Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Żebrak

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŻEBRAK.

Pewnego zimnego dnia, w grudniu, wspinał się żebrak z mozołem na wzgórek brobijski. Odziany był w nędzne łachmany, a przez dziurawe trzewiki wciskał mu się śnieg do nóg.
Jezioro Löff w Wermlandji jest to wąski pas wody, w kilku miejscach zacieśniony w sund. Sięga od strony północnej aż do lasów fińskich, zaś od południa do jeziora Wener. Na brzegu leży kilka parafij, przedewszystkiem zaś gmina broeńska, największa i najbogatsza z wszystkich. Zajmuje ona znaczną część wschodniego i zachodniego wybrzeża, gdzie to właśnie mieszczą się najrozleglejsze posiadłości, jak dobra rycerskie Ekeby i Björne, słynne bogactwem i pięknością, oraz Broby, najznaczniejsze miasteczko, z gospodą, hotelem, domem obrad, urzędem okręgowym, plebanją i placem targowym.
Broby położone jest na stoku wzgórza.
Żebrak minął gospody na dole stojące i maszerował z trudem w górę, ku plebanji na samym szczycie.
Przed nim szła mała dziewczynka, ciągnąc na sznurze sanki, obładowane workiem mąki.
Żebrak doścignął dziewczynkę i wszczął rozmowę.
— Za mały to konik na taki ciężar! — powiedział.
Dziewczynka obróciła się i spojrzała nań. Małego wzrostu, miała około dwunastu lat, badawcze, bystre oczy i zaciśnięte usta.
— Dałby Bóg, by konik był jeszcze mniejszy, a ciężar jeszcze większy, bo starczyłoby na dłużej! — odparła.
— Czy może wieziesz własne pożywienie?
— Tak, niestety. Chociaż mała, sama muszę dbać o swą żywność.
Żebrak jął popychać sanki z tyłu, a dziewczynka obróciła się i rzekła:
— Nie myśl, że co za to dostaniesz.
Żebrak roześmiał się w głos.
— Jesteś pewnie córką proboszcza z Broby! Zaraz to widać...
— Tak, jestem jego córką. Niejedno dziecko ma ojca biedniejszego, ale żadne chyba gorszego. To szczera prawda, choć wstyd dziecku tak mówić.
— Zapewne skąpy i zły?
— Tak, skąpy, a ponadto zły! Ale córka jego, o ile pożyje, będzie, jak powiadają, jeszcze gorsza.
— Może to i prawda. Radbym wiedzieć, skąd wzięłaś ten worek mąki.
— Mogę ci powiedzieć, gdyż nic mi na tajemnicy nie zależy. Zabrałam ojcu ze śpichrza zboże dziś rano i zawiozłam do młyna.
— Zobaczy niezawodnie, gdy się z tem zjawisz w domu.
— O, jakiś ty naiwny. Ojciec pojechał w sprawach urzędowych.
— Ktoś jedzie za nami pod górę. Słychać skrzyp śniegu pod płozami sań. Może to on?
Dziewczynka jęła nadsłuchiwać i patrzyć bacznie, potem wybuchnęła płaczem:
— To ojciec, tak ojciec! — wołała. — Zabije mnie na śmierć!
— Dobra i szybka rada więcej warta w tej chwili, niż złoto i srebro! — zauważył żebrak.
— Wiesz co, — rzekła dziewczynka — możesz mi dopomóc. Przepasz się sznurem przez plecy i ciągnij sanki, a ojciec pomyśli, że mąka jest twoja.
— Cóż z tem pocznę? — spytał, zarzucając sznur na ramię.
— Idź, gdzie chcesz, ale o zmroku wróć na plebanję. Będę cię wyglądała.
— Ano, spróbuję.
— Bóg cię skarze, jeśli nie wrócisz! — zawołała i pobiegła co sił, by dobiec przed przybyciem ojca.
