George Sand (Wotowski)/Cygańskie życie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | George Sand |
Podtytuł | Aurora Dudevant. Kobieta nieposkromionych namiętności. Ostatnia miłość w życiu Chopina |
Wydawca | „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julien-Léopold Boilly |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
CYGAŃSKIE ŻYCIE.
Małe mieszkanko George Sand przy Quais Malaquais jest szczelnie zapełnione. Odkąd Alfred de Musset stał się codziennym gościem — rojno tam i gwarno i przekształciło się ono w gniazdo cyganerji artystycznej Paryża. Dziś ma miejsce wielki obiad. Uświetnił go swą obecnością poważny uczony i profesor prawa M. Lerminier oraz jakiś tajemniczy członek Izby gmin z Anglji, przybyły w misji poufnej do Paryża. Wszyscy zajęli miejsca dokoła stołu, tylko miejsce Alfreda pozostało wolne.
— Coś się spóźnia! — zauważa pani domu.
— Pewnie swoim zwyczajem ugania za pięknościami! — mruczy Gustaw Planche, nienawidzący poety.
— Trudno! Zaczynajmy! Podawaj! — George kiwa na przystojną normandzką dziewczynę, przybraną w strój narodowy.
Obiad się rozpoczyna poważnie, snać przez wzgląd na zaproszonych gości. Mija zupa, mija pieczyste, butelki poczynają krążyć coraz szybciej. Profesor Lerminier próżno usiłuje rozruszać swego sąsiada, poważnego anglika, który na wszelkie zapytania cedzi tylko:
— Yes... yes...
Wkońcu zdaje mu się, iż natrafił na temat interesujący. Poczyna wykładać o równowadze europejskiej. Mówi obszernie o zadaniach Francji, obowiązkach Wielkiej Brytanji. To ożywia milczącego gościa, bo wpatruje się w niego błyszczącemi oczami, poczem w pewnym momencie niespodzianie woła:
— Ot, co znaczy równowaga!
Podrzuca talerz do góry i z wprawą zawodowego żonglera chwyta go na podstawiony widelec.
Ogólne osłupienie. Najwięcej przerażona jest normandzka dziewczyna w krótkiej spódniczce i w wyciętym, aksamitnym staniku, usługująca do stołu. Wywraca półmisek na głowę profesora Lerminier, poczem śmiejąc się do rozpuku, pada na niezajęte krzesło.
— Co to ma znaczyć? Proszę natychmiast wstać! — woła oburzony Planche.
— Usiadłem na swojem miejscu i zostanę! — odpowiada dziewczyna, szybkim ruchem ściągając perukę! Jest nią przebrany Musset.
Wszyscy się śmieją, prócz Planche’a i poważnego profesora, który wycierając poplamione ubranie zwraca się do swego sąsiada — angielskiego dyplomaty.
— A kim pan jest właściwie, co tak świetnie wykłada zasady europejskiej równowagi?
— Ja... artystą cyrkowym... nazywam się Debureau... zostałem zaproszony w celu zademonstrowania politycznych eksperymentów...
Lerminier pokrywa uśmiechem niezadowolenie, Planche jednak kipi z oburzenia.
— Panie wice-hrabio! zwraca się do Musseta, póki pan tu nie był... podobne błazeństwa nie miały miejsca...
— Jak się komu nie podoba, może nie bywać... odpowiada spokojnie poeta.
— Skąd pan do tego przychodzi aby dyktować, kto tu ma, lub niema bywać?
— Nic nie dyktuję... tylko zaznaczam, że kto śród nas źle się czuje, najlepiej zrobi, gdy towarzystwo opuści...
— Czy pani potwierdza to zdanie? — woła Planche do George Sand.
Ta dość niechętnie odpowiada. Ciężko jej może poświęcić, nieco uciążliwego czasem przyjaciela, lecz Musset nie znoszący głęboko krytyka, za warunek postawił „wyświecenie“ Planche’a.
— Hm... rzeczywiście... o ile psuje się nastrój!
— Rozumiem... rozumiem... bełkoce zdetonowany Planche, ze łzami w oczach... skoro przestało się być potrzebnym, należy odejść! Żegnam! Natrętem nie będę, po raz ostatni jestem w tym domu...
∗
∗ ∗ |
Po pozbyciu się nudziarza Planche’a młoda para szaleje. Istna miłość dwojga sztubaków. Czas upływa im na tysiącznych psotach i figlach. To przyjmują gości, ubrani w stylowe kostjumy markizy i markiza z XVIII w., to w cudacznem przebraniu przebiegają zaułki Paryża. Do swych szaleństw wciągnęli nawet brata poety, Pawła de Musset, który na stosunek patrzy pobłażliwie, powtarzam na stosunek, bo stał on się oficjalny. Alfred prawie zamieszkuje na Quais Malaquais. Musset ma lat dwadzieścia trzy, jest dzieciakiem i jak dzieciak miłości używa. Bawi się w robieniu karykatur bogdanki, przedstawiając ją jako tykę, lub niewiastę palącą nieskończone cygaro. Pod tem podpis: „proszę się nie pomylić, wizerunek przedstawia czcigodną George Sand“, podpisano — Mussalion I.
