George Sand (Wotowski)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł George Sand
Podtytuł Aurora Dudevant. Kobieta nieposkromionych namiętności. Ostatnia miłość w życiu Chopina
Wydawca „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki
Data wyd. 1928
Druk „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julien-Léopold Boilly
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GEORGE SAND
(AURORA DUDEVANT)
Kobieta nieposkromionych
namiętności
Ostatnia miłość w życiu Chopina.
NAPISAŁ
ST. A. WOTOWSKI
NAKŁADEM
DRUKARNI TEATRALNEJ F. SYREWICZA i S-ki
WARSZAWA — SENATORSKA 30, TEL. 69-90.



Copyright by „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki
Warszawa (Poland).


GEORGE SAND
(AURORA DUDEVANT)






DZIWACZNE MAŁŻEŃSTWO.

Był grudzień 1830 r. Śnieg gestem posłaniem rozpościerał się dokoła zamku w Nohant, we Francji, biorąc całą przyrodę w swe posiadanie. Zamek stał posępny i obumarły. Gospodarz — Kazimierz Dudevant wraz ze sforą psów polował od rana, a gdy wyruszał na polowanie w domu zalegała cisza.
Wewnątrz wiała dziwna pustka. Nie brakło tam wprawdzie ani mebli, ani kosztownych sprzętów, znać było nawet, iż właściciele są raczej zamożni — ale śladu ręki kobiecej, śladu zainteresowania gospodarstwem nigdzie byś nie dostrzegł. W powietrzu zawisło jakby tajemnicze hasło — niechaj się dzieje co chce, niechaj się wali, nic nas to nie obchodzi!
W jednym z dalszych pokoi, dużym i widnym, siedzi kobieta, pochylona nad stołem, zarzuconym rękopisami i kajetami. W ręku trzyma pióro i coś nim machinalnie kreśli, lecz zauważyć łatwo, że myśl daleko poza pismo odbiegła.
Trudno nazwać ją piękną, mimo to uroda przykuwa do siebie. Ma lat dwadzieścia sześć, wzrostu zaledwie średniego, brunetka, o cerze nalanej, szerokich i lubieżnych wargach. W wielkich oczach odbijają się szybko zmieniające przeżycia — to gonią niewidzialne krainy, to uśmiechają do fantastycznych przygód. Jest w całej postaci ogrom niewyładowanej energji, przytłumionej, przygaszonej warunkami bytu.
Tok marzeń przerywa pokojowa:
— Co jaśnie pani dziedziczka rozkaże na obiad?
Zadumana nie słyszy, dziewczyna ponawia pytanie.
— Na obiad?
— Tak jest, proszę pani dziedziczki!
— A niech będzie co chce!
Odpowiedź snać nie dziwi pokojowej, kiwa głową.
— Słucham! Więcej nic?
— Owszem... dla pana jaknajwięcej butelek... im prędzej się upije, tem lepiej! przynajmniej pójdzie spać...
Uśmiech porozumiewawczy i rozmowa skończona.


∗                    ∗

Pani dziedziczka, dająca tak oryginalne odpowiedzi jest Aurorą Dudevant. Pochodzenie jej równie dziwaczne, jak i całe życie — a jednym z dalekich przodków, ni mniej ni więcej, tylko niegdyś, nam polakom, najmiłościwiej panujący August II. Przodków... oczywiście z lewej ręki, bo syn króla — Maurycy Saski — wódz równie dzielny, co kochliwy w czasie jakiegoś pochodu nawiązał stosunek z uroczą aktoreczką Marją Rinteau, z którego to stosunku zrodziła się Marja — Aurora Saska — babka naszej kasztelanki — na której cześć ona sama otrzymała poetyczne imię Aurory.
Królewskiemi koligacjami perypetje rodowe jednak się jeszcze nie kończą. Marja Aurora Saska wyszła zamąż za pana Dupin de Francueil, syn zaś ich — Maurycy Dupin, oficer armji Napoleona — ożenił się potajemnie z panną Delaborde, który to związek został przez matkę uznany dopiero, gdy w 1804 r. przyszła na świat córeczka — bohaterka naszego opowiadania.
Przyszła na świat również wielce oryginalnie. Razu pewnego matka tańcząc pięknie menueta, oznajmiła, iż na chwilę musi wyjść do sąsiedniego pokoju. Ponieważ wielce była ożywiona i nie zdradzała najmniejszej emocji, nikt nie zwrócił na to uwagi. Po chwili jednak zawołała do męża:
— Chodź, zobacz jaką mamy dziewczynkę!
Gdy na skutek nieszczęśliwego wypadku z koniem, umarł w parę lat po ślubie Maurycy Dupin, los matki z córeczką nie był do pozazdroszczenia. Zamieszkiwały wspólnie zamek rodowy w Nohant, lecz babka wciąż pomna swych wysokich stosunków, nie przestawała wytykać mezaljansu. W takich warunkach, w ciągłych kolizjach między despotyczną babką a narwaną i gwałtowną matką, wyrastała dziewczynka. Czas jakiś wychowywała się w klasztorze „Pań angielskich“ („Dames anglaises“), ale wkrótce zabrana stamtąd, znów znalazła się w kole nieustannych waśni rodzinnych.
Sprawę niewiele polepszył fakt śmierci babki. Umierając, wyznaczyła ona, na złość synowej, opiekuna dla małoletniej Aurory Dupin, bez zezwolenia którego nie mogła rządzić odziedziczonemi dobrami w Nohant.
Rozgoryczone, opuszczają wieś i jadą do Paryża, ale pożycie z kobietą o starganych tyloletniemi przykrościami nerwach, kobietą na pół obłąkaną, staje się nie do zniesienia. Siedemnastoletnia Aurora marzy o zamążpójściu, marzy nie jak o jednem z najpiękniejszych przeżyć każdej młodej dziewczyny, lecz wprost jak o wyzwoleniu się, wydostaniu z pod jarzma, odetchnięciu swobodniejszem powietrzem.
To też gdy krewni jej, państwo Roettier du Plessis zapraszają na parę tygodni do swego majątku, w pobliżu Melun — przyjmuje zaproszenie z radością. Tam pomiędzy młodzieżą napotyka Kazimierza Dudevant, syna naturalnego barona Dudevant, młodzieńca dwudziestosiedmioletniego. Jest szczupły, dość elegancki, przystojny, ma postawę wojskową.
Skoro w parę dni później odważa się na oświadczyny miłosne — Aurora słucha wyznania przychylnie, w nadziei wyzwolenia i nowych horyzontów w życiu. Gdyby była więcej doświadczoną, może zastanowiłaby ją sama forma wyznania, brzmiąca nieco oryginalnie.
— „Muszę nadmienić — mówił młody Dudevant — że na pierwszy rzut oka uderzyła mnie pani twarz, wyrażająca dobroć i rozsądek. Nie jest pani piękna, ładna nawet... Ale gdyśmy poczęli rozmawiać i żartować z sobą, odniosłem wrażenie, że znamy się oddawna, oddawna jesteśmy starymi przyjaciółmi“...
Pannę Dupin nie obchodziło nic. Byle wyrwać się z domu. Formalności ślubne załatwiono szybko, w kontrakcie małżeńskim zabezpieczono Aurorze rentę 3000 franków rocznie, na jej wydatki osobiste, sama zaś ceremonja zaślubin odbyła się 10 października 1822 r. w Paryżu.


∗                    ∗

Jak cięży te osiem lat małżeńskiego pożycia!
Ani jednej chwili jaśniejszej!
Mąż wnet po ślubie okazał się takim, jakim był w istocie — ograniczonym, gruboskórym brutalem, nie starającym się nawet pozornie okazywać jakiekolwiekbądź względy żonie.
Początkowo pragnęła poświęcić się wychowaniu dzieci; było ich dwoje — Maurycy, urodzony w 1823 r. i córka Solange urodzona 1828 r. Ale pożycie z dniem każdym stawało się coraz cięższe. Pan Dudevant najprzód polował, potem się upijał a wieczorem czynił służebnym takie propozycje, że krzyki dziewczyn rozlegały się po całym zamku i nie było prawie ani jednej, któraby nie była jego kochanką.
Co dalej czynić? Czy można wyżyć w podobnem piekle?
Aurora, poza wychowaniem dzieci, wgłębiała się w literacką pracę. Oddawna miała do niej zamiłowanie. Toć mając dwanaście lat już napisała romans „Coramblé“. Wchłaniała w siebie całe bibljoteki, studjowała, notowała, gotowe były dwie dłuższe powieści: „Podróż do Auvergne“ i „Chrzestna matka“, spłodzone w długie zimowe, samotne wieczory.
Czy jednak haszysze samozabijania się pracą długo trwać mogą? Czy warto zakopywać się tu, na wsi, skoro na szerokim świecie pulsuje i tętni życie w pełni? Ach! znaleźć się w Paryżu! Tam ludzie myślą, tworzą, dążą do czegoś, wychylają do dna czarę przeżyć i wrażeń!
I jak przedtem nurtowała ją jedna myśl — byle wydostać się od matki — obecnie druga nurtować poczyna — za wszelką cenę precz, precz z tego domu...


∗                    ∗

W sąsiednim pokoju rozległy się kroki. Nie odwraca nawet głowy, sądząc, iż nadchodzi mąż. Cóż ciekawego powiedzieć jej może ten nadęty brutal? Woli spozierać na zaśnieżone korony drzew.
— Auroro! — biegnie cichy szept.
Przed nią stoi Julek Sandeau, sąsiad. Młody dwudziestoletni chłopak, zgrabny, o gracji dziewczynki.
— Przyszedłem się pożegnać z tobą! Dziś wieczorem odjeżdżam...
Pani Dudevant drgnęła, ciemny rumieniec zabarwił policzki, lecz stara się opanować.
— Trudno mój Julku! Oddawna byłam przygotowana...
— Najdroższa! Ostatni raz chcę pomówić poważnie!
— Słucham! Lecz cóż to pomoże!
— Nie wolno ci z twojemi zdolnościami, z twoim talentem zagrzebywać się tu na wsi! Po co? Dla kogo? Dla gburowatego hipopotama, który się tylko mianuje twoim mężem? Pamiętasz wszak wieczory, gdyśmy razem marzyli o szczęściu, o sławie... Ty masz talent, ja posiadam umiłowanie sztuki! Wyjeżdżajmy razem do Paryża!
— Niemożliwe! A dzieci?
— Skoro w Paryżu stworzysz sobie niezależne stanowisko — zabierzesz je do siebie!
Aurora milczy.
— Przyjechałem — ciągnie młodzieniec dalej — właściwie na parę tygodni wypoczynku do rodziny — siedzę parę miesięcy... dla ciebie... Obecnie wracać muszę! Zresztą ten pobyt, widząc, jak się tu z tobą obchodzą, zabija mnie! Auroro! błagam po raz ostatni! Uciekajmy!...
Pani Dudevant milczy. Sandeau załamuje ręce.
— Czy nie pamiętasz naszych przysiąg, naszych zaklęć, naszych pocałunków... w jasną księżycową noc w brzozowym gaiku! Czy nie pamiętasz, gdyś mówiła — pójdę za tobą wszędzie!
Drgnęła.
— Cicho, cicho Julku! Wszystko pamiętam i może... może wkrótce więcej się stanie niźli sam przypuszczasz...
— Więc?
— Nic ci teraz nie powiem, prócz... że... mojego chłopaka bardzo ko... — ciąg dalszy utonął w długim pocałunku.
— A teraz idź... już idź... — szeptała — resztę pozostaw mnie! Nie chcę, by mąż mój cię tu zastał!
A gdy młodzieniec oddalał się powoli, rzuciła jakby radośnie:
— Zobaczymy się niedługo! Gdzie? Na szerokim świecie! Na wolności!


∗                    ∗

Pan baron Kazimierz Dudevant zasiadał przy obficie zastawionym stole. Jadalnia była spora, cała przystrojona trofeami myśliwskiemi, na kominku wesoło trzaskał ogień. Po prawej ręce gospodarza miejsce zajmował proboszcz siwy, przygarbiony staruszek, po lewej — wysoki, o czerwonej twarzy sąsiad, zapalony myśliwy i godny kompan do butelki — na wprost zaś pani Aurora. Mimo, iż obiad był suty a toastów i szklanic spełniono nie mało, pewien przymus ciążył nad biesiadnikami a z natury małomówny baron dziś szczególniej milczał zawzięcie.
Nagle odezwał się do żony.
— Może się napijesz za moje zdrowie Auroro?
— Nie... usłyszał dość oschłą odpowiedź.
— Czemu?
— Bo i tak jesteś zdrów... a nie kochamy się znów tak bardzo, żebym miała spełniać każdą twoją zachciankę!
— Ale z kim innym byś się napiła?
— Nie rozumiem?
— Ot... z tym twoim szczeniakiem... smarkatym kochankiem!.
— Kazimierzu! Licz się ze słowami...
— No, moi państwo — wmieszał się proboszcz, podczas gdy sąsiad łykał w zamieszaniu zawzięcie burgunda — dajcie temu spokój, wszak mąż i żona...
— Tak, tak — mówił pozornie jeszcze spokojnie baron — żona. Znamy takie żony!
Wybuch długo hamowanych nerwów wisiał w powietrzu. Aurora zerwała się gwałtownie z miejsca, chcąc odejść.
— Zostaniesz tu! — krzyknął Dudevant, uderzając pięścią w stół — zostaniesz i wysłuchasz, co mam do powiedzenia... przy wszystkich!
Lecz i Aurora straciła już cierpliwość.
— Czego chcesz — zawołała z błyszczącemi oczami — znów mnie obsypywać gradem wymysłów? A może chcesz mnie uderzyć? Tak jak wtedy! Doskonale pamiętam! Bądź spokojny, bić ci się teraz nie pozwolę!
— A ja się zdradzać nie pozwolę!
— Ale wolno ci z pokojówkami wyprawiać niemal w mojej obecności wszystko, co się podoba? Nie! nie! dość tego dość...
— Cóż pani zamierza?
— Uciec stąd, uciec jaknajprędzej...
— O ile ja zechcę!
— Ty mi masz co do rozkazywania? Ja ci mam być żoną! Patrzcie panowie — zawołała do obecnych, wyciągając papier z za gorsu — oto jego testament...
Baron poczerwieniał i zbliżył się do niej.
— Ukradłaś?
— Nie ukradłam a przypadkowo znalazłam między papierami na biurku! Nie podchodź — krzyknęła nań — bo ci go nie dam. Oto co tam pisze! Proszę słuchać!
— To tylko żart!
— Dobry żart! — „A mojej żonie, nic wartej łajdaczce, przekazuję w spadku parę pantofli, aby lepiej biegała po świecie, bo ją do tego bardzo ciągnie. Więcej nie otrzyma nic“. — Ja mam z takim człowiekiem żyć pod jednym dachem?
— Milcz!
— Gbur... cham...
— Milcz... źle się to skończyć może!
— No... no... proszę...
Kazimierz Dudevant jednym skokiem był w kącie pokoju i nim obecni zdążyli zorjentować się, porwał za stojącą tam fuzję, biorąc żonę na cel. Padłby zapewne strzał — na szczęście broń nie była nabita. Aurora wybuchnęła spazmatycznym płaczem i szybko wybiegła z jadalnej komnaty.


∗                    ∗

Po scenie opisanej, dalszy wspólny pobyt stawał się niemożliwy. Mąż musiał zgodzić się na separację. Klął, przeklinał, wygrażał, ostatecznie się zgodził. Postanowiono, iż Aurora otrzyma 3000 franków rocznej renty, pół roku przepędzać będzie w Paryżu, zaś drugie pół roku w Nohant — który to warunek z jej strony nigdy nie został dotrzymany. Dzieci, w myśl milczącej umowy, miały pozostać przy ojcu.


W PARYŻU

W mroźną styczniową noc 1831 r., z dyliżansu przy ulicy Racine’a w Paryżu wysiadła młoda kobieta, okutana w ciepłe szale. Szybko wbiegła do jednego z domów i bez wahania przebywszy sześć pięter, zastukała do skromnego kawalerskiego mieszkanka, na którego drzwiach widniała tabliczka „Jules Sandeau“. Po chwili drzwi się otwarły a na progu ukazał się nieco zdziwiony, uradowany kochanek. Kobietą była Aurora Dudevant — przyjechała na podbój stolicy.
Wymówić „podbić Paryż“ jest łatwo — grubo ciężej to zrobić. Zamieszkała wraz z Sandeau, lecz wnet nasunęło się pytanie dręczące tylu „zdobywców“ i tylu początkujących literatów, artystów: z czego żyć? Miała wprawdzie zapewnioną trzytysięczną rentę, ale mąż nigdy nie wypłacił jej więcej niż połowę a czynił to niechętnie, niepunktualnie, przez zemstę. Juljusz Sandeau wprawdzie otrzymywał od rodziny również pieniężne zapomogi, ale więcej niż skromne.
Z tego egzystować było trudno. Należało coś wymyślić. Początkowo Aurora poczyna malować na porcelanie, ozdabia tabakierki, ale ciężka, niewdzięczna i wyczerpująca praca przynosi wzamian mało zarobku. Trzeba szukać innej rady.
— Znasz świetnie La Touche’a, redaktora „Figara“ — mówi Aurora do kochanka — czemu nie zwrócisz się do niego o zajęcie?
— Proponował mi pisanie feljetonów — odpowiada Juljusz — ale nie bardzo potrafię się z niemi uporać!
— Ja ci pomogę!
Odtąd Aurora poczyna się uwijać po redakcji „Figara“. Dają jej do pisania różne wzmianki, ona smaruje, smaruje... i w końcu okazuje się, że napisała zupełnie nie to, co należy. Ubawiony de La Touche razu pewnego rzecze:
— Robicie mi w kronikarskich notatkach całe romanse! Powinniście tworzyć powieści!
Artystycznej parze więcej nie trzeba. Kupują papier, pióra, fabrykują od rana do nocy, że aż stół trzeszczy. W ciągu sześciu tygodni dzieło gotowe, opowieść sentymentalna ujrzała świat p. t. „Rose et Blanche“. Nawet wydawca się znalazł, jakiś poczciwy ryzykant, gotowy za eksperyment zapłacić 400 franków — cały majątek! Zacierają ręce z zadowolenia, wtem nowy kłopot:
— Nie mogę bez skandalu — powiada Aurora — pomieścić moje nazwisko wspólnie z twoim na książce!
— Nie mogę — powiada Sandeau — pod groźbą wydziedziczenia, wogóle przyznać się, że wlazłem w literaturę!
— Ba — śmieje się obecny przy rozmowie de La Touche — przetnijcie Sandeau na pół i zachowajcie kawałek!
Książka ukazała się tedy, jako twór Juljusza Sand.


∗                    ∗

W tym to okresie czasu Aurora Dudevant poza literacką pracą stara się wchłonąć w siebie życie Paryża. Wszędzie chce być, wszystko ją interesuje. Włóczy się z kochankiem po najgorszych dziurach, najbardziej okrzyczanych spelunkach. Oczywiście wzbudza powszechną sensację.
— Więcej cię nie zabieram ze sobą — oświadcza Juljusz — to zbyt ryzykowne!
— Dlaczego?
— Kobieta po szynkowniach razem z pijakami? Chcesz by nas kiedy aresztowano?
— Przebiorę się za chłopca!
— Pomysł przedni...
Nazajutrz zostają nabyte zgrabny surducik i wysokie buty. Odtąd Aurora dla wygody a może przez oszczędność, poczyna stale chadzać ubrana po męsku. Nikogo ta maskarada nie razi, bo młodzieńcy tej epoki wszyscy noszą długie włosy, co im nadaje wygląd zniewieściały i w typie jest ona do nich całkowicie podobna, uchodzi za studenta. Teraz dopiero niema miejsca, gdzieby się nie znalazła. Dnia jednego jest w muzeum, innego w teatrze, to znów na zebraniu politycznem, to w robotniczej traktjerni, lub w złodziejskich kryjówkach. Wchłania życie w siebie, obserwuje, notuje... Stara się również nawiązać stosunki literackie, początkowo niezbyt pomyślnie. Idzie do znanego krytyka pana de Kératry, człowieka starszego. Przyjmuje ją żona, młoda i wytworna dama a ujrzawszy kobietę w męskim ubiorze i wykoszlawionych butach, spogląda na nią z góry. Po chwili wchodzi krytyk.
Aurora się mści:
— Córka szanownego jest zdaje się niezdrowa — mówi — bo sama położyła się na kanapie a mnie nawet nie zaproponowała usiąść...
— To nie moja córka, to żona...
— Bardzo pięknie, lecz nie chcę przeszkadzać... odchodzę...
— Chwilę jeszcze, moje drogie dziecko! Miała pani mnie odwiedzić, abyśmy pomówili o projektach pisarskich. Będę szczery: kobieta nie powinna pisać...
— W takim razie nie mamy o czem mówić... szkoda, że wstałam tak wcześnie...
— Kobieta, zdaniem mojem, winna płodzić nie książki a dzieci...
— To niech pan sam je płodzi! — i pozostawiwszy zdumionego krytyka z rozwartemi ustami, szybko uciekła.
Pędząc wesołe życie z cyganerją artystyczną i bandami studentów, którzy ją nazywali kolegą, utrzymywała się Aurora z artykulików pomieszczanych w „Figaro“ oraz w paru innych pismach kobiecych. Jeden z jej artykułów za dość ostre napaści polityczne został nawet skonfiskowany.
— Boże! zawołała, gdyby tak chciano wytoczyć proces i mnie ukarać, cobym zato dała, momentalnie byłabym sławna!
Tak upłynął rok. Aurora nie zarzuciła jednak poważniejszej roboty. Wydawca powieści „Rose et Blanche“, zauważywszy, iż rozdziały przez nią pisane, są daleko żywsze i więcej interesujące, niżeli rozdziały ułożone przez Sandeau, zaproponował, aby następny romans napisała sama. Zasiadła tedy do pracy na parę miesięcy i... jako rezultat twórczości powstała „Indjana“, której rozgłos miał się roznieść na cały świat. Dzieło to, tym razem, wydaje pod pseudonimem George Sand... i od tej chwili jedynie pod wzmiankowaną nazwą jest powszechnie znana.
Aurora Dupin—Dudevant umarła, narodziła się George Sand. Stało to się 19 maja 1832 r.


