Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Krajobraz
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zmuszona jestem prosić tych, którzy znają już to wydłużone jezioro, bujne doliny i błękitne góry, by przerzucili kilka stron tu zamieszczonych. Mogą to uczynić śmiało, gdyż książka i tak będzie dość długa.
Zrozumie jednak każdy, że muszę opisać te trzy elementy scenerji tym, którzy ich jeszcze nie znają, tu bowiem właśnie mieści się widownia wesołego życia Gösty Berlinga i innych rezydentów. Czytelnicy, którzy widzieli ten krajobraz, przyznają mi może chętnie, i że zadanie opisu tego przekracza siły każdego człowieka piszącego.
Poprzestałabym też na zaznaczeniu, że jezioro zwie się löffeńskiem, jest długie i wąskie i zalewa przestrzeń począwszy od wielkich, samotnych borów północnej Wermlandji, aż do doliny jeziora wenerskiego, na południu. O równi dałoby się powiedzieć jeno, że roztacza się po obu stronach jeziora, zaś o górach, że zębatym łańcuchem zamykają całą dolinę. Ale nie wystarczy mi to dla przedstawienia jeziora mych marzeń dziecięcych i życia bohaterów lat młodych.
Źródła jeziora leżą wysoko, na północy, a jest to piękna dla jeziora ojczyzna. Las i góry dostarczają mu nieustannie wody, siklawy zaś i potoki wlewają się weń przez cały rok. Posiada biały piasek, na którym może się rozciągnąć, oraz przylądki i wyspy, które odzwierciedla, a stanowi to podatny teren dla hodowli i bujania wodników i syren. Na północy wszystko rzeźwe i radosne. Trzeba widzieć, jak wesołe jest jezioro letnim rankiem, gdy zaledwie obudzone lśni z pod przysłony mgieł. Kryje się na chwilę zrazu, potem zaś wypełzła pomaleńku z jasnej osłony, tak czarowne, że je rozpoznać trudno. Nagle odrzuca całe nakrycie i oto leży nagie, czyste, różowe i lśni w porannych promieniach.
Jezioro nie poprzestaje jednak na wesołej igraszce. Toruje sobie drogę przez piaszczyste wzgórza, ku południowi, zwęża się w wąski sund i szuka nowego terenu. Znalazłszy go, roztacza się zaraz i olbrzymieje, to wypełniając jakąś przepastną głąb, to zdobiąc okolicę rodzajną. Ale woda jest tu ciemniejsza, brzegi mniej urozmaicone, wiatry wieją ostrzej, a cały charakter nabiera surowości. A jednak jezioro jest jeszcze wspaniałe.
Krążą po nim liczne statki i tratwy, a czasem przed Bożem Narodzeniem układa się na sen zimowy. Często wpada w zły humor, miota pianę i wywraca łodzie, umie atoli także leżeć w rozmarzeniu i odzwierciedlać niebo.
Jezioro zmierza jeszcze dalej w świat, chociaż je góry ściskają bardziej i coraz mniej ma miejsca, im dalej sięga, tak że wkońcu może jeno pełznąć jako wąski sund, pomiędzy piaszczystemi brzegami. Potem roztacza się po raz trzeci, ale nie z taką już okazałością i potęgą.
Brzegi tu jednostajne i płaskie, wieją wiatry łagodniejsze, jezioro zasypia wcześniej na zimę. Jest jeszcze piękne, choć utraciło dzikość młodzieńczą i siłę wieku męskiego. Stało się takie same, jak wszystkie inne.
Dwoma ramionami sunie omackiem ku jezioru wenerskiemu, a dotarłszy, rzuca się w nie ostatkiem upadających sił i po tym bohaterskim czynie idzie na spoczynek.
Równia jest tak długa, jak jezioro, ale nie łatwo jej iść naprzód, z powodu gór i zatok, przeszkody jawią się zaraz, począwszy od wąwozu na północnym krańcu, a długo trwa, zanim się wygodnie rozłoży na spoczynek, u brzegów jeziora wenerskiego. Równia biegłaby oczywiście najchętniej wzdłuż jeziora, od początku do końca, ale nie pozwalają na to góry. Są to potężne murzyska granitowe, porosłe lasem, pełne rozpadlin, utrudniających wędrówkę, bogate w mech i porosty, to też od zamierzchłych czasów były ojczyzną dzikiego zwierza. Często trafia się na szerokich upłazach gór bagnisko z grząskiem dnem, lub moczar o czarnej wodzie, a tu i owdzie widnieje też mielerz węglarza, poręba, lub wreszcie płacheć spalonego wrzosowiska. Świadczy to, że i tu nie ustała praca, zazwyczaj jednak góry śnią w objęciu spokoju, igrając jeno wieczystemi odblaskami światła po ścianach skalnych i załomach.
