Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Wigilja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIGILJA.

Sintram, to jest złośliwy właściciel Forsu o niezdarnem cielsku, długich, małpich rękach, łysej głowie, szkaradnej i wykrzywionej twarzy człowiek, którego naj większą przyjemnością jest judzić i straszyć bliźnich.
Sintram najmuje samych jeno włóczęgów i awanturników za parobków, oraz bierze do służby kłótliwe, obłudne kobiety. Dręczy też psy, wbijając im szpilki w nozdrza, a najlepiej się czuje wśród złych ludzi i dzikich zwierząt.
Ulubioną rozrywką Sintrama jest przebierać się za djabła z rogami, z ogonem i końską nogą, potem zaś wypadać nagle z ciemnego kąta, piekarskiego pieca, czy z poza stogu siana i straszyć dzieci, albo zabobonne baby.
Sintram raduje się, gdy może przemienić starą przyjaźń we wściekłą nienawiść, a serca zatruć kłamstwem.
Ten Sintram przybył pewnego dnia do Ekeby.

Wciągnijcież wielkie sanie płozowe do kuźni i postawcie na środku, połóżcie na nich sanki, dnem do góry i oto mamy stół. Hura, niech żyje stół!
Dawać teraz stołki i wszystko na czem się da usiąść! Trójnogi szewskie i puste paki są też mile widziane! Dawać roztrzęsiony fotel bez oparcia, sanki jednokonne bez płozów i starą karetę... ha, ha... ha... pyszna ta kareta! Będzie z niej trybuna dla mówcy. Ale patrzcież, brak jej koła, co więcej brak całego pudła!... Został sam jeno kozioł! Poduszki poszarpane, wyściółka wyłazi ze środka, a skóra zrudziała od starości! Grat to wysoki, niby dom, obalcież go... obalcież prędzej!
Hura! Dziś wigilja w Ekeby!
Major i majorowa śpią poza jedwabnemi kotarami i sądzą, że w skrzydle rezydentów także wszystko śpi. Mogą sobie spać parobcy i dziewki, przesyceni ryżową lemiszką i oszołomieni mocnem piwem świątecznem. Któż atoli będzie się łudził, że śpią dziś rezydenci?
Dziś nie rzępolą żelaziwem bosonodzy kowale, usmoleni chłopcy nie popychają taczek z węglem, a wielki młot zwisa z dachu, niby ramię z zaciśniętą pięścią. Kowadło puste, piece nie rozdziawiają płomiennych paszczy swoich, by chłonąć węgiel, a miechy dziś już nie skrzypią. Nadeszło Boże Narodzenie. Kuźnia śpi.
Kuźnia śpi, zaprawdę, ale czuwają rezydenci! Długie cęgi stoją sztywno na ziemi, trzymając świece w szczękach. Z wielkiego miedzianego kotła bije błękitna łuna płonącego ponczu, aż pod czarny dach.
Na długiej sztabie młota wisi rogowa latarnia Beerencreutza, a żółty poncz łyska, niby słońce. Tu mamy stół, a tu krzesła. Rezydenci obchodzą święta w kuźni!
Wre tutaj, kipi radość, brzmi muzyka i śpiew. Ale tego hałasu o północy nikt nie słyszy. Cały rozgwar tonie w potężnym szumie wodospadu.
Ależ wrzask, ależ wesołość! Ha... gdyby to posłyszała majorowa!
No i cóż? Na pewno siadłaby przy nich i wychyliła kubek. To dzielna niewiasta, nie ucieka przed swawolną, gromką piosenką pijacką, nie mierzi jej też partyjka rabużu. To najbogatsza kobieta Wermlandji, szorstka niby chłop, dumna jak królowa. Lubi rozgłośny śpiew, wrzaski trąbek i pisk skrzypek. Ma upodobanie w winie, grze i długich stołach, obsiadłych przez wesołych biesiadników. Miło jej, gdy zapasy topnieją, gdy sala dudni od tańca, a w skrzydle rezydenckiem roi się od rezydentów.
Patrzcież! Siedzą wokoło wazy ponczu, jeden przy drugim! Jest ich dwunastu, tuzin chłopców co się zowie! Nie są to jętki jednodniowe, ni modnisie, ale męże naschwał, których sławą długo będzie tętniła Wermlandja. Ludzie mężni, silne chłopy!