∗                    ∗

W najbliższem otoczeniu autorki t.j. w kołach zbliżonych do „Figara“ — romans nie wywarł większego wrażenia. Kératry wzruszał nad nim ramionami, może przez pamięć na niedawną wizytę, ale szeroka publiczność przyjęła go z entuzjazmem. Poglądy były nowe, oryginalne.
W rzeczy samej George Sand odzwierciadliła w „Indjanie“ swe własne przeżycia: nieszczęśliwe małżeństwo z brutalem, pobyt w Nohant, ucieczkę, współżycie z kochankiem... Wprowadziła i trzecią postać, wiernego przyjaciela. Kto miał nim być Gustaw Planche, czy de La Touche — niewiadomo? Kochanek w niezbyt różowych przedstawiony został barwach, jako człowiek do którego nie można było mieć wielkiego zaufania...
Powieść rozchwytano niemal w ciągu paru dni... Łamano sobie głowę kto ukrywa się pod nazwą George Sand... mężczyzna czy kobieta? Jedynie wtajemniczeni uśmiechali się dyskretnie. Dalej poczęto oburzać się na niemoralność! Kobieta zamężna i ma kochanka! Co za skandal! Mało tego! Kochanek jest niewierny — wyszukuje sobie przyjaciela! Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! Oczywiście głosy katonów wzmagały jedynie powodzenie książki.
To też, gdy po paru miesiącach ukazał się nowy romans „Walentyna“ pozycja literacka autorki była utrwaloną. Odtąd jest głośną i zarzucaną ofertami. Gdy znany Franciszek Buloz obejmuje redakcję czasopisma „Revue des Deux Mondes“, ofiarowywuje jej stałą współpracę. Ma pobierać rocznie 4000 franków, a wzamian dostarczać co sześć tygodni, trzydzieści dwie stronice druku.
Opuszczono tedy skromne pokoiki na piątem piętrze i przeprowadzono się do obszerniejszego mieszkanka przy Quai Malaquais, tonącego śród zieleni i drzew.
W tem nowem, bardziej wykwintnem i bardziej jej odpowiadającem otoczeniu, pracuje George Sand od rana do wieczora co dnia intensywniej i... co dnia też więcej oddalając się od kochanka — Juljusza Sandeau...


∗                    ∗

Jules Sandeau, niby to z radością, śledził sukcesy uwielbianej, w rzeczywistości jednak dręczyły go dwie rzeczy. Przedewszystkiem na dnie duszy napewno kiełkowało uczucie, czemu ona tak szybko się wybiła, gdy on mentor tego dokazać nie może. Pozatem był zazdrosny, zazdrosny jako mężczyzna o kobietę. Toć wiecznie samodzielna i indywidualna Sand zawierała znajomości na prawo i lewo, przestawała się z nim liczyć.
— Dokąd dziś idziesz? — czasem pytał, gdy widział ją w męskim ubiorze, szykującą się do jakiejś wycieczki.
— Idę gdzie mi się spodoba!
— To nie odpowiedź! Czy wolno towarzyszyć?
— Nie! Pragnę być sama! Nie potom się wydostała z pod tyranji męża, aby popaść pod twoją!
Sandeau kręciły się łzy w oczach i zamilczał, ona wychodziła z mieszkania. Może w gruncie nie robiła nic złego. Lecz pasją jej były samotne wycieczki i poznawanie ludzi wybitnych.
Kiedyś wybrała się do Balzac’a.
Autor „Fizjolologji małżeństwa“ i „Straconych złudzeń“ przyjął ją bardzo uprzejmie. „Indjanę“ czytał, osypał autorkę szeregiem komplementów. Pokazał swoją wspaniałą bibljotekę, począł opowiadać o sobie i swych zamierzeniach. W ciągu rozmowy padło nazwisko Rabailais’go.
— Pani nie zna jego dzieł — zawołał ze zdumieniem — muszę je przynieść!
Istotnie po upływie dni paru, przybył zasapany i wyelegantowany do mieszkanka Sand. „Łapał“ — opowiadała później — papiery ze stołu, rzucał na nie okiem, jakby chcąc poinformować się, co one zawierają a później natychmiast poczynał mówić o swoich pracach i o tem co pisze obecnie. Wkońcu wyciągnął osławionego „Pantagruel’a“ i na głos począł odczytywać“. Jak wiemy, choćby z polskiego przekładu Boy’a, utwór doborem wyrazów się nie odznacza, wszystko raczej nazwane jest po imieniu. Pan Honoré de Balzac nie tylko nie opuszczał szczegółów, lecz jeszcze uzupełniał je swemi soczystemi uwagami, oblizując się przytem lubieżnie.
— Wynoś się pan, przerwała mu w pewnym momencie George Sand, jest pan opasłym świńtuchem!
— Jestem posłuszny rozkazom, odparł śmiejąc się, ale od tej chwili jest pani dla mnie głupią gęsią!
Kłótnia nie była długotrwała, bo w parę dni później obiadowała u pisarza wraz z Sandeau.
Obiad był równie niezwykły jak i Balzac i zasługuje na szczegółowy opis.
Zajmował on mały apartamencik przy ulicy Cassini, wgłębi ogrodu. Był to szereg pokoi, urządzonych z wykwintem i umeblowanych kosztownemi sprzętami XVIII stulecia. Roiło się od starych makat, obrazów, bronzów, porcelany — istne muzeum — i nieraz, pisarz chcąc zadowolnić swą fantazję, wydawał na dzieła sztuki wszystkie swe zarobki lub też zakupywał na kredyt najcenniejsze antyki.
Podawano na srebrnych półmiskach, ale menu zostało zestawione swoiście: sztukamięsa, melon i szampan mrożony...
Gospodarz się nim zachwycał.
— Pijcie, zachęcał, dostałem cały kosz od księcia Metternicha!
Podczas obiadu czynił wcale niedwuznaczne propozycje pani Sand, co pobudzało Sandeau do wściekłości, w pewnym zaś momencie, oświadczył:
— Czekajcie!
Znikł na chwilę w sąsiednim pokoju, poczem ukazał się przybrany w piękny turecki szlafrok i wspaniałe haftowane nocne pantofle. Nowe zakupy, któremi pragnął się pochwalić! W tym stroju upierał się odprowadzić swoich gości, z kandelabrem w ręku, aż na ulicę.
— Wezmą pana za warjata! — tłomaczył Sandeau.
— Balzac’a nikt za warjata nie weźmie, podziwiać go najwyżej mogą! odparł dumnie i powędrował.
Po drodze, machając świecznikiem, wciąż opowiadał. Chwalił się rumakami arabskiemi, które zamierzał nabyć a których nigdy nie nabył, opowiadał o nich jednak, jak gdyby już stały w jego stajni...
Ostatecznie z trudem namówiono go do powrotu...


∗                    ∗

W tym to okresie czasu nawiązała George Sand ściślejsze stosunki nie tylko z Balzac’iem. Oprócz niego zapoznała się i ze słynnym krytykiem Sainte-Beuve’em i z Gustawem Planche. Z tym ostatnim szczególniej łączyła ją wielka zażyłość, stał on się jej nieodłącznym towarzyszem. Gdy zwabiony olbrzymim rozgłosem żony, pan Kazimierz Dudevant, zdecydował się też wybrać do Paryża, wpada ona, jak bomba do mieszkania Planche’a.
— Wstawaj pan!
— Co się stało?
— Kazimierz przyjeżdża! Będzie go pan oprowadzał po Paryżu!
Zgoda z mężem została zawarta, przynajmniej pozornie. Zobowiązał się on absolutnie nie wtrącać do spraw sławnej damy, pod warunkiem, aby ta od czasu do czasu odwiedziła go w Nohant.
Z pozwolenia tego postarała się skorzystać niemal niezwłocznie. Stosunek bowiem z Juljuszem Sandeau psuł się coraz bardziej. Sceny stawały się niemal codzienne, a przyszły autor „Marjanny“ i „Mademoiselle de la Segliere“ był kulą u nogi... Łączyły ich jeszcze jednak wspólne początki, wspólnie przecierpiana bieda, wspomnienia.
— Czyś już tak szybko zapomniała o naszych przysięgach? — czasem zapytywał — gdyby nie ja, dziś jeszcze tkwiłabyś nieznana, na wsi!
— Wiem, com ci winna! — odpowiadała — lecz jestem wolnym człowiekiem, nikt nie ma prawa do mnie!
— Nawet ja?
— Nawet ty! Krępować się nie pozwolę!
Po jednej ze scen gwałtowniejszych wyjechała do Nohant. Siedziała w majątku dość smutna, przykrzyło jej się po ruchu i zgiełku Paryża, może zatęskniła za kochankiem, dzięki nieoczekiwanym zwrotom swej natury, które tak często zdarzały się w jej późniejszem życiu.
Dość, że powróciła a wtedy nastąpiło naturalne rozwiązanie... romansu.
Powróciła nieoczekiwanie... na początku 1833 r. i równie nieoczekiwanie zastała wielce romantycznego amanta w objęciach zgoła nieromantycznej praczki. Pocieszał się biedak, jak mógł.
Sceny, spazmy, płacze, awantury, ostateczne zerwanie...
Ze zwykłym sobie gestem w sprawach pieniężnych, George Sand, nie tylko pozostawiła kochankowi mieszkanie, przenosząc się o parę domów opodal pod № 19 Quais Malaquais, lecz i pożyczyła znaczniejszą sumę pieniędzy, by mógł udać się do słonecznej Italji, tam marzyć i zapomnieć o niej.


W POSZUKIWANIU IDEAŁU... ROZCZAROWANIA MIŁOSNE

Lecz jeśli George Sand zdecydowała się, jak by cięciem lancetu, rozerwać ciążący z Juljuszem Sandeau stosunek... poczuła wkrótce potem osamotnienie. Była to dziwna natura i w tem nieco przypominała Katarzynę II. Sama posiadając męski charakter, musiała mieć stale przy swym boku mężczyznę. Nie pozwalała mu się opanowywać nie, raczej ona nad nim panować chciała. Dlatego też najczęściej łączyła się z ludźmi, obdarzonymi miękkim charakterem, uległością, pewną kobiecością więc, czy to Sandeau o wdzięku dziewczynki, czy słabym i chwiejnym Mussetem, czy nakoniec przeczulonym i przesubtelnionym Chopinem. Pragnęła ona być dla mężczyzny jakąś oporą, lecz pod warunkiem, by mężczyzna pod żadnym pozorem do jej spraw się nie wtrącał. Szukała przytem zawsze jakiejś gwiazdy, człowieka wybitnego, któryby w karjerze mógł dopomóc i dlatego głośni jej kochankowie pochodzili wyłącznie ze środowiska artystycznego. Po rozstaniu się z Sandeau, poczęła oczkować dokoła i zatrzymała się na Mérimée’m. Poznanie miał ułatwić słynny krytyk Sainte Beuve.
Trudno było wynaleźć mniej odpowiedniego partnera, niźli Prospera Mérimée. Manją słynnego pisarza było uchodzić za sztywnego, angielskiego dyplomatę, nigdy nie dać się niczemu wzruszyć, nie okazywać najmniejszych uczuć na zewnątrz. Stale wytwornie ubrany a zapięty duchowo i fizycznie na wszystkie guziki, szedł on przez życie z sarkastycznym uśmiechem od czasu do czasu, rzucając jakąś złośliwość.
Ekspansywna, żywa i wybuchowa Sand rozczarowała się błyskawicznie.
„Mając trzydzieści lat — pisała — zachowałam się jak piętnastoletnia dziewczyna... Przez tydzień, sądziłam, że posiadłam tajemnicę szczęścia, po tygodniu płakałam z bólu, obrzydzenia i zniechęcenia... po tym oślim postępku („ânerie“) jestem więcej zmieszana, niźli kiedykolwiek...“
Złośliwa anegdota powiada, że Prosper Mérimée pierwszy pożegnał bogdankę a na pożegnanie miał jej położyć sto sous na kominku...
Nie wierzmy tej anegdocie!...
Po Mérimée’m zwróciła się całkowicie w stronę Gustawa Planche’a. Czy istniał między niemi, jaki bliższy stosunek — trudno określić. Planche nie był ani młody, ani piękny, lecz odpowiadał całkowicie despotycznej niewieście. Przywiązany do Sand, jak wierny pies, spełniał jej najdrobniejsze polecenia i posługi. Gdy sprowadziła dzieci do Paryża, odprowadzał i przyprowadzał Maurycego z liceum, chodził na spacer z Solange, towarzyszył George w jej wizytach światowych, czasem również pielęgnował domowego pinczerka.
W 1834 r. redakcja „Revue des Deux Mondes“ urządziła wielki obiad. Autorka „Indjany“ zjawiła się wsparta na ramieniu Planche’a a jeden z uczestników biesiady, takie o niej podaje szczegóły: „Była to mała kobieta, o czarnych włosach i śniadej cerze, oczach wyłupiastych, żółtych białkach, orlim nosie i grubych wargach. Bardzo szczupła, sprawiała wrażenie przebranego chłopca. Zjawisko naogół raczej dziwne, niźli piękne, lub zastanawiające. Nie mówiła prawie nic, wpatrując się przez cały czas w sąsiada-filozofa Jouffroy. Natychmiast po obiedzie oddaliła się wraz ze swym przyjacielem Gustawem Planche’m, który dość niezgrabnie otulał ją w szal, wywołując uśmiech na ustach wszystkich swą rolą „sigisbea“.
Tą rolę Planche wyczuwał znakomicie, był mało znaczącym panem, którego w każdej chwili pozbyć się można; statystą w przerwie między dwoma romansami. Sama Sand tłumaczy, czemu nie mogła zbliżyć się do niego:
„Oddawał mi usługi wielkie — czytamy w jednym z jej listów — nie tylko, że dzięki jego uwagom musiałam się zająć więcej moim stylem, pisywałam bowiem dotychczas zbyt niedbale lecz również dla tego, że dzięki długim rozmowom zyskałam wiele najróżnorodniejszych wiadomości.
Ale przyjaźń ta miała dla mnie wielkie niedogodności. Otaczała mnie nienawiściami gwałtownemi.
Już de La Touche poróżnił się ze mną przez niego a ci wszyscy, których Planche zadrasnął w swych artykułach, uważali za niemożliwe bywać u mnie, w obawie zetknięcia się z nim. Groziło więc osamotnienie całkowite, nawet zerwanie ze starymi, oddanymi przyjaciółmi, bo wrogów miał co niemiara...
Wahałam się długo.
Mimo wszystko, nie byłabym odepchnęła Planche’a od siebie, gdyby nie okoliczności jakie nastąpiły...“
Nie uprzedzajmy wypadków.
Nawet jeśli Planche był przyjacielem — nie mógł wypełnić pustki serca. George Sand nie była zmysłowa, lecz chwili wytrzymać nie mogła bez kochanka. Nie grały w niej zmysły, próżno czasem siliła się na lubieżność. Dla niej koniecznem było wyładować na kogoś całą gamę czułości, zebranej od wewnątrz, stającej się czasem despotyzmem. Początkowo przemyśliwała o Aleksandrze Dumasie, ale Dumasowi nie uśmiechała się przygoda i nie przybył wcale na śniadanie urządzone ad hoc w celu poznania, przez Sainte-Beuve’a, który stale przy nadobnej pisarce, odgrywał niby rolę pośrednika. Potem zarzucała sieci na filozofa M. Jouffroy — ale zmieszana powagą uczonego, cofnęła się sama.
W rozterce duchowej nie wiedziała co czynić, gdy dnia pewnego (24 lipca 1833 r.) otrzymuje list:

Pani!
Ośmielam się przesłać parę wierszy skreślonych pod wpływem rozdziału „Indjany“, tego, w którym Noun przyjmuje Rajmonda w pokoju swej pani. Niewielka wartość tych strof długo wstrzymywałaby mnie od ofiarowania ich gdyby jednocześnie nie była to sposobność do wyrażenia szczerego i prawdziwego podziwu Tej, co je natchnąć umiała.
Łączę wyrazy głębokiego szacunku
Alfred de Musset.

Wice-hrabia Alfred de Musset był bardzo młodym, liczył lat dwadzieścia trzy, ale był już głośnym poetą. Niezwykle urodziwy, posiadał opinję niezwyciężonego zdobywcy serc niewieścich. List początkowo nie wzruszył George Sand. „Nie chcę — pisała do swego „powiernika“ Sainte Beuve’a, aby mi go pan przyprowadzał, jest dla mnie zbyt „dandy“!
Wkrótce jednak zmieniła zdanie, bo już w liście z dnia 25 sierpnia 1833 r. do tegoż Sainte Beuve’a oświadcza: „Zakochałam się i to tym razem bardzo poważnie w Alfredzie de Musset. Jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa, mój przyjacielu, a co dnia więcej przywiązuję się do niego...“


CYGAŃSKIE ŻYCIE.

Małe mieszkanko George Sand przy Quais Malaquais jest szczelnie zapełnione. Odkąd Alfred de Musset stał się codziennym gościem — rojno tam i gwarno i przekształciło się ono w gniazdo cyganerji artystycznej Paryża. Dziś ma miejsce wielki obiad. Uświetnił go swą obecnością poważny uczony i profesor prawa M. Lerminier oraz jakiś tajemniczy członek Izby gmin z Anglji, przybyły w misji poufnej do Paryża. Wszyscy zajęli miejsca dokoła stołu, tylko miejsce Alfreda pozostało wolne.
— Coś się spóźnia! — zauważa pani domu.
— Pewnie swoim zwyczajem ugania za pięknościami! — mruczy Gustaw Planche, nienawidzący poety.
— Trudno! Zaczynajmy! Podawaj! — George kiwa na przystojną normandzką dziewczynę, przybraną w strój narodowy.
Obiad się rozpoczyna poważnie, snać przez wzgląd na zaproszonych gości. Mija zupa, mija pieczyste, butelki poczynają krążyć coraz szybciej. Profesor Lerminier próżno usiłuje rozruszać swego sąsiada, poważnego anglika, który na wszelkie zapytania cedzi tylko:
— Yes... yes...
Wkońcu zdaje mu się, iż natrafił na temat interesujący. Poczyna wykładać o równowadze europejskiej. Mówi obszernie o zadaniach Francji, obowiązkach Wielkiej Brytanji. To ożywia milczącego gościa, bo wpatruje się w niego błyszczącemi oczami, poczem w pewnym momencie niespodzianie woła:
— Ot, co znaczy równowaga!
Podrzuca talerz do góry i z wprawą zawodowego żonglera chwyta go na podstawiony widelec.
Ogólne osłupienie. Najwięcej przerażona jest normandzka dziewczyna w krótkiej spódniczce i w wyciętym, aksamitnym staniku, usługująca do stołu. Wywraca półmisek na głowę profesora Lerminier, poczem śmiejąc się do rozpuku, pada na niezajęte krzesło.
— Co to ma znaczyć? Proszę natychmiast wstać! — woła oburzony Planche.
— Usiadłem na swojem miejscu i zostanę! — odpowiada dziewczyna, szybkim ruchem ściągając perukę! Jest nią przebrany Musset.
Wszyscy się śmieją, prócz Planche’a i poważnego profesora, który wycierając poplamione ubranie zwraca się do swego sąsiada — angielskiego dyplomaty.
— A kim pan jest właściwie, co tak świetnie wykłada zasady europejskiej równowagi?
— Ja... artystą cyrkowym... nazywam się Debureau... zostałem zaproszony w celu zademonstrowania politycznych eksperymentów...
Lerminier pokrywa uśmiechem niezadowolenie, Planche jednak kipi z oburzenia.
— Panie wice-hrabio! zwraca się do Musseta, póki pan tu nie był... podobne błazeństwa nie miały miejsca...
— Jak się komu nie podoba, może nie bywać... odpowiada spokojnie poeta.
— Skąd pan do tego przychodzi aby dyktować, kto tu ma, lub niema bywać?
— Nic nie dyktuję... tylko zaznaczam, że kto śród nas źle się czuje, najlepiej zrobi, gdy towarzystwo opuści...
— Czy pani potwierdza to zdanie? — woła Planche do George Sand.
Ta dość niechętnie odpowiada. Ciężko jej może poświęcić, nieco uciążliwego czasem przyjaciela, lecz Musset nie znoszący głęboko krytyka, za warunek postawił „wyświecenie“ Planche’a.
— Hm... rzeczywiście... o ile psuje się nastrój!
— Rozumiem... rozumiem... bełkoce zdetonowany Planche, ze łzami w oczach... skoro przestało się być potrzebnym, należy odejść! Żegnam! Natrętem nie będę, po raz ostatni jestem w tym domu...


