<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Pierwszy rok.

Słucz szumiała. Toczyły się w dal fale jej sino-srebrne, z hukiem zaborczym niosły tęgie bałwany, pianą pokryte. Grobla kamienna i most zwieszony nad szluzą drżał od naporu wody spiętrzonej, która pędząc wałem wpadała w śluzę, spieniona na pianę białą skotłowana, rozpylona w puch, groźna. Z pod mostu wypływała już taflą gładką, jak szyba, tylko wartką niesłychanie. Świętojańskie wody podniosły poziom rzeki, zmąciły ją do dna, że rozpętana była i dumna ze swej siły przemożnej, a hulaszcza, a bujna, pląsająca w tańcu swym szalonym.
Za rzeką krajobraz był szeroki, rozpostarty malowniczo, falisty, zamykał go bór czarny wstęgą łukowatą. Nad Słuczą leżały wielkie łachy piasku żółtego i rysowały się potężne złomy skał. Kamienie wielkości domów, piramidalne i płaskie obrastał u szczytu mech siwy i rdzawe plamy starości. Skał tych było mnóstwo, stały obok siebie, spiętrzone jedne na drugie w dziwacznych załomach i nadzwyczaj fantastycznym układzie. Góra dworska spływała dość stromo ku rzece, ponad którą biegła droga. Cały stok góry pokrywały drzewa olbrzymie przepych roślin, krzewów kwitnących.
Na szczycie, wśród kęp białokorych brzóz, których liście młode migotały w słońcu szmaragdową emalją, stała smukła postać kobieca. Zdawała się spoglądać uparcie na drogę z drugiej strony rzeki i na groblę.
Chłopi z tartaku i młyna obserwowali ją, czyniąc sobie różne uwagi miejscową gwarą.
— Welmożna pani nasza, baczyte ludy?... Takaja mołodeńka, harna i muż pokinuł. Hospody pomyłuj!
— Ale każut szczo pryjde.
— Kto jeho znaje! takij wełykij pan.
Po pewnym czasie, z poza tartaku, wypadł kozak dworski na koniu. Jechał ostrego kłusa, roztrącając ludzi.
Postać kobieca zbiegła z góry aż na drogę. W ruchu jej znać było gorączkową niecierpliwość.
Kozaczek osadził konia na miejscu, tuż przed nią i podał jej na czapce pisma i telegram.
Wzięła kopertę, odczuwając przyspieszone bicie serca, odeszła prędko i schowana w gąszczu parkowym rozwinęła papier z westchnieniem pełnem nadziei.
— Może przyjeżdża... niechby już przyjechał.
Wpiła oczy w depeszę.
— Z Monte-Carlo.... — wykrzyknęła głucho.
Usta jej pobladły.
Bała się czytać tekstu?... więc jednak ten list? Rzuciła okiem na słowa pisane po francusku:
„Wyszlij natychmiast dziesięć tysięcy rubli, po otrzymaniu powracam. Oskar“.
Papier zgniotła w dłoni kurczowo i oparła się ciężko o pień drzewa. Bezradnie, ze skargą w oczach spojrzała w górę, gdzie wśród sieci zielonych liści przebijały obłoki błękitem nalane. Z ust drżących wybiegł szept.
— Znowu to samo... znowu przegrał... Po co tam jeździł... po co?... Czyżby ten list dziwny mówił prawdę?... Czyżby Lora?...
Ogarnęło ją przykre uczucie własnej winy. Dlaczego razem z nim nie jechała. Może potrafiłaby wpłynąć na niego, żeby nie grał?... Czyniła sobie gorzkie wyrzuty, ale jednocześnie na dnie duszy bolała ją prawda, której sama przed sobą wyznać nie śmiała, że jej wpływ nic nie znaczył.
...Pomimo to tylko moja w tem wina — powtarzała sobie uparcie. To człowiek światowy, on dąży do kultury, lubi gwar, wesoły bulgot życia, wieś go nudzi, zwłaszcza taki zapadły kąt wołyński.
Pierwszy rok po ślubie zeszedł im dobrze i prędko. Po kilkotygodniowej bytności w Anglji, po zwiedzeniu Londynu wyruszyli w drogę powrotną, zatrzymali się jeszcze w Paryżu, w Berlinie, kilka dni przebyli w Warszawie i dopiero w lipcu, razem z panną Eweliną, przybyli do Toporzysk.