Nie przypominają zeschłych pergaminów, ni worków złota, to ludzie biedni, beztroscy, ale panowie od rana do wieczora.
Nie wierzby to płaczące, nie mole domowe, ale męże z rozmachem, światowcy, wesołki, rycerze tysiącznych przygód.
Dziś... ach dziś, skrzydło rezydenckie od lat już stoi pustką. Ekeby przestało być schronem bezdomnych kawalerów. Pensjonowani oficerowie i zubożali szlachcice nie jeżdżą chwiejnemi powozikami po drogach Wermlandji... tu jednak zmartwychpowstaną, weseli, beztroscy, wieczyście młodzi!
Wszyscy posiadają sławę, umieją też grać na różnych instrumentach. Każdy ma swoistą cechę, własny język, pomysły, pieśni. Przypominają mrowisko pełne mrówek, każdy jednak posiada coś oryginalnego, co go od innych odróżnia.
Z pośród siedzących nad „bowlą“ wymienię naprzód Beerencreutza, pułkownika, z wielkim, siwym wąsem, słynnego mistrza w rabużu, śpiewaka pieśni bellmanowskich, potem przyjaciela jego i towarzysza broni, małomównego majora, łowcę niedźwiedzi, Andersa Fuchsa, wreszcie zaś, jako trzeciego z bandy, małego Rusteratambora, który był długo forysiem u pułkownika, ale otrzymał rangę oficerską, z uwagi na swój kunszt przyprawiania ponczu i śpiewania basem. Następnie wspomnieć trzeba starego chorążego, Rutgera von Örneclou, zdobywcę serc w peruce i sztywnej krezie z żabotem, umalowanego, jak kobieta. Był on jednym z najwybitniejszych rezydentów, wespół z silnym kapitanem Chrystjanem Berghiem, słynnym bohaterem, którego równie łatwo było wodzić za nos, jak olbrzyma z bajki. W ich towarzystwie przebywał często mały, krągły, poczciwiec Juljusz, wesoły, żwawy, bystry mówca, malarz, piosenkarz i facecjonista. Zazwyczaj oblewał potokiem drwin reumatycznego chorążego i głupiego olbrzyma.
Napotykało się tu również olbrzymiego Niemca, Kevenhüllera, wynalazcę samoczynnego wozu i maszyny do latania, którego imieniem rozbrzmiewały wszystkie szumiące lasy. Z rodu i postaci był to rycerz o krętych wąsach, śpiczastej brodzie, orlim nosie, oraz małych, skośnych oczach, osnutych siecią zmarszczek. Siedział tu wielki wojownik Christoffer, nie wychylający się nigdy z czterech ścian skrzydła rezydenckiego, o ile nie szło o polowanie, czy inną szaleńczą awanturę, obok niego zaś wuj Eberhard, filozof, który nie przybył do Ekeby dla żarcików czy uciechy, ale poto, by w spokoju, bez troski o pożywienie, dokonać wielkiego dzieła z zakresu tej wiedzy, ponad wszelką wiedzę wzniosłej.
Nakońcu wymieniam najlepszych z pośród czeredy, łagodnego Lövenberga, człowieka nabożnego, co, zbyt dobry dla tego Świata, był jak tabaka w rogu, oraz wielkiego muzyka Liliencronę, który posiadał wprawdzie dom i tęsknił doń ciągle, ale przebywał w Ekeby, gdyż duch jego potrzebował bogactw i urozmaicenia, by wogóle znieść życie.
Wszyscy ci ludzie, w liczbie jedenastu, mieli już za sobą młodość i nawet znaczną część życia. Jeden tylko z dwunastki liczył lat trzydzieści i był fizycznie, oraz duchowo niezłamany. Mam na myśli klejnot rezydentów, Göstę Berlinga, większego w jednej osobie mówcę, śpiewaka, muzyka, myśliwca i bohatera pijatyki i gry, od wszystkich tamtych wziętych razem. Takim to mężem zrobiła go pani majorowa!
Oto właśnie stoi na mównicy! Ciemność spływa nań z zakopconego dachu, w ciężkich festonach. Jasna głowa wybłyska z tej ciemni, podobna głowom młodych bogów, światłodawców, którzy porządkowali ongiś chaos. Stoi smukły, piękny, żądny przygód.
Ale przemawia z wielką, głęboką powagą.
— Rezydenci i bracia! Zbliża się północ, świętujemy już dość długo, pora wznieść toast trzynastego u stołu!