Opuszczony żebrak zawrócił sanki i zawlókł je na dół, do gospody. Biedak marzył sobie, chodząc po śniegu bosemi nogami. Marzył o wielkich lasach powyż löfeńskiego jeziora, o nieprzejrzanych borach fińskich.
Tu, na nizinach gminy broeńskiej, kędy wędrował właśnie wzdłuż wąskiego sundu, łączącego górną i dolną część jeziora, w okolicy wesołej i bogatej, gdzie stał pałac przy pałacu i jedna huta żelaza przy drugiej, droga była mu tutaj zbyt uciążliwa, każda izba za ciasna, każde łoże za twarde. Tęsknił boleśnie do spokoju wielkich, tajemniczych borów.
Tutaj tętniły cepy po klepisku, jakby młocka nie miała się nigdy skończyć, a ładunki drzewa i węgla płynęły ciągle z niewyczerpanych lasów. Nieskończone szeregi napełnionych rudą wozów, drążyły głębokie ślady po drogach, żłobionych już przez setki poprzednich. Od osiedla do osiedla pędziły sanki, zdawało się, że powozi radość, zaś piękno i miłość stoją z tyłu na płozach. Ach, jakże tęsknił biedny, samotny wędrowiec do ciszy przepastnych ostępów.
Tam, gdzie strzelają, niby smukłe kolumny, wysokie pnie z ziemi, gdzie leży śnieg grubą warstwą na nieruchomych gałęziach, gdzie wiatr, straciwszy siłę, szepce jeno zcicha, igrając w szpilkach koron, tam chciał się zanurzyć w puszczę i iść aż do upadku sił, lec jednego dnia pod drzewem i umrzeć z zimna i głodu.
Tęsknił za tem wielkiem, szemrzącem grobowiskiem powyż löffeńskiego jeziora, gdzie go zaskoczą niweczące potęgi i gdzie nareszcie głód, zimno, znużenie i wódka przezwyciężą nędzne ciało, do tej pory odporne przeciw wszystkiemu.
Dotarł do gospody i postanowił tu czekać wieczora. Wszedł do izby i, usiadłszy przy drzwiach, zapadł w tępe marzenia o wielkich lasach.
Szynkarka ulitowała się nad nim i dała mu kieliszek mocnej, słodkiej wódki, potem zaś drugi, gdyż prosił bardzo usilnie.
Więcej dać nie chciała, a żebrak popadł w straszną rozpacz. Musiał koniecznie dostać więcej tej doskonałej słodkiej, mocnej wódeczki, musiał raz jeszcze uczuć, jak serce skacze w piersiach, a myśli błyskają w upojeniu. Oblała go fala letniego słońca, przepoił śpiew ptaków, zachwyciły woń i piękno. Raz jeszcze bodaj przed zapadnięciem nocy chciał napić się słońca i szczęścia.
Powoli zamienił mąkę, potem worek, a wkońcu sanki na wódkę, upił się tęgo i przespał część popołudnia na szynkownianej ławie.
Zbudziwszy się, uświadomił sobie, że mu jedno jeszcze tylko pozostało na świecie. Nędzne ciało wzięło znowu górę nad duszą, ośmielił się przepić to, co mu powierzyło biedne dziecko, był zakałą świata, postanowił tedy raz już zrzucić brzemię całej tej ohydy. Chciał uwolnić duszę i pozwolić jej odejść do Boga.
Leżąc na ławie w szynkowni, sądził się sam. Gösta Berling, wygnany pastor, obwiniony o to, że skradł własność głodnego dziecka, zostaje niniejszem skazany na śmierć. Na jaką śmierć? Śmierć w śniegu!
Sięgnął po czapkę i wyszedł chwiejnie. zupełnie. Zapłakał ze współczucia dla siebie i swej biednej, upodlonej duszyczki, której musi dać wolność.
Nie oddalał się zbytnio i nie schodził z drogi. Nad rowem była wielka zaspa śnieżna, legł w niej umierać. Zam knął oczy, chcąc zasnąć.