Po załatwieniu wszelkich formalności prawnych, przy których nastąpiło spotkanie z Kościeszą, wielce charakterystyczne, Anna, jako prawna właścicielka, objęła majątki po ojcu. Mężowi zaś udzieliła zupełnej plenipotencji.
Kościeszą po paru spotkaniach z Horskimi zrozumiał, że jest zupełnie odsunięty, że wszelkie intrygi, które już miał w swych planach, upadają wobec chłodnej, sztywnej straszliwie dystynkcji Oskara, pewności siebie oraz wyraźnego szyderstwa tego światowca. Pan Teodor spostrzegł wpływ Horskiego na Andzię, bezgraniczny i, zazdrość ugryzła go w serce gwałtownie. Zdusił by tego zimnego pana własnemi rękoma, zdławiłby go z rozkoszą, ale czuł, że Horski zwalczyłby go zawsze. Jego szyderczych, siwych oczów Kościesza nie mógł znieść, wolał się z tym Anglikiem nie spotykać, choć go nurtowała zawziętość i okrutny gniew.
Pierwszym czynem Andzi w Toporzyskach było pozbycie się Wereżby, w którym odrazu poznała jegomościa, śledzącego ją w Monte-Carlo. Na jego miejsce sprowadziła z powrotem Hadziewicza. Lato i jesień przebyli na wsi, przejeżdżając z Toporzysk do Drakowa i Wilczar.
Andzia pragnęła bardzo, aby Oskar zaklimatyzował się na Wołyniu, aby poczuł się tu obywatelem, Polakiem. Lecz rychło spostrzegła, że go nudzi wieś, że drażnią go miejscowe stosunki.
Konno zwiedzał z żoną folwarki i lasy, dziwiąc się, że są tak wyraźnie jakby z intencją przetrzebione. Patrzał na to tak krytycznie, że Andzi ściskało się serce z obawy i smutnych przeczuć na przyszłość. Najdłużej zainteresowały go fabryki, młyn parowy, gorzelnią, tartaki, natomiast gospodarstwo nudziło go zupełnie i nie wtrącał się doń wcale. Gdy Andzia otrzymała pozwolenie władz na budowę ochrony dla dzieci i szpitalika, Oskar nie podzielał jej radości, przeciwnie skrzywił się z niesmakiem.
— Miła perspektywa! Staniesz się teraz pedagogiem w spódnicy i zdaleka będzie od ciebie zalatywało jodoformem. Pfuj! to okropne!
— Będzie lekarz szpitalny. Ewelina zaś chce być felczerką, czasem ją wyręczę, to chyba nie wiele?... — odpowiedziała wówczas Andzia.
— Wyperswaduj sobie Anni wszelkie zajęcia w szpitalu, na to stanowczo nie pozwalam. Chcę mieć żonę dla siebie, nie zaś do pielęgnowania chorób chamskich. Wykluczone zupełnie.
— Ach Oskarze. Zobaczysz, jak się będą chłopi garnęli do naszego szpitalika; miasto daleko, pomocy niema żadnej.
— Wszystko to pięknie, abyś ty się do tego nie wtrącała. Zastrzegam sobie również, aby Ewelina nie przynosiła z sobą do domu zapachów szpitalnych, nie zniósłbym tego w żadnym razie.
Oskar patrzał niechętnie na roboty około budowy filantropijnych instytucji, nie lubił rozmów o tem, drażniły go narady Andzi z Eweliną i Hadziewiczem. Dał im to kilkakrotnie do zrozumienia, gdy zaś Andzia chciała go zjednać do swej sprawy, odrzekł sucho:
— Moja droga, robisz co ci się podoba, ja nie zabraniam, ale się nie zachwycam, pozwól mi na to przynajmniej... nie zanudzajcie mnie waszą filantropią.
Anna, ze smutkiem zrozumiała wówczas, że Oskara nie przekona sama jednakże jeszcze gorliwiej zajęła się wprowadzeniem w czyn swych ideałów.
