<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Fryburg
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data powstania 1842
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
FRYBURG.

Troje nas było w tym gockim kościele;
Zdało się losom, że jest nas zawiele!
Więc z trojga jeden losem naznaczony
Odszedł z tej ziemi w zagrobowe strony!
Dwoje nas tylko na świecie zostało
I czujem dzisiaj, że nas jest za mało!
My nie wiedzieli, pod tych wieżyc cieniem,
Okien tych barwnych wieńczemi tęczami,
Że lat trzy minie — a będziemy sami,
I on nam w sercu już tylko wspomnieniem!
Nie przeczuwali, ani pomyśleli,
Że lat trzy minie — a grób nas przedzieli!
Że czoło jego, to śnieżne, to dumne,
W myśl tak promienne, pójdzie spocząć w trumnę
A gdy grał z tobą tę pieśń Mozartową,
Pieśń nieśmiertelną śmierci, pieśń królową!
On sam nie wiedział, że samemu sobie
Kładzie akordy—jak napis na grobie!
Czy ty pamiętasz tę szlachetną postać?
Ten wzrok tak pełen ukrytej katuszy?

Te słowa mądre, co musiały zostać —
Raz usłyszane — w słuchającej duszy,
I te przepiękne, blade, smętne lica,
Z których wewnętrzna biła tajemnica?
Ten chód, tak lekki, jak nie z tego świata,
Ten ruch łagodny, a razem wspaniały?
Czy ty pamiętasz postać mego brata,
Kształt ten, co w trumnie dziś zanurzon cały?
O! zniknął — zniknął — my dotąd pod słońcem
Z tej strony grobu, przed łez, trosk, mąk końcem,
Boga się pytaj, czy nie przeznaczeni,
Jak żagle w burzy, zdzierać się w przestrzeni,
I bez spoczynku na zawsze skazani
Płynąć po falach — nie znaleść przystani!
Patrz na ten kościół, on spokojnie stoi!
Tam z wami żyłem, wy drodzy, wy moi!
Dzień schodził w górach po winnic zieleni,
Gdzie bory szumią i potok się pieni!
A w wieczór razem, w cichym razem domu,
Razem we troje... tak zawsze i wszędzie
Kiedyś być miało... już nigdy nie będzie!
Bo weń uderzył Bożego cios gromu!
Nie piorun burzy, co łamie hart głazu
I serce ludzkie rozrywa od razu!
Lecz cichy, zdradny, zwolna żmijowaty,
Grom, co się wciska po pod samo serce,
Aż wyssie z lica wszystkie lica kwiaty,
I zgasi życie w ostatniej iskierce!
Oczy otworzył po wielu dniach męki,
A nie mógł ścisnąć mi konając, ręki!
I choć przytomny — zeszedł bezprzytomnie,
Bo spojrzał tylko — a nie rzekł nic do mnie!
Wzrok jeden rzucił w górę, w Niebo, w Boga!
I czoło schylił. Zmartwiał wzrok rzucony
Raz stąd ostatni w ponadziemskie strony!
Skrzepł wzrok ostatni — i wszczęła się droga,
Co duszę jego porywając z ziemi,