∗                    ∗

Po pozbyciu się nudziarza Planche’a młoda para szaleje. Istna miłość dwojga sztubaków. Czas upływa im na tysiącznych psotach i figlach. To przyjmują gości, ubrani w stylowe kostjumy markizy i markiza z XVIII w., to w cudacznem przebraniu przebiegają zaułki Paryża. Do swych szaleństw wciągnęli nawet brata poety, Pawła de Musset, który na stosunek patrzy pobłażliwie, powtarzam na stosunek, bo stał on się oficjalny. Alfred prawie zamieszkuje na Quais Malaquais. Musset ma lat dwadzieścia trzy, jest dzieciakiem i jak dzieciak miłości używa. Bawi się w robieniu karykatur bogdanki, przedstawiając ją jako tykę, lub niewiastę palącą nieskończone cygaro. Pod tem podpis: „proszę się nie pomylić, wizerunek przedstawia czcigodną George Sand“, podpisano — Mussalion I.
Lecz kochankom w Paryżu zbyt duszno i ciasno. Zbyt wiele złośliwych i natrętnych spojrzeń i gadek ich ściga. Postanawiają resztę lata przepędzić na wsi, w Fontainebleau.
Tam mogą biegać wśród pól i łąk, rozbawieni, radośni, swawolni. Tam ścieżyną śród kwiatów, ucieka George Sand, przebrana za chłopaka, by za chwilę powrócić, rzucić się ukochanemu na szyję i obsypać tysiącem pocałunków. Wtedy padają w cieniu drzew i siedząc złączeni, twarz przy twarzy, godzinami marzą, wynajdują tysiączne słowa, wyrażające zawsze jedno i to samo: miłość!
— Ach być tak wiecznie razem... szepce Sand.
— O tak! Zdala od ludzi... odpowiada Musset.
— Tak nam dobrze!
— Lepiej być nie może! George! Mam pomysł!
— Pewnie nowe szaleństwo! Słucham!
— Nie szaleństwo a projekt poważny! Wyjedziemy!
— Wyjedziemy razem? Świetnie! Dokąd?
— Do Włoch... do Wenecji! Tylekroć opisywałem Wenecję, pamiętasz w mojej „Venise la rouge“ a nigdy nie byłem... Tam dopiero prześnimy prawdziwy sen o szczęściu! A ile wrażeń przywieziemy!
— Ty mój najdroższy chłopaku!
Przywarli do siebie; chwilę długą pozostali w bezruchu. Fascynowała ich niebieska kraina lagun, wspaniałe pałace patrycjuszy, wieże kościołów Św. Marka... Pierwsza George wyrwała się z zadumy. Z przerażeniem spojrzała na kochanka. Był blady, sztywny, oczy patrzyły szklisto, nieprzytomnie.
— Alfredzie! Alfredzie! — zawołała z przerażeniem — co ci jest?
— Nic... nic... mówił, powoli przychodząc do siebie.
— Zamiast cieszyć się... zapadasz w jakąś rozpacz... możeś chory...
— Nie, ale kiedyśmy siedzieli... miałem taką okropną wizję...
— Wizję? Jaką? Mów!
— Zdawało mi się, że tam... ot z pośród tych drzew... biegnie ku mnie jakiś człowiek straszliwy... blady, z rozwianym włosem, w potarganem ubraniu. Ten człowiek był pijany, pijany rozpaczą i... taki biedny...
— No... no...
— Tym człowiekiem byłem ja, dokończył powoli, znakomicie poznałem sam siebie...
— Oj dzieciaku, dzieciaku... zawołała ze śmiechem Sand. Wierzysz w podobne głupstwa?
— A jednak... westchnął poeta.


∗                    ∗

— Wiesz, mówił, w parę dni później Alfred do George, gdy powrócili do Paryża w celu poczynienia przygotowań do podróży — wszystka idzie na opak!
— Jakto?
— Moja matka stanowczo sprzeciwia się wyjazdowi?
— Z jakiej przyczyny?
— Sama nie wie! Mówi, iż jakieś nieszczęście mnie spotka.
— A ty jesteś taki malusieńki chłopaczek i musisz się stosować do woli matki?!
— W każdym razie nie chciałbym jej sprawić przykrości!
— Damy sobie radę! Przekonam ją!
— Przecież jej nie znasz i u niej nie bywasz? Co zrobisz?
— Nie troszcz się! Pozostaw mnie resztę!
Tegoż wieczora, o godzinie dziewiątej, zameldowano hrabinie de Musset, iż jakaś dama zawoalowana oczekuje na nią na dole, przed domem w karecie i w sprawie niecierpiącej zwłoki, pragnie się porozumieć. Zaintrygowana hrabina zeszła i w karecie ujrzała... George Sand.
— Pani, błagała, nie sprzeciwiaj się naszym zamiarom! Może to co czynię, nie zgadza się ze zwykłą moralnością mieszczańską, lecz pani jako matka poety winna być wyższa nad przesądy...
— Doprawdy... nie wiem... mówiła zmieszana hrabina tak niespodziewanym, bezpośrednim atakiem.
— Myślę wyłącznie tylko o Alfredzie! Wszak pani również niestety wie, że ma pociąg do wina, nie zawsze otacza się dobrem towarzystwem. Wyrwałam go z tego! Odkąd mnie poznał jest inny!... Uzdrowię i przemienię kompletnie!...
— Oby ci się to udało, moje drogie dziecko! wyszeptała wzruszona matka.
— Musi się udać! Zwrócę go jako silnego człowieka i chlubę kraju! Ze mną będzie pracował! Czy mogę liczyć, że nie będzie przeszkód?
— Zgadzam się, ale tylko pod tym warunkiem... Proszę pamiętać, że zaciąga pani zarówno duże obowiązki względem niego, jak i względem mnie!
— Pragnę żyć wyłącznie dla Alfreda!


WENECJA.

George Sand siedzi przy biurku w małym apartamenciku hotelu Danieli i rozmyśla smutnie. Zaledwie parę tygodni upłynęło od ich przyjazdu, są w Wenecji, krainie poezji i miłości a ileż już rozczarowań przykrych.
Przed nią leży list, który przed chwilą ukończyła pisać do swego wydawcy Buloz’a.
„Błagam pana, możemy czytać, o jaknajszybsze nadesłanie pieniędzy, bo dług zaciągnięty przy kartach przez Alfreda męczy go niewymownie. Chodzi o niewielką sumę: trzysta sześćdziesiąt franków. Przegrał ją do jakiegoś młodego człowieka, którego nie zna a ten może rozpuszczać w towarzystwie uwłaczające jego czci wersje. Dawał Pan Alfredowi większe już zaliczki i stale wywiązywał się z zobowiązań. Gdyby obecnie z powodu choroby, nie mógł pracować, proszę być spokojnym, wywiążę się całkowicie za niego...


∗                    ∗

Więc takim miał być miodowy miesiąc? Wypadki ostatnie z błyskawiczną szybkością przesuwają się przed oczami.
Wkońcu grudnia 1833 r. opuszczają Paryż. Po wyjeździe do Avignonu, podczas którego wszystko znamionowało nieszczęście, bo powóz wyruszając, raz o mało się nie przewrócił, następnie zaś przejechał jakiegoś człowieka, podróż w dokuczliwy ziąb i niepogodę. Na statku, w drodze do Marsylji zawarto ciekawą znajomość z Stendhalem, autorem „Czerwone i czarne“, który w charakterze konsula udawał się do Civita-Vecchia. Lecz i Stendhal przyniósł rozczarowanie. W dzień prawił bez przerwy, wieczorem upijał się i tańczył dokoła stołu, sprawiając komiczne lecz niesmaczne wrażenie.
Później Genewa, Livorno, Piza, Florencja — tam zdawałoby się spełnienie marzeń. Wycieczki po kościołach, muzeach, archiwach. Alfred zbiera materjały do swego „Lorenzaccio“, ona do „Spisku we Florencji“.
Z Florencji — Wenecja...
George Sand przyjechała zmęczona, rozbita, przeziębiona. Niezrozumiała rzecz, myślała, jak we Włoszech mogą panować podobne zimna. Nie mogąc wychodzić z hotelu, natychmiast zabrała się do pracy. Odtąd rozpoczęło się ich rozdwojone życie.
— George, mówił Musset, nie potom przyjechał do krainy dożów, by siedzieć zamknięty w dusznym pokoju!
— Widzisz żem niezdrowa, nie mogę ci towarzyszyć, zwiedzaj sam Najjaśniejszą Rzeczpospolitą Św. Marka!
Natychmiast zaczęło się zwiedzanie, lecz jakie! Musset powrócił do paryskich przyzwyczajeń, gry i hulanek. On, dzieciak dwudziestotrzyletni, pozostawiony bez hamulca, przebiegał mroczne i kręte uliczki li tylko po to, aby zawierać łatwe znajomości z włoskiemi dziewczynami a potem w ich towarzystwie upijać się do nieprzytomności, lub przegrywał w karty wszystkie pieniądze. A kiedy wracał rano, chwiejąc się na nogach, z podbitemi, zapadłemi oczami — jeszcze robił wymówki, że to z jej powodu popada w najbrudniejszą rozpustę.
— Nie kocham cię — bełkotał — jesteś mi niczem...
Milczała.
— Omyliłem się, daruj, ale nie mam dla ciebie żadnego sentymentu...
— Wiem... mówiła wśród łez.
— Nie jesteś towarzyszem, boś wiecznie chora... A kobietą?... Czy ty wogóle jesteś kobietą?
— Wyrzucałeś mi niejednokrotnie, zawołała w poczuciu obrażonej dumy, że nie potrafię ci dostarczyć rozkoszy zmysłów! Płakałam często z tej przyczyny, lecz dziś powiem — jestem szczęśliwa!...
— Ho... ho...
— Tak, bo przynajmniej w ramionach innych dziewczyn nie przypominasz sobie o mnie! A z niemi konkurować nie myślę...
— A ja się nudzić z tobą też nie myślę!
Znikał w sąsiedniej sypialni, by na pół przytomny, w ubraniu, rzucić się na łóżko.
Och! gdyby była zdrową, gdyby mogła go zostawić samego bez grosza w obcem mieście, jakże chętnie natychmiastby bez namysłu uciekła!


Z DZIENNIKA DOKTORA PIETRO PAGELLO.

Dnia pewnego, pisze doktór Pagello, spacerowałem z jednym z moich przyjaciół, w pobliżu Canale Grande. Przechodząc pod oknami hotelu Danieli, zauważyłem na balkonie pierwszego piętra młodą kobietę. Miała włosy krótkie, bardzo ciemne, oczy o wyrazie męskim, zdecydowanym, twarz pełną melancholji i smutku. Strój jej nosił jakieś piętno niezwykłe. Włosy przewinięte były fularem szkarłatnym, przewiązanym na kształt turbanu.
Na szyi miała śnieżnej białości kołnierzyk, dokoła którego efektownie przewiązany krawat i z nonszalancją kawalerzysty paliła długiego paquitos’a, rozmawiając ze szczupłym młodzieńcem, blondynem, siedzącym obok. Przystanąłem, aby się bliżej przypatrzeć, wtem mój towarzysz Lazarro mnie trącił.
— He... he..., powiedział, widzę uroczyła cię czarująca palaczka. A może znasz ją?
— Nie... ale dałbym niewiedzieć co, byle ją poznać... Ta kobieta nie przypomina niczem innych kobiet!...
Nazajutrz poszedłem odwiedzić mego przyjaciela. Zastałem go przy stole wraz z rodziną. Gdy zauważył, iż jestem zaprzątnięty myślami, zwrócił się do żony:
— Spójrz Blanchino! — śmiejąc się zawołał — nasz Pagello rozmyśla w tej chwili o pewnej pięknej niewieście, palącej cygaretki...
— Byłem tam z wizytą przed godziną, odrzekłem, i jeszcze powrócę... to jedna z moich pacjentek... przysłała po mnie...
— Doprawdy! — krzyknął Lazzaro szeroko rozwierając oczy.
— Tak, naprawdę! Dziś rano właściciel hotelu „Danieli“ przyszedł po mnie i zostałem wprowadzony do apartamentu tajemniczej nieznajomej, która siedząc na niskim zydelku, z głową wspartą na ręku prosiła, bym jej dał jakiś środek na silną migrenę. Sprawdziłem puls i zaproponowałem upust krwi na co się zgodziła. Uczyniłem zabieg, poczuła natychmiastową ulgę... Młody człowiek blondyn, nieodłączny jej towarzysz, odprowadził mnie wielce uprzejmie aż na sam dół schodów... i oto wszystko, co przytrafiło się dzisiaj, lecz jakieś przeczucie, nie wiem, słodkie czy przykre, powiada:
„Ujrzysz jeszcze tą kobietę i ona cię opanuje“.


∗                    ∗

W dwadzieścia dni później doktór Pagello został powtórnie wezwany do hotelu, tym razem już nie chodziło o George Sand — chorym był Musset. Nadużycia na tle nocnej gry, hulanek i wina, wywołały silną gorączkę. Był nieprzytomny, płakał, skarżył się na jakąś chorobę, której nie mógł określić, krzyczał, że czuje, iż za chwilę zwarjuje...
Działo się to w pierwszych dniach lutego 1834 r. Mówiono o delirium tremens. W jednym z listów datowanych z 8-go lutego George Sand pisze:
„Nerwy mózgu są tak zajęte, że majaczenie jest okropne i stałe. Ostatnia noc była straszliwa. Sześć godzin ataków takich, że zrywał się z łóżka i biegał nago po pokoju. Krzyki, śpiewy, wrzaski, konwulsje — co za widok! O mało nie udusił mnie, całując. Dwaj ludzie atletycznie zbudowani, nie mogli go oderwać od kołnierza mojej sukni. Doktorzy przewidują podobne ataki na noc dzisiejszą, a może jeszcze gorsze... Na szczęście znalazłam znakomitego, lekarza...“ Lekarzem tym był oczywiście Pagello, który zaledwie od paru miesięcy rozpoczął swoją praktykę.
Jaką była jego opieka, zobaczymy następnie, teraz jeszcze posłuchajmy pani Sand:
W liście do Buloz’a z dnia 13 lutego pisze:
„Od tygodnia nie rozbierałam się, sypiam na małej sofce, o każdej godzinie muszę być na nogach. Pomimo to, od czasu, upewnienia się, iż nie zagraża mu niebezpieczeństwo, mogę pisywać po parę stron rano, w godzinach, kiedy on zasypia...“
A we wszystkich listach dodaje:
„Proszę zachować milczenie zupełne co do choroby Alfreda i jej przyczyny, ze względu na matkę. Gdyby się dowiedziała prawdy — umarłaby ze zmartwienia“.


FILIŻANKA HERBATY.

Około połowy lutego zdrowie Musset’a poczęło się poprawiać. Po okresach podniecenia nastąpiło przygnębienie, podczas którego wydawał się nieprzytomnym. George Sand i Pagello czuwali przy jego łożu i trawili długie godziny na rozmowie. Opowiadała o literaturze, poetach i artystach Wenecji, on wpatrywał się i rumienił pod jej wzrokiem.
Dnia pewnego chory prosił, aby oddalili się ponieważ pragnie zasnąć. Pozostawszy sam na sam, zapytał Pagello pisarkę czy nie zamierza stworzyć romansu, któryby opiewał „piękną Wenecję.“
— Być może! — odrzekła i pochwyciwszy arkusz papieru poczęła na nim coś szybko kreślić.
Gdy skończyła, trwała przez chwilę w milczeniu, z głową ujętą w dłonie. Nagle powstała i patrząc uporczywie na lekarza, wręczyła mu przed chwilą napisaną kartkę.
— To dla pana!
Pagello nie rozumiał jeszcze, czy nie chciał zrozumieć.
— Komu mam oddać? — zapytał.
George Sand szybko nakreśliła adres:
„Do głupca Pagello!“
Poczem podeszła do łóżka chorego pytając:
— Czy sądzi pan doktór, że noc będzie spokojna?
— Tak! — odparł i opuścił pokój.
Na dole przy drżącym płomieniu świecy czytał. To co mu wręczyła George było oświadczynami, ujętemi w formę romansu.
„Ty przynajmniej — pisała — nie będziesz mnie zdradzał, nie będziesz czynił próżnych obietnic i przysiąg. Czego daremnie szukałam u innych, może również nie odnajdę w tobie, ale łudzić się jeszcze mogę, że to posiadasz. Mogę jeszcze wierzyć w marzenia i wymownie tłomaczyć sobie twoje milczenie...“


∗                    ∗

W parę dni potem, gdy nieszczęsny Alfred otworzył na chwilę oczy, ocknąwszy się nagle z ciężkiej maligny, ujrzał dziwną grupę. Raz jeszcze spojrzał, niedowierzając.
— Koszmar... pomyślał, i zamknął oczy.
Przy stole, czule objęci, siedzieli George Sand i Pagello. Coś szeptali do siebie cicho, uśmiechali, zamieniali pocałunki...
Nazajutrz Musset poczuł się lepiej. Dziwna wczorajsza wizja nie dawała mu spokoju. Było to jednak coś tak niezwykłego, niemożebnego, iż nie odzywał się słówkiem, by znów nie posądzono, iż zapada w malignę. Podejrzenia go jednak trawiły, postanowił udawać śpiącego. Zdrzemnął się istotnie a gdy nad wieczorem koło ósmej otworzył oczy, ze schodów dobiegł do niego czuły szept Sand. Tak może się żegnać tylko kochanka z kochankiem.
— Coś tam robiła? — zapytał wchodzącą do pokoju George.
— Świeciłam doktorowi, ciemno na schodach — odparła najspokojniej. — Czy lepiej się czujesz?
— Tak... udał śpiącego.
Noc całą przepędził okropną. Wraz z siłami przybywało straszliwe przeczucie zdrady. Musiał mieć pewność. Nazajutrz, może dzięki polepszeniu, czy też naprężonym do niemożliwości nerwom czy wskutek trapiącego go podejrzenia, zerwał się z łóżka. Począł rozglądać się dokoła. W sąsiednim saloniku stał stół zastawiony dla dwojga osób, lecz na nim tylko jedna filiżanka. Szukał wszędzie, na meblach, nawet pod meblami... drugiej nie znalazł.
— Czy Pagello wczoraj bawił długo? — zapytał.
— Wyszedł po północy!
— Rozbierałaś się sama czy pomagał ci ktoś?
— Nie... nie wołałam służącej!
— Piłaś herbatę z doktorem?
— Tak!
— Jakim tedy cudem się dzieje, że jest tylko jedna filiżanka?
— Zabrano drugą!
— Kłamstwo! Nic nie zabrano, skoro mówisz, że po wyjściu Pagella nie wzywałaś pokojowej... Piliście z tej samej!
— Gdyby nawet tak było — hardo odparła Sand — to nie masz prawa wtrącać się do tych spraw! Rozchorowałeś się z rozpustnego życia, a przódy oświadczyłeś, że mnie nie kochasz...
— Musisz szanować pozory, bo uchodzę za twego kochanka! Poczekajcie choć dni parę, kiedy wyjadę i mnie nie będzie!
Cały dzień upłynął w grobowem milczeniu; wieczorem Alfred wchodzi niespodziewanie do pokoju i widzi, jak George pisze list.
— Do kogo piszesz?
— Nie piszę a czytam! — i szybko zgasiła światło.
— Skoro czytasz, czemu gasisz światło?
— Samo zgasło! Zapal!
Musset z powrotem zapala świecznik.
— Ach! Powiadasz, że czytasz a nie masz książki!... Powiedz raczej nędzna nierządnico, że piszesz do swego kochanka!
Sand zerwała się z miejsca, jak pantera.
— Ty będziesz mnie jeszcze znieważał! Ty, co stawiałeś moją osobę w jednym rzędzie z ulicznicami? Tylko przez pamięć na twoją matkę pozostałam tu dotąd pókiś chorował, jak pies przywiązana do twojego łoża, nie rozbierając się tygodniami całemi... Teraz?... Ani chwili nie pozostanę dłużej... Puść mnie... Pójdę gdziekolwiek-bądź... sama... byle precz od ciebie!
Rzuciła się ku drzwiom. Musset zastąpił drogę.
— Tak, mówił powoli, stojąc ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, tak rozumiem, chcesz wymknąć się z tego domu! To ci się nie uda! Znam dobrze twoje zwykłe figle i sposoby! Nie z jednym podobną historyjkę urządzałaś! Przypomnij sobie Sandeau!
— Podły!
— Czy podły, nie wiem, ale jestem przewidujący. Pragniesz biec do szlachetnego doktora Pagello i wytłomaczyć mu, że zwarjowałem i w napadzie szału pragnąłem pozbawić cię życia. Pomysł znakomity i godny twoich powieści! Ale zapowiadam: nie wyjdziesz!... chcę cię uchronić od popełnienia nowej podłości... w przeciwnym razie...
— Co w przeciwnym razie? podchwyciła nieco zmieszana.
— W przeciwnym razie, kończył powoli poeta, jak mnie tu żywego widzisz i jak we Francji coś znaczy moje nazwisko, wkleję ci takie epitafjum na twoją opinję, że raz na zawsze przygwożdżę tą całą literacką sławę! Przynajmniej niech wiedzą kim jesteś istotnie!
George zbladła, poczęła cicho łkać, poczem swoim zwyczajem wyrzekać, jęczeć, spazmować i wić się w konwulsjach.
— Nienawidzę cię, powtarzał Musset, patrząc obojętnie na rzeczywiste czy udane wybuchy oburzenia i rozpaczy. Nie graj komedji... Mnie tem nie wzruszysz ani przekonasz... A jeśli chcesz przekonać... zadrwił, zażyj wzorem twoich bohaterek... trucizny!


∗                    ∗

Życie stawało się nie do zniesienia.
Sand obawiała się w gruncie Alfreda, obawiała, iż w przystępie podrażnionych nerwów, zazdrości i gniewu, będzie do wszystkiego zdolny, nie cofnie przed niczem. Nie chciała doprowadzać do ostateczności również ze względu na stosunki paryskie, gdzie jej postępowanie mogło być rozmaicie a niezbyt przychylnie komentowane. Chwilowo przycichła, udawała jedynie przyjaźń dla Pagello, zapewniając, że nic ją z nim nie łączy, a rozterkę trawionego namiętnością serca, wylewała w listach.
„Czy będziemy mieli dość siły — pisała w dni parę do doktora — by ukrywać przed nim nadal naszą tajemnicę? Kochankowie nie mają cierpliwości i nie umieją się maskować. Szkoda żem nie wzięła pokoju w innej oberży, moglibyśmy się swobodnie widywać, nie przyczyniając mu zmartwienia i nie ryzykując, że którego dnia popadnie w szał i posunie do ekscesów... Jemu wybaczyć już nigdybym nie mogła. Nawet, jeśli okaże skruchę. Przedewszystkiem nie wierzę w jego skruchę; o ilebym nawet przebaczyła, powróciłby wnet do starych nałogów. Jego duszy brak siły i szlachetności prawdziwej!.. Aby zaś zachować moją miłość i szacunek należy być bliskim doskonałości. Czym godna znaleźć podobny ideał? Niestety, tyle cierpiałam, tyle szukałam... daremnie... A może to ty, mój Pietro, urzeczywistnisz nakoniec sen złoty? Czemu spotkałam cię tak późno? Wszak przynoszę ci w darze urodę napiętnowaną biegiem lat, serce wyziębione zwątpieniem! Lecz nie! Nie wierz... Moje serce nie jest oziębłe! Jest surowe, podejrzliwe, zmienne... ale silne! Nigdy równie mocno nie wyczuwałam jego tętna i żaru, jego młodości, jak w wieczór ów, pamiętasz... kiedyś obsypywał mnie pieszczotami...“
Jak widzimy, wbrew zapewnieniom niektórych biografów, starających się za wszelką cenę obronić pisarkę od zarzutu zawiązania miłosnego „flirtu“ przy łożu chorego Musseta i udowadniających, iż romans w pełnem znaczeniu tego słowa pomiędzy nią a lekarzem, rozpoczął się dopiero po wyjeździe poety z Wenecji — przytoczony list świadczy o zgoła innym stosunku.
Nic też dziwnego, że pani Sand pozostawała w głębokiej duchowej rozterce, nie wiedząc co czynić, dręczona sprzecznemi uczuciami obawy przed skandalem z jednej strony, z drugiej zaś — niepohamowanego porywu namiętności do nowego faworyta.
Co dalej? I tak źle i tak nie dobrze. Zerwać z Alfredem? Ale jak? Jako nieodrodna a perfidna córka Ewy, do zdrady jawnie przyznać się nie mogła, nie mogła się przyznać do miłosnego kaprysu... Więc...
Wybawienie przyszło z nieoczekiwanej, w żadnym wypadku strony, ze strony... Musseta.