Z górami toczy ciągły bój równia potulna, rodzajna i miłująca pracę.
— Poprzestańcież na otoczeniu mnie murem! — powiada równia. — Starczy mi tyle bezpieczeństwa!
Ale góry nie baczą tych słów i wysyłają liczne szeregi wzgórz i łysych płaskowyży aż do samego jeziora. Budują po przylądkach wspaniałe wieże, z których można podziwiać krajobraz, i tak rzadko cofają się wybrzeża, że równia miejscami tylko może stoczyć się w miękki piasek. Próżne atoli żale.
— Rada bądź, że tu stoimy! — powiadają góry. — Wspomnij czas przed Bożem Narodzeniem, kiedy to dzień po dniu mgły lodowate toczą się po jeziorze. Wielkie tu, zaiste, oddajemy przysługi!
Równina skarży się, że jej brak miejsca i ma zły widok.
— Głupia jesteś! — mówią góry. — Nie wiesz, jak tu wieje nad wodą. Trzeba mieć grzbiet granitowy i futro sosnowe, by wytrzymać. Zresztą, bądź zadowolona, że ci wolno patrzeć na nas.
Równię raduje to w istocie. Zna dobrze przedziwną grę cienia i światła, przemykającego po skałach. Podziwiała nieraz światło godzin południowych, opadające nisko, jasno-błękitne, i wznoszące się znów do znacznej wysokości, rankiem i o wieczorze, szafirowe, jak niebo w zenicie. Światło pada czasem na skały tak ostro, że staje się zielone, to znów granatowe, a wówczas widać całemi milami każdy ślad, każdą drogę, każdy wąwóz.
Zdarza się też czasem miejscami, że góry odchodzą trochę w bok i pozwalają równinie zerknąć na jezioro. Kiedy atoli zobaczy jego gniew, jak się pieni i parska niby dziki kot, lub też przywdziewa opończę zimnych mgieł, która świadczy, że wodniki na dnie pieką, lub gotują strawę, natenczas przyznaje równia górom słuszność i wraca spokojnie w ciasne więzienie swoje.
Ludzie uprawiają tę rozkoszną płaskoć od czasów Olima i jest ona gęsto zaludniona. Gdzie tylko szumiący potok rzuca się z brzegu, stoi tartak, lub młyn.
W miejscach jasnych, otwartych, gdzie równia dotykała jeziora, stały kościoły i plebanję, zaś na krawędzi jej, przez pół jeszcze na zboczu gór, gdzie pole zasłane głazami nie rodzi zboża, leżały osiedla chłopskie, stały domy oficerów, a tu i owdzie willa pańska.
Należy zaznaczyć, że w latach dwudziestych okolica ta nie posiadała ni w części tej, co dziś uprawy. Wielkie obszary, będące teraz polami, zalegał las, bagno lub płycizna. Ludności też było znacznie mniej, a główne zarobki dawała furmanka, oraz praca po tartakach i młynach w różnych okolicach. Z roli wyżyć się nie dało. W tych czasach nosili mieszkańcy odzież z samodziału, jadali placki owsiane i dość im było dwunastu szylingów dziennie. Panował niedostatek, ale łagodziło go wesołe usposobienie ludności, jej dzielność, oraz zręczność w robocie, co wychodziło na jaw, zwłaszcza przy pracy w dalszych okolicach.
Wszystko troje naraz, to znaczy podłużne jezioro, bogata równia i błękitne góry tworzyły, mimo wszystko, i tworzą dotąd jeszcze, przepiękny krajobraz, a ludność jest, jak dawniej, silna, odważna i uzdolniona. W czasach obecnych wzrósł też znacznie dostatek i wzmogło się wykształcenie.
Życzę powodzenia tym, co mieszkają tam, kędyś, nad podłużnem jeziorem, wśród błękitnych gór, to zaś, co zamierzam opowiedzieć, składa się z garści ich własnych wspomnień.