Niewiadomo, jak długo leżał, ale tliło w nim jeszcze życie, gdy córka brobijskiego pastora nadbiegła z latarnią w ręku i znalazła go w głębokim śniegu. Czekała długie godziny, teraz atoli pospieszyła gościńcem na zwiady, co się z nim stać mogło.
Poznała go zaraz i jęła nim z całej siły trząść i krzyczeć, by zbudzić śpiącego.
Koniecznie chciała wiedzieć, co zrobił z jej workiem mąki. Przywracała go do życia, na tak długo przynajmniej, by jej powiedział, gdzie podział worek i sanki. Ojciec zabiłby ją na śmierć, gdyby sanki zaginęły. Ugryzła żebraka w palec, podrapała mu twarz i wrzeszczała jak opętana.
Nagle zjawiły się na gościńcu jakieś sanki.
— Któż się tam tak drze, do djabła? — spytał szorstki głos.
— Chcę się dowiedzieć, co zrobił z moim workiem i sankami! — załkała dziewczynka i uderzyła żebraka pięścią w piersi.
— Czyż nie wstyd ci drapać zmarłego człowieka? Idź precz, ty dzika kocico!
Barczysta, rosła kobieta wysiadła z sanek i podeszła do zaspy. Chwyciwszy dziewczynkę za kark, cisnęła ją na środek gościńca. Potem schyliła się, podsunęła ramię pod plecy żebraka i podniosła go. Zaniosła potem do sanek i złożyła w nich.
— Chodźno do szynku, dzika ty kocuro! — powiedziała proboszczównie. — Przekonamy się, co wyśpiewasz o tem wszystkiem!
W godzinę potem siedział żebrak na krześle ped drzwiami, w paradnej izbie gospody, przed nim zaś stała dzielna kobieta, która go wyratowała ze śniegu.
Gösta Berling patrzył na nią. Wracała z objazdu węglarni leśnych, miała usmolone ręce, glinianą fajkę w ustach, krótkie, nie podszyte futro z owczych skórek, spódnicę z pasiastego samodziału, podkute trzewiki, a za paskiem nóż w pochwie. Piękną jej, starą twarz okalały szpakowate, gładko w górę zaczesane włosy. Gösta słyszał tysiące razy opis tej postaci i zrozumiał, że ma przed sobą słynną w całej okolicy majorową z Ekeby.
Była to najpotężniejsza kobieta Wermlandji, właścicielka siedmiu hut żelaza, nawykła rozkazywać i władać. On zaś był jeno nędznym, na śmierć skazanym żebrakiem, nie posiadającym nic, każda droga była mu zbyt uciążliwa, każda izba za ciasna. Drżał na całem ciele pod wrażeniem jej spojrzenia.
Stała, patrząc na tę kupkę ludzkiej niedoli, leżącą przed nią, na czerwone, napuchłe ręce, zniszczone ciało i wspaniałą głowę, która mimo zaniedbania i upadku jaśniała dziką pięknością.
— Czy acan jesteś Gösta Berling, ten szalony proboszcz? — spytała.
Żebrak milczał.
— Ja jestem majorowa z Ekeby.
Żebrak drgnął. Złożył ręce i spojrzał na nią tęsknie. Czegoż chciała? Czy zmusić go, by żył? Wstrząsnął nim strach przed jej siłą. Już tak bliski był spokoju wieczystych lasów!
Zaczęła walkę, oświadczając, że córka proboszcza brobijskiego dostała z powrotem swe sanki i worek z mąką i że ona, majorowa, ma dlań, jak dla wielu innych, pomieszczenie w skrzydle pałacu ekebijskiego, gdzie mieszkają rezydenci. Zaofiarowała mu życie wygodne i wesołe.
On zaś odparł, że musi umierać.
Palnęła pięścią w stół i otwarcie wyraziła swój pogląd na sprawę.