MIŁOŚĆ ROMANTYCZNA.

Po szeregu smutnych, niby deszczowa pogoda dni, urozmaiconych jedynie od czasu do czasu scenami zazdrości i wymówek, poeta powziął nagłe postanowienie.
— George? — zagadnął łagodnie kochankę, gdy ta siedziała, jak zwykle chmurna i blada, wtulona w kąt kozetki.
— Słucham? — odezwała się niechętnie.
— Kochasz go?
Milczenie.
— Nie zaprzeczaj, że kochasz!
Długa pauza, dalsze milczenie Sand, przemienionej w kamiennego sfinksa.
— Postanowiłem ustąpić!
Wielkie zdziwienie i cichy okrzyk.
— Ty?
— Tak! Przekonałem się, że wasza miłość jest wielka, jest potężna, jest święta! Nie mam prawa stawać jej na przeszkodzie!
— Poważnie mówisz?
— Najzupełniej! Utraciłem cię samochcąc, nie potrafiłem uszanować! Dawałem wolę moim fantazjom, wybrykom, namiętnościom! Jam winien! Byłaś aniołem, żeś mimo wszystko chciała mnie pielęgnować przez tyle nocy, dozorować przy moim łożu! Lecz jako kochanek przestałem istnieć. Rozumiem to! Napotkałaś na swej drodze innego, godniejszego! Ja mu miejsca zabierać nie myślę. Pragnę pozostać... jedynie przyjacielem. Czy zechcesz, po tem com oświadczył, podać rękę na zgodę?
Z radością pochwyciła wyciągniętą dłoń.
— Jakiś ty szlachetny — zawołała patetycznie — twój postępek jest godny ciebie, jest godny Musset’a. Wyznam szczerze: kocham go i nie jestem w stanie zapanować nad mojem uczuciem! Lecz życie całe będę ci najlepszą siostrą... nie! Co mówię, twoim najlepszym towarzyszem George’m!
— Dziękuję za te słowa! Puścimy stare urazy w niepamięć i spotkamy się za parę miesięcy, jak starzy koledzy! Teraz pragnę wyjechać.
— Nie, nie odjeżdżaj! Nazbyt jeszcześ słaby! Zaopiekuję się tobą jak bratem. Wszak już sporów nie będzie między nami!
Poeta pozostał, ale tylko parę dni. Chociaż dusza jego, jak i dusza bogdanki wpełni wpłynęły na szeroką falę romantyzmu, który cechował zarówno ich epokę jak i dzieła, a uwielbiał sytuacje niezwykłe, gromkie okrzyki, spazmy, płacze i dobrowolne poświęcenia z miłości — mimo to wszystko tkwiło w nim jeszcze coś z nieromantycznego mężczyzny. Trudno mu było patrzeć na ukochaną w objęciach rywala.
Jednak pozornie w ekstazie bohaterskiej trwa do końca, może tylko przez ambicję rolę „szlachetnego a odrzuconego młodziana“ odgrywa znakomicie. Zaprzyjaźnia się nawet z Pietro Pagello. Czuła obecnie i niczem nie skrępowana para nowych kochanków na pożegnanie ofiarowywuje przez wdzięczność zdradzonemu prezent: notatnik, pięknie oprawiony w skórę. Na pierwszej karcie widnieje napis: „Dobremu towarzyszowi, bratu i przyjacielowi — kochanka George. Wenecja 28-go marca 1834 r.“ — na ostatniej zaś „Pietro Pagello rekomenduje Alfreda de Musset inżynierom Pietro Pinzio i Vicenzo Stefanetti w Agguinta“.
Zaopatrzony w notatnik i rekomendacje Alfred de Musset śmiało mógł wyruszyć w drogę, co nastąpiło dnia 29 marca. Jako opiekuna otrzymał sługę Antonia, a słodka nadmiernie Sand odprowadza go nawet aż do Mestre, gdzie się mają ostatecznie pożegnać. Mestre jest tym samym portem, dokąd ongi przybyli w drodze do Wenecji, pełni najbardziej różowych nadziei i zamiarów na przyszłość. Może wspomnienia nurtują duszę, bo oboje milczą. Pierwszy nie wytrzymał poeta.
— George, George! — mówi drżącym głosem — gotów jestem zapomnieć wszystko! Wracaj ze mną do Francji!
Ona potrząsnęła smutnie głową.
— Zapóźno, niestety, zapóźno! Żegnaj... Mój... ty... tylko przyjacielu!... Łzy nie dały jej dokończyć, zawróciła szybko, uciekła.
Poeta z drogi do rodziny wysłał następującą kartę.
„Przywożę wam ciało chore, duszę przybitą, serce krwawiące, ale serce to stale was kocha“.
Ciekawe co hrabina de Musset pomyślała o opiece George Sand nad swoim synem?


BIEDNY PAGELLO.

Sand powróciła z Mestre do swego najdroższego Pagello, do rękopisów, do nowego życia. Faktem jest, że zaprzęgła się do roboty, pisywała po dwanaście, trzynaście godzin dziennie. W osiem dni kończy powieści: „Leone Leoni“ i „André“, rozpoczęte przed wyjazdem Musset’a, powoli tworzy „Jaques’a“, jeden może ze swych najlepszych romansów, nakoniec szkicuje „Listy podróżnika“.
Przez cały ten czas zakochany Pagello dyskretnie i wiernie trzyma się przy jej boku. Ich miłość jest wzajemna, spokojna, rzekłbyś wypoczynek po burzy.
Lecz nie sądzonem było George Sand długo zaznać spokoju. Najprzód dawne kochanki doktora poczynają czynić mu wymówki o nowy flirt, a że jako włoch serce miał ogniste, dnia pewnego znalazł się z „czterema niewiastami na karku“. Następnie ojciec jego, powiadomiony o stosunku, nadsyła list z wyrazami swego niezadowolenia z nowej znajomości. Ale George postanawia użyć niezawodnego sposobu.
— Rozmówię się z nim!
Jadą oboje do Castelfranco, gdzie starzec przyjmuje ich z początku więcej niż ozięble, następnie jednak daje się wciągnąć w rozmowę o literaturze a po jakimś czasie ulega swoistemu czarowi oryginalnej pisarki.
Nie przeszkadza to Sand utrzymywać sentymentalną korespondencję z Musset’em, która przedstawia się niezwykle ciekawie. Poeta pisze, iż wrócił do Paryża, złamany i rozbity, a gdy po raz pierwszy chciał opowiedzieć przeżycia matce — zemdlał. Starał się rozerwać pijaństwem i zabawą w gronie dziewczyn. Lecz te rozrywki już go nie nęcą. Wczoraj był na kolacji, uczestniczyły w niej nadobne baletniczki, ale powrócił o ósmej wieczór, ziewając do domu.
Odpisuje troskliwie:
„Błagam cię... jeszcze nie wino, jeszcze nie dziewczyny! Zbyt wcześnie! Pomyśl o twem ciele, które ma mniej siły, niźli dusza, a które widziałam umierające śród mych ramion“. Następnie powiadamia o przygodzie Pagella z kochankami a epistołę kończy zapewnieniem i przysięgami dozgonnej, świętej, wiecznej przyjaźni... „aż poza grób“.
W innych listach poeta oświadcza, iż był w osamotnionem mieszkaniu przy Quais Malaquais i spędził godzinę na dumaniach. Odnalazł cygaretki robione jeszcze przez nią, George’a, palił je z niewypowiedzianym uczuciem smutku i rozkoszy. Czytuje obecnie Werthera, Nową Heloisę, te wszystkie szaleństwa, opisujące miłość, które tak dotychczas wydrwiwał. Dokąd mnie to zaprowadzi? — pyta. Nie zapomina i o „swym przyjacielu Pagello“.
„Dzielny, młody człowiek! Powiedz mu, jak szczerze go lubię i nie mogę pohamować łez, myśląc o nim!“ — Może Musset wieszczo przewidywał dalsze przygody doktora.
W odpowiedzi Sand oczywiście rozpacza i niepokoi, kto się teraz zaopiekuje biednym Alfredem, a zacny Pietro załącza pełen uczucia dopisek. Istna sielanka i jeśli nie świetne rozwiązanie problemu trójkąta małżeńskiego, to miłości do kochanka i przyjaciela jednocześnie!
Lecz patrzmy dalej!
George oznajmia swój powrót do Paryża. Oddawna dość miała Wenecji, od powrotu wstrzymywał wyłącznie brak pieniędzy. Tygodnie mijały a przekaz od wydawcy Buloz’a nie nadchodził. Wkońcu znudzona, spotkawszy przypadkiem na ulicy jakiegoś znajomego z Paryża, pożycza znaczniejszą sumę. Lecz tegoż dnia i poczta dostarcza oczekiwaną przesyłkę.
Co rychlej tedy zwraca dług i nie namyślając się ani chwili, opuszcza Wenecję, która tyle przeżyć dostarczyła.
Towarzyszy jej oczywiście wierny Pagello. Ale sytuacja faworyta staje się z dnia na dzień coraz dziwniejszą. Z chwilą zbliżania się do Francji, Sand całkowicie niemal wyłamuje się z pod jego wpływu.
Przyjeżdżają do Paryża — ona zajmuje swój apartamencik przy Quais Malaquais — on idzie de hoteliku, wynajmuje pokój za półtora franka dziennie.
Po powrocie, ogarnia George potężna fala wspomnień. Każde miejsce, każdy kącik przypomina Musset’a. Wszyscy jej przyjaciele są jego przyjaciółmi; trudno krok stąpić, słówko wymówić, aby nie zawadzić o Alfreda. On również od czasu jej przyjazdu chodzi jak oszalały. Coraz częściej zasypuje listami, błaga o spotkanie. Twierdzi, że pragnie opuścić Francję, lecz przed wyjazdem musi ją ujrzeć jeszcze raz, porozmawiać choćby chwilę.
— Gdy spotkam się z tobą, uczynię tem przykrość Pagello — odpisuje zaraz.
— Pietro wszystko rozumie. Zgodzi się! — twierdzi Musset.
W rzeczy samej Pagello się zgadza. Nie byłby tym trzecim w rozszalałym, romantycznym trójkącie, gdyby się nie zgodził. Delikatność posuwa nawet tak dalece, że nie chce być obecnym przy rozmowie.
Rozmowa trwa dwie godziny. Wszystkie stare grzechy są zapomniane, pozostały li tylko piękne wspomnienia przeżytych wspólnie chwil. I znów przysięgi wieczystej, dozgonnej przyjaźni, wzajemnego poświęcenia, oddania. Nie mówią jeszcze, że pragną z powrotem należeć do siebie, lecz daje się to wyczuć z każdego frazesu, z każdego spojrzenia...
Poeta oświadcza, że wyjeżdża. Istotnie nazajutrz wsiada z najszczerszym zamiarem udania się do Hiszpanji, w Pireneje... a znajduje w Niemczech, w Badenji, skąd po bardzo krótkim pobycie powraca. Sand również wyjeżdża... ale do Nohant, gdzie enigmatyczny pan Dudevant przyjmuje małżonkę, jak gdyby wczoraj porzuciła pielesze rodzinne.
A Pagello?
Pagello pozostał w Paryżu zapomniany i osamotniony. Wogóle od czasu pobytu we Francji czuł, że grunt usuwa mu się z pod nóg. Bez środków pieniężnych, nie znając nikogo, władając słabo francuskim językiem, biedak znajdował się w niezbyt miłej sytuacji. Pracował, chcąc uzupełnić lekarskie wykształcenie w różnych klinikach, lecz ileż razy po opuszczeniu kliniki nie miał na obiad, a cały posiłek stanowił suchy chleb, lub nieco owoców. Nawet przed udaniem się do Nohant, George widywała go rzadko, i nie troszczyła o niego zbytnio, po wyjeździe kontakt ustał zupełnie. Zrozpaczony odwiedzał nielicznych znajomych, wkońcu wybrał się po pociechę do swego jedynego „przyjaciela“... Alfreda de Musset.
Powieściopisarze nie wymyślają sytuacji, samo życie fantazję prześciga!
Musset współczuł bardzo biedakowi, lecz nic poradzić nie mógł.
— Tak, tak! Drogi Pietro — mówił — kobiety są zmienne! Nigdy ich nie zrozumiemy!... i rzucił jakiś list na biurko, przechodząc szybko do innego pokoju.
Pagello był ciekawy. Spojrzał ukradkiem na pismo, poznał charakter kochanki. Pisała do Musseta, a do niego nie raczyła nadesłać nawet kilku lakonicznych słów. Począł czytać, zbladł... ostatni ustęp brzmiał:
„Muszę należeć do ciebie! Takiem jest moje przeznaczenie!“
Doktór wstał i bez słowa wyszedł. Byłoż to niedopatrzenie czy wyrafinowana zemsta Musset’a. Mimo bowiem rozfalowanej pełni miłości romantycznej, cały stosunek poczynał nabierać coraz bardziej ludzki charakter. George szalała za Musset’em w Nohant; on za nią w Paryżu. Poczciwy Pietro zapominając o swym charakterze nad-kochanka, zasypywał listami, czynił wymówki i objawiał całkiem poziomą zazdrość. Psuł się całkowicie...
To też Sand w liście do Alfreda pisze:
„Czem zakończy się znów ta nasza przyjaźń? Wszyscy zbaczamy z wytkniętej drogi... ty... ja... Pagello“. Mówi następnie o zazdrości doktora, o jego rozpaczy, o nieporozumieniach, jakie pomiędzy niemi zachodzą. Ten Pietro, który tak niedawno jeszcze „rozumiał wszystko“ — odkąd przybył do Francji „nic zrozumieć nie może“. Nie ma do niej zaufania i ślepej w nią wiary — w takich warunkach miłość umrzeć musi! Skoro chce odjeżdżać — niech jedzie. Ona przybędzie do Paryża, żeby go pocieszyć, ale nie może mu darować przewinień! (śmiejmy się!) Co zaś się tyczy Alfreda, pragnie go koniecznie, koniecznie zobaczyć jeszcze raz...“
Oj! George! George! Możnaż było liczyć na twoją miłość — obłudnico, przekręcająca stale wypadki, a z całym tupetem czyniąca z białego czarne, byle się pozbyć uciążliwego kochanka! Jak śmiać się musiał z przygód niefortunnych amantów filozof Mérimée!! Wszystkich wystrychując na dudków, pragnęłaś zawsze zachować pozory uciśnionej niewinności! Patrzcie... Znów powiadają, że niezbyt ładnie postąpiła teraz z Pietro. Ależ to nieprawda! Nigdy! Ona jest tylko ofiarą brutalności i gruboskórności męskiej! Przecież jawnie powiedzieć nie może, że ją ciągnie do Musset’a a chce pozbyć się włocha! Włoch wszystkiemu winien! Nie zrozumiał „miłości romantycznej!“ Zresztą, jeśli ją kocha, czemu nie pragnie widzieć, czemu nie spieszy do Nohant! (choć go wcale nie zapraszała). Najspokojniej posyła mu zaproszenie do siebie na wieś w imieniu swojem i... małżonka pana Dudevant.
Ale Pietro Pagello był lekarzem nie poetą i miał dość zdrowego sensu, by wycofać się z honorem. Widział, że dalsze uganianie się za Sand, narazi go tylko na śmieszność i cierpienia. Podziękował pięknie za zaproszenie... i oświadczył kategorycznie, że wyjeżdża.
Figlarka George pędzi oczywiście do Paryża, aby go zapewnić o swej „przyjaźni... wieczystej... aż poza grób...“
— Nasze pożegnanie — opowiadał później Pagello — odbyło się bez słowa. Uścisnąłem w milczeniu jej dłoń. Była zmieszana, lecz nie wiem czy cierpiała. Ucałowałem jej dzieci, odszedłem...
Tak się odbyło nasze ostatnie spotkanie...
Biedny Pagello!


ON NE BADINE PAS AVEC L’AMOUR...

On ne badine pas avec l’amour... nie igra się miłością... ściślej mówiąc słowami Wilde’a, nie zapala się papierosa i miłości drugi raz.
Alfred de Musset i George Sand znów są razem, lecz nie są szczęśliwi. Raz po raz sceny czułości i miłosnego oddania przerywają wybuchy gniewu i zazdrości poety.
— Gdy byłem rozłączony z tobą — mówi — myślałem z bólem, że nie należysz do mnie! Obecnie, gdyś przy mnie, myślę tylko o tem, że należałaś do innego!
— Alfredzie!
— Ty jesteś kobietą qui sait si mal aimer et sait si bien sufrir! Umiesz cierpieć, nie umiesz kochać!
— Ale jednak ciebie kocham!
— Niestety i ja ciebie! Nienawidzę cię, pogardzam tobą a kocham!
Stosunek ich był to splot wymysłów, wyrzutów, łez i uścisków. Była to ciągła kłótnia i godzenie. George, gdyby chcąc wynagrodzić za wszystko złe, znosi pokornie kaprysy i zniewagi. On po obrzuceniu wymysłami pada do jej stóp i obsypuje pocałunkami. Wkońcu ten szał, to naprężenie do najwyższego stopnia nerwów znów doprowadza Musset’a do choroby. Leczy się u matki, lecz chwili bez kochanki wytrzymać nie może. Pisze więc do niej:
„Przyjdź dzisiaj z którym z moich przyjaciół. Wejdzie pierwszy a gdy w przedpokoju nie będzie nikogo — otworzy drzwi. Najlepiej nad wieczorem. Umieram z chęci ujrzenia cię choć na chwilę. Kochaj mnie! Może przyjdziesz koło ósmej? Chcesz?“
Ale Sand wynalazła lepszy sposób. Pójdzie go pielęgnować, jeśli to możliwe. Odpisuje:
„Czy twoja matka się sprzeciwi? Mogę wziąć fartuch i czepek służącej. Twoja siostra mnie nie zna, matka będzie udawała, że mnie nie poznaje i ujdę za siostrę miłosierdzia. Błagam cię, pozwól, abym czuwała przy tobie dzisiejszej nocy!“
Istotnie pani Sand w przebraniu przybyła i czuwała nie jedną, lecz parę nocy przy łożu chorego.
Chory szybko przychodzi do zdrowia i zdaje się być całkowicie z kochanką pogodzony. Ponieważ na ich temat kursują najzłośliwsze plotki w Paryżu, pisze ósmego listopada kartę do najzawziętszego wroga Gustawa Planche’a, w której oświadcza, że o ile nie zaprzestanie rozsiewania pogłosek, będzie musiał z tej sprawy wynieść odnośne konsekwencje. Swój adres podaje Quais Malaquais № 19, czyli mieszkanie Sand — nie oznacza to, by zamieszkiwali wspólnie, oznacza tylko pewną demonstrację, mającą na celu wykazanie całkowitej z nią łączności.


