<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tarłówna spłakana i drżąca z wewnętrznego niepokoju i druzgocących ją złych przeczuć, pisała list do Andrzeja. Chciała prawdy od niego, wykrycia zagadki nieznanej dla siebie rozmowy z ojczymem i wyniku jej.
Niespodziewanie stanął przed nią Kościesza, jak tygrys cicho wsunął się do jej pokoju.
— Co to piszesz... Aneczko?...
Andzia powstała gwałtownie. Od razu spostrzegła, że ojczym sili się tylko na spokój i łagodność. Zlękła się jego twarzy.
— Jestem dziś bardzo zmęczony, tyle miałem różnych spraw i... przykrych. Podobno widziałaś się Andziu z Hadziewiczem?
—... Wyobraź sobie, że ten... no, śmiało mogę nazwać łotr...
Tarłówna zatrzęsła się.
— Niech ojczym nie kończy, proszę, wiem, że Hadziewicz podziękował za posadę, uważam go zawsze za najuczciwszego człowieka, serdecznie go żałuję i jestem przekonana, że ojczym zrobi wszystko, aby go zatrzymać. Jaka była rozmowa ojczyma z panem Olelkowiczem i jego stryjem? — zagadnęła znienacka.
Kościesza poczerwieniał.
— Ach, więc ty wiesz?...
— Widziałam ich wyjeżdżających. Przyjechali tylko do gabinetu ojczyma jakby jacy interesenci. Rozumiem ich postępowanie, i domyślam się co ich do tego skłoniło.
Kościesza siadł i przymknął oczy.
— A może się mylisz?...
— Nie grajmy komedji! — zawołała. — Co ojczym odpowiedział Andrzejowi?...
— To co i zawsze, nieodwołalnie i, już ostatni raz — rzekł sucho.
Ugięły się nogi pod Andzią.
— Tak mu ojczym odpowiedział?... A on... on się na to... zgodził?...
— Musi! krótko i stanowczo... musi!...
Tarłówna zapłonęła jak pochodnia, zdawało się, że krew ją zaleje, że tryśnie z niej ogień. Wyrzuciła z szalejącej piersi wrzące słowa.
— Nigdy! to nie prawda! On się nie zgodzi, on się nie wyrzeknie mnie!... Zanadto się kochamy... aby czyjaś wola nami rządziła. Ojczym nie może nam zabronić pobrania się. Jakie powody... jakie powody?... proszę mówić!... nie ma żadnych, wszystko za nim przemawia. To nieuzasadniony kaprys...
Kościesza wstał...
— To moja wola, nie kaprys. Rozumie panna?! Nie wyjdziesz za niego, bo ja nie pozwolę. Więcej już go nie zobaczysz. Wyjeżdżamy stąd na cały rok, może na dłużej. Olelkowicz zrozumiał, że wszystkie jego zabiegi poszły na marne. Zrozumiał nareszcie, przekonałem go.
— Kłamstwo! — krzyknęła Andzia — Andrzej nie dał się przekonać.
— Więc musi uledz.
— Nie ulegnie napewno!
— Moja wola złamie go.
— Ani Andrzeja, ani mnie, proszę wierzyć.
Kościesza dramatycznym ruchem załamał ręce. Uderzył w inny ton.
— Jakaś ty łatwowierna!... I cóż zabijesz się, jeśli on cię szukać więcej nie będzie?... On się zgodzi z koniecznością, a ty sama będziesz za nim kopje kruszyła?...
— Powtarzam nie grajmy komedji — zawołała — wiem co sądzić o Andrzeju i ojczym również wie to dobrze. On nie ustąpi!
— I ty dziewczyno myślisz, że on cię kocha tak szalenie, że chodzi mu tylko wyłącznie o ciebie! Ach idealistko!...
— Już i ten zwrot znam dobrze, nieraz się powtarzał. Andrzej jest odemnie dwukrotnie bogatszy, jeśli oto chodzi. A zresztą ufam Andrzejowi więcej... niż wszystkim. Nic tej wiary nie zniweczy w mej duszy, to daremne.
Kościesza wyprostował się dumnie.