— Więc acan chcesz umierać? Ha... nie dziwiłoby mnie to, gdybyś acan wogóle jeszcze żył! Spójrz jednak, proszę, na swe wynędzniałe ciało, martwe członki, mętne oczy... czy sądzisz, że dużo tu jeszcze zostało do umierania? Czy sądzisz, że umarły musi koniecznie leżeć w zabitej gwoździami trumnie? Sądzisz pan, Gösto Berling, że nie widzę, iż umarłeś już? Na karku twym tkwi szczerząca zęby trupia czaszka, robaki wchodzą i wychodzą oczodołami. Wszakże czujesz acan w ustach smak ziemi? Kości twe chrzęszczą za każdym ruchem. Utonął w wódce i umarł Gösta Berling. To, co się w nim jeszcze porusza, to szkielet sam i temu nie chcesz acan nawet pozwolić żyć, jeśli to wogóle zwać można życiem? Mówisz pan, jakobyś bronił nieboszczykowi potańcować na grobach w noc księżycową. Czy acanu wstyd, żeś był proboszczem i dlatego chcesz koniecznie umierać? Zaprawdę, lepiejby było zużytkować zdolności swe do czynów dobrych na tej ziemi bożej! Czemużeś acan zaraz nie zwrócił się do mnie? Wszystkobym załatwiła za acana! Pewnie się acanu zachciewa tego zaszczytu, by wystrojony leżeć na wiórach i zdobyć pięknego trupiszona... co?
Żebrak siedział cichy, napoły uśmiechnięty, i słuchał tętniących gromko słów. Nie ma potrzeby, myślał, nie ma żadnej potrzeby, wieczyste lasy czekają, ona zaś nie ma siły odwrócić od nich mej duszy.
Majorowa zamilkła, pochodziła po izbie, potem zaś usiadła przy kominie, opierając stopy o ruszt, a łokcie o kolana.
— Do kroćset tysięcy djabłów! — zawołała po chwili ze śmiechem. — To, com powiedziała, jest prawdziwsze, niż się wydaje! Wszakżeś sam musiał zauważyć, że większość ludzi to trupy, lub półtrupy. Czy sądzisz pan, że ja żyję? Ach... nie, nie! Spójrzno na mnie tylko. Jestem majorowa z Ekeby, najmocniejsza chyba baba w Wermlandji. Gdy ruszę palcem, leci landrat, gdy skinę dwoma, galopuje biskup, gdy zaś kiwnę trzema, cała kapituła i panowie rada i wszyscy obszarnicy całej Wermlandji tańczą polkę na rynku karlsztadzkim. Oświadczam jednak acanu, mój proboszczu, że jestem jeno wystrojonym trupem! Bóg jeden wie, jak mało jest we mnie życia!
Żebrak słuchał pochylony, z wielką uwagą i napięciem. Majorowa, siedząc przed ogniem, chwiała się to w prawo to w lewo. I wcale nań nie patrzyła.
— Wszakże, gdybym była człowiekiem żywym, — podjęła na nowo — to czując samobójcze myśli acana, jednem tchnieniem, wypłoszyłabym je z pańskiej duszy. Zdobyłabym się na łzy, na modlitwy, wzruszające do głębi, i zbawiłabym pańską grzeszną duszę. Ale ja umarłam. Bóg jeden wie, jak mało jest życia we mnie.
Musiałeś pan słyszeć, że byłam niegdyś piękną Małgorzatą Celsing! Nie było to wczoraj, ale do dziś wypłakuję swe stare oczy po jej zgonie. Czemuż musiała umrzeć Małgorzata Celsing, a Małgorzata Samzelius żyje? Cóż po życiu majorowej z Ekeby? Czy możesz mi to objaśnić, Gösto Berling?
Czy wiesz acan, jaką była Małgorzata Celsing? Oto smukła, wykwintna, skromna, niewinna... tak było, Gösto! Nie wiedziała o złem, nikt jej nie sprawiał zmartwienia, była dobrą dla wszystkich. I piękną była też.
