Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Nagle, Helena poczuła, jakby po powiekach i policzkach, dotknął ją legion delikatnych motyli.
Przesunęła ręką po twarzy i znów patrzyła na katafalki, na trumnę i na wystający z tej trumny profil ciała trupa, odzianego w czarny frak i glansowane rękawiczki.
Łysa głowa zmarłego, tonąca w sztywnej glasie poduszki, oszytej tanią koronką, odbijała z boku światełko jednej ze świec, umieszczonych na stopniach katafalka. Świece te płonęły żółto, trupio, zimno. Migotały, kołysały się, jak ogniki, latające po nad brzegami bagniska i gromadzące się tam właśnie, gdzie gniło ciało, rozkładowi podległe. I świateł tych była moc niezliczona. W głębi podziemia wytryskiwały nagle z ciemni, jak bukiety więdnących lilij i migotały dokoła jakiejś trupiej, nieruchomej postaci, odzianej w szaty balowe, ustrojonej w zwiędłe, i równie trupie kwiaty.
Tu i owdzie snuły się żywe ludzkie postacie, które zdawały się być raczej cieniami, tak słabe światło rzucały owe masy płonących świec dokoła katafalków ustawionych. Na niektórych stopniach błyszczała martwa płachta atłasu lub czerwienił się nieśmiało bukiet róż, porzucony wśród czarnych draperyj. Na lewo, maluchna trumienka dziecka wystawała z pośród masy krzewów zielonych, jak kołyska Mojżesza, uwięzła w sitowiu. Tylko z brzegów trumienki, białą koronką obramowanych widać było hydrocefaliczną głowę, strojną w tiulowy czepek, pełen róż atłasowych, głowę, która zdawała się być zdjętą z korpusu dorosłej kobiety i przypadkowo włożoną w tę maluchną trumienkę, wypełnioną ciałem niemowlęcia.
W głębi szarzało okno, tafla olbrzymia, z po za której zaglądał do katakumb dzień szary.
Na oknie tem, jak ptak olbrzymi i zaschły czerniał krzyż, rozpinając swe ramiona na tem tle bezbarwnem, jak powierzchnia wymierającego stawu. Krzyż oparł swą podstawę o kamienny ołtarz, nagi, smutny i pusty, sterczał tak samotnie w tej głębi, jak drogowskaz, wskazujący równocześnie dwie ścieżki, prowadzące do jednego i tego samego celu.
Helena oparła się o wilgotną kolumnę i patrzyła znów prosto w twarz trupa. Zdawało się jej dostrzegać, iż powieki na wpół spuszczone, drgać zaczynają. To znów ręka, odziana w białą glansowaną rękawiczkę, zmieniała widocznie położenie. Śledziła pilnie wyraz twarzy zmarłego. Przed chwilą zdawał się cierpieć, teraz wyraźnie dziwił się czemś, pytał na wpół otwartemi milczącemi usty.
Młoda kobieta stała tak długą chwilę nieruchoma, mimowoli przybierając wyraz, jaki ujawniały rysy trupa i wpół przymknięcie jego powiek. Z otwartych ust widać było pomiędzy szeregiem, zżółkłych od tytoniu zębów, koniec zczerniałego języka, na którym bieliło się trochę piany. Helena próbowała swojemu językowi nadać to samo położenie. Nagle, po za nią, dały się słyszeć kroki. Cicho do katafalku przypadła jakaś kobieta w czerni, zasłonięta welonem i, ukląkłszy, modlić się zaczęła.
Helena powoli, jakby z żalem, oderwała się od kolumny i podeszła ku katafalkowi, na którym stała trumienka dziecka. Lecz i tu klęczało rzędem kilkoro dzieci o hydrocefalicznych głowach, świecących zdala żółtym, ubogim włosem. Kilka kobiet stało obok, rozmawiając cicho. Szept ich rozlegał się donośnie. Jedno z dzieci uparcie kichać zaczęło. Powstało zamięszanie. Kobiety dobywały chustek i, kiwając głowami, tuliły kichające wciąż dziecko.
Helena przemknęła szybko obok i zmierzała do najbardziej oddalonej części kościoła, gdzie widziała zaledwie kilka świec a trumna stała na nizkim stopniu, okrytym kawałkiem zrudziałego sukna. W trumnie leżała kobieta, odziana czysto w krótką czarną jedwabną suknię i takiż kaftanik. W żółtych rękach trzymała obrazek, który pod wpływem gorąca, zwinął się w trąbkę. Oczy tej kobiety nie były zamknięte. Błyszczały zdaleka jakimś dziwnym blaskiem stojącej wody.
