Flamarande/LVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odtąd hrabina zwierzała przedemną wszystkie swoje smutki. W nieobecności Rogera czuła mocniej jeszcze ciężar takiego życia i wpadała zawsze na temat krzyczącej niesprawiedliwości jaką jej wyrządzono. Raz nasłuchawszy się tego za wiele nie mogłem się powstrzymać aby jej nie powiedzieć, że szukając wszędzie sposobności do mówienia z nią, pochwyciłem przypadkowo jej schadzkę z Salcédem w Lasku Bulońskim.
Spojrzała mi w oczy tak spokojnie i śmiało, że oniemiałem z zdziwienia. — Tem lepiej, odpowiedziała, jeźliś pan słyszał wszystko com wtedy do niego mówiła. Cóż dziwnego, że przemawiałam najtkliwszemi słowy do człowieka, który mi oddał wydarte mi przemocą dziecię i poświęcił mu wszystkie dnie swojego życia. Pokaż mi jednego tylko człowieka, któryby zakopał się dobrowolnie w śnieżnej pustyni, aby prowadzić po ojcowsku i kształcić umysł obcego dziecięcia. Czyż pan Flamarande poświęcił kiedy Rogerowi choćby jeden dzień; nie dziwionoby się nareszcie staremu człowiekowi, ale Salcéde sam prawie był dzieckiem, kiedy oddał się cały staraniom około mojego dziecka. To prawdziwy anioł, a mówiąc mu, że go kocham, powiedziałam jeszcze za mało. Czy w istocie ganiłbyś mnie Karolu za to, że uważam go za najlepszego mego przyjaciela.
Mówiła tak przekonywająco, że nie znalazłem stosownej dla niej odpowiedzi. Zdawało mi się, że chciała dodać jeszcze: — Tak jest, pokochałam go dowiedziawszy się, że znoszę katusze przez niego. Do tej chwili byłam niewinną, ale skutkiem niesprawiedliwych posądzeń mojego męża rzuciłam się w objęcia człowieka godniejszego mojej miłości.
Gdybym mógł temu uwierzyć, rozgrzeszyłbym ją zupełnie; ale ten nieszczęsny dowód! Nie mogłem go jej pokazać, bo rumieniłem się sam za sposób, w jaki go zdobyłem. W razie wielkiego tylko niebezpieczeństwa grożącego Rogerowi umyśliłem zrobić z niego użytek. Dowiedziałem się najdrobniejszych szczegółów z jej wycieczek do Flamarande. Co roku na początku maja jeździła tajemnie do Montesparre. Tam, przebrana za wieśniaczkę, szła do Flamarande, przechodziła tajemnym podziemnym kurytarzem do wieżycy zajętej przez Gastona i Ambrożego, lub też czekała na syna w „Zakątku,“ zkąd natenczas jak mówiła, pan Salcéde wydalał się na dni kilka.
Czasami widywała się z Gastonem na okolicznych jarmarkach, gdzie przyprowadzał z Ambrożym Michelin’a konie na sprzedaż. Ubranie, mowa i maniery dowodziły w nim prawdziwego wychowańca Michelin’a, kiedy między wieśniakami wstępował do jarmarcznych szynków i przymuszony był używać pospolitego żargonu..
Ale równych sobie zachwycał swojem ułożeniem i nauką. Hrabina opowiadała mi raz ostatnią swoją wycieczkę.
— Tego roku zeszłam się z nim w szałasie na szczycie Puy-Marie. Przyszła mu fantazja przepędzić całą porę letnią na wysoczyznach z pastuchami, a pan Salcéde dla przyczyn, które odgadłam pomimo jego woli, nie sprzeciwiał się wcale temu zamiarowi.
— Czy wolno mi także odgadnąć?
— Spróbuj pan.
— Zapewne miłość budzić się poczyna w sercu Gastona.
— Istotnie! Ale u niego nie jest to szałem takim, jaki porywa Rogera na widok pierwszej lepszej piękności, aby nazajutrz poświęcić ją innemu ideałowi. Gaston wychowany wśród poważnej natury, marzy o romantycznej, wyłącznej i wiecznej miłości. Od niejakiego czasu Salcéde widzi go smutnym, roztargnionym i niezdolnym do umysłowego zajęcia. Wyspowiadał się już prawie z zamiarem poślubienia Karoliny Michelin.
— Mojej pochrześnicy?
— Tak jest. Miła to, rozsądna i ładna dziewczyna. Jest uczennicą Gastona, tak jak Gaston jest uczniem pana Salcéde, i wiem, że zapatrując się ze strony czysto-moralnej, równą jest ona wszystkim ludziom wykształconym; ale Gaston jest jeszcze za młody i położenie jego przedstawia wiele trudności.
Nie może się żenić bez metryki, a my nie możemy mu powiedzieć, że jego metryka jest w księgach merostwa w Sévines. Potrzeba by mu z Flamarande jakiego świadectwa, w którem stałoby tylko znane wszystkim nazwisko Esperance’a, ale i tu potrzebne są pewne formalności. Nakoniec biedne moje drogie dziecko, widząc, że długo by mu jeszcze wypadało czekać, oddalił się od Karoliny, aby na jakiś czas przynajmniej zapomnieć o niej. Widzisz ztąd, jakie zasady wpoił w niego młody i nieskażony opiekun-filozof.
