Franek (Feralny tydzień)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Franek
Pochodzenie Feralny tydzień (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
FRANEK.


Zrzucił z siebie łachmany, wszystkie łachmany zrzucił. Uwalił się na piasek, na piach ci się uwalił i zamknął oczy. Oczy zamknął, bo mu słońce do ślepiów lazło. Ciepło. Dobrze.
— Choroba! — pomyślał Franek.
Pomyślał: «choroba», to znaczy, że mu dobrze, ciepło, wesoło, że leży na piasku, na słońcu.
Wykąpie się. W swojej się Wiśle wykąpie. We własnej Wiśle wykąpie. Będzie się kąpał w swojej własnej Wiśle za wszystkie czasy.
Miękko na białym piasku wiślanym, ale chce jeszcze wygodniej; więc plecami piach rozgarnia, głębiej się wciska; ręce pod głowę założył, plunął w górę, w powietrze, — i zasnął.
Należy mu się lato. Ciężką bo miał zimę. Ciężkie miał wszystkie zimy w życiu; a od wojny, to było już całkiem źle.
Trzynaście lat ma Franek, od czterech lat na wojnie; od czasu, jak pierwszy raz wybrał się za Żyrardów do okopów, kurjerki oficerom sprzedawać. Sprzedał kurjerki, ale wracać nie chciał.
— Będę Szwabów prał — powiada.
Bił się pod Łowiczem, bił się koło Sochaczewa, na prawo, na lewo, po różnych wsiach. Potem bił się w Galicji, potem koło Kijowa. Bił się po stronie Moskali, po stronie Niemców; był u Węgrów, Słowaków, Rumunów.
— Będę Szwabów prał — mówi Franek. — Będę Moskali łupił — mówi. — Będę Żydów bił — mówi. — Ukraińców będę prał — mówi.
Wszystko mu było jedno, bo wszędzie obcy. Nic nie rozumiał, kto kogo i za co bije. Głupi był. Jedno tylko wiedział: że jak niema co jeść, a jak zimno, to źle. Więc się bronił od zimna i głodu. Niezawsze się udawało. Niezawsze mu się udawało obronić od zimna i głodu.
Wyspał się Franek, aż głowa go rozbolała.
— Choroba!
Usiadł, oczy pięściami przetarł, rozejrzał się, wyszukał papierosa z kieszeni, wypalił, splunął.
— Będziemy się kąpać — pomyślał.
I nagle ogarnął go gniew na widok szmat, które obok leżały. Trzeba to wszystko utopić. Lato, więc niepotrzebne. Ciepło już, poco mu nosić na sobie? Trzeba utopić. Sięgnął po buty.
Spojrzał na nogę. Zagoiła się teraz, ale nacierpiał się z nią. Odmrożona była. Buty od Moskali jeszcze dostał. Zdarły się.
— Choroby, psiekrwie te Moskale.
Ten jeden był niczego: poczciwe Moskalisko. Cztery miesiące włóczył się z ich obozem. Ciężko było po górach, do czorta. Razem z nim spał, z jednego kociołka jadł, przerobił mu buty na miarę. Zdarły się. — Zamachnął się i cisnął buciska do rzeki. — Lato — poco mu to? Tylko ciężar na nogach.
Sięgnął po bieliznę. Było tego że sześć sztuk. Od jesieni do zimy jedno na drugie nakładał. Co zostawić? Raz i drugi przejrzał sztukę po sztuce.
— Ta koszula będzie chyba dobra, tylko uprać trzeba.
Oderwał jeden rękaw, bo podarty. Dobra koszula, mocna jeszcze. Od Niemców tę koszulę dostał.
— Choroby, psiekrwie te Szwaby.
Ten jeden był niczego — poczciwe Niemczysko. Frycem go nazywał, śmieszny taki, kark miał gruby, jak byk, i sapał. Pięć tygodni szli, szli razem po błotach, ciężko było, donnerwetter, błoto takie, że ha.
Zwinął bieliznę w kłębek i cisnął do rzeki; jedną koszulę zostawił, tylko tę jedną koszulę, którą dostał koło Pińska. Lato przecie, niepotrzebne mu to wszystko, robactwo tylko gryzie od tych szmat.
Kamizelkę i bluzę zostawił, resztę utopił.
— Choroby, psiekrwie te Żydy.
Zaziębił się Franek pod Zbarażem. Cztery dnie i trzy noce uciekali; Węgrzy ich tak gnali, że strach. Znów tedy był u Moskali, zostawili go u Żyda w chałupie. Poczciwy był Żydzisko. «Nie uciekaj — powiada — chory jesteś». Jak Węgrzy wieś zajęli, do lazaretu go oddał, kamizelką go okręcił, bo zimno było.
Bluzę dostał od Ukraińców. Śmieszne psiejuchy takie. «Dywys, podywys» — mówią, a to po polsku znaczy: «Patrzaj». Dużo ich było po wsiach wszędzie. Dużo świata widział Franek, nic ciekawego. Góry trochę ładne, Dniepr szerszy od Wisły, ale w Wiśle woda przyjemniejsza.
Wszedł Franek do wody po kostki, palce w rzece zamoczył i przeżegnał się.
— Całą rzekę tam i z powrotem przepłynę. Na mieliźnie na środku odpocznę. A jak mi się uda jednym tchem Wisłę przepłynąć, wstąpię do polskiego wojska!
Do polskiego wojska!
Bo tamto co było? Nic. Trajlował, że się bił. Włóczył się tylko. Włóczył się — nic więcej. O co miał się bić, poco się miał bić. Teraz co innego:
Polski będzie bronił!
A tam — włóczył się — i kradł.
Złodziejem był, włóczęgą. Złodziej nie żołnierz. Teraz będzie inaczej.
— Teraz już będzie inaczej!
Wszedł Franek do wody głębiej, wszedł po kolana do wody. Rozejrzał się. Nikogo naokoło, nikogusieńko. Sam jeden. Chciał być sam. Umyślnie wybrał takie miejsce, żeby nikogo nie było wokoło. Dosyć ma ich, dosyć ma tych kolegów, dosyć ma ich wszystkich. Co z niego zrobili? Złodzieja z niego zrobili ci koledzy, te złodziejskie dusze.
Spojrzał Franek wokoło: Wisła — jego Wisła.
Tyle wody, tyle słońca, tyle nieba.
— Boże, daj Boże, daj mi Boże, żebym już nigdy nie kradł.
Płynąć zaczął. Nad rzeką się urodził i wychował, umie pływać. Tylko przez zimę trochę zgrabiał. Bez odpoczynku przepłynie. Co to? Co to? Jezu! Jezu!
Poszedł Franek na dno. Utonął...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.