Helena, ujrzawszy te otwarte oczy, przyspieszyła kroku. Stanęła u stóp zmarłej, tak, aby źrenice jej mieć wprost swej twarzy. Nagle poczuła znów ten sam łopot skrzydeł niewidzialnych motyli dokoła swych oczów. Od źrenic zmarłej wzrok swój oderwawszy, spojrzała dokoła i nagle cofnęła się zdziwiona, z oddechem zapartym, z sercem nagle zamarłem w ściśniętej piersi.
Po drugiej stronie trupa stał wysoki młody człowiek, ubrany w ciemny, długi surdut, z wązkim pasem białego kołnierzyka, dokoła niezmiernie delikatnie nakreślonego podbródka. Był blady i chudy, trzymał się pochyło, gryzł wargi i poruszał bezustannie brwiami. Helena patrzyła na niego, jak na jakieś żałobne widmo, tak chudą i dziwaczną była jego postać i tak ta nieruchomość ciała przy bezustannej grze muskułów twarzy, wywoływała lęk i dziwną a tajemniczą grozę. Stał u wezgłowia trumny, wykwitając nagle u głowy zmarłej, jak demon śmierci, czarny i mistyczny, milczący a bezustannie oczyma i usty ścigający jakieś fantastyczne mary, drgające przed nim w przestrzeni. Wzrok jego błądzący po płomieniach świec, spoczął znów na twarzy Heleny i zatrzymał się dłuższą chwilę, nagle Helena spostrzegła, iż ów mężczyzna skłoniwszy głowę, ku niej zmierzał. Mimowoli wyciągnęła rękę, chcąc odepchnąć go od siebie, lecz ręka odmówiła jej posłuszeństwa. Mężczyzna, odwracając się bokiem, okrążył trumnę i stanął przed nią tak blizko, że teraz źrenice zmarłej objęły ich oboje swemi matowemi promieniami.
— Pani mnie nie poznaje? — zapytał — Jestem Siennicki!
Lecz ona zmięszana, potrząsnęła głową.
— Nie przypominam sobie...
— Miałem przyjemność spotkać panią u ciotki Julii, już dawno, pięć lat temu...
— A!...
Helena skierowała się ku wyjściu. On szedł obok niej pomiędzy katafalkami, na których zdawały się drzemać trupy.
— Pani tu często bywa — wyszeptał znów — widziałem już panią kilkanaście razy.
Twarz Heleny okryła się rumieńcem.
— Tak, zachodzę tu czasem. Często mam kogoś ze znajomych.
Lecz on zaprzeczył szybko:
— Nie, nie, tajemnica śmierci panią ciągnie!
Helena próbowała się roześmiać.
— Cóż znowu; mówię panu, że często mam tu znajomych.
Siennicki ramionami wzruszył.
— Niechże i tak będzie — wyrzekł obojętnie.
Helena przyklękła przed ołtarzem i przeżegnała się. Siennicki stał sztywno i patrzył na krzyż, czerniejący na szarawej szybie.
— Jak tam smutno — wyszeptał — chodźmy tam, dobrze?
Lecz Helena zaczęła zmierzać ku schodom.
— Co znowu; tam są jedynie stare katafalki i skrzynie z niedopałkami świec. Tam niema nic do widzenia.
Wyszli teraz na ulicę i oboje przez chwilę zmrużyli oczy przed jasnością światła dziennego. Helena ciągle zmięszana, starała się odzyskać równowagę.
— Nie poznałam pana — mówiła, ujmując w rękę fałdy sukni — nic dziwnego, pięć lat; ja i pan postarzeliśmy się oboje...
Starała się nadać dobroduszny ton swym słowom, zaokrąglając frazesy tak, jak wypełniła się i zaokrągliła jej postać, twarz, szyja, ręce, choć cera nabrała tonów żółtawych, które puder różowy niedostatecznie pokrywał.
— Ja panią natychmiast poznałem — wyrzekł Siennicki — śledziłem nawet panią od kilku miesięcy. Przychodzisz często do katakumb i stajesz przed trumnami, starając się najczęściej umieścić w promieniu spojrzenia trupa, jeżeli zmarły ma oczy otwarte. Widzi pani, iż nietylko panią zauważyłem, ale znam nawet pani upodobania.
Helena uśmiechnęła się.
— Och, upodobania!...
— Dlaczego nie — podjął Siennicki żywo — jedni ludzie mają upodobanie przebywać w galeryach obrazów, inni śledzą gwiazdy, inni czytają dzienniki i politykują, pani, ja, mamy upodobanie kierować źrenice trupów na swe twarze, nie widzę w tem nic gorszego, ani lepszego od przypatrywania się „Godom w Kanie Galilejskiej“ lub dziewicom Boticellego. Nie wiedziałem jednak, że pani jesteś tak bardzo nerwową...
Helena zaprzeczyła żywo.