Widząc doroczny zbliżający się termin naszych schadzek, miał zamiar zejść z szałasu do „Zakątka;“ ale wolałam zajść go niespodziewanie w górach, gdzie Ambroży wśród nocy służył mi za przewodnika. Cudowna woń leśnych górskich roślin napełniała powietrze, strumyki szemrały radośnie, a dusza moja wysyłała rozkoszne ku gwiazdom westchnienia; jestem szalona z upojenia, ilekroć zbliżam się do mojego drogiego wygnańca. Nie spodziewał się mnie jeszcze; zasnął. Ambroży uciszył prędko warczenia psów i wszedł do jego namiotu. Była to głęboko wydrążona jaskinia w skale, pokryta z wierzchu zasłoną z desek. Upewniwszy się, że Gaston sam tam nocuje, poszedł go uwiadomić o mojem przybyciu.
Karolu, gdybyś był usłyszał jego okrzyk radości przy przebudzeniu! Tak głęboko rozrzewniło mnie to, że zasyłałam dziękczynne modły ku niebu za te chwile szczęścia w pośród gorzkich dni moich. Jednym skokiem stanął przy mnie, jak jeleń wyskakujący ze swej kryjówki. Dawno już nie widziałeś go, Karolu, nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak on jest piękny! Piękniejszy może od Rogera; ma czarne świecące jak brylant oczy, włosy krucze, jedwabne i pociągający uśmiech na koralowych ustach. Nie ma jeszcze zarostu i może niższy jest od Rogera, a mimo to jest mężniejszy i silniejszy od niego. Gaston nie wybucha tak gwałtownie, jest ociężalszy i poważniejszy. Nie umarza swemi pocałunkami jak jego brat, ale leżąc u nóg moich, tuli ręce moje do ust swoich; czuję łzy w tych pocałunkach i jednem słowem wypowie więcej, niż inny całym potokiem najsłodszych wyrażeń.
Zaledwie miałam czas go uściskać, kiedy Ambroży stojący na czatach przyszedł mnie ukryć. Nadeszli pastuchy z bydłem Michelin’a, aby zmienić Gastona, bo chcąc zejść do „Zakątka,“ zapowiedział kilkudniową nieobecność.
Rozmowa między nimi i umieszczenie bydła wydały mi się nieznośnie długie. Słyszałam głos mego syna górujący nad głosami tamtych, ale żargon ten prowincjonalny w ustach jego niemile raził mi uszy. Nareszcie pożegnał ich, udając, że wyjeżdża, a ja przeniosłam się do innej próżnej stajni, gdzie ukryta z Gastonem, przepędziłam z nim najrozkoszniejsze godziny mojego życia.
Słysząc tu znowu czystą, łagodną jego mowę, dziwiłam się tak nagłej przemianie; widziałam dwóch różnych ludzi w osobie mojego dziecka. — Nie dziw się temu droga matko, powiedział, jestem w głębi zawsze jeden i ten sam, ale z tych dwóch różnych ludzi we mnie, dziki przeważa. Chciałam mu przeczyć, ale wyspowiadał mi się ze swoich uczuć i zamiarów. Kocha namiętnie przyrodę i nie rozlubuje się przenigdy w innych widokach; dzieła rąk ludzkich nie przemawiają do jego zmysłów i nie czuje potrzeby podziwiać je. Mimo to sam jest artystą przez poczucie piękna w przyrodzie, ale nie zadawalnia się samem tylko podziwianiem jej. Usiłuje zrozumieć przyczyny i skutki zjawisk ziemskich. Jest namiętnym wielbicielem natury, i dla tego uważa się za dzikiego, ba samotność ma dla niego urok niepokonany i przekłada ją nad wszelkie uciechy. Tłumaczę ci to wszystko jak umię Karolu, bo choć nie zupełnie pojmuję mego syna, ale odgaduję go poniekąd. Nie jestem istotą pierwotnego pochodzenia, należę do towarzystwa, które mnie wychowało dla siebie i podług siebie: ale gdy Gaston przemawia do mnie słowy natchnionemi świeżą wonią gór i leśnych puszcz, wzruszenie jego przenika mnie i wszystkie te cudownie odmalowane światy odzwierciedlają się w jego jasnem spojrzeniu.
— Nie zdaje się pani hrabinie, czy ten pociąg do samotności nie jest raczej żądzą oddechania tem samem powietrzem, którem oddecha jego ukochana?
— Zapewne, odpowiedziała, że tak być musi; ale nie powinnam go była o to pytać i nie śmiałabym nawet przemocą wdzierać się w jego tajemnicę. Cóż było nareszcie powiedzieć, chcąc mu dać poznać, że należy do towarzystwa, które zapoznaje, że ma rodzinę, ojca, bez którego zezwolenia nie może wchodzić w związki małżeńskie! Czy chce, czy nie chce, pan Flamarande jest jego ojcem, i nie wiem, czy moje, twoje Karolu, albo pana Salcéde sumienie przyklasnęłoby temu zamęściu. Gdyby memu mężowi przyszła fantazja uznać nareszcie Gastona za swego syna, nie zezwoliłby nigdy na podobny związek, gdyby nawet był już dokonany. Starał by się go bądź co bądź unieważnić.