∗                    ∗

Niestety, zawarta zgoda trwa krótko. Znów te same swary, kłótnie, wypominanie przeszłości.
Oboje chcieliby zerwać, ale nie mają dość siły.
— Chcesz bym odeszła?... zapytuje George.
— Jeśli możesz, odejdź! — odpowiada Alfred... i George zostaje.
— Czuję iż kocham cię więcej niż kiedykolwiek! woła innym razem Sand. Ale nasza miłość to katorga! Jeśli nie wyjadę, smutnie się to wszystko skończy! Zabiję ciebie i siebie...
— Śmierć będzie tylko wyzwoleniem!
— W takim razie odbierzemy sobie życie wspólnie! Im prędzej tym lepiej... Wyjedziemy pod Paryż do Franchart, tam nikt nie przeszkodzi...
Lecz Musset miast wycieczki celem odebrania sobie życia, ucieka cichaczem pierwszy z Paryża. Mniej więcej w tydzień po napisaniu biletu do Planche’a. Jedzie do swych krewnych w Montbard a przyjaciela swego Tattet’a zawiadamia krótko:
— Wszystko skończone!
Tym razem zerwanie wydaje się serjo.
George Sand również wyjeżdża... do swej odwiecznej ucieczki, Nohant! W listach do przyjaciół udaje, że pocieszyła się zupełnie, zapomniała, znakomicie czuje się na wsi. W gruncie cierpi okropnie. Zadraśnięta jest i miłość własna. Tym razem nie ona porzuciła a ją rzucono. Gdy więc dowiaduje się, że w pierwszych dniach grudnia powrócił Musset, pędzi do Paryża, rozkochana, jak nigdy, błagając o widzenie.
Ale Musset jest stanowczy, odmawia kategorycznie.
W liście do „wiecznego powiernika“ Sainte Beuve’a pisze:
„Wdzięczny bardzo jestem, drogi przyjacielu za zainteresowanie, które Pan wykazał w tych smutnych okolicznościach, tyczących się mnie i drugiej osoby, o której obecnie Pan wspomina. Niemożebnem mi jest obecnie, pod jakimkolwiek bądź pozorem utrzymywać z nią stosunki piśmiennie lub w inny sposób. Sądzę że w tej decyzji jej przyjaciele nie dopatrzą się chęci obrażenia lub oskarżania o cośkolwiek. Jeśli kto winien w tej całej sprawie, to ja wyłącznie, który przez niewytłomaczoną słabość zgadzałem się na odwiedziny zapewne więcej niż niebezpieczne, jak zresztą sam Pan nadmienia. Pani Sand jest znakomicie świadoma, co do moich obecnych zamiarów i jeśli ona prosiła Pana, aby mnie powiadomić, że nadal widywać mnie nie chce, przyznaję, że nie rozumiem dobrze, czemu w ten sposób postępuje, gdyż nie dalej niźli wczoraj wieczór odmówiłem stanowczo przyjąć ją w moim domu“...
Jak widzimy nawet rozpaczająca Sand umiała świetnie przekręcać wypadki, byle wywołać śród znajomych wrażenie, iż zrywa sama.
Grubo szczersza jest zato w swoim „Journal intime“, poufnym dzienniku, gdy pod datą 24 grudnia pisze:
„Zobaczę go, choćbym miała nawet oberwać sznur dzwonka, dopóki nie otworzy, zobaczę go, choćbym miała nawet lec na poprzek jego drzwi!...
Wszystko, co ongi przeżywał Musset, obecnie przeżywa ona: błaga, poniża się — daremnie. Szuka zapomnienia, to pozując do rzeźby Eugenjuszowi Delacroix, to spędzając wieczory w teatrze, próżno usiłuje pracować, z kart wyziera szyderczo uśmiechnięta twarz Alfreda.
Wkońcu, niby druga Ninon de Lenclos, obcina wspaniałe swe włosy, swą chlubę i dumę, śle kochankowi.
— Jeśli zechcesz... i głowę obetnę dla ciebie! — dodaje.
Poświęcenie podobne wzrusza Musset’a. Po raz trzeci pokój zostaje zawarty.
Rozpoczyna się ostatni akt.
Parę tygodni spędzonych w miłości i zgodzie. Celem uczczenia zwycięstwa, urządza Sand wspaniały obiad 13 stycznia 1835 r., zapraszając licznych przyjaciół i znajomych, tych w pierwszym rzędzie, którzy ponowne zbliżenie z Alfredem odradzali.
— Nikt mi go nie odbierze! — triumfuje — zawsze do mnie powróci!
Istna sielanka. Niby zakochaną parę gołąbków widują ich w Komedji Francuskiej, na przechadzkach, a potem...
Znów sceny niebywale gwałtowne.
— Jesteś wampirem, który pragnie wyssać całe moje jestestwo! — krzyczy poeta. — Precz! Precz! Wracaj do włoskiego amanta!
Jednej rzeczy nie mogli zabić — przeszłości! Stawało wciąż między niemi dręczące widmo! A kiedyś, gdy zniecierpliwiona George, poczyna odpowiadać zarzutami na zarzuty, kochanek łapie za brzytwę i goni ją po schodach, wołając, że zabije. Nazajutrz płacze... pocałunki... przeprosiny.
Szał ich dochodził do granic, stykających się z obłędem. Życie realne ginęło w mroku, istniała straszliwa walka uwielbiającej się i nienawidzącej jaźni — mężczyzny i kobiety.
Zdawałoby się, że i teraz pierwszy Musset chce zerwać uciążliwe kajdany. Pragnie wyjechać, ale... ale uczynić tego nie może... bez pożegnania. Pisze do George w języku Dantego:
„Senza veder, e senza parlar, toccar la mano d’un pazzo chi parte domani“.
(Nie patrząc, bez słów, dotknąć dłoni szaleńca, który jutro wyjeżdża).
Napisał i został.
Lecz jeśli on miał zbyt mało siły woli, aby się zdobyć na postanowienie ostatecznej rozłąki, na siłę tą zdobyła się Sand. A może chodziło tylko o to, by decyzja wyszła od niej.
„Bez słowa, nie patrząc“ uciekła 6 marca 1835 r. z Paryża w towarzystwie swego przyjaciela Boucoiran’a.
Alfred, gdy przybył w odwiedziny, jak zwykle po południu, zastał drzwi zamknięte, na drzwiach zaś karteczkę z lakonicznemi słowy:
— Na zawsze!
Tym razem istotnie nastąpiło „na zawsze“.
On przebolał, przebolała i ona. Na dnie duszy poety pozostało jednak wiele goryczy i w ośmnaście lat później dyktując bratu swe wspomnienia, nie oszczędzał byłej kochanki.
O niej również opowiadają, że miała mu wsadzać potajemne szpilki a w 1848 r. przyczyniła się do pozbawienia go posady bibljotekarza, którą zajmował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Opowiadają również, iż starała się szkodzić Musset’owi w różnych „przygodach miłosnych“.
Zapewne to plotki! Dość, że więcej w tem życiu się nie spotkali.
Miłość ludzi zwykłych przeważnie wyraża się cierpieniem — artystów cierpieniem, zaklętem w słowo. Kto pragnąłby z ust własnych bohaterów niniejszej opowieści poznać szczerze opisane wrażenia, niech czyta: „Spowiedź dziecięcia wieku“ Musseta[1] i „Ona i On“ („Elle et Lui“), „Dziennik poufny“, „Historję mego życia“ a nawet „Lelję“ — Sand. Dalszych reminiscencji doszukać się może w sztukach teatralnych poety „Nie igra się z miłością“ i w przysłowiu „Czynić nic nie mówiąc“ („Faire sans dire“).
Tak w świetle pamiętników i własnych wspomnień, rysuje się dola i niedola płomiennych porywów romantycznych — dwojga słynnych gwiazd literatury francuskiej połowy XIX wieku.


ANTRAKT

Życie George Sand nie byłoby splotem niezwykłych przygód sercowych i powikłań sentymentalnych gdyby autorka „Lelji“ i „Indjany“ po burzliwych przeżyciach z Mussetem poświęciła się wyłącznie pracy literackiej, lub powróciła w zacisze domowego ogniska.
Słusznie zauważył któryś z biografów, iż ciężko sądzić ludzi owej epoki miarą przeciętną naszych dusz. Rozegzaltowane, uniesione jakimś entuzjazmem nam zgoła nieznanym, wywyższone własnemi nieszczęściami, wzdychały wciąż za czemś niezwykłem, pożądały co raz to nowej miłości, namiętności... szału.
Tem właśnie różni się Sand od innych kobiet, których niezbyt budujące postępki notowała historja, że wybryki jej pochodziły nie ze zmysłów a z rozigranej wyobraźni. Gdy wyobraźnia stygła — ubóstwiany zmieniał się w uciążliwego kochanka.
Po Mussecie niezrażona George rozgląda się znów dokoła. Nikogo na bliższym czy dalszym horyzoncie godnego niema — postanawia czas jakiś zamieszkać — oh, w tym Nohant! — i zająć się nieco mężem.
Może tym razem przypływ serdeczny w stronę „dziwacznego“ barona Dudevant? Nie! Chodzi zgoła o coś innego i wręcz w odmiennym kierunku, mianowicie o całkowitą swobodę, o rozwód.
Zdawało się, że mimo pierwszych win, które ongi spowodowały ucieczkę George, nie może być męża chyba więcej pobłażliwego od barona. Toć siedział cicho i nie wtrącał się do przygód żony, o których nie mógł nie wiedzieć, bo mówiła o nich cała Francja.
Skoro jednak zamieszkała w Nohant — począł pokazywać rogi. On, który tak doskonale godził się i na Musseta a nawet posłał list zapraszający do doktora Pagello — ten mąż bez wszelkiej godności — teraz gwałtem usiłował podkreślić swe stanowisko w domu.
— Ja tu rządzę! Jam tu panem — powtarzał.
I znów zaczęły się awantury, jak na początku pożycia, znów tłuczenie butelek za stołem a usiłowania nakłonienia opornej połowicy do posłuszeństwa przy pomocy... kija!
Oczywiście zacne zamiary spełzły na niczem. George obić się nie dała, opisując całą przygodę w dowcipnych listach do przyjaciół, drapnęła z domu i wniosła skargę o rozwód.
Sprawa zapowiadała się istotnie sensacyjnie: z jednej strony mąż „uczynny“, pijak i brutal — z drugiej żona, spacerująca po męsku i wiodąca od lat sześciu żywot, któregoby się nie powstydził żaden uwodziciel zawodowy.
Rozpoczęty w 1835 r. proces zakończył się w kwietniu 1836 r. Na ten czas George przycichła i poczęła wieść żywot wzorowy. Co prawda i ten żywot nie pozbawiony był satelity, bo przy jej boku znalazł się dzielny doradca prawny, adwokat Michel z Bourges, jak go powszechnie nazywano. Jegomość nie stary, bo czterdziestoletni, ale oschły, zasuszony teoretyk, coś w rodzaju trybuna ludowego. O ile w życiu codziennem był beznadziejnie nudny, o tyle posiadał niezwykły dar wymowy a w czasie rozpraw porywał sędziów i tłumy. Ponoć i wcześniej miała się nim zachwycać, tak skora do zachwytów „towarzyszka“ Sand, tymbardziej, że zgadzali się ideowo, łączył ich republikanizm, idee demagogiczne, szczera nienawiść do panującego podówczas we Francji monarchistycznego ustroju.
Jak tam było, mniejsza z tem. Dość, że jeszcze przed procesem, a wkrótce po rozstaniu z Mussetem, nazwisko Michel’a nie schodzi z ust George i pielęgnuje go ona w czasie choroby, stałym swym zwyczajem — wszystkich bowiem do czasu ogromnie pielęgnować lubiła — później za jego namową i przy jego pomocy wszczyna proces.
Proces w ostatecznej instancji sądzony jest w mieście Bourges. Tłumy na rozprawy ściągają niebywałe, ludzie biją się o miejsca. Powszechnie oczekują, że ujrzą George Sand w męskim stroju i pistoletami za pasem. Ogólne rozczarowanie! Zjawia się wraz z obrońcą, oczywiście Michel’em, ubrana, jak pisano „w strój swej płci“, nie wyzywająca, oczy skromnie spuszczone ku ziemi.
Na rozprawie zachowuje się tak, jak gdyby nie o nią chodziło. „Sprawiało wrażenie — nadmienił któryś ze sprawozdawców, — że pani Sand przybyła wyłącznie do sądu, aby zebrać materjały do nowej powieści, mającej za treść perypetje rozwodowe“.
Sam nastrój dla niej niezbyt przychylny. Mimo, iż wszyscy wiedzą, co wart w rzeczy samej pan Kazimierz Dudevant, jednak uważają, że małżonka przekroczyła wszelkie granice dozwolone niewieście, że życiem rozpustnem wywołała taki skandal, iż odpokutować go winna, znosząc nawet wybryki brutalnego małżonka, a nie wyciągać brudy na światło dzienne, strojąc siebie w szaty prześladowanej ofiary. W samym procesie chodzi o dwie rzeczy: o kompletny podział majątkowy i przyznanie skarżącej Nohant, wniesionego w posagu, tudzież o przyznanie całkowite dzieci: syna Maurycego i córki Solange.
Pierwszy przemawia adwokat „obrażonego“ małżonka.
„Pan Dudevant — powiada — szczerze kochał swoją żonę i życie toczyło się bez chmurki aż do 1825 r., kiedy podczas pobytu w Bordeaux po raz pierwszy stwierdził jej niewierność, na co, jako dowód, przyłapany wtedy list wysokiemu sądowi przedkłada... (dowiadujemy się więc o pierwszym wybryku, choć nazwę partnera aż po dziś dzień przemilczała historja)... Mimo, iż na skutek łez i skruchy darował zdradę żonie, poczęła ona niezadługo objawiać taką nierówność humoru, takie kaprysy i fantazje, że doprowadziły one do wyjazdu z domu. Jakiem było dalsze życie pani Dudevant, pisującej pod pseudonimem Sand, zbytecznem jest nadmieniać, są to rzeczy powszechnie znane i sądzę, że nie zaprzecza im sama... I podobna kobieta rości sobie prawa do wychowania dzieci? Jaki przykład dać im może? Czy ze swego życia, czy ze swych książek? Życie jej przedstawia jeden brud! Książki przesiąknięte są ideami głęboko niemoralnemi, odzwierciadlającemi istotne przekonania pisarki! Jeszcze jedna dźwięczy w nich nuta: rozczarowania i zniechęcenia. Tak pani! To, co czyniłaś dotychczas nie dało zadowolenia ani wewnętrznego spokoju! Twoja dusza, wiecznie poszukująca szczęścia a nie potrafiąca go zdobyć — jest w rozterce! Szukasz drogi? Ja ci ją wskażę! Powróć na łono rodziny, stań się z powrotem żoną i matką! Wtedy zyskasz ogólny szacunek... i gdy zechcesz być naprawdę uczciwą kobietą... każdy z nas uchyli przed tobą czoła!“
Na tę mowę, replikował gwałtownie Michel z Bourges. Walczył podwójnie — jako obrońca i jako kochanek.
„A któż — wołał z emfazą — jest winien niewłaściwościom, jeśli nie mąż! Mężczyzna urabia kobietę i taką się ona staje jaką on wychowa! Toć oddaną mu została jako dziecko niemal! Z jakiej strony życie jej pokazał? Ze strony winnych oparów i rozpusty ze służebnemi dziewczynami! Kto ją pozbawił dachu nad głową a brutalnem postępowaniem wygonił niemal z domu? Jakie prawa rościć sobie może obecnie do niej, skoro go nie ciekawiło przez lat sześć, co czyni pędząc życie sama? Toć przez cały ten czas jej postępowaniem nie czuł się dotknięty! Teraz, gdy pani Dudevant nie chce znosić ponownie grubiańskiego obchodzenia — teraz dopiero przypomina sobie o zdradach! O, jaki dziwny mąż!
Nie! Panie szanowny! Skoro chce się rządzić kobietą — należy na to posiadać jakąkolwiek wartość duchową! Skoro tej wartości niema — kobieta władzy nie uzna. A cóż o panu, panie Dudevant, powiedzieć można i o pańskich ważkich argumentach? Wiele słów ciśnie się na usta... lecz milczenie będzie równie wymowne!
Panowie Sędziowie! Gdy chodzi o George Sand nie można do niej przykładać miarki zwykłej kobiety. To nie żona cudzołożna, jak ją usiłuje przedstawić pan Dudevant! Przed nami stoi nietylko nieszczęśliwa, pragnąca się wyzbyć ciążących więzów — ale jedna z najświetniejszych gwiazd naszej literatury, chluba Francji! Można się z nią zgadzać lub nie — podziwiać ją trzeba! Staje przed wami i prosi abyście jej zapewnili spokojny kąt do pracy, by nadal mogła tworzyć dla nas! W imię naszej starej kultury — tego żądam od was, panowie sędziowie!“
Mowa uczyniła wrażenie wielkie, ale nie zdołała rozbić wszelkich uprzedzeń. Zbyt zakorzenione były stare przesądy... by nad „nieco ekscentrycznem“ postępowaniem pani Sand, ot tak, przejść do porządku dziennego — zaś działalność jej literacką, w prowincjonalnem i zapadłem Bourges — poczytywano raczej za sui generis zgorszenie.
Głosy sędziowskie podzieliły się, wobec czego wyznaczono nowy termin rozpraw z udziałem innych ławników.
Lecz obie strony wolały nie oczekiwać na dość niepewną sentencję Temidy — spór zakończono polubownie. W myśl układu pani Sand otrzymywała ukochane Nohant, zobowiązując się pokrzywdzonemu małżonkowi wypłacać dość znaczną roczną rentę. Dzieci pozostały przy niej.
Mimo umowy, niesnaski między stronami trwały czas jakiś: musiała siłą odbierać córkę Solange, podstępnie wykradzioną przez ojca, pragnącego snać podwyżki renty. — W 1841 r. dopominał się on gwałtownie o „piętnaście słoików konfitur i piecyk żelazny wartości piętnastu franków“.
Przyznać trzeba, że był gentlemanem o szerokim geście!
Pozbywszy się ostatecznie małżonka, Sand szybko pozbyła się wszelkich więzów innych, bo jak fama głosi — równie szybko udzieliła „dymisji“ — „temu poczciwemu“ Michel’owi z Bourges!
Murzyn uczynił swoje — murzyn mógł odejść! Już to zbytnią wdzięcznością nie odznaczała się nigdy, chyba w mowach wielce sławnego swego obrońcy Michel’a.
Zapewne i on ostatecznie doszedł do podobnego przekonania.


OSAMOTNIONA I NIESPOKOJNA...