— Ja nerwową, nigdy w życiu!... Była chwila, och już dość dawno temu, podczas której wmawiałam w siebie osłabienie, ba nawet suchoty, ale dziś ni — ni — c’est fini!... Spójrz pan tylko na mnie i powiedz mi, czy wyglądam jak osoba nerwowa?
Wyprostowała się w swym sukiennym popielatym kostyumie. Zdawała się być kształtną i zdrową w tem słońcu wiosennem, które topiło dokoła na trotuarach marcowe grudy.
On popatrzył na nią przez krótką chwilę.
— Jesteś pani bardzo nerwową — wymówił z naciskiem, inaczej nie przychodziłabyś do katakumb przyglądać się zmarłym... Choroba pani przybiera te same, co moja objawy. Zastanów się pani tylko w domu a zobaczysz, że mam racyę. Mówiono mi kiedyś, dawniej o pani, że jesteś dotknięta chorobą pesymizmu.
Helena wzruszyła ramionami.
— To było dawno, już przeszło...
— Nie, to tylko mogło się zdrzemnąć, bo pesymizm raz zbudzony, przejść nie może! Pesymizm w pani istnieje, tylko obecnie przechodzi w inną fazę...
— Kto panu mówił o moim pesymizmie?
— Znajomy pani i szczery przyjaciel, pan Born.
Helena skrzywiła się z lekceważeniem.
— Och, Born — wyrzekła przez zęby — dlaczego pan Born się mną zajmuje. Dla mnie ten człowiek nie istnieje!
— A, to szkoda, bo Born to bardzo ciekawa i pociągająca natura. Pani także jesteś ciekawą istotą. Powiem nawet, że pani jesteś poniekąd wyjątkowo ciekawą... Jako kobieta, jesteś istotą niższego rzędu, to nie ulega kwestyi a przecież masz te same objawy neurastenii, jakie mnie prześladują. Dlatego jesteś pani ciekawą.
Helena parsknęła śmiechem.
— Jeżeli kto jest tu ciekawym okazem, to pan a nie ja — odparła — starasz się pan wmówić we mnie nerwowość, jedynie dlatego, że dawniej byłam wielce nielogiczną, odmawiając ludziom woli a żywiąc dla nich pogardę i urazę za ich postępki; przez to byłam pesymistką, i dlatego, że dziś nie wiem sama, z jakiego powodu chodzę do katakumb i chętnie patrzę w oczy trupów...
Siennicki machnął ręką:
— Nie wiem dlaczego byłaś nielogiczną — powtórzył — ależ sama się pani gubisz takiem rozumowaniem. Skoro się ma chorą wolę, popełnia się nielogiczności, idzie się tam, gdzie pędzi nas chwilowy instynkt, coś niewytłomaczonego, co na nas wpływa... Pani musiałaś w życiu popełniać same nielogiczne kroki. Kierowałaś się pani zawsze wpływami ubocznych okoliczności. Nie miałaś nigdy w sobie dosyć odporu i kręciłaś się pani po szachownicy życia, jak liść jesienny. A przyczyną nerwy chore, dziś więcej, niż kiedykolwiek...
Urwał, zniżył głos i pochyliwszy się nad Helenę, prawie szeptem dokończył:
— Jesteś pani chorą, jak ja, nieuleczalnie!
Helena spojrzała na niego i dziwiła się, jak pod jego skórą grały promienie krwi, migały, znikały, to znów pojawiały się różową falą.
— Dlaczego pani miałabyś stanowić wyjątek? — zapytał — my wszyscy z tej generacyi jesteśmy nerwowi i każdy z tych ludzi potrącających nas na chodniku, cierpi tak, jak my, lecz cierpi według swej własnej indywidualności. Może być, iż kiedyś jeszcze w życiu się spotkamy, to obszerniej i ściślej powiem pani, dlaczego się tak dzieje i dlaczego będzie coraz gorzej... Zaledwie dziesiątek lat dzieli nas od drugiego stulecia. Czem je przywitamy? Jakim nerwowym atakiem, jakim jękiem zbiorowym, ja to pani kiedyś wytłómaczę...
Urwał, poczem dodał jakby do siebie.
— Tylko nie wiem, czy warto i czy mnie pani zrozumiesz!...
Helena spojrzała na niego ze zdumieniem.
W tej chwili spotkały się ich źrenice. W oczach Siennickiego malowało się tyle jakiejś bezbrzeżnej pogardy i nienawiści, że Helena mimowoli cofnęła się zdziwiona.
— Żegnam pana — wyrzekła, nie podając mu ręki.
On patrzył na nią gasnącemi źrenicami.