— Drogi bracie Gösto! — woła Juljusz. — Niema trzynastego w naszem gronie! Jest nas dwunastu!
— W Ekeby umiera co roku człowiek! — ciągnie dalej, coraz to posępniej Gösta. — Umiera co roku jeden z gości skrzydła rezydenckiego, jeden z wesołków, beztroskich, wiekuistych młodzieńców! Zaprawdę, takim jak my starzeć się nie wolno! Czemże jest nam życie, czemże my dla życia jesteśmy, kiedy drżąca ręka nie może już utrzymać szklanki, a oślepłe oko kart rozróżnić nie zdoła? Umrzeć musi zawsze jeden z trzynastu, obchodzących wigilję w kuźni ekebijskiej, ale co roku przybywa nowy, by dopełnić liczby. Bywa to zawsze człowiek, doświadczony w rzemiośle uciechy, człowiek umiejący grać na skrzypkach i w karty, gdyż on jeno może dopełnić grona. Stare motyle muszą znać sztukę umierania w pełnem słońcu! Wznoszę zdrowie trzynastego!
— Ależ, Gösto, jest nas dwunastu! — zaprotestowali wszyscy i żaden nie tknął szklanki,
Gösta Berling, zwany poetą, mimo, że nie napisał w życiu wiersza, ciągnął dalej z niezmąconym spokojem:
— Kawalerowie i bracia! Czyż zapomnieliście, czem jesteście? Utrzymujecie przy życiu całą radość Wermlandji. Dajecie rozmach smyczkowi skrzypiec i tempo tanom, śpiew i muzyka rozbrzmiewa z waszej łaski. Bez was ustałby taniec, powiędłyby róże, zamarłaby gra w karty, a w całym kraju pozostałyby tylko huty żelaza i obszarnicy. Jak długo wy żyć będziecie, trwać będzie radość. Przez lat sześć już święcę wigilję tu, w kuźni ekebijskiej, nigdy zaś nie wahano się wypić zdrowia trzynastego biesiadnika. Któryż z was czuje strach przed śmiercią?
— Ależ, Gösto! — zawołali. — Jakże możemy pić zdrowie trzynastego, skoro nas jest jeno dwunastu?
Smutek zjawił się na twarzy Gösty.
— Czyż nas dwunastu tylko? — spytał. — I czemuż to? Czyż mamy wymrzeć! Więc ma nas w roku przyszłym być jeno jedenastu, a w następnym dziesięciu? Więc życie nasze ma się stać legendą, a zespół cały przepaść? Wzywam trzynastego, gdyż wstałem by wypić jego zdrowie. Z głębi morza, z wnętrzności ziemi, z oddali nieba wzywam tego, który ma uzupełnić liczbę rezydentów.
Rozlega się szum w kominie, bucha płomień topnego pieca i przybywa trzynasty. Stwora kudłata, ma ogon, końską nogę, rogi i śpiczastą bródkę, a na jego widok zeskakują z siedzeń przerażeni rezydenci i krzyczą głośno.
Niesłychana nastaje radość i wrzask, a Gösta woła donośnie:
— Przybył trzynasty! Zdrowie trzynastego!
Zjawił się tedy stary wróg ludzkości w gronie szaleńców, mącących nocną ciszę. Przybył ulubieniec czarownic z Łysej Góry, który spisuje kontrakty krwią na czarnym papierze, który przez siedem dni i nocy tańczył z hrabiną Ivarsnäss, a siedmiu pastorów wygnać go nie mogło...
Myśli kotłują w głowach starych awanturników na jego widok. Dumają nad pytaniem, z czyjego rozkazu wybrał się tej nocy w drogę.
Wielu z nich chce uciekać ze strachu, ale niebawem uświadamiają sobie, że nie przybył poto, by ich ściągnąć do piekieł, jeno że go zwabił brzęk puharów i śpiew. Zapragnął uczestniczyć w ludzkiej radości wigilijnej i zrzucić na chwilę brzemię władzy.
O przyjaciele! Któryż z was myśli o tem, iż to noc wigilijna? Anioły śpiewają pastuszkom po polach, dzieci w łóżeczkach boją się twardo zasnąć, by nie przespać pięknej pasterki porannej. Niedługo zapłoną świece Świąteczne w broeńskim kościele, a w dali, pod leśnym szałasem, rozniecił młodzieniec ognisko z gałązek sosnowych, by ukochanej jasno było w drodze na mszę. W oknach chat pozatykały kobiety świeczki, które niedługo oświecą drogę idącym do kościoła. Organista powtarza przez sen kolendy, a leżący w łóżku stary pleban próbuje, czy zdoła jak należy zagrzmieć: Chwała Bogu na wysokości, a pokój na ziemi ludziom dobrej woli!
