Flirt z Melpomeną/Rittner, Ogród młodości

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Teatr miejski im. Słowackiego: Ogród młodości, komedya w 4 aktach Tadeusza Rittnera.

Był król. Taki król z bajki: dobry i stary. Ale ten król zbuntował się przeciw tradycyom bajarzy: nie chciał być stary. Przy pomocy swego lekarza, stworzył sobie eliksir młodości, dzięki któremu włos jego nie siwiał, a twarz nie miała zmarszczek. I dusza (o co, niestety, łatwiej) pozostała młoda; toteż, tłukła się w biednym starym królu i nie dawała mu spokoju. Jakkolwiek kochał żonę Blankę, piękną mimo dorosłego syna, dobrą i wierną, trapiły go niespokojne sny: śniły mu się jakieś kwitnące, pełne zapachu ogrody, jakieś niescałowane dotąd usta; i śnił mu się on sam, ale taki jakim był niegdyś, jurny, szumny, niespożyty. Puścił się tedy król w podróż, przez góry i rzeki, aby szukać przygód, a w nich dawnego siebie; napotkał młode, śliczne dziewczę. I, wobec talizmanu prawdziwej młodości, jego talizman okazał się czczą złudą: dobry król uczuł się starym, i, z białym jak mleko włosem, wrócił do kochającej go zawsze królowej. Okazało się, iż eliksir działa tylko w murach zamku; że młodym może być tylko dla niej. A piękną dziewczynę dał za żonę swemu synowi.
Oto treść symbolicznej komedyi Rittnera.
I był pisarz dramatyczny. Stary i dobry. Stary nie wiekiem, ale myślą, doświadczeniem, kunsztem swego rzemiosła. I był stary, gdyż był dzieckiem swojej epoki, ach, jak bardzo starej! epoki, która więcej żyła w mrokach bibliotecznych, niż na swobodzie hal i łąk; więcej poiła się atramentem, niżeli rosą polnych kwiatów; która, zanim cokolwiek zdąży odczuć, już wie jak to samo czuli inni, począwszy od Hindusów i Greków, aż do symbolistów i futurystów. I, przy pomocy swego wielkiego talentu, pisarz ów stworzył eliksir, dzięki któremu płodził dzieła; utwory żywe i młode. Ale temu pisarzowi to nie wystarczało: zapragnął sam być młodym; zapragnął wyjść z kręgu plotek i konszachtów swego dworu i iść hen, w uroczy i świeży świat baśni; chciał, aby serce jego zabiło naiwnym wzruszeniem, i aby tem samem młodem wzruszeniem zadrgało łono tej najmilszej, tej jedynej — poezyi!
Tym pisarzem jest Tadeusz Rittner, a Ogród młodości możnaby pojąć jako mimowolną satyrę na niego samego i na... komedyę jego Ogród młodości. A rezultat? On sam opisał go w swojej sztuce. Pisarz opuszcza te dziedziny w których władał silnem i sprawnem berłem; puszcza się w drogę ku ogrodom młodości, ale nadaremno; poezya, to ta prosta i naiwna dziewczyna z jego własnej sztuki, wobec której eliksir, choćby najsztuczniej spreparowany, zawodzi. — I powstało dzieło martwe. Papier na sypko i atrament mrożony, znacie to menu? Chłód i pustka wieją z tej symboliki.
Tak jest. Zanadto wysoko cenię talent i wiedzę sceniczną Rittnera, którym niejednokrotnie miałem sposobność złożyć hołd na tem miejscu, aby nie powiedzieć śmiało i otwarcie, iż Ogród młodości uważam za omyłkę w karyerze pisarskiej autora. Omyłki takie miewali najtężsi twórcy, a zazwyczaj płyną one ze szlachetnego źródła. Któryż z wielkich realistów, któryż z wielkich komików, nie przechodził paroksyzmów wstrętu do swej sztuki, i nie pragnął rozwinąć skrzydeł do obłocznych lotów? Toć Molier, lekceważąc swoje pierwsze laury komedyopisarza i pragnąc wzbić się „wyżej“, próbował przerzucić się od „błazeństwa“ do „wielkiej poezyi“ i napisał straszne, zapomniane dziś doszczętnie dramidło Don Garcia z Nawary! Szczęściem, sztuka padła jak długa; gdyby spotkała się z uznaniem, Molier byłby może szedł dalej na tej drodze, z jakąż krzywdą dla literatury! A ileż takich omyłek np. w Balzaku, ileż takich fałszywych wzlotów w krainę poezyi.
Nie twierdzę bynajmniej, aby kraina ta była dla p. Rittnera zamkniętą. Poezya wschodzi wszędzie, tylko ją zbierać. Talent jego, mądry, intelektualny, zrównoważony, umiał ją niejednokrotnie destylować z pierwiastków rzeczywistości. Ale zwiewne ogrody poetycznej złudy, lotnej fantazyi, są dlań, jak sądzę, tylko tęsknem rojeniem zamkniętego w swej pracowni alchemika. To niby Gretchen przy kołowrotku, która się zjawia staremu Faustowi; ale za chwilę jej posiadania trzeba sprzedać duszę dyabłu. Musset, Verlaine drogo płacili za swoje natchnienia.