— Niema się pani potrzeby na mnie obrażać. Pani jesteś kobietą, ja mężczyzną, cóż więc dziwnego, że się nienawidzimy, ta nienawiść jest w nas wrodzona... Walka dwu płci! Teraz wy przyłączyłyście jeszcze walkę o byt... Cóż więc dziwnego, że my was nienawidzimy...
Helena mimowoli się uśmiechnęła.
— O, nie zawsze — wyrzekła.
— Zawsze! — odparł z mocą Siennicki a głos jego brzmiał, jak uderzenie młota o kowadło. Zawsze, nawet wtedy, gdy was kochamy!
Urwał i dodał z ironią:
— Wtedy... najbardziej!
Uchylił kapelusza i odszedł tak szybko, iż Helena nie zdążyła nawet skinąć głową na jego ukłon.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtedy najbardziej!...
Helena mimowoli dzień cały powtarzała sobie te słowa. Siedząc na fotelu koło okna, bezustannie oczyma błądziła w przestrzeni. Każde słowo Siennickiego wyryło się w jej umyśle z dokładnością najwyższą. W odosobnieniu i opuszczeniu, w jakiem żyła, spotkanie tak niezwykłego, według niej człowieka, miało dla niej niepoślednie znaczenie.
Po zerwaniu z Hohem, Helena zamknęła się nagle w domu i pogrążyła się początkowo w wielkiej rozpaczy. Płakała nocami, schudła i chwilami marzyła nawet o samobójstwie. Nie była to wszakże rozpacz opuszczonej kochanki, lecz istoty, której zabrano jedyną rozrywkę, w którą ona niemal swe całe istnienie włożyła. Sam Hohe nie grał tam zbyt wielkiej roli, płakały po nim tylko jej zmysły, jej namiętność rozbudzona i w fazie szalonego tempa nagle porzucona na gościńcu osamotnienia. Ocaliła ją przed powtórnym upadkiem jedynie olbrzymia jej duma i miłość własna, zraniona do żywego fatalnym postępkiem Hohego. Zdawało się jej, że każdy mężczyzna, który się do niej zbliży, zdradzi ją, oszuka i porzuci dla jakiejś kobiety, stojącej według jej przekonania o wiele niżej od niej. Nie chciała narażać się na powtórne upokorzenie, przeszła tortury konających zmysłów, aż wreszcie nagle namiętność opuściła ją, pragnienie pieszczot znikało w jej ciele. Zaczęła sypiać, apetyt powrócił i utyła, zaokrągliła się, nabrała kształtów dojrzałej kobiety. Ogarnęło ją szalone lenistwo. Pod pozorem robót kanwowych, które przedsiębrała, siedziała dnie całe na fotelu, zwłócząc się jedynie na obiad i kolacyę, z miną strudzonej całodzienną pracą królowej. Ubierała się elegancko i perfumowała zawsze heliotropem, ale nie robiła zbytków, choć pomimo to wpadała znów powoli w otchłań długów. Przestała być uprzejmą dla męża i zbywała go najczęściej pogardliwem milczeniem. Z chwilą zaprzestania chodzenia na schadzki, zdawało się jej, że cudzołóztwo nie istniało nigdy w jej życiu. Czuła się więc znów uczciwą i bez skazy, powtarzała to tak często, że wreszcie uwierzyła sama najgłębiej w swą nieskazitelność. Winszowała sobie zręczności, z jaką ukryła przed oczyma wszystkich swój stosunek z Hohem, zręczności, którą postanowiła zachować i nadal w swem życiu, jako broń wybraną, tarczę, za którą można działać wiele, pozostając niewidzialną. Z przeszłości więc, pozostawiła sobie obłudę, bez której już obejść się teraz nie mogła.
Przylgnęła do niej, jak tunika Dejaniry. Kłamała wciąż i ciągle i kłamstwo to stało się jej drugą naturą. Przeczytała „Kłamstwa“ Bourgeta i wzruszyła ramionami. Były to głupie, złe i niezręczne kłamstwa. Według niej kłamstwo przestawało być kłamstwem, skoro było „dobrze zrobione“. Ona fabrykowała je tak zręcznie, jak dobra modystka kapelusze.
Nie miała jednak obecnie dosyć pola do roztaczania swych zdolności. Podczas stosunku z Hohem, przerwała niemal wszystkie znajomości, pragnąc w szale namiętności dać mu dowód „nawrócenia“ i zerwania z dawnemi zdrożnościami. Świat ten, który ją otaczał i w którym żyła, składał się wyłącznie z żywiołów, które jak ćma do świecy biegną tam, gdzie słyszą muzykę i widzą światło. Rozproszone raz te barwne motyle, nie mogły już zbiedz się w jedną grupę. Peryod rozpaczy Heleny przeciągnął się dość długo, gdy ocknęła się wreszcie i powróciła do życia, znalazła koło siebie pustkę zupełną. Świeżawski rozpoczął budowę drugiej kamienicy, której przedsiębiorstwo objął znów Myłkiewicz, sądząc, że na niej zdoła odbić straty, które poniósł przy budowie pierwszego domu. Świeżawski wpadał do domu jedynie w porze obiadowej i uciekał, powracając późną nocą.