— Ach, więc mu wierz, ale żoną jego nie zostaniesz! Był u mnie, był ze swym stryjem, obaj parlamentowali zazwięcie, stary prosił, żądał argumentów, dlaczego nie pozwalam, młody rzucał się jak lew, chciałem chwytać za rewolwer przed tym twoim ukochanym... Ha, ha, ha!... Cóż się stało?... odjechali z kwitkiem, nie dałem żadnych wyjaśnień, nie wyjawiłem powodów.
— Bo ich niema! — krzyknęła Andzia przez łzy.
Kościesza z wykrzywioną zwierzęco twarzą chwycił ją za ręce i ścisnął jak w kajdanach. Zasyczał tuż nad nią.
— Tak, tak... bo ich niema! Żadnych niema, a pomimo to ja nie pozwalam. Rozumiesz mnie teraz?!
Tarłówna rozpłakała się.
— Nic... nic nie pomoże... — łkała — nie wydrze mi ojczym serca, zawsze kochać Andrzeja będę całą duszą, całem... całem sercem... i choćby mnie więzili... choćbym umierała tylko on... tylko Andrzej... mój... mój...
Wyrwała ręce z uścisku Kościeszy i zakryła oczy. Szlochając podniosła głowę do góry, usta jej mokre, paliły się żarem i rozwarte lekko dyszały namiętną rozpaczą. Przegięta w tył jak dziecko płaczące, ukazywała w całej świetności smukłą, a toczoną jakby ręką snycerza figurę dziewczęcą, uwypukliła się w tym ruchu, drobna a kształtna pierś jej i z szybkiego oddechu falowała ślicznie. Czar bił od niej potężny, nawet płacz jej miał urok wyłączny. Świeżość, krasa niewysłowiona cudnej płaczki podziałała na Kościeszę. Skoczył jak ugodzony. Zahamował się, ręce mu drżały, twarz zeszpecił konwulsyjny skurcz. Posunął się do niej ze zniżoną na dół głową, z oczyma zbielałemi i jakby we mgle, usta dziwnie rozsunięte bydlęcy miały wyraz. Był jak potworny tur zbliżający się złowrogo do swej ofiary. Drżał cały, podniecony bez granic, wargi mu zsiniały, czoło osiadły gęsto sino czerwone sznury żył, policzki skłębiły się w jeden wstrętny węzeł. Blado szary, jak glina, lśnił potem, przerażał wyglądem. Zmagał się z sobą demonicznie, trzymał samego siebie na mocnym łańcuchu, ale szarpał go, gryzł z wściekłości, topił tę zaporę w ogniu własnej krwi, gigantycznie rozkipiałej, rozbestwionej do okrucieństwa. Drażniły go pęta.
I... zerwał hamulec. Z pomrukiem zdławionym rzucił się na Andzię, jak wąż boa dusiciel, zamknął ją silnie w swych ramionach, zgniótł, ogarnął całą, że nie mogła krzyknąć, ani oddychać. W pierwszej sekundzie straciła jakby przytomność, lecz wnet myśl obłędna zawirowała w jej głowie, że on ją chce dusić, że ginie... Szarpnęła ramiona, bez skutku, ściskały ją jakby żelazne klamry.
Jęknęła boleśnie. A w tem twarz jej sparzył rozpłomieniony oddech jego i, spadły na nią gwałtowne pocałunki dyszących warg. Spadały na oczy jej, na policzki, czoło i porwały z dziką pasją usta jej dziewicze.
Wówczas pełna wstrętu z całej siły pchnęła go, ale nawet się nie zachwiał, zdusił ją ponownie i usłyszała jego szatański świszczący szept.
— Nie dam cię nikomu... zostaniesz ze mną na zawsze. Jutro jedziemy zagranicę, czy chcesz, czy nie chcesz, wszystko jedno! tyś moja i dla mnie!... tylko dla mnie!... Nikt mi cię nie wydrze!...
Tarłówna krzyknęła przeraźliwie, słowa Lory Smoczyńskiej wypowiedziane w Wilczarach zahuczały w jej mózgu huraganem. Z niebywałą zręcznością wyślizgnęła się dołem z jego ramion jak węgorz, i, prysła z pokoju.