Kiedyś pisała George:
„Gdyby się znalazł człowiek, któryby mnie podporządkował sobie, byłabym ocalona, bo wolność żre mnie i zabija“. Tymczasem stale wyszukiwała ludzi, najmniej do dominacji zdolnych, ludzi słabych, podpadających jej woli całkowicie.
Sandeau, Musset, Pagello... Chopin!
Tak, na horyzoncie życia miłosnego pojawia się obecnie Chopin. Dla nas Polaków bodaj najciekawszy związek George Sand, trwający ni mniej ni więcej tylko okres prawie ośmioletni, który się tak tragicznie odbił na życiu genjalnego artysty.
Po przeprowadzeniu rozwodu z mężem i po ostatecznem zerwaniu z kochankiem, pani Sand znalazła się wolna, odetchnęła pełną piersią. Działo się to w lecie 1836 r.
Postanowiła nieco się rozerwać.
Pozostawia tedy dzieci Maurycego i Solange pod opieką jakiegoś wychowawcy w Nohant a sama udaje się na wycieczkę, za granicę — do Genewy.
W Genewie zaprzyjaźnia się szybko ze słynnym kompozytorem Franciszkiem Lisztem i jego przyjaciółką hrabiną d’Agoult. Hrabina d’Agoult pod wielu względami przypomina George. Pisuje pod pseudonimem Daniela Sterna, wiecznie jest niespokojna, wiecznie łaknąca miłości i przygód niezwykłych a nie licząca się nigdy z opinją publiczną.
Pokrewieństwa duchowe rodzą przyjaźń. George nieodstępnie towarzyszy parze Liszt — d’Agoult i gdy ci powracają do Paryża, zamieszkuje wraz z niemi w „Hotel de France“ przy ul. Lafitte. Ten skromny hotelik, zwykle zajęty przez spokojnych mieszczuchów — staje się falansterem artystów. Stale tam na schodach napotkać można naszego Adama Mickiewicza, Eugenjusza Sue, śpiewaka Nourrit, poetę Lammenais, Henryka Heine. Panowie muzycy a Liszt w pierwszym rzędzie, wciąż wspominają o Chopinie.
— Sprowadźcie kiedy tego Chopina — prosi George Sand — pragnę go poznać!
Został sprowadzony. „Pan“ Sand i „panna“ Chopin ujrzeli się po raz pierwszy. Przybył wraz ze swym przyjacielem Grzymałą.
— Cóż za antypatyczna kobieta ta pani Sand! — oświadcza wychodząc z wizyty — azali jest to naprawdę kobieta? Gotów jestem wątpić o tem!
Chopin wówczas poczynał się już cieszyć swą wielką sławą. W jego apartamenciku urządzonym z wyszukanym wykwintem, zbierało się najlepsze towarzystwo, aby jak o łaskę błagać choć o chwilę gry mistrza. A gdy śród woni, znoszonych przez arystokratyczne wielbicielki egzotycznych kwiatów, w których tonął pokój — śród przyciemnionych świateł, poczynał dotykać długiemi, smukłemi palcami klawiszów — płynęły dźwięki, rzekłbyś nie z tego świata. Nikt później nie potrafił zagrać jego utworów tak jak on i nigdy już pono utwory te pod innemi palcami nie potrafią wywołać równie wstrząsającego wrażenia...
Bywanie u genjalnego a wytwornego w każdym calu Chopina — stanowiło zaszczyt. Koncertował na królewskich dworach i obracał się wyłącznie śród elity. W tym czasie zaręczony był z panną Marją Wodzińską, piękną lecz dość banalną panną.
Po pierwszem spotkaniu pani Sand zaprasza Fryderyka do Nohant. Chopin nie pojechał. W lipcu 1837 r. jest w Londynie, gdzie bawi dość długo.
Lecz jeśli Fryderyk nie zwrócił na George większej uwagi — ona pozostaje pod silnym urokiem.
Oto jak swe wrażenia z Nohant opisuje Balzac.
„Dotarłem do pałacu Nohanckiego w wielką sobotę, koło pół do ósmej wieczorem i zastałem towarzyszkę Sand w szlafroku, palącą cygaro po obiedzie, w ogromnym, pustym pokoju. Miała piękne, żółte pantofle na nogach, ozdobione frendzelkami, zalotne pończochy i czerwone spodnie. Tyle — co do strony moralnej. Co do fizycznej — podwoiła swój podbródek, jak ksiądz kanonik. Niema ani jednego siwego włosa, pomimo swych strasznych nieszczęść, cera jej śniada nie zmieniła się; piękne oczy są tak samo błyszczące, minę ma również głupią, kiedy myśli, albowiem, jak to powiedziałem, cała fizjonomja jest w oku. W Nohant bawi blizko rok, bardzo smutna i ogromnie zapracowana. Kładzie się o szóstej rano i wstaje w południe, ja kładę się o szóstej wieczór a wstaję o północy.
Gadaliśmy od piątej po obiedzie do piątej rano... poczyniliśmy wzajemne spostrzeżenia co do Sandeau. Była jednak jeszcze nieszczęśliwsza z Musset’em i oto jest w głębokiem ustroniu, potępiająca zarazem małżeństwo i miłość, gdyż w jednym i w drugim stanie nie miała nic, prócz zawodów.
Nie jest ona miła, a przeto będzie tylko z trudem kochana. Jest chłopcem, jest artystą, jest wielka, szlachetna, oddana, ma rysy męskie ergo nie jest kobietą“.
Beznadziejnie smutna i opuszczona, jak sama to przynajmniej twierdziła — siedziała George w Nohant. Co prawda — nie wspomina o tem Balzac — samotność i pustkę wypełniła sobie nieco romansem... z wychowawcą swych dzieci Mallefille’m.
Tymczasem w październiku 1837 r. następuje znamienny fakt w życiu Chopina — zerwanie z narzeczoną panną Marją Wodzińską. Doszła do przekonania, że lepszy pewny dobrobyt od najświetniejszej chociażby sławy... i po piętnastu miesiącach narzeczeństwa, odesłała pierścionek.
Chopin związał paczkę listów, napisał na niej: „Moja bieda“ i zamknął ją w szufladzie.
Po tym fakcie przebywa do lutego 1838 r. w Londynie, później wraca do Paryża.
Na wieść o przyjeździe, pani Sand biegnie tam również. Mallefille to nie Chopin — a na genjalnego naszego rodaka zagięła sobie parol.
Spotykają się w salonie hrabiny Marliani, gdzie artysta gra. Cały dzień przedtem zdawało mu się, że słyszy jakieś tajemnicze wołania, które ongi za czasów młodzieńczych odzywały się śród przechadzek, lub budziły ze snu i które zwał głosami swych duchów opiekuńczych.
Wieczorem, kiedy szedł do pałacu Marlianich, wstrząsały nim nerwowe dreszcze, zdawałoby się bez przyczyny — na chwilę miał ochotę zawrócić.
— Nie rozumiem, co się ze mną dzieje... wyczuwam fakt w mem życiu doniosły, lub... nieszczęście! — myślał.
Na pół świadomie przestąpił progi salonu, na pół świadomie zajął miejsce przy fortepianie.
Gra i czuje, jak jakieś oczy wpijają się weń, hypnotyzują swoim wzrokiem. To pani Sand, jak wąż ofiarę, magnetyzuje go zdala. Drażni George, że Chopin nie zwraca na nią uwagi...
Chopin gra. Ledwie dostrzegalnie muskają smukłe palce klawiaturę. Gra jak zwykle cichą, rzewną melodję, niosącą dalekie wspomnienia ukochanej Polski. Rzekłbyś, nie człowiek dotyka bezdusznego instrumentu a chóry tworów nieziemskich, zgromadziły się, by cichemi głosami wyśpiewać marzenie, tęsknotę... Światła są przyciemnione, a w głębi obecni Adam Mickiewicz, Niemcewicz ukradkiem ocierają łzy, sam „wielki szyderca“ Henryk Heine zatracił uśmiech zwykły a Liszt, Meyerbeer z natężeniem łowią nieuchwytne niemal dźwięki... Tu nie odbywa się zwykły koncert genjalnego pianisty, tu odbywa się głębokie misterjum i nabożeństwo ducha...
Chopin skończył. Niema oklasków. Wszyscy pozostają nieruchomo. Zdawałoby się struny niewidzialne wewnątrz jeszcze echem zakończają przerwaną pieśń.
Potem powolne obudzenie, gdyby z długiego snu, twarze dziwnie zmienione wzruszeniem, szmer zachwytów.
Pani Sand coś szybko kreśli na karteczce, zbliża się do mistrza. Ten machinalnie bierze karteczkę i czyta:
— „On vous adore — George!“
„Uwielbia się pana — George“... tyle uczucia, tyle podziwu brzmi w tych słowach, że Chopin zdobyty! Nazajutrz odwiedził ją i od tej pory poczynają się widywać niemal codziennie.
Ale bliższego związku z panią Sand jakby się obawiał.
Zmuszona wyjechać do Nohant, znów zaprasza, aby tam przybył. Nie przyjeżdża. Wtedy zasypuje listami paryskich przyjaciół, ci jednak, szczególniej hrabina d’Agoult, znając jej charakter, mało okazują skłonności do popychania artysty w zdradzieckie objęcia. Hr. d’Agoult odpisuje:
„Kaszle ciągle, przyjechać nie może. To człowiek niezdecydowany i niestały. Kaszel jest tylko u niego stałym“.
Sand, ociąganie się ofiary, tłomaczy sobie narzeczeństwem, jeszcze nie świadoma zerwania z panną Marją Wodzińską. I znów w swych olbrzymich epistołach rozwodzi się szeroko jakie uczucia siostrzane czy matczyne żywi dla genjalnego muzyka, jak pod jej ciepłą dłonią ten wątły kwiat zakwitnąłby w pełni. Zapytuje tedy, czy Marja, czy ona jest potrzebniejszą dla szczęścia Fryderyka. Jeśli Marja da mu szczęście czyste i prawdziwe, George się wycofa. Lecz jeśli Marja ma być grobem dla duszy artysty, jeśli ma być więzicielką, jaką jest Rosja dla Polski — to uczyni wszystko, aby „zatrzymać biedne dziecko“...
Tak brzmi długi, rozwlekły i dość nudny list z 28 maja do pani Marliani. Pełno w nim wykrzykników romantycznych, mających za cel ostateczny nieodwołalne zdobycie chwiejnego kochanka.
„Pragnę go mieć, opiera mi się — więc go zdobędę!“ — oto myśl przewodnia.
Szturm gwałtowny osiągnął swój cel.
Chopin uległ tylokrotnym nawoływaniom i miłosnym okrzykom trzydziesto czteroletniej syreny. Był w wieku Musset’a, miał dwadzieścia osiem lat. Pośpieszył z zapewnieniem o swem nieodwołalnie zerwanem a zamierzonem małżeństwie i... przyjechał do jaskini lwicy... do Nohant.
On istotnie wielce nieśmiały, idealny, skromny w postępowaniu z kobietami, subtelny i delikatny, prawdziwie „panna“ Chopin — dał się uwieść rozwydrzonemu a wytrawnemu amantowi — „panu“ Sand. Może porwał go ten wir namiętności, jaki potrafiła dokoła siebie świetnie wytwarzać George, może uwierzył zapewnieniom „wieczystej przyjaźni“ i chwiejny, chorowity, słaby sądził, że w tej szalejącej kobiecie znajdzie trwałą oporę.
Dość, że Sand pragnęła go zdobyć... i zdobyła.
Chopin zdobyty, Chopin jest w Nohant... ale pozostaje jeden szkopuł. Istnieje pan Mallefille, wychowawca dzieci, roszczący sobie — o niedelikatny człowiek! — jakieś tam prawa. Twierdzi, że była jego kochanką, gdy się nudziła w wiejskiej głuszy? Cóż z tego! Była, ale nie chce być — a on, jak Pagello, nie może nic zrozumieć, nie może stanąć na wyżynie miłości romantycznej! Gotów zrobić awanturę, może skompromitować, przerazić Fryderyka niepowołanemi rewelacjami o „anielskiej duszy“ kasztelanki z Nohant. Temu należy zapobiec. Ale jak? Najprościej wyjechać w długą podróż, zniknąć — wtedy Mallefille’owi się znudzi, o zemście zapomni, albo przynajmniej „głupstwa“, jakie trąbić będzie, nie dojdą do uszu Chopina.
Więc wyjazd postanowiony.
Z Musset’em podróżowała do romantycznej Wenecji, z Chopinem uda się na niemniej romantyczną Majorkę! Musset’a niemal nie przyprawiła we Włoszech o śmierć, toż samo uczyni z Chopinem. Historja się powtarza!
Sama podróż trzymana jest w tajemnicy, ze względu, oczywiście, na Mallefille’a.
Pani Sand zabiera dzieci i wyrusza z niemi do Perpignan, gdzie spotyka się z Chopinem — skąd podróż wspólna statkiem „El Mallorquin“ na Majorkę.


KLASZTOR W VALDEMOSIE.

Majorka, przepiękna hiszpańska wyspa, tonąca śród zieleni i egzotycznego kwiecia...
A George znów siedzi zamyślona i smutna.
Po paru tygodniach pogody nastał okres deszczów. Chopin zaziębił się, począł pluć krwią, leży w ostatnim, najmniej wilgotnym pokoju wynajętego domku „Son Vento“.
„Son Vento“ znaczy „dom wietrzny“; istotnie jest to dom wietrzny, bo nie daje zabezpieczenia od przenikliwego chłodu a od nieustannej słoty ściany i wapno, któremi były tynkowane, wzdęły się jak gąbka...
— Nie martw się Chip (tak zdrobniale nazywa Chopina) — lada dzień będziesz zdrów, wszystko minie!...
— Dałby Bóg... odpowiada jej szeptem, spalonemi od gorączki ustami.
Sand pociesza, lecz w gruncie czuje przygnębienie. Zawezwani lekarze nie wiele pomóc mogą, krwotoki zaś Fryderyka zgrozą napełniają domowników, mających zabobonny lęk przed suchotnikami. Nikt choremu usługiwać nie chce, służba ucieka, senor Gomez, właściciel willi, wymówił mieszkanie, każąc lokatorom wybielić je na swój koszt, spalić rzeczy i pościel. Zatargi i szykany stają się tak dokuczliwe, że aż musiał interwenjować konsul francuski, w obronie nieszczęsnych podróżnych. Trzeba koniecznie wyszukać inne locum.
— Skoro ci tylko się polepszy, natychmiast się przenosimy od tych złych ludzi... mówi.
— Dokąd? — pyta Chopin
— Wynalazłam znakomite schronienie. Tam prześladowania ustaną. W opuszczonym klasztorze po Karmelitach w Valdemosie są trzy wielkie cele. Urządzimy je zakupionemi na miejscu meblami... Prawdziwie romantyczne gniazdko! Zdala od wszystkich!... Ty będziesz grał, fortepian „Pleyel’a“ z Paryża już przybył, ja pocznę tworzyć...
— Świetny pomysł! Muszę ozdrowieć... i uciekniemy z „Son Vento“!
Istotnie w połowie grudnia zdrowie Chopina poprawia się na tyle, że przeprowadzka może się odbyć bez przeszkód.


∗                    ∗

Klasztor w Valdemosie, oddalony o parę kilometrów od Palmy, stolicy Majorki, gdzie dotąd przebywali, jest istotnie romantyczny i z zagrobowym posmakiem. Długie, rzekłbyś bez końca, mroczne kurytarze, ciemne cele, pełno tajemniczych zakamarków. Klasztor sprawia na tyle niesamowite wrażenie, że bynajmniej nie przeczulona i nerwowa pani Sand, przyznaje sama, iż nigdy wieczorem nie mogła przejść kurytarzami, by nie dostawała dreszczu nieokreślonego lęku, z czem jednak się nie zdradzała, nie chcąc wpajać obawy w swe dzieci.
— Słyszysz? — szepce kiedyś wieczorem pobladły Fryderyk.
— Nic nie słyszę!
— Posłuchaj uważnie!
George słucha i z kolei blednie. Jakiś niewytłomaczony dźwięk dobiega z zewnątrz. Jakby dźwięk setek orzechów, toczących się po schodach. Nie mogąc znieść niepewności wybiegają z celi.
— Kto to? Co tam?
Kurytarz ciemny i pusty, ale dziwne odgłosy są coraz bliżej. Wkrótce słaby blask rozświetla sklepienia a w świetle ukazuje się piekielna sarabanda. Maszkary, potwory, djabliki, korowód prowadzi czart z czerwonemi rogami, we własnej osobie.
— Et! — śmieje się Sand.
To tylko wiejskie dziewczęta i chłopaki poprzebierali się w maskaradowe stroje, aby dorocznym zwyczajem, w odnajętych sąsiednich celach, urządzić swój tradycyjny bal... Dźwięki poprzedzające ich — to był odgłos kastanjet, wtórujących do skocznej „coplity“.
Wszystkie jednak podobne emocje, nie mogły oddziaływać dobrze na zdrowie Chopina. Po chwilowem polepszeniu przyszło dziwne podniecenie nerwowe, skłonność do halucynacji. W takich momentach tworzy i ból przeżyć odzwierciadla się w twórczości całkowicie.
Najbardziej bodaj charakterystyczną jest geneza t.zw. „preludjum ze spadającemi kroplami“.
Pewnego razu George Sand, uważając, że dnia tego Chopin miewa się lepiej, udała się wraz z dziećmi po jakieś zakupy do Palmy. Miała powrócić niezadługo. Mija tymczasem godzina, dwie, trzy... kochanki niema a zrywa się straszliwa burza, później trwa ulewa... zapada noc...
Chopin przez szereg godzin jest jak oszalały. Przechodzi tortury trwogi, oczekiwania najgorszych przypuszczeń... w końcu siada do pianina, poczyna tworzyć, zapomina o rzeczywistości. Gra a łzy mu płyną po twarzy...
Gdy po upływie sześciu godzin, przybywa koło północy pani Sand z dziećmi, przemoczona i bosa, śród potopu ledwie dobrnęła do domu — spoziera na nią nieprzytomnym wzrokiem.
Nagle wstaje, wydając niezrozumiały okrzyk, woła:
— Wiedziałem, że umarliście... i zemdlał.
Skoro przyszedł do przytomności, mówił:
— Więc spotkaliśmy się w krainie umarłych.
— Ależ spójrz na mnie, zawołała, przecież ja żyję!
— A mnie się wydało, że utonęliście śród powodzi i leżycie w głębi jeziora. Wydało mi się, że wraz z wami umarłem a krople wody wolno spadają na moją pierś...
W taki sen na jawie zapadł Chopin przy fortepianie.
Istnieje różnica zdań, które z preludjów jest owem „ze spadającemi kroplami“. Według większości historyków i biografów ma niem być — oznaczone № 6.
Trawiony ciągłemi wizjami, niepokojem, chorobą, Chopin znienawidził Majorkę. Marzył tylko o tem, aby wydostać się z przeklętej wyspy, ale z powodu złej pogody powrót został odcięty.
Nareszcie koło połowy lutego wichry zimowe ustają i „El Mallorquin“, jedyny żaglowiec, kursujący pomiędzy Palmą i Barceloną po dwumiesięcznym pobycie — zabiera na swój pokład zniechęconych i rozgoryczonych podróżników. Na statku Chopin dostaje krwotoku. Dają mu najgorszy leżak, mówiąc, że trzeba go będzie potem spalić. Dopiero konsul francuski, na wieść o ich przybyciu do Barcelony, zaprasza na pokład wojennego brick’u „Meleagre“, gdzie doktór nakoniec zatrzymuje krwotok.


POWRÓT.

Romantyczna wycieczka, mówiąc własnym językiem pani Sand, uczyniła kompletne fiasko. Miast tyle spodziewanych miłych przeżyć i wrażeń w rezultacie przywieziono szereg nieprzyjemnych wspomnień o przebytych przykrościach i szykanach. Wprawdzie, pod wpływem „strasznego“ klasztoru ukończyła George równie niesamowitą powieść „Spiridiona“, wprawdzie Chopin stworzył szereg swych najświetniejszych „preludjów“ — nie mogło to jednak wynagrodzić za doznane troski i nadwątlone pobytem na Majorce zdrowie Fryderyka.
W Marsylji należało się zatrzymać. Chopin począł szybko się poprawiać a zawezwany, znakomity lekarz Cauvieres oświadczył, iż czuwając nad sobą, żyć może długo.
Wkrótce potem robią wycieczkę z George do Genui, gdzie ich pobyt trwa parę tygodni. Może pod błękitnem niebem pragnęła przeżyć Sand istotny „miodowy miesiąc“, może chciała zapomnieć o niepowodzeniach w Valdemosie? Dość, że krótkie przebywanie w tem mieście, które ongi również w rozkwicie miłości zwiedzała z Musset’em, należy do jednego z bardziej szczęśliwych momentów ich przeżyć.
Z Genui powrót do Marsylji, z Marsylji końmi „jak poczciwi mieszczanie“ — comme de bons bourgeois — do sławetnego, niezawodnego Nohant, gdzie również przybywa i Chopin.
Chopin zasadniczo nie cierpiał wsi — jednak w Nohant czuje się dobrze. Po Majorce to rozkosz doprawdy mieć duży, widny pokój, czyste wielkie prześcieradła i parę wygodnych sprzętów.
Zabierają się oboje do pracy. George do wychowania dzieci i pisania romansów, on do sonat, mazurków i nokturnów. Obiadują na świeżem powietrzu, a wieczorem Chopin grywa na fortepianie, potem zasypia jak dziecko.
W tym okresie czasu w pokoju pani Sand, widnieje data wypisana ołówkiem na ścianie — 18 czerwca 1839 r. Co oznacza ta data? Zapewne początek spokojnej i słodkiej zażyłości rodzinnej pod jednym dachem z istotą ukochaną. A może oznacza jeszcze co innego — lęk przed przyszłością. Bo chwila szału, chwila entuzjastycznego porywu u George już minęła. Jest kochaną i podziwianą przez genjalnego człowieka! Lecz cóż z tego? Ten człowiek jest chory, do życia praktycznego niezdolny, czasem rozkapryszony i nieznośny. Ciągłe z nim kłopoty — a swoich wszak Sand ma i tak dość! Trzeba się nim opiekować, a taka opieka nakłada wielkie obowiązki!
Co robić? Czy nie lepiej zerwać?
Może to snuło się po głowie fantastycznej kobiety, gdy kreśliła ołówkiem tajemniczą datę. A może ta data ma związek z pewnym ustępem listu do Grzymały z 1847 roku, w którym pisała: „od lat siedmiu żyję z nim jak dziewica... skarży się na moją oziębłość, a ja inaczej postępować nie mogę, bo mam pewność, żebym go zabiła“.
Co znaczy data, mniejsza z tem. W każdym razie od chwili przyjazdu do Nohant datuje się widoczne oziębienie stosunku kochanki do kochanka.
Zerwać było trudno! I tak już zarzucano pani Sand jej postępowanie.
Później pisała „Zrobiłam głupstwo, nie zrywając z nim. Byłby popłakał... i zapomniał...“
Ileż byłoby hałasu po zerwaniu z Chopinem!


WSPÓLNE POŻYCIE.

Wspólne ich życie trwa bez przerwy lat sześć. Życie przyznać trzeba monotonne i jednostajne. W lecie — Nohant, w zimie — Paryż.
Początkowo w Paryżu zamieszkują oddzielnie. Pani Sand zajmuje pawilon w ogrodzie przy ulicy Pigalle № 16, a Chopin — dwa piękne pokoje z przedpokojem przy ulicy Tronchet № 5.
Fryderykowi jednak, niewielka odległość dzieląca od ukochanej, wydaje się olbrzymią, zamieszkuje więc w wolnym apartamenciku nad mieszkaniem pisarki.
Rano do godziny czwartej lekcji udziela Chopin, czem zarobkuje. Lekcje te często wyczerpują go, zażywa po nich krople opjum, lub zwilża czoło wodą kolońską. Pani Sand dopiero o czwartej wstaje, bo pisze długo w noc. Obiad spożywają wspólnie, potem każde oddzielnie tworzy, w swych pokojach, aż do wieczora. Wieczorem zwykłe zebranie u George w salonie o pięknych zielonych meblach, z obrazami Delacroix, portretem gospodyni pendzla Calamatty’ego na ścianach, palisandrowym fortepianem i... Chopinem.
Nie od rzeczy będzie dorzucić kilka słów w jaki sposób tworzyła para artystów. George Sand, jak piorun, zarzuca szybkiem nerwowem pismem szeregi kartek, których nie odczytywała nigdy.
Chopin zaś wydawał swoje utwory w męce i z trudem. Zamykał się na całe dni w swym pokoju, chodził, płakał, gryzł i łamał pióra, sto razy zmieniając jeden takt, a nazajutrz całą pracę rozpoczynał od początku. Czasem sześć tygodni siedział nad jedną stroniczką, aby po upływie tego czasu — napisać ją tak, jak wówczas, gdy szkicował ją po raz pierwszy.
George z podziwem patrzyła na ten system, wzruszając nieraz ramionami. Ona pisarka łatwa i płodna pojąć nie mogła dążenia do najwyższej doskonałości. Chopin zaś postępował, jak malarz Giotto, którego, gdy Papież prosił, by mu nadesłał swe najbardziej wykończone dzieło — przysłał... cyrklem wyrysowane koło.
W saloniku George Sand, jak świetnie to opisał Ferdynand Hoesick w swej książce „Chopin“ — zbierało się wieczorami wszystko, co było z kolonji polskiej najlepszego. Więc Grzymała, książe Czartoryski, Słowacki, Krasiński, rysownik Kwiatkowski a najczęściej Adam Mickiewicz. A gdy na dźwięki rzewnej muzyki nieraz łza zabłysła w oku polskich emigrantów, mistrz urywał grę, by przeobrazić się cały. Bo naogół melancholijny Chopin miewał swe chwile wesołości. Wtedy podnosił kołnierz a z za fortepianu wyzierała to twarz lorda angielskiego, to surowego biurokraty, to żyda — a wielki artysta, wycisnąwszy najprzód łzy, później swemi transformacjami pobudzał do szalonego śmiechu.