Obecnie Helena miała osobny pokój, gdyż gospodarz zgodził się na odbicie drzwi, ukrytych w murze i prowadzących do salonu. Był to mały, ukośny pokoik, do którego Helena przenieść kazała swe łóżko, toaletę, fotel i obiwszy różowym kretonem, wysławszy dywanem, ubrała za swe ulubione schronienie. Więcej niż kiedykolwiek stała się egotystką fizyczną i dbała o swe ciało, pielęgnując je starannie, kąpiąc się codziennie, nacierając czoło creamem, amidonem i benzoesem. Czesała długo włosy przed lustrem i nieraz godzinami całemi przypatrywała się dołkowi w brodzie lub na policzku. A dołków tych miała teraz wszędzie pełno i twarz jej przybrała lalkowaty wygląd małej, tłustej dziewczynki. Przestała się blanszować, gdyż wybielała bardzo, natomiast sypała niepomiarkowanie puder, który otaczał ją zawsze dokoła różowawym, zaledwie dostrzegalnym obłoczkiem.
Często siedziała dzień cały w bieliźnie, przyglądając się swoim ramionom i szyi, nie mogąc zdecydować się ukryć białość swego ciała pod jedwabiem szlafroka. Powoli, Hohe zaczął tracić w jej oczach powab istoty potrzebnej dla jej zmysłów i dającej jej pewną sumę rozkoszy. Z chwilą uśpienia w niej namiętności, postać dawnego jej kochanka przedstawiała się jej teraz bez osłony i to, co dawniej zagłuszało w sobie, to jest przeświadczenie o jego moralnej nicości, brutalnie osłaniało się przed nią w chwilach samotności. W pierwszych chwilach, gdy jeszcze pożądała go zmysłowo, szalała z utajonej nienawiści i często będąc sama w pokoju, wybuchała głośno stekiem obelg, grożąc w stronę, w jakiej znajdowała się redakcya pisma, której Hohe był jednym z głównych współpracowników. Powoli jednak uspokoiła się i myślała teraz o nim mniej tragicznie, wzruszając po dawnemu ramionami i czasem nagle parskała śmiechem.
— A to mnie nawrócił — myślała wtedy, przypominając sobie owe sentymentalno-zmysłowe pieszczoty Hohego, które były akompaniamentem do słów.
— Co to za szczęście, żeś mię w życiu spotkała!...
Skoro jednak przyszło jej na myśl, że owo szczęście mogła opłacić złamaniem całego życia, skandalem w razie odkrycia przez męża jej stosunku, odczuwała pewną dla swego dawnego kochanka wdzięczność. Przynajmniej jej nie skompromitował i nauczył ją ostrożności i ukrywania się ze swymi błędami. Skosztowała owocu wiarołomstwa, wiedziała teraz, czem jest właściwie rozkosz zmysłowa a nie nadwyrężyła swej sytuacyi w niczem. Owszem, przeciwnie. Nabrała pewnej dystynkcyi w układzie, opinia jej w oczach świata poprawiła się znacznie. Mówiono o niej teraz: to osoba seryo, dawniej była trochę kokietką, lecz dziś inaczej się zapatruje na życie. Ona, zachowawszy z poprzedniego swego przeobrażenia cały swój pesymizm, spotęgowany jeszcze nowemi zawodami i głębszem doświadczeniem, pokryła go teraz płachtą obłudy.
Była więc już dwoistą.
Pesymistką dla siebie, obłudną względem drugich.
Na czarne okulary, splecione ze źle zrozumianego materyalizmu, włożyła eleganckie binokle zmysłowego fałszu.
I patrzała tak przez te podwójne szyby, osłabiając swe własne źrenice, złożone przeważnie z silnie romantycznych pierwiastków. Na to jej nowe a skomplikowane usposobienie padły teraz słowa, spojrzenie, postać Siennickiego, wyróżniające się wśród banalnego szeptu ogółu jakąś brutalnością, która połaskotała w niej czynnik dotychczas w istocie jej prawie uśpiony.
Czynnikiem tym były jej nerwy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Proszę pani, przyszła pani Kochanowiczowa z siostrą...
— Poproś je do salonu i powiedz, że natychmiast przyjdę!
Służąca wyszła, Helena śpiesznie zaczęła naciągać szlafrok i obsypywać twarz tumanami pudru.
