwowania, lecz ręce Siennickiego ściskały ją jak kleszcze.
— Nie widzę oczów twoich — mówił zdławionym, charczącym głosem szaleniec, daj mi twe usta, niech one mnie obezwładnią, na chwilę, na jedną chwilę.
I porwawszy głowę Heleny, delikatnie wargami do jej warg przylgnął.
W tej samej chwili Helena szamotać się przestała. I ona doznała wielkiej ulgi w tem zbliżeniu. I ją pochwyciły kleszcze niewidzialnej stalowej dłoni i mózgiem jej wstrząsnęły. Na chwilę zamarło w niej serce. Przypomniała sobie, iż raz już w chwili użycia chloralu doznała podobnego wrażenia. Zamknęła oczy, Siennicki wargi swe od jej ust oderwał i w tej chwili miliony szpilek zaczęły kłuć jej ciało i w mózg się wpijać. Bezwiednie więc, instynktownie zapragnęła powtórzenia pocałunku. I nie odpychała już teraz twarzy Siennickiego, która pochylała się nad nią, szukała sama ust jego, szepcząc:
— Och, jak to denerwuje!...
Wiatr zawył wśród gałęzi drzew i liście zaczęły tańczyć farandolę pod stopami tych bezpłciowych kochanków, chylących się ku sobie, jak dwie lilie wpośród nocnej ciemni.
Pocałunki ich były czyste i według świata nieskalane. Nerwy zastąpiły zmysły i wygnały je z tych ciał, dręczonych i bezsilnych. Nerwy łączyły ich usta, wiązały ich wargi. Każde z nich egoistycznie pożerało siłę drugiego, czerpiąc w tej chwili ulgę w swem cierpieniu. Bezpłodną i zabójczą była ta pieszczota, która płaszczem nietoperza wykwitła powoli z obłudy ludzkości i tajemniczą a mistyczną swą potęgą rozsiała się zuchwale, zabijając naturalną a więc moralną stronę aktu tworzenia.
I wśród tej nocy letniej, gdy kwiaty kwitły i woniały, drzewa strząsały swe pachnące płaty a na ciemni nieba z po za chmur błyszczały brylanty gwiazd, dwoje tych młodych ludzi konało niemal w denerwującym szale, zaciskając dokoła siebie węzły tajemniczej siatki, złożonej z ich nerwów, które brutalnie szarpały nimi, wpijając się w ich mózgi stalowemi szponami drapieżnego ptaka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.