[316]XVI.
Głazy.
Raz idąc z Ojcem pewien młodzieniec,
Zobaczył przestrzeń, a w téj przestrzeni,
Którą otaczał gór stromych wieniec,
Sterczały stosy nagich kamieni.
Smutno tam było. Ów powab młody,
Co się z uroczą rozwija wiosną,
Nie zakwitł pośród martwéj przyrody,
Strojąc świat Boży w szatę radosną;
Nic — ni źdźbła trawy, ni krzaku, listka,
Ni ziół, ni kwiatów... wśród téj mogiły
Zimnéj, nieczułéj, natura wszystka,
Zdała się niszczyć rodzajne siły.
„Ah czemuż,” rzecze z westchnieniem młodzian,
„Nasz świat tak piękny, cudny, wspaniały,
W wesołe barwy wiosny przyodzian,
Stracił w tych miejscach urok swój cały!
Czemuż tu bujne nie rośnie zboże,
Nie wstają trawy, nie kwitną zioła,
Ale gdzie tylko wzrok sięgnąć może,
Widnieje przestrzeń naga do koła?”
[317]
„Synu, rzuć wzrokiem na te przestrzenie,
Spójrz na ten obraz śmierci ponury,
Wszędzie tkwią głazy, leżą kamienie,
Piętrzą się opok skalistych góry:
One to grzbietów swoich ciężarem,
Gniotą w zarodzie roślinne ziarno,
I glebę wiosny błyszczącą czarem,
Zmieniają w śmierci przestrzeń cmentarną;
One to jako wiekowe brzemię
Jako powłoka martwa zastoju,
Kryją swym twardym pancerzem ziemię,
Nie dopuszczając życia rozwoju.
Każde źdźbło które barwą zieleni,
Chce wśród jasnego zabłysnąć świata.
Lecz ledwie główkę wynurzy z cieni,
Zduszone głazem w proch się rozlata.
Synu, Bóg wszczepił w duszę człowieka,
Zaród rodzajny wszelkich przymiotów,
Zaród ten długo rozrostu czeka,
Do walki z twardym brzemieniem gotów;
A owo brzemię to zimne serce,
Co w samolubnéj piersi zakrzepło,
To chłód, co w rdzennéj życia iskierce,
Rozwiewa święte braterstwa ciepło.
Nad wszystkie szały płochych omamień,
Nad wszystkie wady, błędy, zdrożności,
Cięższym się staje ów twardy kamień,
Który przytłumia ogień miłości;
Od samolubstwa stroń więc o dziecię,
Bo ono jak ów głaz niewzruszony,
Zmienia swem parciem na Bożym świecie,
Żyzny plon uczuć w puste wygony.wygony.”