Od chwili powrotu z kościoła siedziała na fotelu, myśląc ciągle o Siennickim. Na twarzy czuła od czasu do czasu owo łaskotanie motylich skrzydeł, które zawsze ogarniało ją w chwili, gdy wzrok jego ślizgał się po jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, co było łaskotania tego przyczyną, drażniło ją to jednak szczególnie, mącąc chwilami jasność myślenia. Kładąc szlafrok i wiążąc wstążki, zadawała sobie pytanie, dlaczego właściwie ona od pewnego czasu chodziła do katakumb, kościołów i stała długo, przypatrując się trupom? Przyszło to na nią nagle, prawie razem z bólem głowy i karku, z którym budziła się od kilku miesięcy. Ból ten znikał w czasie dnia i powracał nad wieczorem. Błąkała się wtedy zwykle po ulicy, gnana jakąś potrzebą zmiany otoczenia. Raz przypadkiem wstąpiła do jednego z dolnych kościołów, zwabiona bukietem gorejących w cieniu świec. Podeszła ku trumnie powoli, skradając się, gdyż niezmiernie obawiała się trupów. W wysiłku tym nerwowym znikł nagle ból głowy i ogarnął ją dreszcz, który wstrząsnął nią całą. Gdy wyszła z kościoła, przypomniała sobie owo wrażenie i uczuła pragnienie ponowienia go. Wyrwało ją to z przygłuszenia i odrętwienia, w jakie wprawiała ją monotonia jej życia i ów ciągły, tępy ból głowy. Odtąd więc codziennie ponawiała ów eksperyment, przebywając coraz dłużej w podziemiach kościelnych, ośmielając się coraz więcej, wyszukując coraz straszniejsze twarze zmarłych, stając naprzeciw ich oczów na wpół otwartych. Przynosiła do domu z tych wycieczek pełne źrenice owych trupich widziadeł i, siedząc w fotelu, z pasem kanwy, na którym wyszywała róże, zamykała oczy, wywołując przed siebie ciemnię grobową, bukiety gromnic i wśród nich, wśród tej czerni i złotych płomyków w tryumfie śmiertelnej grozy głowę nieruchomą, żółtą, o tonach sinych, z ustami na wpół otwartemi, w których kłębiły się przeźroczyste bańki piany.
Kryła się jednak z tem upodobaniem, jak dawniej kryła się z wiarołomstwem i spotkanie Siennickiego u wezgłowia trumny oddziałało na nią w pierwszej chwili w przykry sposób. Lecz słowa jego a zwłaszcza to otwarte przyznanie się do nienawiści dla kobiety pociągnęły ją ku niemu.
— Ten już przechodzi Schopenhauera — pomyślała — nienawidzi nas i gardzi nami, nawet wtedy, gdy jesteśmy dlań narzędziem rozkoszy... Wtedy najwięcej!...
Czuła dobrze, iż nie była to poza, ani kłamstwo. W oczach jego malowało się tyle pogardy i nienawiści, że wzrok ten przeszył ją do głębi mózgu.
Nie, ten nie kłamał swej nienawiści do całej istoty kobiecej.
Dlaczego? Co w życiu jego zaszło? Przecież coś zajść musiało! Ona, Helena, wiedziała, dlaczego pogardzała specyalnie mężczyznami, lecz on, czyż miał tę samą przyczynę.
Zamyśliła się znów chwilę.
— To dziwna, ile w nim i we mnie jest cech wspólnych — wyrzekła prawie półgłosem.
Zbudził ją głośny śmiech.
Żabusia wsunęła głowę przez otwór portyer.
— Cóż to, starzejesz się, jak babcia Bednawska; rozmawiasz sama ze sobą, wołała wesoło: ej, strzeż się, to zły znak, coś się tu psuć zaczyna!
Uderzyła się palcem po czole, na które spadała wspaniale zakarbowana złocistawa grzywa.
Helena ku drzwiom podeszła zarumieniona i zmięszana, lękając się głównie, aby Żabusia nie posłyszała jej słów i nie wyciągnęła ztąd jakich wniosków.
— Cóż znowu — wyrzekła — mówiłam do sługi, która wychodziła z pokoju...
— Chyba oknem, bo drugich drzwi w twoim pokoju niema — śmiała się Żabusia.
Pochwyciła Helenę za rękę.
— Chodź, pokażę ci moją siostrę!
— Masz siostrę? Odkąd, wszak jesteś jedynaczką!...
— Cioteczną, wujeczną, dziesiątą wodę po kisielu; mniejsza o to...
Pociągnęła Helenę do salonu.
— Panna Rózia — wyrzekła, wskazując z emfazą na siedzącą na fotelu dziewczynę.