∗                    ∗

Mimo jednak pozornie jaknajlepszej zgody, wzajemny stosunek pary układa się dość dziwnie. Wewnątrz kipi ukryte rozdrażnienie. George od czasu powrotu z Majorki ma dość swego kochanka, który w gruncie kochankiem nie jest a uciążliwym pupilem — Chopina zaś drażnią różne nawyknienia i otoczenie umiłowanej.
Przedewszystkiem ten Piotr Leroux, który zakwaterował się w Nohant! Co on tam właściwie robi? Miał być wielce pomocny George przy jej rozwiązaniu romansu z Mallefille’m, ale złośliwi powiadają, że sam zajął jego miejsce.
Kim jest w rzeczywistości Piotr Leroux? Czemś w rodzaju komunizującego okultysty, czy proroka-mistyka. George zamyka się z nim sam na sam godzinami w pokoju.
— Co z nim robisz? — zapytuje zaniepokojony Fryderyk.
— Otwiera mi nowe horyzonty... — odpowiada — pod jego wpływem ukończyłam powieści: Spirydjona, Consuelo, Hrabinę Rudolfstadt... dał mi impuls do najlepszych rozdziałów...
Dziwny stosunek i dziwnie się z niego wszyscy uśmiechają.
Lecz, gdyby nawet ten prorok w zabłoconych butach był istotnie jedynie doradcą literackim, jakże on drażni swem chamstwem, złem wychowaniem, brakiem jakiejkolwiek zewnętrznej kultury... Coby na to powiedział Liszt, który sam siebie nazywał „profesorem dobrych manjer“.
Dalej niecierpliwią również Chopina domownicy — Hipolit — brat Sand — pijak i gbur, służba spoufalona i bezczelna... Parokrotnie zwracał już na to uwagę.
— Doprawdy, nie panuje u ciebie nastrój, godny artysty...
— Wiecznie Fryderyku robisz z muchy słonia! Najprzód dopatrujesz się w moim stosunku z Leroux tego, czego niema; potem czepiasz się wszystkich. Cenię naturalność i swobodę przedewszystkiem. Każdy niech się zachowuje w moim domu, jak mu się podoba. Jestem szczerą demokratką!
Chopin jest słaby. Chopin niema energji Musseta, aby się zdobyć na porządną awanturę. Tłumi w sobie gniew, który bardzo odbija się na jego zdrowiu, a zemstę objawia swoiście... dąsami.
Zamyka się na całe dni do swego pokoju, lub milczy jak zaklęty.
Ale pani Sand nigdy nie ustąpi i kończy się tem, że on przerywa dąsy.
„Znowu wczoraj nie wycedził ani jednej sylaby — kiedyś George oświadcza przyjaciółce — ale i ja nie odezwałam się pierwsza. Nie chcę, by mniemał, że jest tu panem. Tem nieznośniejszy byłby na przyszłość! Zresztą, gdybym ustąpiła, czułby się ze zwycięstwa jeszcze bardziej nieszczęśliwy, bo nie wie nigdy czego chce, ani też czego nie chce!“
Zapewne Chopin był zazdrosny, gorzej jeszcze, bo nie w sensie zwykłym tego słowa. Była to nietylko zazdrość kochanka. Był zazdrosny o przeszłość, o przyszłość, o znajomości i przyjaźni. Była to chęć wyłącznego posiadania; pragnął mieć przekonanie, że o każdej porze i każdej godzinie George myśli wyłącznie dla niego i wyłącznie o nim.
Jak dalekim był od rzeczywistości!
To też w chwilach rozgoryczenia płatał umyślnie figle kochance, lub sam będąc zbyt słabym, cieszył się o ile jej ktoś należycie, z ironją dokuczyć potrafił.
Pewnego razu meldują Chopinowi w Paryżu wizytę W. Lentz’a, rosyjskiego muzyka. Chopin naogół nie cierpiał rosjan; ale u dołu wizytówki widniał napis: „proszę przyjąć — Franciszek Liszt“. Prośbie najlepszego przyjaciela nie mógł odmówić i zmuszony był przybysza zaprosić do siebie. Lentz siada do fortepianu i poczyna grać. Gra dobrze, widać, iż jest uczniem Liszta.
Chopin oświadcza:
— Owszem, posiada pan zdolności! Będę panu udzielał dwie godziny tygodniowo; proszę być punktualnym! U mnie wszystko idzie jak w zegarku, dom mój, to mechanizm...
Po pewnym czasie zaprasza go kiedyś w celu poznania z panią Sand, ponieważ Lentz aż płonie, by być jej przedstawionym. Przybywa więc i zastaje prócz George, Paulinę Viardot, panią Marliani i jeszcze parę osób. Sand nie odzywa się słówkiem — niecierpi rosjan, ale gość siada umyślnie obok niej, podczas gdy Chopin „fruwa dokoła, niby niespokojna ptaszyna“. Chcąc stworzyć nastrój, prosi ucznia o odegranie jakiegoś popisowego utworu. Lentz, nieco onieśmielony, stosuje się do woli mistrza i spełnia zadanie znakomicie. Ale gospodyni milczy w dalszym ciągu zawzięcie. Lentz zapytuje:
— Czy nie odwiedzi pani Petersburga?
— Nie zniżę się nigdy do krainy niewolników!
— Dobrze pani uczyni... mogłaby pani zastać drzwi zamknięte!
George spogląda, zdumiona niespodziewaną repliką i szeroko otwiera swe „przepastne oczy“. Chopin jednak, mimo, że sprzeczka wynikła na tle znienawidzonej Rosji, bynajmniej nie wydaje się oburzony, robi wrażenie, jakby się śmiał, ukryty za lampą. George wstaje majestatycznie ze swego miejsca, zatrzymuje się przed kominkiem i zapala potężnego trabucos’a.
Fryderyku, podaj fidibus! — woła.
Fryderyk pędzi i niesie płonącą zapalniczkę.
— W Petersburgu, podejmuje walkę George, wypuszczając z ust gęsty kłąb dymu — napewno nie mogłabym wypalić w salonie nawet cygara...
— W żadnym salonie — mówi Lentz, spozierając na obrazy — nie widziałem jeszcze kobiety palącej cygara...
Snać jednak najlepszy był to sposób postępowania, bo dnia następnego w czasie lekcji powiedział do niego Chopin:
— Pani Sand wydało się, iż wczoraj nie rozmawiała z panem dość uprzejmie! Muszę jednak zapewnić, że jej się pan podobał...
Ale, niestety, niewielu miało odwagę w ten sposób z George postępować.


PRZYKROŚCI I KLĘSKI.

Jeśli jednak, mimo ukrytej a czasem cichej, śmiesznej walki między parą artystów, dotrzeć do głębi ich prawdziwych uczuć, w tym okresie czasu, możnaby je scharakteryzować w następujący sposób.
Fryderyk, choć złości się często i dąsa jest do przyjaciółki niezwykle przywiązany, uważa ją za jedyną oporę w życiu, przenosząc wszystko, byle ukochanej ostatecznie nie utracić. George zaś aczkolwiek Chopin niejednokrotnie przeszkadza i cięży, poczyna żywić dlań coś w rodzaju macierzyńskiego uczucia, nie mającego zgoła nic wspólnego z miłosnym afektem. Stawia go więc w jednym rzędzie ze swemi dziećmi i nieraz w listach nadmienia: „moja trójka: Chip, Solange i Maurycy“.
To też, gdy „Chip’a“ spotykają życiowe katastrofy, potrafi być czułą i oddaną, szczególniej w 1842 r. Rok ten, istotnie gra rolę fatalną w życiu mistrza i odtąd, jak zaznacza większość biografów, datuje się jego schyłek fizyczny. Następuje cios za ciosem: w kwietniu umiera najlepszy przyjaciel Matuszyński, w maju — ojciec w Warszawie. Chopin zapada w stan apatji i melancholji, zarzuca nawet muzykę. Wówczas Sand czyni, co tylko może, byle dotkniętego nieszczęściem podnieść na duchu i pocieszyć. Pisze do matki, pani Mikołajowej Chopin, iż od tej pory poświęci się całkowicie Fryderykowi, zapraszając jednocześnie jego siostrę panią Ludwikę Jędrzejowiczową wraz z mężem do Nohant.
Państwo Jędrzejowiczowie przybyli i spędzili dwa miesiące: sierpień i wrzesień a pobyt ich oddziałał kojąco na przygnębionego i zrozpaczonego artystę. Odżył, nauczył się „znowu uśmiechać“ a nawet, jak twierdziła George wyzbył „śmiesznych przesądów“.
Pod „śmiesznemi przesądami“ rozumiała ona skrupuły Chopina, gorliwego katolika, co do związku z nią i co do jej wolnomyślnych i antyklerykalnych przekonań. W chwilach rozgoryczenia mniemał, iż spadające nań ciosy, są karą niebios za grzeszny stosunek i współżycie z jawnie bezbożną kobietą. Te to „dziecinnady“, używając zwrotów pani Sand — miała mu z głowy wybić siostra i „dokonać w myślach odmiany“. Jeśli jednak pobyt blizkich zdołał częściowo uleczyć i pokrzepić duszę, ciało nadwątlone tyloma wstrząsami pozostało słabe i odtąd Chopin niedomaga stale: nerwy, nieustający bronchit, krwotoki... George z początku pielęgnuje go bardzo gorliwie.
— Doprawdy istniećbym nie mogła bez mego małego Chip’a! — woła...
Ale...


∗                    ∗

Ale choroba trwa latami całemi... przez 1844, 1845, 1846 r... a Chopin, gdy zdrów — miły, delikatny, subtelny; gdy chory, staje się cierpki, zgryźliwy, nieznośny. Sand jest zdolna do poświęceń, lecz na bardzo krótką metę. Czyż teraz, na zawsze, ma się zamienić w siostrę miłosierdzia? Nie! Po trzykroć nie! I tak dość dla niego zrobiła, dość zniosła kaprysów!
Ma lat czterdzieści trzy, lecz czuję się młodą, wokół wszyscy powiadają, iż jeszcze bardzo podobać się może. Doprawdy, z jakiego powodu zamurowywać sobie przyszłość, wlec kulę u nogi, gdy Fryderyk... przestał cośkolwiek znaczyć w jej życiu? Nie potrzebne jest jej to trzecie dziecko, z którem ma najwięcej zmartwień i kłopotów — Solange i Maurycy wystarczą.
Godzinami błądzi po lasku brzozowym w Nohant, tym samym, gdzie na jednem z drzew widnieją jej inicjały, wyryte obok imienia Sandeau, po tym lasku, w którym powzięła myśl ucieczki do Paryża. Tyle wspomnień! Raz już zdobyła się na potarganie krępujących więzów, zdobędzie się po raz drugi. Wszak świat piękny, świat się do niej uśmiecha, może dać jeszcze tyle wrażeń!
Pozbyć się Chip’a! W jaki sposób? Zerwać z nim brutalnie? Niemożebne! Należy tak postąpić, aby sam zrozumiał i odszedł.
Na wiosnę 1846 r. pisze powieść „Lukrecję Floriani“. Książka ta, o podwójnym sensie, była złośliwością. Sand zobrazowała, w niej swój stosunek do artysty, nie szczędząc go bynajmniej, siebie zaś przedstawiała jako ofiarę. Więc bohater powieści książę Karol (Chopin) napotyka artystkę teatralną Lukrecję (Sand) i zawiązuje z nią miłosny stosunek. Książe Karol jest człowiekiem chorym, delikatnym, ale pozornie miłym, subtelnym i idealnym. Lukrecja przeszła przez niejedne już zawody życiowe, pozostała jednak młoda duchem, pożąda przywiązania, uczucia... Gdy widzi Karola — budzi się w niej jakby popęd macierzyński do opiekowania się i kochania... Jest słaby — będzie mu ostoją, chory — ona go uzdrowi! Zawsze była taką — musiała poświęcać się dla kogoś!
Jak odwdzięczył się kochanek za to samozaparcie i ofiarę bez granic?
Dokuczał o wszystko i wszystkich; był zazdrosnym nie tylko o ludzi, lecz nawet o martwe przedmioty, zazdrosnym był o zdrowie, którem ona się cieszyła, gdy jego trawiła choroba... Egoista, tylko stale siebie miał na względzie a wiecznie zadąsany i skryty, lubował się jakby w zadawaniu Lukrecji cierpienia, zatruwaniu każdej chwili jaśniejszej... Zdawało się, doznaje niewysłowionej rozkoszy w kąsaniu po cichu i w ciągłych kaprysach, zamieniających w piekło wspólne pożycie.
O ile przypomnimy sobie niektóre momenty z wzajemnego stosunku Chopina do Sand — przyznać trzeba, że portret odmalowany został nieco trafnie, choć zgoła jednostronnie. Czemu nie wspomina George o swoim despotyzmie, o zgrai wiecznie ją otaczających dwuznacznych famulusów, czemu nie wspomina, iż nigdy ustąpić nie chciała, aby Fryderyk nie poczuł się panem? Ona zawsze niewinna, wszyscy wobec niej winni!
Cel książki był zupełnie jasny. Zrehabilitować siebie, wykazując nieznośny charakter Chopina i niemożność dalszego dźwigania kajdanów.
Czy cel został osiągnięty?
Napisała „Lukrecję Floriani“ i dała kochankowi rękopis do przejrzenia. Co działo się w duszy Fryderyka, gdy patrzył w jadem przesiąknięte karty — trudno odgadnąć. Czytał w obecności Sand a gdy ukończył, nie odezwał się ani słówkiem.
— Podobało ci się? — zapytała.
— Tak... owszem...
— Nie współczujesz biednej Lukrecji?
Milczenie.
— Nie uważasz, że książę Karol to tyran?
— Bo ja wiem... i wyszedł z pokoju.
Czy nie zrozumiał przejrzystych aluzyj? Wątpliwe. W taki jednak sposób komentowała później sprawę George, gdy zarzucano jej brzydki postępek, powołując się na to, że jedynie złośliwi i niechętni doszukiwać się mogą ukrytych intencyj w powieści, skoro sam Chopin ich się nie doszukał.
Nie doszukał, bo doszukiwać nie chciał! Bał się zerwania, bał się utracić Sand, tą „jedyną ostoję...“ i udał, że nie rozumie!
Udał, że nie rozumie... i pozostał!
Ale gdy w parę tygodni później wraz z powieściopisarką przybył, jak zwykle, na lato, do Nohant... wszystko wydało mu się obce, czuł się „już“ intruzem w tym domu...


HISTORJA ZERWANIA.

Jeśli pani Sand nie udało się zohydzić Chopinowi z nią stosunku... nawet złośliwą powieścią, to do ostatecznego zerwania przyczyniły się dzieci.
Skoro dzieci podrastają bawią się w sędziów swoich rodziców. Przedewszystkiem mamy Maurycego, dwudziesto dwu letniego młodzieniaszka, wielce psutego przez matkę, wychowanego Bóg wie jak, niedokończonego malarza a literata w wolnych chwilach, który zapowiada się jako skończony typ wykolejeńca życiowego. Zdolny lecz samowolny i arbitralny.
Od pobytu na Majorce miał czas przyzwyczaić się do Chopina, żyjąc z nim przez tyle lat pod jednym dachem. Lecz, jeśli stosunek był na początku znośny, to w następstwie poczyna się psuć. Jest świadkiem ciągłych nieporozumień, sprzeczek, dąsów i zatargów, a gorąco przywiązany do matki oczywiście staje po jej stronie, uważając Fryderyka za chorowitego, nieznośnego i zgryźliwego intruza. Oczywiście pan Dudevant — ojciec — którego widuje od czasu do czasu, dorzuca odpowiednie słówko. Pozatem, ten przybysz o wielkopańskich manierach i pogardliwem zachowaniu, wtrąca się do ich spraw domowych.
Istotnie artysta uważając siebie niemal za członka rodziny, czynił nieraz cierpkie uwagi. Specjalnie poszło o niejaką Augustynę Brault, daleką krewną Sand, wychowywaną wraz z dziećmi. O ile Augustynę kochał Maurycy o tyle niecierpiała jej siostra jego, Solange... i żądała kategorycznie usunięcia z domu, twierdząc iż pomiędzy nią a bratem istnieją bliższe stosunki. Na tem tle dochodziło do ciągłych zatargów a Chopin stanął ostro po stronie Solange.
Dziwna dziewczyna ta Solange! Bardzo przystojna, lecz skryta, popędliwa, namiętna, czasem podstępna nawet... Fryderyk lubił ją, może przypominała mu w młodości George. Solange, zato nie cierpi matki i często dochodzi między niemi do scen gwałtownych... zbyt wzajemnie są z usposobienia podobne.
Ponieważ Chopin staje stale otwarcie po stronie Solange — Sand robi mu na złość — oddala starego przywiązanego sługę-polaka i stara się dokuczyć różnemi drobiazgami.
Poczyna się jawnie wrogi stosunek a George nie ukrywa nadal swej niechęci do kochanka.
Dnia pewnego wybucha gwałtowna sprzeczka pomiędzy Maurycym a Chopinem z powodu jakiegoś drobiazgu. Najprzód mówią sobie szereg rzeczy przykrych, takich, których nie zapomina się nigdy, po chwili padają w objęcia. To początek. Scysje zdarzają się coraz częściej.
— O jednego z nas tu za dużo — woła Maurycy i pragnie opuścić dom.
Matka rozpacza. Chopin pochyla głowę. To on odejdzie. Nikt nie mówi słowa, aby go zatrzymać.
Wyjechał nazajutrz w pierwszych dniach listopada.
Siedem i pół lat temu wstecz przybywał do Nohant po raz pierwszy z ciałem zbolałem, lecz duszą silną.
Dziś dusza była złamana.


∗                    ∗

Tymczasem w Nohant miał się rozegrać ostatni akt dramatu, tym razem pomiędzy dziećmi. Aby być zupełnie wolną, matka pragnęła koniecznie wydać zamąż Solange, za sąsiada p. des Préaulx, gdy naraz nowy aktor ukazuje się na scenie.
Jest nim rzeźbiarz Clésinger.
Prosił o pozwolenie wyrzeźbienia biustu pani Sand; ujrzał Solange i zakochał się od pierwszego wejrzenia. Ona równie szybko. Małżeństwo z p. des Préaulx zostało odłożone w nieskończoność, mimo protestów George, która zdążyła już była zebrać o malarzu informacje niezbyt pochlebne. „Pan nieprzyjemny, muszkieter przedzierzgnięty w artystę, zachowujący się stale jak gdyby był w szynku, lub swojej pracowni“ — mówiono.
Sand postanowiła nowej miłości przeszkodzić.
Ale Clésinger zjawia się potajemnie w Nohant, również potajemnie spotyka z Solange a potem tak gwałtownie oświadcza matce, że muszą się pobrać, iż ta przestraszona ustępuje.
Chopin dowiaduje się o tych zajściach z boku. Czuje się niemi głęboko dotknięty. Zapomniano więc o nim, nikt go nie prosi o radę, ani o pomoc. Ze zmartwienia zachorował, ale tym razem nie pielęgnuje go już George a Marcelina Czartoryska...
George tylko pisze do Grzymały:
„Będę w Paryżu na kilka dni i jeżeli Chopina będzie można przewieść, sprowadzę go tu... Porozmawiaj z nim i wytłomacz, aby się nie wtrącał do dzieci. Jeśli mu powiem, że Clésinger, którego nie cierpi zasłużył na nasze przywiązanie, znienawidzi go jeszcze więcej, a przez to będzie znienawidzony przez Solange... Wiem, że wielu oskarża mnie, iż go wyczerpałam gwałtownością mych zmysłów, drudzy, iż go doprowadziłam do rozpaczy memi wybrykami. Sądzę, wiesz, ile w tem prawdy...
Uczyniłam się jego niewolnicą we wszystkich chwilach życia, w jakich mogłam to uczynić nie wyróżniając go ponad moje dzieci, którym wpojenie szacunku było misją tak trudną i delikatną do zachowania... Doszłam do męczeństwa... Niebo jest jednak straszliwe, gdyż mimo wszystkich wysiłków, ten którego kocham... umiera jako ofiara przywiązania nierozumnego do mnie...“
Aby zrozumieć dalszy ciąg wypadków przytoczę anegdotę, przez większość biografów przemilczaną:
W owym czasie odwiedził na wsi podstarzałą, ale jeszcze dość apetyczną Sand — krytyk Wiktor Borie.
Sand była spragniona życia... i tam... na ławeczce złączyły się ich usta.
Fakt ten nie uszedł uwagi Solange, chwilowo jednak udała, że nic nie widzi.
Pośpiesznie, jakby w tajemnicy 20 maja odbył się jej ślub w Nohant. Pan Dudevant asystował przy tej dziwacznej ceremonji, gdzie córka w parafjalnych aktach nie podpisała się własnem nazwiskiem, ale pseudonimem matki. George zwichnęła nogę i musiano ją z kościoła zanieść do domu.
— Nigdy ślub nie był mniej wesoły! — mówiła.
W miesiąc po ślubie wybuchnęła awantura.
Kłótnia tak gwałtowna, że Clésinger podniósł młot na Maurycego i zabiłby go może, gdyby Sand nie rzuciła się na zięcia, uderzając go w twarz, za co otrzymała w zamian uderzenie pięścią w piersi. Dalszej bójce zapobiegli przyjaciele i służący, rozdzielając, na szczęście, zwaśnionych — inaczej Maurycy, uzbrojony w pistolet, zastrzeliłby rzeźbiarza na miejscu.
Oczywiście, Clésingerowie natychmiast opuścili Nohant.
George, która zdołała już zapomnieć o uściskach Wiktora Borie — nagle niepokoi się o Chopina.
W liście do swej przyjaciółki pisze, aby zabrał klucze od jej mieszkania i pod żadnym pozorem nie wpuszczał tam Clésingerów, bo wszystko wyniosą — w drugim zapytuje czemu niema o Fryderyku żadnych wiadomości, czemu Fryderyk milczy?
Dla czego milczał?
Pierwszą wizytą, jaką złożyła Solange w Paryżu, były odwiedziny u mistrza.
Skoro opowiedziała mu ostatnie wypadki zauważył:
— Nie dobrze krytykować matkę! Wszak i cyprysy mają swe kaprysy!
— Et taką matkę! — zawołała dziewczyna.
— Ależ proszę cię Solange, bądź łaskawa wyrażać się o niej przyzwoiciej w mojej obecności!
— Czy panu wreszcie się oczy otworzą? — zawołała z pasją.
— Nie rozumiem? — zbladł Chopin.
— Trzeba doprawdy anielskiej niewinności, aby nie widzieć, co wyprawia... czemu pana ostatecznie wydalono z Nohant...
— Co? co?...
— Najprzód Piotr Leroux, potem robotnicy — poeci, w końcu Wiktor Borie...
— Kłamstwo!
— Sama widziałam, jak się wyściskiwali. Przecież powiedział jej to wyraźnie Clésinger!...
Zakrył głowę rękami.
— Boże... Boże... wstrętny brud...
Po tym fakcie nastąpiły dwa listy: Chopina do Nohant i stamtąd odpowiedź. Treść tych listów do nas nie doszła, ale musiała być straszna. Jedynie odpowiedź Sand czytał malarz Delacroix, któremu ją pokazywał artysta i nazywał pismo „okrutnem“... co do bliższych szczegółów jednak milczał, ze względu na dane słowo.
Zerwanie podcięło całkowicie Chopina. Zbyt jednak był dumnym, aby cośkolwiek dać poznać po sobie, trawił ból wewnątrz. Jak na rękę rozstanie musiało być pani Sand, skoro ona, tak szalejąca po stracie Musset’a — nie odzywała się teraz słówkiem, unikała niemal w rozmowach imienia Fryderyka. Czasem, czując, iż wytłomaczyć zerwanie trzeba, oświadczała:
„Poróżnili nas źli ludzie!“
O przeżyciach mistrza niech świadczy list pisany do siostry: „Nie napisaliśmy do siebie słówka ani ona do mnie, ani ja do niej. Poleciła wynająć swe mieszkanie w Paryżu... Bawi się w przedstawienia amatorskie tam, na wsi, w pokoju ślubnym swej córki, stara się zagłuszyć, zapomnieć, jak może, dopóki nie obudzi pod wpływem serdecznego bólu. Położyłem krzyż na niej. Niechaj Bóg ją ma w swej opiece, skoro odróżnić nie potrafi prawdziwego przywiązania od pochlebstwa... Przyjaciele i sąsiedzi długo nie pojmowali nic z tego, co się odbywa tam, w ostatnich czasach, lecz zapewne już przywykli. Nakoniec, nikt nigdy nie dostosuje się do kaprysów podobnej istności.
Osiem lat życia na pół ustatkowanego — to było zbyt wiele. Bóg zezwolił, iż były to właśnie lata, w których dorastały dzieci i gdyby nie ja, niewiem od jak dawna znalazłyby się u ojca, nie u niej... Maurycy przy pierwszej sposobności ucieknie do ojca. Ale może lepiej i lepsze warunki dla rozwoju tam znajdzie... Nie troszcz się o to wszystko, to tak dawno przeszło! Czas jest wielkim lekarzem. Dotychczas jeszcze nie uspokoiłem się — oto przyczyna czemu nie piszę; wszystko co rozpoczynam — palę natychmiast. A miałbym tyle wam do napisania... Lecz lepiej nic nie pisać!“
Skoro się wiele cierpi i wiele skarg ciśnie na usta — milczeć! Rys zasadniczy charakteru Chopina!
Lecz spotkali się oni raz jeszcze w marcu 1848 r., przypadkowo, u pani Marliani.
George Sand zbliżyła się do niego, bełkocąc:
— Fryderyku!
Spotkał jej wzrok obojętnie, zbladł, wstał i wyszedł bez pożegnania.
Istotną prawdę o wszystkich krzywdach doznanych od Sand, zabrał Chopin wraz z sobą do grobu.