Ogród młodości cieszy się podobno olbrzymiem powodzeniem w wiedeńskim Burgteatrze. I to nam wiele tłómaczy. Przekonujemy się, iż, mimo wszystko, nie można być bezkarnie, przez kilkanaście lat, oficyalnym dostawcą scen niemieckich. Nie wątpię, iż pan Rittner zawdzięcza im niejedno; choćby tę sumienną robotę sceniczną, która go tak korzystnie wyróżnia od wielu polskich, nawet utalentowanych dramatopisarzy; ale właśnie ta ostatnia sztuka ujawnia, jak bardzo nasiąkł duchem owej urzędowej quasi-poezyi niemieckiej, której świątynią jest tenże Burgtheater. Duch nie Hauptmanna, ale, z przeproszeniem, Fuldy straszy w tym Ogrodzie młodości. Są tam szczegóły (np. ów „głos kamiennego dziadka“ i wogóle koniec 3 aktu) tak arcyniemieckie, jak owe kolorowane koboldy i karzełki z żółtemi brodami, jakie widzi się porozmieszczane wśród zieleni w niemieckich ogródkach.
I, mimowoli, myśl moja pobiegła od przepychów wiedeńskiego Burgu ku innym, skromniejszym dziedzinom. Przypomniałem sobie sztukę powstałą z pokrewnego tematu: mianowicie „Papa“ Caillaveta i Flersa, tak rozkosznie graną, jeżeli się nie mylę, w paryskiem Gymnase. Ale cóż za bluźnierstwo przeciw „Wielkiej Sztuce“! Wszakże to tylko bulwarowa „płytka“ farsa, francuskie błazeństwo! Alboż to zostanie w „historyi literatury?“ O, ludzie ślepi i nie chcący widzieć!!
Zbliżam się do najtrudniejszej części mego zadania, t. j. do oceny gry. Raz już spowiadałem się z moich utrapień, wynikłych z tego iż jestem recenzentem-nowicyuszem, iż nie oblekłem jeszcze skóry mego rzemiosła. Za każdym razem gdy piszę o teatrze, mam uczucie, że wszedłem w gościnny dom, gdzie mnie podjęli jak zdołali najlepiej, przystroili się jak mogli, ugościli jak ich było stać, utoczyli niemal żywej krwi swojej, a ja mam, na odchodnem, wydziwiać na to przyjęcie i wytykać: to było takie, to owakie. I tak przez cały rok, bo przecież nic się nie odmieni! La plus belle fille, etc. Najchętniejbym powiedział: wszystko było ślicznie, doskonale, dziękuję za już a proszę o jeszcze. Zwłaszcza paniom mówić tak prawdę w oczy, to straszne. Ale, ostatecznie, na to mnie wynajęli, zatem — w imię Boże!
Sztuka p. Rittnera stawia aktorom niezmiernie trudne zadanie: żąda od nich wiele, żąda aby tchnęli życie w jej zimne symbole, a równocześnie dostarcza im potemu dość mało środków. Dyalog jest ubogi i kręcący się z niejakim pedantyzmem wciąż koło jednego „zasadniczego“ motywu. Dlatego, nie wymagajmy za wiele; zadowolnijmy się spokojnym wdziękiem p. Bednarzewskiej (która była zresztą idealną Królową) i staranną grą p. Nowackiego, któremu tylko w pierwszej scenie zdałoby się może więcej dostojeństwa i, mimo wszystko, królewskości. Gorzej było z parą młodych, którzy mają zadanie jeszcze cięższe: oni to są tym „ogrodem młodości“, od którego ma iść ku nam powiew nieprzepartego czaru. Ta para nie dopisała. Cenię talent i pracę p. Białkowskiego, ale, jeżeli w obecnym sezonie stale ma jemu przypaść ciężar ról sprzecznych z jego indywidualnością, będzie to z krzywdą i dla tego sumiennego artysty i dla poziomu teatru. P. Białkowski ma w swojej naturze rys jakiejś organicznej melancholii, już same usta jego układają się jakby w bolesny skurcz smutku. Dlatego też wczorajsza rola brzmiała sztucznie i fałszywie. Mimo, iż p. Białkowski jest młodym człowiekiem, królewicz ten, który ma być wiośnianym Cherubinem, był o dobrych kilka lat starszym od swego ojca. P. Hryniewiczówna była „naiwna“ tą zdawkową naiwnością, która jest niby dobrze znany rekwizyt teatralny. Gra jej, czysto zewnętrzna, nie miała nic coby szło prosto do serca. — Uff! przebrnąłem.
Dobrą sylwetą zaznaczyła się p. Ordyńska.
Przedstawienie trwało długo...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.