Panna Rózia powstała i Helena ujrzała przed sobą wysmukłą, bardzo wysokiego wzrostu panienkę, tak chudą i nikłą, że zdawała się być raczej szybko wybujałym i chorym na suchoty chłopcem. Panienka ta miała twarzyczkę drobną, zmęczoną, bladą jak kreda, ozdobioną parą przepysznych szafirowych oczów. Nos prosty, wązki, wargi małe i prawie sine, podbródek szpiczasty, nadający twarzy figurę trójkąta. Włosy ciemne blond, rzadkie i nędzne, ściągnięte ze skroni w ubogi węzeł, spięte były nad karkiem. Co uderzało w tej całej postaci, pomimo bladości i wychudzenia, to jakaś energia i skupienie wewnętrzne, to coś nieokreślone, które nam każe liczyć się ze słowami i czynami wobec istoty trzymającej na uwięzi każdy swój krok, każde wymówione zdanie.
Ubrana była w suknię trochę dziwnego kroju, w rodzaj długiej bluzy z ciemno brązowej wełny, przepasanej lakierowanym paskiem. Ani śladu piersi, ani śladu bioder. Linie proste, fałdy sztywno opadające ku dołowi, kryły ciało Androgyny anemicznej i wychudłej. Długie ręce zwieszały się po obu stronach ciała. Na głowie mały kapelusz z dwoma skrzydełkami dawał jej pozór dziewiczej Walkiryi, zbłąkanej na warszawskim bruku.
Gdy Helena weszła do pokoju, Rózia z bladej jak kreda, stała się nagle jak burak czerwoną.
Żabusia klasnęła w ręce.
— Znów spiekła raka! — wołała — co chwila czerwieni się, to znów blednie. Musi mieć panna Rózia nieczyste sumienie!...
Helena podała dziewczynce rękę i wszystkie trzy usiadły dokoła stołu. Żabusia natychmiast zabrała głos, opowiadając, w jaki sposób Rózia została powierzona jej opiece.
— Wyobraź sobie — prawiła — Rózia była na pensyi w Ostrej Woli od lat ośmiu. Była zupełnie zdrowa, tylko ciągle niedomagała. Kuła, kuła, ślęczała w tych książkach, jakby jej było tego rzeczywiście potrzeba... Ma piętnaście tysięcy rubli posagu, byt zabezpieczony, na guwernantkę nie pójdzie! Ale, gadaj, jak do muru... Panna póty ślęczała, aż dostała blednicy, anemii, neurastenii, czy, jak tam...
Teraz gada, że ją ciągle głowa i kark boli, że jest zmęczona, że spać nie może!... Bóg wie co!... Musieliśmy ją z pensyi odebrać, do doktora zaprowadzić, ten kazał brać tusz, nacieranie karku wodą kolońską, brom, czy jak go tam!...
Zatrzymała się, parsknęła śmiechem, poprawiła floczek nad czołem i dodała:
— Już ja ją wyleczę, niech tylko się rozflirtuje, wszystkie neurastenie znikną raz na zawsze. Flirt, flirt, przepadam za flirtem...
Obejrzała się dokoła.
— Nie masz cukierków?
— Nie, babcia Bednawska mi wszystkie zjadła!
— Jakże tam babcia?
— Jak zawsze...
— Ale, czy wiesz, co mi do głowy przyszło? Oto, słuchając opowiadań babki Bednawskiej i jej afektów z panem Strumbskim, znajduję w tem wielkie podobieństwo do naszego teraźniejszego flirtu!
Helena wzruszyła ramionami.
— Och, tam był sentyment!...
— U nas także — odparła Żabusia, lecz spojrzawszy na Helenę śmiać się zaczęła.
— Och, nasz sentyment — wyrzekła, krzywiąc się Helena.
— Prawda, prawda — szczebiotała Żabusia — zdaje mi się, że ani ja, ani ty nie możemy mieć owej elewacyi uczuć, bez której niema flirtu, flirtu, w całem słowa tego znaczeniu. Mamy jeszcze za wiele temperamentu, aby módz całemi godzinami siedzieć ręka w rękę z mężczyzną i krystalizować swą miłość... Ja przynajmniej nie mogę, zaraz mi się ciemno przed oczami robi, a ty?
Helena uśmiechnęła się łagodnie.
— Nie próbowałam, więc nie wiem — odparła — ty wiesz, iż żyję zupełnie odosobniona a miłość znam z opowiadania i kłamstw książkowych... Lecz zdaje mi się, iż wpadłyśmy na dziwnego rodzaju przedmiot rozmowy. Panna Rózia może być zgorszoną.
