Flamarande/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziecię spało na łóżku. Hrabia stanął między łóżkiem a ścianą, i wziąwszy do rąk mały złoty kamieniami wysadzany krucyfiks po swojej matce, położył go na niemowlęciu i rzekł:
— Oto straszliwa próba! Dziecię zaklinam cię w imię Boga, wyjaw prawdę! Otwórz oczy w chwili, gdy wymówię imię twego prawdziwego ojca! — I w postawie jakby kapłańskiej silnym głosem zawołał po trzykroć: Flamarande! Flamarande! Flamarande! Dzieciak ani się nie ruszył. — A więc nie jesteś moim synem! rzekł hrabia, jakby niemowlę zrozumieć go mogło: Może teraz przyznasz się do twego własnego ojca — i zawołał: Salcéde! Salcéde!
Salcéde! Przypadek zrządził, że maleństwo otworzyło oczy. Hrabia gwałtownie zadzwonił.
Przywołałem o trzy kroki za mną stojącą mamkę, i kazałem jej wejść. Hrabia oddał jej dziecko mówiąc spokojnie: — Bądź w pogotowiu do drogi.
Gdy i ja wejść za nią chciałem, zatrzymał mię i rzekł: — Każ zaprzęgać, pojedziemy do merostwa, niech się spełni olbrzymie kłamstwo. Jutro rano chrzest a wieczorem wyjazd.
Merostwo o dwa kilometry oddalonem było od zamku. Hrabia rozkazał mamce, by siadła z dzieckiem do powozu, a do mnie trzymającego mu drzwiczki obrócił się mówiąc: — Siądę obok ciebie na koźle. — Kazał potem furmanowi oddać sobie lejce. — Będę sam powozić, a ty wsiądź do karety; dziś będę twoim woźnicą.
— Panie hrabio, prosił Józef, koń dziś znarowiony, nie chodził ośm dni w zaprzęgu, a droga teraz bardzo zła.
— Właśnie dla tego, odparł hrabia wskakując lekko na kozioł. Zapominasz mój chłopcze, że to ja nauczyłem cię twego rzemiosła.
Józef, czy z uszanowania czy bojąc się jakiego wypadku, siadł za powozem. Koń nie chciał ruszyć z miejsca i stawał dęba, a hrabia batożył go z wściekłością, nareszcie popędziliśmy cwałem. Byłem w obawie, czy pan Flamarande nie oszalał i czy nie ma zamiaru wywrócić nas wszystkich w Loarę.
Szczęściem wioska Sévines ciągnęła się wzdłuż prawego brzegu rzeki, mieliśmy tylko przebyć mały dopływ także wezbrany. Przejechaliśmy go w bród bez wypadku, ale nie bez strachu. Sam tylko hrabia zachował zimną krew do końca.
Byłem obecny przy zeznaniu jako świadek; dziecko otrzymało imiona Ludwik Gaston de Flamarande, a gdyśmy z powrotem wsiadali na kozioł, hrabia mię spytał, czy powoziłem już kiedy?
— Czasem kabryoletem, odrzekłem.
— A więc możesz i dziś powozić, weź lejce.
Byłem posłuszny, ale gdyśmy się zbliżali do tego potoku, chciałem mu je oddać.
— Nie trzeba, po co, rzekł do mnie, jedź ciągle, i zaczął podcinać konia, który prawie przeskoczył tę wodę na metr głęboką. Wtedy odebrał mi hrabia lejce i powiedział: — Dość dobrze rozumiesz się na tej sztuce; weźmiesz jutro ten powóz i tego konia, znasz go przecie, to Zamor. On może wszystko przetrwać, pojedziesz nim całą noc bez wypoczynku, póki nie padnie. Wtedy nie troszcz się o niego i weź konie pocztowe. Nie wstrzymuj się aż u celu twojej podróży.
— A gdyby dziecko w drodze zachorowało?
— Nie zatrzymuj się wcale!
— A gdyby umarło?
— Takie dzieci nigdy nie umierają, odpowiedział. Ale czy potrafisz się przebrać tak, by cię nie poznano: przyprawić sobie faworyty i włożyć perukę? Oto masz klucze, pójdź dziś wieczorem na strych, pod numerem siódmym znajdziesz wszystkie przybory potrzebne do przebrania się. Przed mojem ożenieniem grano tu raz teatr i kazałem tam wszystkie graty poprzenosić. Jesteś zręczny i pojętny, nauczyłeś się z taką łatwością powozić, potrafisz więc równie szybko przeistoczyć twoją powierzchowność; czego się nie umie, powinno się zaimprowizować.
Nazajutrz rano ochrzczono dziecię z wody w pokoju matki, a w południe zawołał mnie hrabia do siebie.
— Jesteś bardzo pomięszany, rzekł do mnie, widzę że nic mi tu nie pomożesz. Weź powóz i jedź do mego folwarku Montcarreau, tam odbierzesz pieniądze należące mi się za dzierżawę, i nie wracając już, zaczekasz do nocy. Potem pojedziesz do lasku Verson, i tam zaraz z kraju, w miejscu, gdzieśmy to kiedyś rozmawiali o interesach Montcarreau, zaczekasz póki nie nadjadę.
Gdy Józef oddawał mi zaprzężonego Zamora i spostrzegł że przypatrywałem się z zajęciem, w jaki sposób wkładał uprząż na niego, powiedział do mnie:
— Zdaje mi się, że radość posiadania spadkobiercy pomięszała zmysły pana hrabiego. Jak można puszczać pana w drogę z Zamorem! To rzecz nie lada; czy pomyślałeś pan nad tem, panie Karolu?
— Pomyślę o tem w drodze, odparłem. Nie zwykłem wdawać się w rozmyślania przed wypełnieniem rozkazu.
Blisko było do Montcarreau i drogi w tej stronie nie były popsute. Dzierżawca wypłacił mi całą należytość, a chcąc się doczekać wieczora, skorzystałem z jego uprzejmych zaprosin na objad. Byłem niewypowiedzianie wzburzony, ale całą silą woli panowałem nad sobą. Nareszcie zrobiła się noc ciemna i deszcz zaczął padać. Udałem się do lasku Verson, gdzie całą godzinę czekałem starając się głaskaniem uspokoić Zamora, aby nie połamał wszystkiego. Biedne zwierzę nie pojmowało, dlaczego pomimo małej odległości nie wracamy na noc do zamku: — Nie wiesz biedny mój Zamorze, pomyślałem sobie ze smutkiem, że już tam nigdy więcej nie powrócisz.