O przyjaciele, czyż nie lepiejby spędzić tę noc pokoju w łóżkach, niźli kumać się z księciem ciemności!
Oni atoli witają go okrzykami za przykładem Gösty, stawiają przed nim puhar palącego napoju i sadzają na honorowem miejscu. Baerencreutz zaprasza go na partyjkę rabuża, Juljusz śpiewa pieśni, a Örneclou opowiada o kobietach, niebiańskich istotach, słodzących życie. Dobrze tu rogatemu, siedzi oparty królewskim gestem o kozioł i podnosi puhar do wykrzywionych ust.
Gösta Berling przemawia, oczywiście, na cześć jego.
— Wasza Wysokość! — powiada. — Oczekiwaliśmy już oddawna Waszą Wysokość tu, w Ekeby, gdyż nie masz chyba dostępu do innego raju. Żyjemy tu, nie orząc ni siejąc. Wiadomo. Pieczone gołąbki wpadają nam do ust, a piwo i wódka płyną potokami. Dobrze tu, proszę to sobie zapamiętać, Wasza Wysokość!
— My, rezydenci, tęskniliśmy zawsze za tobą, o Panie, gdyż nie czuliśmy się jakoś nigdy w pełnej liczbie. Jesteśmy czemś więcej, niż się wydaje z pozoru. Dwunastka, to liczba prastara, nasz symbol długich wieków. W dwunastu rządziliśmy ongiś światem z Olimpu, w dwunastu obsiadywaliśmy gałęzie drzewa Igdrazil, a także stół krągły króla Artura. Dwunastu było nas rycerzy w wojsku Karola Wielkiego. Jeden z nas był Torem, drugi Jowiszem, co dziś każde rozpozna dziecko. Łatwo się doszukać świetności boskiej pod łachmanami, a lwiej grzywy pod oślą skórą. Zeszliśmy z biegiem czasu na psy, ale ta kuźnia jest nam jeszcze dziś Olimpem, a to skrzydło rezydenckie Walhallą!
— Mimo wszystko, o Panie, nigdy nie czuliśmy się w pełnej liczbie. Wiemy, że w gronie dwunastu musi być jeszcze ktoś ze sfer poezji, jakiś Loke, Prometeusz, czy Ganelon. I tego nam właśnie brakowało!
— Witam Waszą Wysokość! Witam!
— No, no... piękne słowa, śliczne słowa! — przyznał djabeł. — Szkoda, że nie mam czasu odpowiadać! Przyjaciele, wzywają mnie pilne interesy! Muszę zaraz odejść, inaczej gotów byłbym do wszystkiego. Dziękuję za miłe przyjęcie, drodzy przyjaciele! Do widzenia!
Rezydenci zapytali chórem, dokąd mu tak spieszno, zaś djabeł odpowiedział, że czeka nań właścicielka Ekeby, majorowa, dla odnowienia kontraktu.
Wielkie zdumienie ogarnia rezydentów. Wszakże majorowa to kobieta surowych obyczajów i dzielna osoba. Podnosi korzec zboża na plecy, ciągnie transport rudy z kopalni do Ekeby, sypia jak parobek na klepisku, z workiem pod głową. W zimie dogląda mielerzy, latem spławia tratwami drzewo po jeziorze. Silną wolę ma ta kobieta. Klnie jak chłop, rządzi siedmioma posiadłościami swemi i dogląda majątków sąsiedzkich, włada parafją własną i pobliskiemi, słowem jest królową Wermlandji. Dla bezdomnych rezydentów była zawsze matką i dlatego puszczali mimo uszu pogłoski, że ma pakt z djabłem. Teraz pytają ciekawie, jaki to kontrakt zawarła z księciem ciemności.
Djabeł odpowiada szczerze, że podarował majorowej siedem włości wzamian za obietnicę posyłania mu rok rocznie jednej duszy.
Przerażenie ogromne ściska serca rezydentów!