Kościesza stał pół martwy, nagłe opamiętanie skalpowało mu głowę zimnym nożem przerażenia, poczuł bezmierne osłabienie, ból przemożny rozsadzał mu skronie, zachwiał się w kolanach. Zrobił parę kroków i ciężko padł na jakiś fotel. Przedmioty latały mu przed oczyma.
— Czy ja jestem chory?... Ja... chory?...
Rękę podniósł do czoła, ale i ramię zwisło mu bezradnie.
Złożył dłonie na kolanach i siedział cicho, czekając, aż minie odrętwienie. Pogrążył się w przykrej kontemplacji własnej, brutalnej nieostrożności.
— Za wcześnie wybuchłem... to źle... — kołatała myśl głucha.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Hańdzia jednym pędem, bez tchu wpadła do ciotki Smoczyńskiej. Zastała tam Jasia, przestraszyli się jej wyglądu.
— Czy Hadziewicz pojechał?... — krzyknęła.
— Hadziewicz odjeżdża po obiedzie. Co tobie Andziu?...
— Gdzie on jest?...
— W stołowym pokoju rozmawiał z panną Eweliną.
— Idź i proś go do mnie, ale zaraz.
Smoczyński wyszedł szybko.
Andzia zadyszana przypadła do ciotki.
— Ciociu, nie mogę teraz, ale jeśli zechcesz przyjeżdżaj do Toporzysk.
— Co tobie? Zwarjowałaś Anka?...
— Ach ciociu, okropność! Boże ja na prawdę oszaleję!...
Zapłakała rzewnie.
Powrócił Jan z Hadziewiczem. Tarłówna pobiegła do starego.
— Panie drogi, na obiad nie czekamy, jedziemy zaraz, natychmiast.
— Dokąd?...
— Do Toporzysk. Proszę o nic nie pytać, tylko prędko..., prędko!... Inaczej nie mogę, to jedyny ratunek. Bóg mi pana zesłał, to opieka mamy nademną...
— Ależ detyno, serdeńko...
— Jedziemy natychmiast! Niech pan każe zaprzęgać prędko, bezzwłocznie!... Zaklinam na pamięć mej matki, proszę śpieszyć. Niechże mi pan będzie opiekunem! Na miłość Boską prędzej.
Hadziewicz nie pytał więcej, zrozumiał i spiesznie wyszedł.
Tarłówna wzięła Jana za rękę.
— Jasiu wierz mi, nie mogę inaczej, jutro byłoby za późno, siłą chce mnie wywieść za granicę. Jeśliby tu jaka... przykrość wam od niego, o niczem nie wiecie... pamiętaj.
Uścisnęła Jana, ucałowała ręce zdumionej ciotki, pobiegła cicho do garderoby po ubranie i gdy żegnała się z panną Eweliną, zupełnie nieprzytomną ze strachu, wpadł Hadziewicz.
— Konie czekają koło bramy ogrodowej, nie kazałem tu podjeżdżać, bo może...
— To dobrze, bardzo dobrze!...
Wyszła śpiesznie. Za chwilę czwórka tęgich cugantów w obręk do bryczki bałagulskiej zaprzężonych gnała wyciągniętym kłusem w stronę najbliższej stacji kolejowej.
— Kiedy będziemy w Toporzyskach? — spytała Tarłówna.
— Jeśli zdążymy na kurjer o czwartej, to jutro rano około dziewiątej, staniemy na miejscu.
— Musimy zdążyć koniecznie. Ach, to byłaby katastrofa, gdyby nie...
— I tak będzie katastrofa. Nie zazdroszczę tym, co zostali w Turzerogach. Tam się zrobi piekło.
Andzia modliła się cicho.
— Ale powiesz mi detyno... jaki powód tego skandalu? — spytał Hadziewicz szeptem. — Bo to serdeńko zawsze skandal. Powiesz mi...
— Powiem jak ojcu rodzonemu.
— Niech cię Bóg błogosławi. Zanim nas pan Kościesza uwolni z Toporzysk, będziemy dla ciebie z moją żoną, — ojcem i matką.