Młoda dziewczyna, która nie przemówiła do tej chwili ani słowa, siedziała sztywno na brzegu fotelu, trzymając tylko głowę opuszczoną na piersi. Z pod kości czołowej i brwi zmarszczonych patrzyła kolejno na Żabusię i Helenę, patrzyła długo, uparcie, przenikliwie i tylko często mrugała powiekami z niezmierną, błyskawiczną szybkością. Wyraz jej twarzy był niezmiernie surowy i smutny. Ręce odziane w zbyt duże, czarne rękawiczki, złożyła na szpiczastych kolanach, ścisnąwszy palce w kułaki.
Posłyszawszy swe imię, wymówione przez Helenę, pokryła się znów ponsem, lecz nie zmieniła pozycyi i nie wymówiła ani słowa.
— Och — zaszczebiotała znów Żabusia — Rózia, choć przyjeżdża z prowincyi i nosi staniki bez boczków i bez zaszewek, nie jest wcale zacofaną. Wczoraj, powiadam ci, rozwijała przed nami teorye, niczem Born. Tylko trzeba trafić na jej dobry humor. Dziś jest bardzo zdenerwowaną, dlatego milczy jak rabin pińczowski... Musimy z nią jechać do Białej Wsi, do zakładu wodoleczniczego. Będą ją tam owijali w mokre koce... Zaraz przemówi... Zobaczycie...
— Jedziecie do Białej Wsi?
— Tak, w pierwszych dniach czerwca. Zabieram ze sobą Nabuchodonozora i Rózię... Będziemy się doskonale bawić, tak jak w „Kartkach z życia kobiety“, tylko bez tragicznego zakończenia, bo Rak nie ma suchot i Drzewiecki nie jest „Baronikiem“. Można jednak będzie coś w tym rodzaju urządzić.
Nagle klasnęła w ręce i przysunęła się ku Helenie.
— Pojedź z nami!
— Ja! Ależ ja zupełnie zdrowa jestem!
— Cóż ztąd, przecież i ja jestem zdrowa a jadę! Wymyśl sobie jaką chorobę, naprzykład nerwy... o, pożycz sobie od Rózi ową neurastenię i zaaplikuj ją sobie na karku, czy na czubku głowy, bo nie wiem, gdzie się to licho mieści... Gdzież ty masz tę swoją neurastenię?
Lecz dziewczyna milczała, patrząc wciąż na Żabusię i na Helenę chmurnym poważnym wzrokiem.
— Objawy łatwo możesz udać — prawiła Żabusia — od czasu do czasu powiesz „głowa mnie boli“, jestem zmęczona i będziesz potem milczeć, tak jak to w tej chwili czyni Sfinks-Rózia!
Helena uśmiechnęła się, kręcąc głową.
— Kto wie, może pojadę z wami!... Warszawa jest niemożebna w lecie, tylko babcia Bednawska, przytem stroje...
Lecz Żabusia na wszystko znajdowała radę.
— Babci Bednawskiej kupisz odrazu dwa funty landrinów i każesz młodszej, aby ją przyprowadzała codzień do nas, do Raka. Będą razem siedzieć w oknie i patrzeć, jak ludzie w Aleje idą, co zaś do strojów, powiedz mi, jakie masz letnie suknie, może się co da odświeżyć...
Helena powstała.
— Może chcesz przejść do mego pokoju, pokażę ci wszystko, co w tej chwili mam możliwego do włożenia na siebie. Niewiele, dwie suknie batystowe, jedna z zefiru, jedna z fularu...
Wyszły obie szybko i zniknęły za kotarą, pozostawiając po sobie silny zapach pudrów, perfum i rozmaitych kosmetyków.
Rózia przeprowadziła je wzrokiem aż ku drzwiom i we wzroku tym, oprócz surowości, zatliło się coś nakształt szyderstwa i pogardy.
Za chwilę słychać było wykrzykniki:
— Ależ to jeszcze bardzo ładne, to doskonałe, to można ubrać na dole bufką i falbaną i dać aksamitne rękawy...
Na co głos Heleny odpowiadał przeciągle:
— Tak sądzisz?
Rózia powstała z fotelu i zbliżyła się do okna. Przymknęła oczy i oparła czoło o szybę. Miała w tej chwili wygląd złamanej życiem i bardzo starej istoty. Znać, było że pod tem szerokiem czołem przekrwawiony mózg pracował ciągle mocą nałogu, nie mogąc ani na chwilę odpocząć w powszedniej banalności życia.
Pochylone barki dziewczęcia, jej zgarbione plecy zdawały się uchylać pod ciężarem niewidzialnego krzyża.
Stała tak długo zasłuchana w swe myśli, z których krzyż ten gniotący jej ciało składać się zdawał i daleką była w tej chwili od tego saloniku, w którym rozbrzmiewał tryumfalnie skrzek Żabusi.
— Dokupisz muślinu osiem łokci, każesz zrobić choux z jasno-zielonej wstążki...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.