Zjawił się pewien cudny mężczyzna, a zwał się Altringer. Bóg jeden wie, czemu się zjawił w dzikiem pustkowiu elfdalskiem, gdzie leżały dobra rodziców Małgorzaty. Poznali się i pokochali, on zaś był nad wyraz piękny i człowiek co się zowie. Ale nie miał majątku, to też uradzili, że będą, jak w bajce, czekać na siebie lat pięć.
Po trzech latach zjawił się inny konkurent, brzydki coprawda, ale rodzice Małgorzaty mówili, że jest bogaty i zmusili ją do małżeństwa perswazją, obietnicami, biciem i pogróżką. Tegoż to dnia zmarła Małgorzata Celsing.
Odtąd nie było Małgorzaty Celsing, a tylko majorowa Samzelius, osoba zgoła niedobra, nieskromna, wierzyła w różne złe rzeczy, a nie troszczyła się wcale o dobre.
Wiesz pan zapewne, co się potem działo. Zamieszkaliśmy tu blisko, w Sjö, nad löffeńskiem jeziorem, to znaczy ja z majorem. Ale nie był on wcale bogaty, jak głoszono.
Przeszłam ciężkie czasy.
Nagle wrócił Altringer, posiadł majątek, został właścicielem Ekeby, sąsiadem naszym. Niedługo zakupił jeszcze sześć innych posiadłości nad jeziorem löffeńskiem. Wogóle człowiek przedsiębiorczy, człowiek zachwycający. Dopomagał nam w biedzie, jeździliśmy jego powozami, przysyłał nam zapasy kuchenne i wino do piwnicy. Przepajał mi życie radosnym upojeniem. Po wybuchu wojny wyjechał major, ale nas to nie obeszło wcale! Bywałam u niego w Ekeby, a on wzajem, co drugi dzień u mnie, w Sjö. Życie nam płynęło niby taniec wzdłuż wybrzeży jeziora.
Ludzie zaczęli plotkować o mnie i Altringerze. Gdyby Małgorzata Celsing żyła, zmartwiłoby ją to zapewne, ja na to jednak nie zwracałam zgoła uwagi. Nie wiedziałam jeszcze atoli, że, będąc umarłą, wyzbyłam się też wszelkich uczuć.
Plotki dotarły aż do rodziców, żyjących w górach, pośród mielerzy węglowych elfdalskich lasów. Matka, nie namyślając się długo, przybyła do Sjö, by ze mną pogadać.
Zjawiła się właśnie po wyjeździe majora, w chwili gdym siedziała przy stole z Altringerem i kilku gośćmi. Widziałam, jak wchodzi do jadalni, ale nie odczułam, że to moja matka... tak... Gösto Berling! Jak obcą zaprosiłam ją do swego stołu i podsunęłam półmiski. Chciała ze mną pomówić, jak z córką, ale oświadczyłam, że się myli, rodziców nie mam, albowiem zmarli w dniu mego ślubu.
Przystała na tę rolę. Miała siedemdziesiąt lat i przebyła w ciągu trzech dni mil trzydzieści. Bez ceremonji usiadła do stołu i spożyła z nami obiad. Była to silna staruszka.
Złożyła mi wyrazy współczucia z powodu straty obojga rodziców w sam dzień ślubu.
— Najbardziej mnie smuci, odparłam — że rodzice moi nie zmarli w przeddzień ślubu, gdyż nie byłoby doszło do małżeństwa.
— Pani majorowa nie czuje się tedy szczęśliwą w małżeństwie? — spytała. 15 — O tak! — odparłam. — Teraz czuję się zupełnie szczęśliwą. Zawsze też będę z radością pełniła wolę rodziców.
Spytała, czy może być wolą rodziców, bym na nich i na siebie ściągała hańbę i oszukiwała męża? Jakiż to zaszczyt przynoszę rodzicom, wydając ich na języki ludzkie?
