Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Proboszcz
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W końcu stanął proboszcz na kazalnicy, a uczestnicy nabożeństwa podnieśli głowy. Był tu nareszcie, więc nie zbraknie kazania tej niedzieli, jak zeszłej i wielu, wielu poprzednich.
Proboszcz był młodzieńcem smukłym i urodziwym bardzo. Gdyby mu dać hełm na głowie, miecz u boku i zbroję, mógłby śmiało stanowić model posągu marmurowego, nazwanego imieniem najpiękniejszego z Greków.
Miał głębokie oczy poety, silnie zarysowany, a krągły podbródek wodza. Wszystko w nim było piękne, wyraziste, przepojone oryginalnością i duchem.
Parafjanie doznali na jego widok dziwnego przygnębienia. Nawykli patrzyć, jak wychodził chwiejnie z szynkowni, wraz z towarzyszami zabaw, pułkownikiem Beerencreutzem o siwych, sumiastych wąsach, i mocarnym kapitanem Berghem.
Rozpił się tak dalece, że po całych tygodniach nie mógł pełnić swego urzędu, to też gmina wniosła skargę zrazu do dziekana, potem zaś do biskupa i kapituły. Biskup, ze złotym krzyżem na piersi, przybył właśnie na wizytację i zasiadł w chórze, otoczony kaznodziejami z Karlsztadu i okolicy.
Zachowanie proboszcza przekroczyło wszelkie granice. To pewna. W czasie onym, to znaczy latach dwudziestych zeszłego wieku, nie sądzono zbyt surowo pijaństwa, atoli proboszcz zaniedbał skutkiem nałogu swój urząd i miał go teraz utracić.
Stał na kazalnicy, czekając, aż przebrzmi ostatni wiersz psalmu.
Stojąc tak, uświadomił sobie, że ma w całym kościele, na wszystkich ławach, samych jeno wrogów. Właściciele ziemscy w loży, chłopi na dole, konfirmanci na chórze, wszystko to byli nieprzyjaciele. Wróg grał na organach, wróg kalikował, nienawidzili go wszyscy, aż do dzieci, przynoszonych na rękach do kościoła, i kościelnego, sucherlawego, dzielnego żołnierza, który brał udział w bitwie pod Lipskiem.
Proboszcz radby był rzucie się na kolana i błagać tych ludzi o zmiłowanie.
Zaraz jednak potem zawrzał gniewem. Pamiętał dobrze jakim był, wstępując rok temu po raz pierwszy na tę kazalnicę. Nie ciężyła na nim żadna plama, teraz zaś stał tu, w obliczu człowieka o złotym krzyżu, który miał nań wydać wyrok.
Podczas odmawiania modlitwy krew mu raz po raz barwiła policzki, a był to gniew.
Pił w istocie, któż miał go atoli prawo potępiać? Czyż wszyscy widzieli plebanję, gdzie mu żyć padło? Ciemny bór sosnowy zazierał w same okna, krople wilgoci spadały z czarnych pował i ciekły po zapleśniałych ścianach. Potrzebna mu była wódka dla podtrzymania otuchy w czasie ulewy, czy zadymki śnieżnej, kiedy wichura wdzierała się przez rozbite szyby, a licho uprawne, jałowe pole nie dawało dość chleba dla zaspokojenia głodu.
Zdaniem własnem, był w sam raz takim proboszczem, na jakiego zasługiwali parafjanie. Pili zresztą wszyscy. Czemużby on jeden tylko miał się krępować? Wdowiec upijał się na stypie żony, ojciec po chrzcie dziecka. Parafjanie pili, wracając z kościoła, tak, że przybywali do domu nieprzytomni. Dla nich więc był w sam raz proboszcz pijaczyna.
Polubił wódkę podczas swych podróży urzędowych, kiedy musiał, w cienki płaszcz odziany, pędzić całemi milami po zamarzłych jeziorach, gdzie dęły wichry z wszystkich stron, i podczas żeglugi po tych samych jeziorach w otwartej łodzi wśród burzy, czy ulewy, a wreszcie w czasie jazdy saniami przez zaspy, kiedy to musiał schodzić i kopać koniowi drogę, a wkońcu podczas długiego brodzenia po bagniskach.
