Flirt z Melpomeną/Zalewski, Lancet
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Kiedy w czasie wojny, pełniłem obowiązki na wojskowej stacyi opatrunkowej, miałem pod swoimi rozkazami celującą studentkę 2-go roku medycyny, bardzo skromną i dobrze wychowaną panienkę. Jednego razu, wszedłszy do jej służbowego pokoiku, zastałem ją pochyloną nad podręcznikiem lekarskim; rycina przedstawiała jakiś szczegół anatomii męskiej. Zapytałem półżartem, czy ta nauka nie depoetyzuje w jej oczach mężczyzny i miłości. Panienka zamyśliła się chwilę i rzekła poważnie:
— Wie pan, że nie. To tak, jak kwiat: można się uczyć botaniki, znać budowę wszystkich słupków i pręcików, a mimo to barwa i zapach zostaje. To są zupełnie różne rzeczy.
Głęboka ta i trafna odpowiedź polskiego dziewczęcia przypomniała mi się wczorajszego wieczoru, kiedym patrzał na dramat sercowy dr Wernickiej, w której natura kobiety dopomina się rzekomo o swoje zapoznane na chwilę prawa. Miałem zaszczyt dość długo być lekarzem, znałem i lekarzy i lekarki, i zawsze uderzało mnie, jak konwencyonalnie i fałszywie malowaną jest (nawet u dobrych pisarzy) psychologia tego zawodu. Jeżeli zawodowcy innych gałęzi mają to samo wrażenie patrząc na swoich książkowych reprezentantów, w takim razie smutnoby należało wnioskować o wartości literatury jako dokumentu społecznego. „Nauka wysuszająca serce“, „zimny skalpel analizy“, och, och, cóż za banialuki! Nic tak nie konserwuje serca jak nauka: proszę się spytać wszystkich rektorów uniwersytetu, jakie się znajdzie u nich nieprzebrane skarby niewinności uczuć. Sądzę, że, jeżeli jest jaki zawód który istotnie wysusza i stwardnia serce kobiety, to zawód aktorki. Scena daje jej poznać wszystkie gwary, wszystkie konwencye i fałsze języka uczuć; kulisy wszystkie brutalności życia: co razem wytwarza ów głęboki, instynktowny sceptycyzm, ową automatycznie działającą bezwzględną analizę, i staje się niby pancerz, urażający często, pod ślicznymi fałdami miękkiej draperyi, twardością i chłodem. Ale lekarka? co za dzieciństwo! Czemuż nikt nie doszukiwał się tych problemów w akuszerkach?
Dramat tedy, mieszczący się w Lancecie jest dosyć papierowy: z rzędu tych, w które jedynie świetna i przekonywująca gra aktorska zdolna jest tchnąć pozory życia i usprawiedliwić ich obecność na scenie. Wczorajszego wieczoru, pomoc ta w znacznej mierze zawiodła, czy dla braku odpowiednich sił, czy też dla niewłaściwego ich użycia, z krzywdą dla samych artystów.
Mam na myśli rolę Wernickiego, oraz rolę Maryi. Ów Wernicki — bardzo zresztą mdło narysowany przez autora — to bądź co bądź mężczyzna, dla którego owa mądra, genialna niemal kobieta popełniła mezalians (?), zerwała z rodziną; któremu, po kwadransie pierwszej rozmowy, druga kobieta, Marya, rzuca się w objęcia; po którego stracie wreszcie uczona ginekolożka wyje z rozpaczy „jak najzwyklejsza samica“ i dla którego odzyskania gotowa się jest upodlić... Taki mężczyzna musi mieć w sobie owo „coś“ — którego panu Białkowskiemu brakło zupełnie. P. Kacicka, która wykazuje niewątpliwy talent, uwydatniła — wskutek swoich warunków osobistych — w roli Maryi cechy zupełnie odmienne, niż te które wynikają z sensu roli i wręcz z tekstu. Przytem, ta para kochanków, która, w intencyi autora, wciela — w przeciwstawieniu do „zimnej i suchej nauki“ — gorące tętno życia, wdzięk żywiołowej miłości, „namiętnie purpurowe usta“, ucharakteryzowała się na jakieś dwie zabiedzone sieroty z baraku dla ewakuowanych. Wskutek tego, połowa sztuki niemal ziała wielką luką, a dramat Dr Wernickiej rozgrywał się w próżni, nie mogąc w nas wzbudzić wiary ani zainteresowania. A szkoda; gdyż p. Łuszczkiewicz-Gallowa włożyła w tę rolę dużo nerwu i inteligencyi, i — o ile autor na to pozwolił — stworzyła z tej Georges Sand akuszeryi postać niemal żywą. Inne role wypadły dobrze; p. Orwid zwłaszcza i p. Modzelewska mieli wyborne epizody.