— Niechże śpią, jak sobie posłali! — odparłam i poprosiłam obcą damę, by przyjęła do wiadomości, że nie chcę słuchać słów przykrych o córce rodziców moich.
Jadłyśmy dwie tylko. Mężczyźni siedzieli milcząc, żaden nie kwapił się do widelca i noża.
Stara dama została przez dzień i noc, dla wypoczynku. Ale póki ją widziałam, pojąć nie mogłam, by to była matka moja. Wiedziałam, iż matka zmarła.
Gdy miała odjeżdżać, Gösto, i stałam obok niej na schodach, a powóz już zajechał, powiedziała mi: Byłam tu przez dzień i noc, a nie chciałaś mnie ni na chwilę uznać za matkę. Jechałam tu przez pustkowie, trzydzieści mil w trzech dniach. Ze wstydu za ciebie drży stare ciało moje, jakby chłostane rózgami. Niechże się ciebie wyprą, jakoś się mnie wyparła, niech odepchną, jakoś ty mnie odepchnęła! Niech ci będzie domem gościniec, grób leżem, a mielerz węglowy ogniskiem. Niech ci nagrodą będzie wstyd i potępienie, a niech cię inni biją, jako ja cię biję!
To rzekłszy, wymierzyła mi silny policzek.
Ja zaś wzięłam ją na ręce, zniosłam po schodach i posadziłam do powozu.
— Jakiemże prawem złorzeczysz mi? — spytałam. — Jakiem prawem bijesz mnie? Tego nie zniosę od nikogo.
To rzekłszy, oddałam jej policzek. W tej chwili powóz ruszył, i w tejże samej chwili przekonałam się też, Gösto, że Małgorzata Celsing naprawdę zmarła. Była tak niewinna i dobra. Nie wiedziała, co znaczyło zło. Aniołowie płakaliby na jej grobie. Gdyby żyła, nigdy nie ośmieliłaby się uderzyć matki swojej.
Żebrak przy drzwiach słuchał bacznie, a słowa te przygłuszyły na chwilę szmer wieczystych lasów. Oto ta bogata pani zstąpiła ku niemu, w grzechach swoich, została mu siostrą w niedoli, a uczyniła to, by mu dodać odwagi do życia. Chciała mu dać poznać, że na głowach innych ludzi cięży również troska i wina. Wstał i podszedł do majorowej.
— Czy godzisz się teraz żyć, Gösto? — spytała głosem zdławionym przez łzy. — Nacóż ci umierać? Mogłeś być dzielnym proboszczem, ale nigdy nie był Gösta Berling, utopiony przez ciebie w wódce, tak promiennie czysty, jak Małgorzata Celsing, którą ja utopiłam w nienawiści! Czy chcesz żyć, Gösto?
Gösta padł przed majorową na kolana i rzekł:
— Przebacz mi, nie mogę!
— Jestem starą kobietą, — odparła — otępiałą w troskach i zgorzkniałą, a oto siedzę i wydaję się na łup żebraka, którego znalazłem napoły zamarzłego w zaspie. Dobrze mi tak. Idźcie sobie, acan, i popełnij samobójstwo... nie powtórzysz wówczas tego, com powiedziała w przystępie głupoty!
— Nie jestem samobójcą, — błagał — jestem skazany na śmierć. Nie utrudniaj mi walki! Żyć nie mogę. Ciało moje wzięło górę nad duszą, przeto muszę ją wyzwolić i puścić do Boga.
— Sądzisz więc acan, że pójdzie do Boga?
— Żegnaj mi, majorowo, i przyjm dzięki moje!
— Żegnam cię, Gösto Berling!