Dzień za dniem wlókł się leniwo. Chłop, czy szlachcic, przykuci byli zarówno silnie do ziemi i dopiero wieczór, przy wódce, rzucali kajdany. Przychodziło natchnienie serc, przepajał je żar, życie promieniało, rozbrzmiewał śpiew i pachniały róże. Wówczas szynk przemieniał mu się w ogród czarowny pod południowem niebem, ponad jego głową zwisały winogrona i oliwki, posągi marmurowe błyskały pośród ciemnej zieleni, a filozofowie i poeci spacerowali pod palmami i platanami.
Wiedział on, zaiste, stojąc tu, na kazalnicy, że w stronach tych żyć bez wódki niesposób. Wiedzieli też o tem słuchacze, a mimo to chcieli go potępić.
Umyślili zedrzeć zeń kapę dlatego, że pijany wszedł do domu bożego? Ha! Czyż ludzie ci mieli innego Boga poza wódką, czyż im się tak mogło wydawać?
Skończywszy modlitwę wstępną, odmówił pochylony: Ojcze nasz.
Podczas tego panowała w kościele głęboka cisza. Nagle chwycił proboszcz silną dłonią wstęgi, przytrzymujące kapę. Wydało mu się, że cała gmina z biskupem na czele wkrada się na kazalnicę, by go obedrzeć z niej. Klęczał, nie odwracając głowy, ale czuł, jak szarpią za wstążki, i widział dokładnie dziekanów, proboszczów, członków rady kościelnej, kościelnego i całą gminę. Dużo, dużo ludzi szarpało, chcąc zedrzeć zeń strój. Wyobraził sobie, jak wszyscy pospadają na dół po schodach, gdy wstążki pękną, wszyscy zlecą na dół, i ci także, którzy, nie mogąc szarpać sami, ciągną pierwszych za poły... tak się stanie niezawodnie.
Widział tę scenę tak dokładnie, że omal nie roześmiał się, klęcząc, jednocześnie zaś zimny pot oblał mu skronie. Było to wprost straszne.
Miał zostać wyrzutkiem, z powodu wódki! Czyż jest coś ohydniejszego na świecie od wypędzonego księdza? Będzie żebrakiem, legnie pijany nad rowem, ubrany w łachmany przystanie do włóczęgów...
Skończył modlitwę i miał rozpocząć kazanie. Nagła myśl zatamowała mu słowa. Po raz oto ostatni stał na ambonie, po raz ostatni wolno mu było głosić słowo boże i wieścić boską chwałę.
Wzburzyło go to do żywego. Zapomniał o wódce i biskupie. Czuł, że musi skorzystać z tej sposobności, by uczcić Boga.
Posadzka kościoła zapadła gdzieś głęboko, dach został uniesiony, on zaś patrzył prosto w niebo. Stał na kazalnicy sam jeden, duch jego uleciał na skrzydłach do tronu Boga, a głos spotężniały jął głosić chwałę pańską.
Posiadał wyobraźnię. Nie tykał przysposobionego kazania, a myśli zlatywały doń z góry, niby oswojone gołębie. Wydało mu się, że ktoś zań mówi, a jednocześnie czuł, że jest to rzecz najwyższa na ziemi i że nikt sięgnąć dalej nie może niż on, kiedy tak stojąc, głosi bożą sławę.
Jak długo błyszczał nad nim płomyk natchnienia, mówił bez przestanku, gdy zaś zagasł, gdy dach zapadł na nowo nad kościołem, a podłoga wynurzyła się z przepaści, jął płakać klęcząc, wiedział już bowiem, że przeżył najpiękniejszą chwilę życia, która nie wróci.
Po nabożeństwie miano odprawić zebranie kościelne i wytoczyć śledztwo. Biskup spytał, czy gmina zanosi skargę na proboszcza.
Proboszcz nie był już zły i zuchwały jak przed kazaniem. Wstydził się i schylił czoło. Ach, myślał, teraz wyjdą na jaw wszystkie szkaradne awantury pijackie!
Ale nie wyszła ani jedna na jaw. U stołu gminnego panowała cisza.
Proboszcz spojrzał, naprzód na kościelnego... nic, milczał, potem na członków rady kościelnej, potem na chłopów, na właścicieli hut żelaza... milczeli wszyscy. Pozaciskali usta i patrzyli z zakłopotaniem na stół.