Gdy Horski wyraził chęć składania wizyt w sąsiedztwie, młoda kobieta, jakkolwiek niezbyt chętnie, ustąpiła odrazu, aby mu się nie sprzeciwiać, aby i on miał jakąś rozrywkę dla siebie. Byli w kilku domach bliższych i dalszych, wszędzie witani nadzwyczaj gorliwie. Na Annę spoglądano ciekawie; znaną tu była ogólnie jej smutna historja, przytem interesowała urodą. Oskar imponował swą dystynkcją i wielkiem wyrobieniem towarzyskiem. Szczególniej podobał się paniom, na które jego oczy hypnotyzujące a ironiczne oraz pewna niedbałość manier w dobrym stylu i chłód angielskiego rasowca podziałały silnie.
Rewizyty posypały się gęsto, nastąpiły proszone obiady, wieczory, przyjęcia. Horscy byli rozrywani.
Oskar bawił się wybornie, jednocześnie krytykował sąsiadów niemiłosiernie, wyszydzał ich żartobliwie, upatrywał różne śmiesznostki.
— Więc nie bywajmy tam, skoro tacy śmieszni — wybuchnęła raz Andzia.
— Ma petite, to właśnie ciekawe, po to się żyje, żeby się bawić, nie zaś ciągle odprawiać rekolekcje. Zabawniejsze są te prowincjonalne stosunki, niż twój szpital i zgraja chłopskich dzieciaków w ochronie.
Zwątpienie wkradło się do duszy Anny. Niegdyś ojczym, teraz mąż nie podziela jej ideałów. Czy Oskar nie zjednoczy się z nią duchowo?
Zimę Horscy spędzili w Warszawie, żyjąc bardzo szeroko, bo tak chciał Oskar. Podczas karnawału Andzia pierwszy raz w życiu bywała na balach publicznych. Horski szczycił się jej pięknością i powodzeniem jakie ją otaczało, wymagał, aby się stroiła, krzywił się na tańsze i skromniejsze toalety, kupował jej klejnoty, pomimo protestu Andzi, która nie lubiła i bała się takich wydatków. Sam sypał pieniędzmi bez miary, grał w klubie i wciąż tęsknił za wielkim światem, jak nazywał zagranicę.
Dom Horskich zasłynął w Warszawie w ciągu jednego karnawału. W gościnnych ich salonach zbierało się mnóstwo osób ze sfer ziemiańskich, arystokratycznych i z miejskiej plutokracji, którą Horski cenił za ich pieniądze. Andzię zmęczyła zima, potrafiła wytrwać w swej roli, lecz bez zamiłowania. Tęskniła za wsią, za życiem cichem, rodzinnem, do czego znowu Oskar nie spieszył się wcale.
W wielkim poście postanowił odwiedzić matkę w Hurlestone-House, namawiał żonę, by mu towarzyszyła, lecz ona miała dosyć tych wędrówek, postanowiła jechać do Toporzysk. Rozstali się z Oskarem na kilka tygodni, obiecywał powrócić na święta Wielkanocne. Ale minęło z górą trzy miesiące, Andzia daremnie oczekiwała przyjazdu męża. Wciąż tylko żądał pieniędzy, o powrocie nie wzmiankując.
Dopiero teraz...
Horska przebiegła myślą cały rok od czasu ślubu i smutnie westchnęła.
Miewała dobre i wesołe, nawet rozkoszne chwile, lecz to nie było to, o czem marzyła. Krzepiła się ciągle nadzieją, że i jej ideały będą z czasem uznane przez niego i, że szczęście ciche a harmonijne zapanuje wśród nich już na zawsze. Ufała Oskarowi i przywiązała się doń serdecznie. Dręczyła ją jednakże rozrzutność męża, nie mogła go od tego powstrzymać. Delikatność nie pozwalała jej na wyraźne wymówki, ponieważ wydawał dochody z jej majątków. Jednakże sumy płynące przez jego ręce niepokoiły ją.
Z depeszą w ręku i dziwnym niesmakiem i wstydem szła do domu. Wezwała do siebie Hadziewicza.
— Panie, potrzebuję zaraz sporo pieniędzy, ale jaknajprędzej.
— Ile potrzeba?
— Dziesięć tysięcy — wykrztusiła.
Hadziewicz spojrzał na telegram, leżący przed Anną na biurku i domyślił się wszystkiego.
— Ach, to mąż pani potrzebuje tych pieniędzy — rzekł z pewną goryczą — tylko nie wiem skąd weźmiemy? Odjeżdżając za granicę zabrał pan bardzo dużo, mamy wiosnę, krescencja zeszłoroczna już poszła, czynsze wybrane.
— A gorzelnia, młyny, tartaki?...