Lecz kochankom w Paryżu zbyt duszno i ciasno. Zbyt wiele złośliwych i natrętnych spojrzeń i gadek ich ściga. Postanawiają resztę lata przepędzić na wsi, w Fontainebleau.
Tam mogą biegać wśród pól i łąk, rozbawieni, radośni, swawolni. Tam ścieżyną śród kwiatów, ucieka George Sand, przebrana za chłopaka, by za chwilę powrócić, rzucić się ukochanemu na szyję i obsypać tysiącem pocałunków. Wtedy padają w cieniu drzew i siedząc złączeni, twarz przy twarzy, godzinami marzą, wynajdują tysiączne słowa, wyrażające zawsze jedno i to samo: miłość!
— Ach być tak wiecznie razem... szepce Sand.
— O tak! Zdala od ludzi... odpowiada Musset.
— Tak nam dobrze!
— Lepiej być nie może! George! Mam pomysł!
— Pewnie nowe szaleństwo! Słucham!
— Nie szaleństwo a projekt poważny! Wyjedziemy!
— Wyjedziemy razem? Świetnie! Dokąd?
— Do Włoch... do Wenecji! Tylekroć opisywałem Wenecję, pamiętasz w mojej „Venise la rouge“ a nigdy nie byłem... Tam dopiero prześnimy prawdziwy sen o szczęściu! A ile wrażeń przywieziemy!
— Ty mój najdroższy chłopaku!
Przywarli do siebie; chwilę długą pozostali w bezruchu. Fascynowała ich niebieska kraina lagun, wspaniałe pałace patrycjuszy, wieże kościołów Św. Marka... Pierwsza George wyrwała się z zadumy. Z przerażeniem spojrzała na kochanka. Był blady, sztywny, oczy patrzyły szklisto, nieprzytomnie.
— Alfredzie! Alfredzie! — zawołała z przerażeniem — co ci jest?
— Nic... nic... mówił, powoli przychodząc do siebie.
— Zamiast cieszyć się... zapadasz w jakąś rozpacz... możeś chory...
— Nie, ale kiedyśmy siedzieli... miałem taką okropną wizję...
— Wizję? Jaką? Mów!
— Zdawało mi się, że tam... ot z pośród tych drzew... biegnie ku mnie jakiś człowiek straszliwy... blady, z rozwianym włosem, w potarganem ubraniu. Ten człowiek był pijany, pijany rozpaczą i... taki biedny...
— No... no...
— Tym człowiekiem byłem ja, dokończył powoli, znakomicie poznałem sam siebie...
— Oj dzieciaku, dzieciaku... zawołała ze śmiechem Sand. Wierzysz w podobne głupstwa?
— A jednak... westchnął poeta.
∗
∗ ∗ |
— Wiesz, mówił, w parę dni później Alfred do George, gdy powrócili do Paryża w celu poczynienia przygotowań do podróży — wszystka idzie na opak!
— Jakto?
— Moja matka stanowczo sprzeciwia się wyjazdowi?
— Z jakiej przyczyny?
— Sama nie wie! Mówi, iż jakieś nieszczęście mnie spotka.
— A ty jesteś taki malusieńki chłopaczek i musisz się stosować do woli matki?!
— W każdym razie nie chciałbym jej sprawić przykrości!
— Damy sobie radę! Przekonam ją!
— Przecież jej nie znasz i u niej nie bywasz? Co zrobisz?
— Nie troszcz się! Pozostaw mnie resztę!
Tegoż wieczora, o godzinie dziewiątej, zameldowano hrabinie de Musset, iż jakaś dama zawoalowana oczekuje na nią na dole, przed domem w karecie i w sprawie niecierpiącej zwłoki, pragnie się porozumieć. Zaintrygowana hrabina zeszła i w karecie ujrzała... George Sand.
— Pani, błagała, nie sprzeciwiaj się naszym zamiarom! Może to co czynię, nie zgadza się ze zwykłą moralnością mieszczańską, lecz pani jako matka poety winna być wyższa nad przesądy...
— Doprawdy... nie wiem... mówiła zmieszana hrabina tak niespodziewanym, bezpośrednim atakiem.
— Myślę wyłącznie tylko o Alfredzie! Wszak pani również niestety wie, że ma pociąg do wina, nie zawsze otacza się dobrem towarzystwem. Wyrwałam go z tego! Odkąd mnie poznał jest inny!... Uzdrowię i przemienię kompletnie!...
— Oby ci się to udało, moje drogie dziecko! wyszeptała wzruszona matka.
— Musi się udać! Zwrócę go jako silnego człowieka i chlubę kraju! Ze mną będzie pracował! Czy mogę liczyć, że nie będzie przeszkód?
— Zgadzam się, ale tylko pod tym warunkiem... Proszę pamiętać, że zaciąga pani zarówno duże obowiązki względem niego, jak i względem mnie!
— Pragnę żyć wyłącznie dla Alfreda!