SAND — REWOLUCJONISTKA.

George Sand stale bardzo głośno propagowała demokratyczne, socjalistyczne, ba, nawet komunistyczne przekonania.
Nienawidziła rządów królewskich i niejednokrotnie w słowie i piśmie dawała wyraz swym gniewom, „Kanalja rządzi“ — określała krótko panowanie Ludwika Filipa. Pod wpływem demagoga Piotra Leroux, później stale wokół niej kręcących się rzemieślników-poetów, w rodzaju Agricol’a Perdigier, nakoniec najnowszej „flamy“ Wiktora Borie, piekła swe światoburcze romanse: „Compagnion du Tour de France“, „Le Mennier d’Angibault“, „Péché de M. Antoine“, które nie mało przyczyniały się do podniecania umysłów.
Wszystko to jeszcze za czasów stosunku z Chopinem. Ten, będąc nastrojony zgoła inaczej, z przekonań arystokrata i monarchista, wcale nie zachwycał się działalnością George, określając ją, jako plebejuszowską a zamiłowanie do podejrzanych doradców nazywał kumaniem się z hołotą. Nie wiedział, oczywiście, jednego — że ci doradcy inne jeszcze spełniali funkcje i przekonania ich tem łatwiejszy w zapalnym mózgu Sand znajdowały refleks.
Gdy wybucha rewolucja 1848 r., gdy tłum zdobywa barykady, obala rząd, a król Ludwik Filip salwuje się ucieczką — Sand jest jak oszalała. Niema oficjalnego kochanka po Chopinie; Borie sprzykrzył się szybko, czy też ją sobie uprzykrzył — bowiem George ma już czterdzieści cztery latka — w braku tedy kochanka, któremuby dokuczać mogła, postanawia wszystkie swe wylewne uczucia ofiarować — nacji.
Pędzi pośpiesznie z Nohant do Paryża i odrazu staje przy boku nowego rządu. Jest w swoim żywiole. Krzyczy, agituje, przekonywuje, nawraca, wyrabia protekcje. Syn Maurycy, dzięki matce, zostaje merem w Nohant a ta posyła mu następującą instrukcję:
„Musisz pozyskać względy twej gwardji narodowej. Ponieważ w tym roku zbiory były dobre i wina nam nie brak, zaproś ich kiedy do kuchni i tam przy kieliszku postaraj się utwierdzić w nowych przekonaniach“.
Komunizująca towarzyszka Sand poleca przyjąć swych najdroższych współobywateli „w kuchni“ i tam ich upić — to niezrównane! Dalej wydaje wspólnie z Wiktorem Borie, pismo „Sprawę ludu“, w końcu otrzymuje coś na kształt oficjalnego stanowiska przy ministrze Ledru-Rollin.
Od tej chwili „Biuletyn Rzeczypospolitej“ pełny jest jej prozy. Rozczula się nad dolą dziewczyn z ludu, które z nędzy sprzedają swą cnotę, krzyczy o prawa „dziewczyny publicznej“, innym razem z czegoś niezadowolona burzy robotników, aby na barykadach uzyskali swe prawa. Jednem słowem robi takie zamieszanie w oficjalnym dzienniku, że nawet nowi przyjaciele patrzą na nią z niepokojem. Żąda niemal podziału dóbr i ziemi! A wszystko wśród okrzyków: „Teraz me cierpienia duchowe zapomniane, teraz jestem mocna, teraz żyję, teraz mam dwadzieścia lat!“
Lecz szybko nadchodzi rozczarowanie.
Członkowie rządu znaleźli się w pętach kapitału; sam Ledru-Rollin nie chce słuchać jej rad, uważają ją wszyscy za iskrę na beczce prochu, za niebezpieczną agitatorkę... dają do zrozumienia, żeby się uspokoiła...
„Reakcja nadciąga!“ oświadcza i zniechęcona, rozgoryczona nowym kochankiem — „ludowładztwem“ ucieka na wieś. Stamtąd prowadzi korespondencję z najzawziętszymi rewolucjonistami, ale sama działalność ogranicza się... do korespondencji.
Między innemi pisze list do Ludwika Napoleona, późniejszego Napoleona III, w którym oświadcza, że uważa go za bożka socjalizmu. Napoleon odpisuje uprzejmie i nadsyła swą książkę „l’Extinction du Pauperisme“.
Mimo, że Sand się rozczarowała, następnie w swych obliczeniach, co do przekonań przyszłego cesarza, dobry stosunek pozostał, bo ten uczynił jej prezent, już jako monarcha, z innego swego dzieła p. t. „Juljusz Cezar“. Wprawdzie w 1870 r. miał jakiś czas do niej żal za złośliwe opisanie, w jednej z powieści, cesarzowej Eugenji, ale i z tego udało się George jakoś wytłomaczyć.
Na tych występach kończy się rewolucyjna działalność świetnej pisarki.


ŻYCIE W NOHANT

Nie odnalazłszy szczęścia ani w licznych miłosnych przygodach, ani w rewolucyjnych poglądach, George Sand postanowiła zdala od niewdzięcznego Paryża — pędzić żywot stale w Nohant. Nie znaczy to bynajmniej, aby miała stronić od ludzi, lub prowadzić dom zamknięty.
Przedtem już Nohant było Mekką przez którą przewinęły się niemal wszystkie sławy współczesne. Więc About, Sandeau, Assolant, Turgieniew, Liszt, Chopin, Calamatta, Delacroix, Couture, Fromentin, Aleksander Dumas, Bocage, Bertin, Balzac, Rose Cheri, d’Agoult, Paulina Viardot... obecnie również tam rojno i gwarno.
Zasada ogólna: jaknajwiększa swoboda — niech każdy czyni co chce.
„Jak spędzałeś czas?“ — zapytywano znakomitego pisarza Teofila Gautier, gdy wrócił z Nohant.
— Posłuchajcie! — odpowiedział.
„Śniadanie o dziesiątej. Z uderzeniem tej godziny wszyscy zajmują miejsca przy stole. Ostatnia przybywa pani Sand, twarz zaspana, jest jakby nieobecna; nic nie mówi, powieki ma opuszczone. Po śniadaniu przechadzka po ogrodzie. Gry, spacer, ożywiają gospodynię, poczyna rozmawiać. O trzeciej idzie pisać do swego pokoju, gdzie pracuje bez przerwy do obiadu. Obiaduje się o szóstej dość szybko, aby dać czas na posiłek Marji Caillot. Jest to pokojówka a jednocześnie artystka nadwornego teatru, którą Sand wyłowiła gdzieś na wsi, gwoli zdolności aktorskich i która wieczorem zasiada wraz z innymi w salonie. O ile teatru niema, pani kasztelanowa kładzie w milczeniu do północy pasjanse, w końcu udaje się na spoczynek“.
Gautier opisując swój pobyt nie był ścisły. Rzadko kiedy po obiedzie George Sand stawiała pasjanse. Zwykle miał miejsce teatr marjonetek, przedstawiający najwybitniejszych ludzi epoki, ze złośliwym tekstem napisanym przez nią, lub kogoś z obecnych — coś w rodzaju „revue“ — albo też amatorskie przedstawienie sztuki, ad hoc skoncypowanej, a wykonanej przez gości, lub amatorów z pokojówką Marją Caillot na czele. Czasem, na tej maleńkiej scenie, Sand urządzała próby ze swych sztuk, a gdy była zadowoloną, w celu zademonstrowania — sprowadzała paryskich dyrektorów teatrów. W ten to sposób po raz pierwszy „Le Pressoir“ ujrzał światło rampy wobec kierowników „Odeonu“ i „Gymnase“.
Po przedstawieniu George szła na górę, gdzie pracowała do godziny 5—6 rano, bowiem jak twierdziła, w nocy najlepiej klei się robota.
Sand pisała niezwykle szybko, „zaczerniała ryzy papieru“, pisała niemal bez poprawek i nigdy nie odczytywała utworu. Zarzucano jej zbyt pośpieszną robotę i niejednokrotnie była przedmiotem złośliwych krytyk.
Baudelaire kiedyś pisał:
„Ma słynny styl potoczny, tak drogi mieszczuchom. Co do idei moralnych posiada tą samą głębię i tą samą dalekość sądu, co odźwierni i dziewczyny publiczne“.
Jeśli jednak dziś, może, właśnie z powodu zbyt pośpiesznej roboty, większość ksiąg pisarki uległa zapomnieniu i z biegiem czasu w coraz większe zapomnienie popadnie, to przyznać trzeba, że swego czasu odegrała ona w literaturze francuskiej, w ruchu społecznym, a specjalnie w walce o prawa kobiety rolę wybitną — i jako taka na wieki do historji przejdzie.
Szybkość jej tworzenia porównać można jedynie z Balzakiem, który w ciągu jednej nocy potrafił zbudować całą sztukę.
Zacytujmy anegdotę:
W 1870 roku wykończyła Sand dla teatru „Odeon“ dramat w pięciu aktach, zatytułowany „Ninon“. Odczytała go dyrektorowi Chilly, a ten posiadając wielkie doświadczenie, zauważył odrazu, iż akt drugi szwankuje, idzie kulawo.
Oświadczył to wręcz autorce i prosił o poczynienie niezbędnych zmian i przeróbek.
— Rozumiem, odparła, zabiorę się natychmiast do pracy. Będzie pan łaskaw być jutro u mnie koło czwartej!
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, wręczyła zdumionemu dyr. Chilly nie jeden akt całkowicie świeżo napisany... lecz dwa... do wyboru...
Trzeba przyznać — szybkość rekordowa!
Ta niezwykła płodność pozwoliła jej na olbrzymią twórczość, którą właśnie rozwinęła w Nohant od 1848 — 1872 roku, a niemal do chwili śmierci nie wypuszczała pióra z ręki.


DOBRA PANI Z NOHANT.

Z biegiem czasu figlarny i wyprawiający skandale w męskim ubiorze George — przedzierzga się w stateczną i czcigodną matronę, otoczoną powszechnym szacunkiem. O ile dawniej zarzucano życie nierządne, o tyle teraz zachwycają się jej statecznością.
„La bonne dame de Nohant“ — dobra dziedziczka z Nohant...
Musset... Pagello... miłostki inne... są zapomniane. Jeśli poprzednio goniła za burzliwemi przygodami — obecnie pragnie spokoju na łonie rodziny. Maurycy prawie stale zamieszkuje z matką, pogodziła się z Solange jak również, z Clésingerem, gdy przyszły na świat wnuki.
Sand miała — skoro nie chodziło o wybrańców serca — dobry charakter, była miłosierna i uczynna. Często przebiegała sama okolice Nohant, świadcząc najprzeróżniejsze usługi sąsiednim wieśniakom, którzy uwielbiali swoją dziedziczkę. Wdawała się z niemi w długie dysputy, pocieszała, doradzała, wspomagała pieniężnie.
Lubiła zwierzęta, szczególnie ptactwo... W surowe zimy kazała otwierać okna pałacu a gdy biedne ptaszyny chroniły się do pokoi przed mrozem, karmiła je i pielęgnowała aż do wiosny... wtedy zwracając im wolność. Pełno było w pałacu psów bezdomnych, kotów a szpaki i wróble niejednokrotnie gościom skakały po głowach.
Śród takiego monotonnego a dalekiego od burz i trosk życia a przedewszystkiem wytężonej, olbrzymiej literackiej pracy, płynęły dwa ostatnie dziesiątki lat życia kasztelanowej.
Naogół nudno nie było. W Nohant istniał cały dwór. Mimo pozornie oziębłego „zaspanego“ początkowo przyjęcia gospodyni, każdy po jakimś czasie czuł się tam tak swobodnie, czuł się tak dobrze, że przybywszy z zamiarem spędzenia paru dni bawił miesiące. Malarz Eugenjusz Lambert przyjechawszy na tydzień — pozostał dziesięć lat!
Ci to stali goście, ten wieczny dwór, pochłaniał zarobki Sand, będące przy jej płodności istotnie olbrzymiemi. Obliczano, iż przeciętnie, mimo wydawców, którzy obdzierali i oszukiwali, zarabiała piórem rocznie do stu tysięcy franków.
Do Nohant zjeżdżali nie tylko przyjaciele i zaproszeni goście. Napływały tam tłumy ciekawskich, specjalnie cudzoziemców, bo sława autorki „Indjany“, „Lelji“, „Mauprat’a“ napełniała całą Europę.
Rzadko kiedy George przyjmowała intruzów i z całym spokojem płatała prawie wszystkim figle.
Razu pewnego, dla dokonania wywiadu, przybywa jakaś rozentuzjazmowana angielka i po długich staraniach zostaje dopuszczona przed oblicze pisarki. Wyciąga notes, poczyna indagować.
— Kiedy pani pracuje?
— Nigdy nie pracuję!
— Ho! ho! Ale romanse pani... kiedy pani je tworzy?
— Rodzą się same! Rano, w wieczór i w nocy.
— Jakiem jest pani dzieło ulubione?
— „Olympja!“
— Ho! Nie znam takiego.
— Nic dziwnego, bo go jeszcze nie napisałam!
Innego dnia donoszą Sand, że jakaś czcigodna miss o końskiej twarzy i ekscentrycznym kapeluszu pragnie ją widzieć. Sand nie ma ochoty na rozmowę i nie wie jak się wykręcić od nudnej wizyty, gdy wtem nawija się pod rękę młody Franciszek Laur, piętnastoletni chłopak, bawiący w Nohant.
— Chodź no tutaj!
Łapie młodzieniaszka, szminkuje, pudruje, ubiera w suknie kobiece, na głowę nakłada jakąś z nadwornego teatru perukę...
— Jazda! Masz udawać George Sand, tylko poruszaj się z godnością i nie rób mi wstydu!
Chłopak majestatycznym krokiem wchodzi do salonu a na jego widok zrywa się miss zaczerwieniona i szczęśliwa.
— Pani — bełkoce — co za zaszczyt... Przybyłam... jestem... och, jakam szczęśliwa, że panią widzę! Specjalnie zdobyłam się na podróż z Anglji do Francji w tym celu! Och! jaka pani jest piękna!
Smarkacz milczy z miną pełną godności.
— Ileż czytelników posiada pani u nas w Anglji! Jak dumną będę, gdy opowiem o mojej wizycie! Widziałam samą George Sand, siedziałam w jej salonie...
Potok zachwytów trwa bez końca. Chłopak nie wiedząc, jak go przerwać, poczyna pukać palcem w czoło.
Angielka patrzy zdumiona.
— Natchnienie! — szepce figlarz cicho i opuszcza salon.
— Boże! — woła angielka, zrywając się ze swego miejsca — będę mogła opowiedzieć w Londynie, iż widziałam Sand w chwili natchnienia!
Tak powstają pamiętniki o wizytach u wielkich ludzi, a zacna miss, nieświadoma kawału, rozmowę z Laurem zaliczyła, zapewne, do najpiękniejszych momentów swego żywota.


∗                    ∗

Sand, nawet w wieku sześćdziesięciu paru lat, nie brakło oświadczyn miłosnych.
Razu pewnego otrzymała list:
„Pani! Jakżeś piękna! Jaki genjusz błyszczy w twoich oczach... ileż razy przyciskały się moje usta gorące do twej fotografji, ileż razy zjawiałaś mi się wśród bezsennych nocy! Kocham cię, kocham do szaleństwa!... Kocham cię aniele czy demonie! Bo jesteś mi aniołem, gdy czytam twe dzieła — demonem, gdy plotka niesie imiona twoich kochanków!“
Autorem oryginalnych oświadczyn był początkujący literat Eugenjusz de Mirecourt. Widocznie Sand pozostała dlań tylko demonem, bo w lat parę później nie omieszkał w swej biografji złośliwie podkreślić najbardziej kompromitujące przygody powieściopisarki.


∗                    ∗

Dnia 28 maja 1876 r. pisała Sand do doktora Henryka Favre’a, że nigdy tak dobrze się nie czuje, jak obecnie, że nigdy mózg jej nie pracował równie intensywnie i że w wieku siedemdziesięciu dwóch lat widzi i porusza się równie swobodnie, jak dwudziestoletnia dziewczyna.
Jakże kruchą zabawką jest organizm ludzki i jak kruchem życie człowieka!
Po tym liście, zdawałoby się świadczącym o kwitnącem zdrowiu, w parę dni później, niespodzianie z niezwykłą siłą wybuchła choroba. Co prawda, już od 1856 r., w którym przebyła Sand tyfus, skarżyła się często na bóle wewnętrzne, nie przypisując im jednak nigdy poważniejszego znaczenia.
Tym razem bóle są nieznośne, pada na kanapę, podnieść się nie może a nadbiegły syn Maurycy zastaje ją śród nieprzerwanych torsji.
Zawezwany miejscowy doktór Palpet, po obejrzeniu chorej, wziął syna na bok i oświadczył:
— Stan beznadziejny! Rak w żołądku...
Telegrafują do Paryża. Przybywa przyjaciel dr. Favre wraz z kilkoma chirurgami. Dnia 2-go czerwca ma miejsce operacja, którą Sand znosi ze stoicyzmem. Pot leje się z niej strumieniem, jest zmieniona. Prosi, aby wnuków nie wpuszczano do pokoju, żeby nie widzieli jej w tak „wstrętnym stanie“. Naogół operacja odbyła się dobrze, lekarze sądzą, że jest uratowana. Nagle jednak, 7 czerwca, następuje gwałtowne pogorszenie, otaczający widzą, że ostatnia chwila chorej nadeszła. George Sand wzywa wnuków, żegna się z niemi. Potem leży bezwładnie, szepcąc od czasu do czasu:
— A więc śmierć, śmierć...
Nagle w gorączce się zrywa:
— Żegnajcie, żegnajcie — woła — już umieram! Żegnaj Lino, żegnaj Maurycy, żegnaj Lolo, żeg... zapewne chciała wymienić imię trzeciej wnuczki Titiny, lecz sił zabrakło.
Po chwili: „Zasadźcie zieleń!... później... jestem głodna!...“
Podano jej nieco galarety. Jeszcze znakami żądała jedzenia. Podano buljonu. Po wlaniu do ust paru łyżeczek płynu, wzrok stał się szklanym, oddech chrapliwym... skonała.
Zgon nastąpił w nocy z 7-go na 8 czerwca.
Miało to miejsce o drugiej nad ranem, o tej samej godzinie, o której zmarł Chopin.
Dnia 10-go czerwca przybyli do Nohant książe Napoleon Bonaparte, Renan i Flaubert.
Co do ceremonji pogrzebowych powstała dyskusja. Ponieważ nie było ostatniej woli nieboszczki, Maurycy i paru przyjaciół oświadczało się za pogrzebem cywilnym, ze względu na antyklerykalne przekonania powieściopisarki. Uważali, iż postępując inaczej, zadanoby kłam całemu życiu i jej działalności literackiej, narażając się na śmieszność w oczach republikańskiej Francji. Solange jednak była odmiennego zdania i uporczywie nastawała na ceremonję religijną, aby nie wywoływać śród okolicznych wieśniaków zgorszenia i nie obrażać ich uczuć.
Ostatnie zdanie przeważyło i George Sand, wprawdzie po śmierci „przeszła przez kościół“.
Została więc pochowana z religijnemi obrzędami a setki wieśniaków odprowadzało z płaczem trumnę „dobrej pani z Nohant“ na miejsce ostatniego spoczynku.
Takiem było życie George Sand.

KONIEC






  1. Opowiadają, iż gdy Musset pisał „Spowiedź dziecięcia wieku“, zasiadając do pracy, pokój i biurko stroił w kwiaty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.