Złączy śmiertelną tam z nieśmiertelnemi,
Tam — w tych przestworach bez miary, bez końca
Kędy szlak każden po gwiaździstem Niebie
Wiedzie, o Panie! w blask Twojego słońca,
I ma na końcu, Ojcze, tylko Ciebie!
A ciało martwe zostało mi w ręku,
I padłem obok bez łzy i bez jęku!
I takem leżał przy tem ciele długo,
Jakby sam zdjęty przy niem śmiercią drugą!
A gdym się ocknął i spojrzał w te zwłoki,
Tlał na tem czole wyraz tak wysoki,
Że, kląkłszy znowu przed trupem w pokorze,
Krzyknąłem pewny: — On Twój, Panie Boże!
Wtedym zapłakał — nie nad nim — nad sobą!
Bo, samolubną ogarnion żałobą,
Pustynię życia ujrzałem do koła!
Twój obraz tylko podniósł się z oddali,
Jak kształt drugiego losów mych anioła,
I płynął ku mnie na dni moich fali!
Zresztą głos żaden już na mnie nie woła
I żadne czucie wzruszyć mnie nie zdoła!
Czy kwiaty kwitną, czy świat w proch się wali
Wszystko mi jedno... i jedno na wieki!
Bo duch mej duszy odemnie daleki!
On, co miał wspierać mnie wśród nawałnicy
I dźwigać ze mną z grobowej ciemnicy
Cień zmarłej Matki — by, Chrystusa wzorem,
Bóg nasz pogrzeban wstał tryumfatorem! —
On, co miał ze mną... ach, serce marzyło!
Lecz o tem wszystkiem już dzisiaj nie marzy!
Przybyło więcej tą jedną mogiłą
Do mogił naszych bezdzietnych cmentarzy!
Mniej coraz duchów na Matki obronę!
Wszystkie precz idą — a w tę samą stronę,
Za świat, za Polskę, w niewidzialność grobu,
I nam tu walczyć już nie ma sposobu!
Serca podniosłe pękły — i myśl wszelka,

Byleby tylko wolna, silna, wielka,
Żegna się z nami. Wszystko, co jest, Boże,
Tu nas opuszcza — i o złej godzinie
Przepada w jakieś zagubienia morze,
W oczach się naszych rozpływa i ginie!

Los mi przeciwny! — Życia mego chwała
Śpi w jego grobie: bez niego ja niczem!
On był mi siłą, co mi rozum dała,
Bo mnie gnał naprzód wiecznej prawdy biczem!
On serce moje umiał wyżej męki
Stroić jak lutnię w mąk zwycięskie dźwięki!
On jednem słowem tłómaczył mi wiele!
Milczeniem nawet mówił życia cele!
I gdym posłuchał głosu jego chwilę,
Czułem, żem w duchu odrodzon na sile!
Wtedy mi w piersiach dzikie biło męstwo!
Świat mi wyglądał jako pole czynu!
Już mi w oddali jaśniało zwycięstwo
I kwitł na skroni przyszły liść wawrzynu!
A teraz?... w czarze nad brzeg już trucizna!
On w grobie jednym — a w drugim Ojczyzna!
I na tych grobach ja, miotany szałem,
Z tobą się jedną, o siostro, zostałem,
Z tobą już tylko!
Aniele niewieści,
Tyś przy mnie dotąd, nie odeszłaś jeszcze!
Ja w twych spojrzeniach rozpacz moją pieszczę!
Lecz w twoich ręku, ach! miecz się nie zmieści!
Tyś Anioł piękna! Tyś Seraf pokoju!
Dłoń twa ze śniegu nie krwawi się w boju!
W dzień sądny zemsty, ty wśród twego ludu
Nie staniesz przy mnie — i kiedy w noc ciemną
Grom śmierci spotkam, miasto zwycięstw cudu,
Padnę sam jeden — ty nie padniesz ze mną!
I na tym krwawym żołnierza pogrzebie
Przy bracie twoim — ach! nie będzie ciebie!

Lecz nim ta chwila nadejdzie — a może
Nie przyjdzie nigdy — tyś mojem zbawieniem!
Tęczą jedyną w zaćmionym przestworze!
Miłości mojej tyś ostatniem pieniem!
Niech głos twój słyszę, niech dotknie się dłoni!
Ta dłoń mnie może od zguby obroni!
A głos twój jeszcze może w tchnienia wieszcze
Pierś tę samotną zaludni, rozdzwoni!
Chodź płakać razem po nad grobów głazem,
A z łez tam naszych wyrosną smętne, duże,
Jako krew spiekła z smutku — czarne róże!
Z nich wieniec rzucim na Polski mogiłę!
A drugi jemu złożymy w ofierze!
On wtedy z niebios ześle tu nam siłę,
Byśmy żyć mogli i umierać w wierze!
O siostro moja! w wierze, że ta święta,
Co śpi w więzieniu, zerwie w końcu pęta,
I że Bóg świata — to Pan miłosierny,
Na pyszne pyszny — ale wiernym wierny!

(Wiersz napisany po Śmierci Konstantego Danielewicza, zmarłego w Monachium 27 marca 1842 r.)




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.