Wiedzieli wszystko, ale nie rozumieli dotąd. W Ekeby umiera co roku jeden człowiek, umiera jeden z gości rezydenckiego skrzydła pałacu, jeden z wesołych, beztroskich, wieczystych młodzieńców. Ano trudno, ludzie tacy starzeć się nie powinni! Czemże jest im życie, czemże są dla życia, gdy drżąca ich ręka nie może podnieść do ust szklanki, a oślepłe oko kart nie rozeznaje? Motyle winny znać sztukę umierania w pełnem słońcu!
Teraz dopiero pojęli znaczenie tych słów!
Biada strasznej kobiecie! Dlatego to raczy ich smacznem jadłem, dlatego poi ich mocnem piwem i wódką. Chce, by wprost od stołu pijaństwa i gry spadali w głąb piekieł co roku jeden, jeden każdego krótkiego roku!
Biada strasznej kobiecie! Biada czarownicy! Do Ekeby przybywają silni, dzielni mężowie, poto by ginąć! Ona to pędzi ich w śmierć, zamieniając mózgi w gąbkę, płuca w suchy popiół. Oszałamia ich mózgi, gdy na łożu śmierci, pozbawieni nadziei, bez duszy, ruszają w tę daleką drogę. Biada tej kobiecie! Tak pomarło wielu, stokroć lepszych od niej, tak zginąć muszą wszyscy, do jednego!
Niedługo zostawali jednak rezydenci pod grozą strachu.
— Władco ciemności! — wołają. — Nie pozwolimy ci zawierać paktów, pisanych krwią, z tą czarownicą. Musi umrzeć! Chrystjan Bergh, silny kapitan, zarzucił już na plecy największy, ręczny młot kuźni, by roztrzaskać głowę potwora. Ty zaś sam, rogaty, musisz lec na kowadle, a my na ciebie spuścimy młot dźwigniowy. Kując, będziemy cię przytrzymywać obcęgami, aż ci odejdzie chętka polowania na dusze rezydentów.
Czarny jegomość niewiele ma odwagi, jak zdawna wiadomo, i wcale nierad dostać się pod młot dźwigniowy. Wzywa tedy kapitana Bergha, by zaczekał, i rozpoczyna z kawalerami układy.
— Weźcie sobie od przyszłego roku te siedem hut żelaza, a oddajcie mi majorową!
— Nie sądź, że jesteśmy nikczemni, jak ty! — woła Juljusz. — Weźmiemy Ekeby i siedem posiadłości, ale z majorową musisz sobie radzić sam.
— Cóż na to Gösta? — pyta łagodny Lövenberg. — Niech mówi Gösta! W tak ważnej sprawie musimy zasięgnąć jego zdania.
— Wszystko to jest wielkie głupstwo! — powiada Gösta. — Bracia, nie dajcie się wodzić za nos! Czemże jesteśmy w porównaniu z majorową? Dusze nasze to rzecz inna, ale nie możemy się świadomie zachowywać wobec tej kobiety, jak szubrawcy niegodni i zdrajcy. Zbyt długo jadłem chleb majorowej, by ją w tej chwili opuścić.
— Idź tedy do piekła, Gösto, jeśli masz ochotę. My sami będziemy królować w Ekeby.
— Czyście poszaleli, czy przepiliście resztę rozsądku? Nie sądźcież, że to prawda! Wszakże to nie djabeł. Czyż nie spostrzegacie, że wszystko jest jeno wierutnem kłamstwem?
— Hm... hm... — rzekł czarny. — Acan jesteś na najlepszej drodze dostania się do piekła, jesteś tu już od siedmiu lat, a nic jeszcze nie wiesz. Lada moment czeka cię to.
— Głupstwa pleciesz, mój drogi! Sam cię przecież wsadzałem do pieca.
— Cóż stąd? Mogę być mimo to równie dobrze djabłem, jak każdy inny. Tak, tak, Gösto, ty mi na pewno nie ujdziesz. Pięknie wybujałeś pod ręką majorowej.
— Ocaliła mnie! Czemże byłbym bez niej!
— Miała w tem cel swój. Wzięła cię do Ekeby, byś innych przynęcił. Posiadasz dużo zalet. Raz chciałeś się wyrwać, poprosiłeś ją o dom i pracowałeś na życie jako robotnik. Ona zaś codziennie przychodziła pod twe okna z pięknemi dziewczętami. Pewnego dnia, ujrzawszy w jej towarzystwie Marjannę Sinclair, rzuciłeś łopatę i fartuch i zostałeś na nowo rezydentem.
