Flamarande/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nareszcie o dziesiątej godzinie usłyszałem w ciemności słabe kwilenie dziecięcia. Hrabia odważnie prowadził mamkę leśnemi manowcami. Wsadził ją do powozu, w milczeniu wskoczył na kozioł i w dziesięciu minutach przeleciał prawie całą milę. Wtedy dopiero rzekł do mnie:
— Tak powinieneś jechać, znam mego Zamora, tym krokiem pójdzie do trzeciej lub do czwartej z rana, i o tym czasie będziecie już blisko Vierzon. Tam się zatrzymasz, aby przeczytać te oto szczegółowe moje instrukcje; uważaj abyś ich nie zgubił.
Oddał mi do rąk pismo, zeskoczył na ziemię i znikł. Zamor był pysznem zwierzęciem, hrabia utrzymywał, że kupił go za bezcen zapłaciwszy dziesięć tysięcy franków za niego. Straszny stawał się wtedy tylko, gdy się zniecierpliwił, ale gdy mu się nie sprzeciwiano, biegł szybko, regularnie i miarowo, niczego się nie straszył, przed niczem się nie cofnął. Znałem go już dobrze, nie obawiałem się wcale, i prawie nie potrzebowałem trzymać lejce. Biegł bez wytchnienia, kierując się wybornie w ciemnościach, gdyż z przezorności nie pozapalałem latarni. Mamka w głębi powozu zachowywała się spokojnie a dziecię zdawało się być uśpione. Nie czułem najmniejszej potrzeby snu, byłem w gorączce. Jechałem jak we śnie i tylko chłodny wiatr owiewający twarz moją krzepił nieco moje siły. Jedna tylko myśl uporczywa zajmowała cały mój umysł, wypowiadałem ją więc słowami po cichu jak gdybym potrzebował usłyszeć czyjś głos powtarzający ją bezustannie: — Gdybyś był nie podjął się wykonania tego rozkazu, twój pan, który musi być albo człowiekiem okrutnym albo warjatem, byłby nieochybnie zabił to biedne dziecię. Wprawdzie porywasz go matce, ale robisz to dla jego ocalenia; jedź więc, ulegasz tylko konieczności! — I powtarzałem sobie wciąż jak w obłędzie: Ulegasz konieczności!
Zostawiliśmy już za sobą wioskę Loge, która była ostatnią stacją pocztową przed Vierzon, kiedy Zamor zatrzymał się nagle i zrobił takie poruszenie jakby się chciał położyć. Zeskoczyłem z kozła, a gdym mu nozdrza moją chustką od nosa obcierał, natychmiast cała krwią przesiąkła.
Dzwonnica w Vierzon widniała z daleka, spojrzałem na zegarek, wyprzedziliśmy całą jedną godziną czas wyznaczony przez hrabiego. Mogłem więc pozwolić odetchnąć szlachetnemu zwierzęciu i skorzystałem z tej zwłoki aby rzucić okiem na pismo pozostawione mi przez mego pana. Pan Flamarande opatrzył mnie na drogę małym przyrządem, gdybym potrzebował zrobić sobie światło. Pierwsza instrukcja brzmiała w następujący sposób:
„1o W małem oddaleniu od Vierzon zatrzymasz się na pięć minut aby się przebrać, gdyż mógłbyś być poznanym w mieście przez kogo z naszych znajomych. Gdybyś potrzebował zostawić u kogo Zamora, przybierzesz nazwisko Jakóba Le Seuil, zapłacisz za niego z góry i powiesz, że w przeciągu dwóch tygodni przyjdziesz odebrać swojego konia. Drugi ustęp instrukcji odczytasz wtedy, kiedy konie pocztowe będą zaprzężone a ty wsiądziesz do powozu. Mamka niech wcale nie wysiada i staraj się, żeby was nikt w Vierzon lub gdziekolwiek indziej nie spostrzegł“.
Poleciłem mamce żeby się w powozie zamknęła a sam pociągnąłem Zamora za cugle chcąc spróbować czy pójdzie dalej. Nie chciał ruszyć z miejsca. Przeczekałem jeszcze kilka minut, po upływie których uderzył kopytem o ziemię jak gdyby mi znak dawał, że może już puścić się w drogę, usiadłem więc znowu na koźle: Zamor ruszył dalej swoim szalonym kłusem tylko chwilami potrząsał głową i przy brzasku świtającego dnia zobaczyłem ślady krwi na bielejącej drodze. Dojechaliśmy jednak do stacji a gdy konia odprzęgano upadł, aby już więcej nie powstać. „Pański koń zdechł“ zawołano. Nie mogę wypowiedzieć przykrego wrażenia jakie wywarł na mnie ten przewidziany wypadek i jakiego bolesnego doświadczałem uczucia, kiedy słyszałem obok siebie glosy pożałowania: — Co za śliczne zwierzę, jakież to nieszczęście!
W dziesięć minut potem siedziałem już w powozie, bo nie miałem już potrzeby podszywać się pod cudze nazwisko; skręciliśmy drogą do Bourges. Spoglądnąłem na dziecię, spało spokojnie. Mamka mówiła do mnie, ale nie odpowiadałem jej, nie wiedziałem nawet o co mnie pyta. Czułem się martwym, złamanym i prosiłem jej aby mi pozwoliła przedrzymać się trochę. Jakoż wkrótce zasnąłem.
Na następnej stacji przeglądałem dalsze instrukcje i zakupiłem dla nas żywności. Było w powozie trochę, bielizny dla dziecka ale mimo to miałem polecenie, bym dostarczył wszystkiego co tylko potrzeba dla mamki i dziecka, żeby zaś nie ściągnąć niczyjej uwagi miałem robić tylko drobne sprawunki i to nie w jednem miejscu. Mogłem mamce pozwolić iść pieszo od czasu do czasu, gdyby tego wymagała, byle tylko nie pokazywała się przy ludziach. Droga na sza przez Bourges, Moulins, Roanne, Lyon, e t c. To wytyczono w mojej instrukcji z największą dokładnością. Nie była to praca szalonego — wszystko jest na sekundę obliczone, nawet zapytania, jakie mamy nas spotkać, były przewidziane i mieliśmy na nie przepisane odpowiedzi.