Czekają, by ktoś zaczął, pomyślał proboszcz.
Nagle odkrząknął jeden z członków rady i rzekł:
— Ja uważam, że nasz proboszcz jest dobry.
— Ksiądz biskup słyszał sam, jak umie mówić! — dorzucił kościelny.
Biskup wspomniał coś o częstem zaniedbywaniu kazań.
— Proboszcz może, wszakże, równie dobrze zachorować jak każdy inny człowiek! — zauważył jeden z chłopów.
Biskup podniósł, że gmina gorszy się zachowaniem proboszcza.
Jęli go wszyscy bronić jednogłośnie. Proboszcz, mówili, jest jeszcze bardzo młody, tedy nic dziwnego. Gdyby tylko co niedzieli mówił jak dziś, nie zamieniliby go nawet na samego biskupa.
Nie było oskarżyciela, ani sędziego.
Proboszcz czuł, jak mu serce rośnie, a krew szybko krąży w żyłach. Nie znajdował się tedy pośród wrogów, pozyskał ich bowiem i to w chwili, kiedy o nich nie myślał zgoła, miał nadal pozostać na urzędzie!
Po wizytacji zasiedli do posiłku na plebanji, biskup, dziekani, proboszcz i najwybitniejsi członkowie rady kościelnej. Pastorowa z pobliskiej parafji objęła funkcje gospodyni, gdyż proboszcz nie miał żony. Urządziła wszystko doskonale, to też po raz pierwszy zauważył, że plebanja nie była tak dalece nie miłą. Długi stół biesiadny, ustawiony pod sosnami, pokrywał śnieżny obrus, oraz biała i niebieska porcelana, szklanki i kunsztownie spiętrzone serwety. U wejścia zatknięto w ziemię dwie brzózki, podłogę zasłano gałązkami jałowca, z belki dachu zwisał wieniec, we wszystkich izbach ustawiono kwiaty, wypędzono zaduch, a zielonawe szyby błyszczały wesoło w promieniach słońca.
Proboszcz był bardzo uradowany i poprzysiągł sobie nie pić już nigdy.
Przy stole widniały same jeno pogodne twarze. Ludzie, którzy okazali swą wspaniałomyślność, radowali się z tego, proboszczowie zaś i dziekani czuli zadowolenie bo uniknięto skandalu.
Zacny biskup podniósł szklankę i oświadczył, że wyruszył w drogę zmartwiony wielce niekorzystnemi wieściami, jakie doń doszły. Jadąc sądził, że zastanie Szawła, ale oto tenże przemienił się już w Pawła, który większych niż inni dokona rzeczy. Pobożny człowiek wspomniał potem o mnogich darach, jakie otrzymał młodszy brat jego, i sławił je, dodając, by nie dał się unieść dumie, ale by uczynił wszelki wysiłek potrzebny i czuwał nad sobą, jak przystoi temu, kto dźwiga na barkach brzemię ciężkie i cenne bardzo.
Tego dnia nie upił się proboszcz, a mimo to był pijany, gdyż uderzyło mu do głowy wielkie, nieoczekiwane szczęście. Niebo zapaliło nad nim płomyk natchnienia, a ludzie udarowali go miłością swoją. Krew wrzała w nim jeszcze i tętniła mocno w żyłach, gdy wieczór nadszedł, a goście odjechali. Do późnej nocy siedział w swym pokoju, a przez otwarte okno płynęło rzeźwe powietrze nocne, chłodząc gorączkę szczęśliwości i kojąc radosny niepokój, który mu spać nie dawał.
Nagle posłyszał głos:
— Czuwasz jeszcze, proboszczu?
Mężczyzna jakiś szedł ku plebanji przez trawnik. Proboszcz wyjrzał i poznał kapitana Chrystjana Bergha, wiernego towarzysza pohulanek. Kapitan Chrystjan Bergh był to włóczęga bezdomny, olbrzymiego wzrostu i siły, wielki jak góra, a głupi jak duch gór.
— Czuwam, oczywiście, kapitanie! — odparł proboszcz — Czyż można spać w taką noc?