Żebrak wstał i podszedł do drzwi ze zwieszoną głową, powłóczystym krokiem. Ta kobieta utrudniała mu wielce podróż ku wiekuistym lasom,
Pod drzwiami obejrzał się bezwiednie. Napotkał spojrzenie majorowej, która siedziała bez ruchu, patrząc za nim. Nie zauważył dotąd nigdy takiej zmiany w ludzkiej twarzy, stanął tedy i patrzył zdumiony. Przed chwilą jeszcze zapamiętała i sroga, siedziała jakby w zachwyceniu, a oczy jej wyrażały bezbrzeżną, litosną miłość. Stopniało jego zdziczałe serce od tego spojrzenia, oparł czoło o ramię drzwi i, podnosząc nad głową ramiona, zapłakał, jakby mu miało pęknąć serce.
Majorowa rzuciła fajkę w ogień i podeszła doń, a ruchy jej stały się nagle łagodne, jakby macierzyńskie.
— No... no... chłopcze drogi!... — powiedziała.
Pociągnęła go na ławkę przy drzwiach, usiadła obok i wzięła głowę jego na łono, by mógł swobodnie płakać.
— Czy jeszcze chcesz umierać? — spytała po chwili.
Porwał się, tak że musiała go przytrzymać przemocą.
— Po raz ostatni mówię panu, że możesz to uczynić, jeśli chcesz. Jeśli atoli zgodzisz się żyć, obiecuję wziąć do siebie córkę brobijskiego proboszcza i wychować na dzielnego człowieka. Możesz acan podziękować Bogu za to, żeś jej skradł mąkę. No cóż... chcesz?
Podniósł na nią spojrzenie i popatrzył jej w oczy.
— Czy pani mówi serjo? — spytał.
— Oczywiście, Gösto Berling.
Załamał dłonie w strasznej udręce. Ujrzał przed sobą trwożne oczy, zaciśnięte usta i wychudłe ręce. Biedna, mała istota miała znaleźć schron i opiekę, zniknąć miało z jej ciała piętno poniżenia, a zło z duszy. Uczuł, że zamknęła się przed nim droga do wiekuistych lasów.
— Nie pozbawię się życia, jak długo ta mała pozostanie w opiece pani! — powiedział. — Wiedziałem, że pani majorowa jest ode mnie silniejsza i że mnie zmusi do życia.
— Gösto, — powiedziała uroczyście — walczyłam o ciebie, jak o własne zbawienie. Powiedziałam Bogu: Jeśli jest we mnie jeszcze ślad Małgorzaty Celsing, to spraw, Boże, by się zjawiła i nie dała temu człowiekowi odebrać sobie życia. I Bóg wysłuchał mej prośby, ujrzałeś ją i dla tego nie miałeś siły odejść. Podszepnęła mi, że może ze względu na to biedne dziecko porzucisz myśl samobójstwa. Ach, jakże zuchwale fruwacie wy, dzikie ptaki, ale Bóg wie, jaka sieć was schwytać może.
— Bóg jest wielki i przedziwny! — rzekł Gösta. — Zadrwił sobie ze mnie i odepchnął, a jednak nie pozwolił mi umrzeć. Niech się stanie wola jego.
Od tego dnia Gösta Berling został rezydentem w Ekeby. Dwa razy chciał się wyrwać, utorować sobie drogę i żyć z własnej pracy. Po raz pierwszy zamieszkał w domu, danym przez majorową, w pobliżu Ekeby, i jął pracować, jako zwyczajny robotnik. Przez czas pewien szło dobrze, ale nie mogąc znieść samotności i codziennej pracy, wrócił na stanowisko rezydenta. Drugi raz przyjął w Borgu miejsce nauczyciela młodego hrabiego, Henryka Dohny. Zakochał się tam w siostrze hrabiego, Ebbie Dohna, gdy jednak zmarła, w czasie kiedy miał już nadzieję pozyskać jej wzajemność, zaniechał wszelkich wysiłków zostania czemś więcej, niż rezydentem Ekeby. Nabrał przekonania, że jako zdegradowany proboszcz ma zamknięte wszystkie drogi oczyszczenia swego honoru.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.