— Głupiś! Droga tamtędy wiodła i basta!
— Oczywiście wiodła droga tamtędy, przyznaję. Innym razem, jako nauczyciel Henryka Dohny omal nie zostałeś zięciem hrabiny Marty. Któż to jednak powiedział Ebbie Dohna, że jesteś wypędzonym proboszczem, skutkiem czego cię odrzuciła? Majorowa to uczyniła, Gösto! Chciała cię odzyskać!
— Nonsens! — odpowiada Gösta. — Ebba Dohna zmarła niedługo potem. I takbym jej nie był dostał.
Czarny przystąpił doń blisko i syknął mu w ucho:
— Zmarła, oczywiście zmarła, bo się zabiła z twego powodu, ale o tem nie wie nikt.
— Niezły z ciebie djabeł! — rzekł Gösta.
— Wszystko to, powiadam, urządziła majorowa. Chciała cię odzyskać dla gromady rezydentów.
Gösta roześmiał się w głos.
— Niezły z ciebie djabeł! — krzyknął porywczo. Ano, dobrze, zawrzemy z tobą, jeśli chcesz, kontrakt, mocą którego dasz nam siedem hut żelaza.
— Dobrze, że nie stajesz już wbrew własnemu szczęściu.
Rezydenci odetchnęli z ulgą. Doszło do tego, że nie śmieli nie przedsięwziąć bez Gösty. Gdyby nie był przystał, umowa nie doszłaby do skutku, mimo że posiadanie siedmiu hut, to rzecz niemała dla biednych pędziwiatrów.
— Zważcież dobrze! — rzekł Gösta. — Przyjmujemy siedem posiadłości, by ocalić dusze, nie poto zaś, by zostać bogatymi obszarnikami, co liczą złoto i ważą żelazo, nie wolno nam być suchemi pergaminami, zawiązanemi workami pieniędzy, ale musimy zachować dotychczasową, kawalerską fantazję.
— Złote ziarna mądrości! — mruknął czarny jegomość.
— Bierzemy tedy na rok te siedem posiadłości, ale wiedz, że jeśli w tym czasie uczynimy coś niezgodnego z honorem rycerskim, jeśli dokonamy czegoś użytecznego, mądrego lub nikczemnego, to weźmiesz sobie po roku wszystkich dwunastu razem, a huty będziesz mógł dać komu zechcesz.
Djabeł zatarł z uciechy ręce.
— Jeśli natomiast zachowamy się, jak przystało ludziom honoru, — dodał Gösta — to nie będzie ci już wolno nigdy zawierać paktu odnośnie do Ekeby i nie dostaniesz też w tym roku zapłaty, ani od nas, ani od majorowej.
— To ciężkie warunki! — powiedział djabeł. — Drogi Gösto, wszakże mógłbyś mi przyznać choć jedną duszę, bodaj jedną, małą duszyczkę, naprzykład majorowej. Czemużto ją ochraniasz?
— Nie handluję tym towarem! — huknął Gösta. — Jeśli jednak chcesz duszę, to porwij Sintrama z Forsu, on dojrzał całkiem do piekła.
— Hm... hm... to rzecz niezła! — powiedział czarny jegomość, nie mrugnąwszy nawet okiem. A więc wszyscy rezydenci, lub Sintram... to się równoważy. O, będę miał tłusty rok!
Spisano akt krwią z serdecznego palca Gösty, na czarnym papierze djabła, gęsiem piórem.
Po podpisaniu rozradowali się rezydenci. Przez cały rok zażywać mieli wszystkich szczęśliwości, potem zaś... znajdzie się, myśleli, jakieś wyjście.
Odsunęli siedzenia, podali sobie ręce i wykonali wokoło wazy z ponczem, na czarnej podłodze, dziki taniec. Pośrodku koła skakał djabeł w ogromnych susach, potem zaś padł jak długi przy wazie, pochylił ją ku sobie i zaczął pić.
Na ten widok runął o ziem Baerencreutz, obok niego Gösta, a dalej koleją wszyscy i wazę pochylając ku sobie, pili zawzięcie. Wkońcu ktoś ją potrącił, tak że się przewróciła, a lepki napój oblał leżących.
Wstali klnąc co sił, ale djabła już nie było, tylko złote obietnice jego unosiły się, niby promieniste korony, nad głowami rezydentów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.