— Detyno, przez jesień, zimę i wiosnę wybrano z majątków do stu tysięcy rubli.
— Wiem, ale czyż to już wszystko.
— A wszak nie można wszystkiego wyczerpać.
— Dziesięć tysięcy rubli trzeba koniecznie wydobyć i to prędko. Niech się pan o to postara, mój drogi panie.
— Hm! Ot i kłopot. No niema rady. Weźmie się trochę z gorzelni, z młyna w Drakowie, a już najwięcej da tartak wilczarski, trzeba tam jechać.
— To długo potrwa. A poręby?...
— Sprzedane. Chyba jeszcze wyduszę co od dzierżawców.
— Nie, niech pan tego nie robi, broń Boże.
— Wierzę detyno, że to nie miłe, ale jak zabraknie?... Ej Bożesz ty mój święty, żeby nie gospodarka pana Kościeszy, perły by to były nie majątki. Taki las drakowski wyciąć, sumienia zabrakło. Co tam zostało?... świeczki. A byłyż tam dęby, a sosny, a buki, choć na wystawę, to i poszło! Woda poniosła do Gdańska. Oj zarobił pan Kościesza na bindugach, grube pieniążki spłynęły do kasy turzerogskiej.
— Niech już pan nie mówi.
— Co tu ukrywać, pani sama o tem wie dobrze. A obora toporzyska nie przetrzebiona? co piękniejsze sztuki to Wereżba do Turzeróg przeprowadził, wiadomo z czyjego rozkazu. Jaki pan taki kram. A merynosy z Drakowa gdzie poszły?... Co tu się działo, hej Boże! Jak przyjechałem powtórnie, tom i nie poznał Toporzysk i Brakowa. Teraz znowu...
Horska drgnęła, rzuciła na Hadziewicza wzrok niespokojny.
On zawahał się na krótko, ale powiedział śmiało.
— Za dużo idzie pieniędzy, pani złota. Co tu gadać. Z temi dziesięcioma tysiącami, co teraz, to już przeszło sto tysięcy przez niecały rok. Ładny grosz. Jakby tak Boże broń szło ciągle, to kiepsko, detyno ty nasza. A kapitałów niema. Co zostało z posagu nieboszczki pani Kościeszyny, to pan Kościesza wyskubał wszystko. Zostały piękne majątki, to trzeba ich szanować, żeby dla dzieci było.
Widząc smutną twarz Andzi Hadziewicz zmienił ton.
— Gorzka prawda, ale prawda. Bóg da to się może i zmieni. Na kiedy mam dostarczyć tych pieniędzy?...
— Za parę dni najwyżej. Niech pan zaraz z Wilczar wyszle: Monte-Carlo, Crédit Lyonnais. Tylko wie pan tak... żeby... pan rozumie?
— O Kościeszę pani chodzi. Już ja to zrobię. Wyszlę pieniądze z Równego. Niech on lepiej nie wie, ot by tryumfował!
Horska zostawszy samą zamyśliła się nad sposobami zatrzymania Oskara w Toporzyskach. Robiła własny rachunek sumienia, przyznawała się do mnóstwa win, czyniąc gorące obietnice poprawy i tworząc dobre projekta. Przyglądała się fotografji męża w wielkim formacie i szepnęła do jego eleganckiej postaci.
— Tak ci bezgranicznie wierzę, tak ufam. Czyż mnie zawiedziesz?
Oczy Oskara szydercze zdawały się mówić do Andzi:
„Przyjadę po pieniądze i odjadę znowu“.
Takie podszepty złośliwego chochlika wywoływały u niej pesymizm. Ironja zgrzytała, ogarniała ją niechęć. Nadlatywały ku niej myśli złe, uszczypliwe, że tylko jej majątek ma wartość dla Oskara, majątek i jej uroda. Atom goryczy wpełznął do serca Andzi i na tym pokładzie kiełkowała w niej zawziętość. Gdy Oskar powróci, ona nie okaże mu również swej tęsknoty, zapanuje nad sobą, by nie spostrzegł, że jednak tęskniła. Ale czy potrafi zmienić swą naturę łaknącą jakiejś opieki serdecznej, uczucia, a choćby tylko tej pewności, że jest dla męża niezbędną, wybraną duszą.
...Gdybyż tak było?...
Ironja zgrzytała.
...On kocha tylko twoje pieniądze i twoją piękność.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.