Posłuchajmyż, co mu opowiedział kapitan. Olbrzym powziął przeczucie, że proboszcz nie zechce już teraz popijać. Zachodziła obawa, że ci wszyscy dziekani z Karlsztadu nie dadzą mu spokoju. Raz byli tu, mogli wrócić lada chwila i zdjąć mu ornat, gdyby popadł w dawny nałóg.
Ale kapitan ujął rzecz silną dłonią i sprawił, że nie wróci tu już żaden proboszcz, dziekan, czy biskup. W przyszłości będą mogli popijać do woli na plebanji, proboszcz i jego przyjaciele, kapitan bowiem dokonał czynu bohaterskiego.
Gdy biskup i trzej duchowni wsiedli do karety i drzwiczki zamknięto za nimi, kapitan siadł na koźle i wiózł ich milę, czy dwie, jasną, letnią nocą. Dał im uczuć, co znaczy jazda kawalerska. Pędził szaleńczym galopem, za karę, że wzbraniali porządnemu człowiekowi podpić sobie czasem do woli.
Nie sądźmyż, że się trzymał gościńca! Bez ceremonji przetrząsł ich porządnie. Pędził przez rowy, ścierniska, sunął galopem z pagórków, zajechał w jezioro, tak że woda pryskała wysoko, i toczył kolasę tuż nad przepaściami, tak że konie ślizgały się na przednich, sztywnie rozstawionych nogach. Przez cały czas biskup i trzej duchowni siedzieli bladzi i mruczeli pacierze. Gorszej jazdy nie za znali w życiu.
Można sobie wyobrazić, jak wyglądali, dotarłszy do gospody w Rissäterze. Żywi byli, ale wytrzęsieni, niby kulki gradowe w worku skórzanym.
— Cóż to ma znaczyć, kapitanie Chrystjanie? — spytał biskup, gdy otwarł drzwiczki kolasy.
— To znaczy, że ksiądz biskup namyśli się dobrze, zanim po raz drugi złoży wizytę Göście Berlingowi! — odparł kapitan, który wyuczył się na pamięć zgóry ułożonego frazesu, by nie utknąć.
— Proszę tedy pozdrowić Göstę Berlinga — rzekł biskup — i zapewnić go, że ani mnie, ani innego biskupa już u siebie nie zobaczy.
O tym bohaterskim czynie swoim opowiedział proboszczowi potężny kapitan, stojąc w jasną, letnią noc u jego okna. Przed chwilą właśnie oddał konie w gospodzie i ruszył z nowiną na plebanją.
— Teraz możesz być spokojny, bratku! — zakończył olbrzym.
Ach, kapitanie Chrystjanie! Księża byli coprawda bladzi, siedząc w powozie, ale siedzący tu u okna proboszcz zapatrzony w jasną noc letnią, miał zaiste, dużo bledszą twarz! Ach, kapitanie Chrystjanie!
Proboszcz podniósł pięść, chcąc palnąć w głupią, ordynarną gębę olbrzyma, ale rozmyślił się. Zatrzasnął z hukiem okno, stanął pośrodku pokoju i podniósł pięść ku niebu.
O, czemże był ów płomyk natchnienia, błyszczący nad głosicielem bożej chwały! Wszakże Bóg zadrwił sobie zeń!
Biskup pewny był oczywiście, że to on sam wysłał kapitana Bergha. Pewny był też, że przez cały dzień kłamał obłudnie. Teraz weźmie się doń ostro, zawiesi go w urzędowaniu, a potem wypędzi.
Gdy nastał ranek, nie było już proboszcza na plebanji. Nie chciał czekać i bronić się. Bóg zadrwił, nie użyczył mu swej pomocy, wiedział dobrze, że go wypędzą, Bóg sam chciał tego właśnie. Mógł tedy zaraz iść precz.
Zdarzyło się to w Szwecji, w latach dwudziestych zeszłego wieku, w zapadłej gminie zachodniej Wermlandji.
Pierwsze to nieszczęście Gösty Berlinga nie pozostało ostatniem.
Trudne jest życie dla koni, nie znoszących ostróg, ni bicza. Za każdym batem rzucają się wertepami ku przepaściom. Natrafiwszy na skalisty grunt, obalają poprostu wóz i, zerwawszy uprząż, pędzą na złamanie karku, w szalonym galopie.