Raz, gdy para gołąbków uprzejmie się kocha,
Słodko im wszystkie płynęły godziny;
Ale potem samiczkę chęć ujęła płocha, Odległe zwiedzić krainy. «Co czynisz, siostrzyczko luba? Rzekł Gołąbek rozrzewniony:
Z twojej nieobecności moja będzie zguba;
Jak się śmiesz sama puszczać w nieznajome strony?
Ach! jak nad rozstaniem się, pomyślenie smutne!...
Lecz nie dla ciebie, bo ty serce masz okrutne.
Niech ci ten zamysł zmienią trudy, niewygody, Częste w podróżach przygody.
Zatrzymaj się przynajmniej, aż zwykłą koleją,
Czasu porę swem tchnieniem zefiry ogrzeją. Niedawno kruk na dębinie,
Wróżył przyszłe nieszczęścia jakowejś ptaszynie. Wszystko mi odtąd niemiło, Nigdy nie będę wesoły: Nic mi się nie będzie śniło, Tylko klatki, tylko siatki, Tylko strzelce i sokoły.» Tak zbawienne przekładanie
Powinno było błędne naprostować zdanie:
Lecz samiczki ciekawość, niespokojność głowy,
Sprawiły, że wzgardziwszy rozsądnemi słowy,
Rzekła: «Niechaj się o mnie braciszek nie boi; Kto rad zawsze w domu siedzieć, Niewiele ten ma powiedzieć;
Krótka podróż pragnienie moje zaspokoi. Będę cię miała czem bawić, Gdy ci rzędem zacznę prawić Rozliczne moje zdarzenia: Jakie przebyłam krainy, Jakie widziałam stworzenia; To mi się w szare godziny, A to zdarzyło w poranku,
Jakbyś tam sam był, kochanku.
Bądź mi zdrów.» Ścisnąwszy się zatem skrzydełkami, Porosili dzióbki łzami.
Leci precz wędrowniczka. Niebo się zachmurza,
I przymusza ją myśleć o jakiej zachronie Gwałtami grożąca burza.
Lecz jedno tylko drzewo było w tamtej stronie, Niedosyć liściem odziane. Ucierpiała od błyskotów, Przelękła się huku grzmotów, Wszystkie pióra były zlane.
Deszcz ustał: osusza się, jak może, nieboga,
I widzi, że jest grochem posypana droga, Przy niej gołąb na posadzie.
Chce się do niego spuścić, nie myśląc o zdradzie,
A gdy na te ponęty nieuważnie leci, Wpada w rozstawione sieci. Sieć ta już była zbutwiała; Gdy się wędrowna ptaszyna Silnie w niej rzucać poczyna,
Utraciwszy coś piórek, przecież się wyrwała.
Dobyta z miejsc chytrości, umyka co siły,
Wtem słyszy jakiś szelest za sobą niemiły. Obejrzy się, aż tu kania
Z okrutnemi szponami tuż, tuż ją dogania.
O włos co nie zginęła. Los pomyślny sprawił,
Że srogi orlik leciał z innej strony pola, I bitwą kanię zabawił.
Lecz nie tu gołębicy kończy się niedola;
Długim torem zmęczona, bez picia, bez jadła,
Ze strachu ledwie żywa na stodołę padła;
Chłop, który swego zboża zjadaczów nie lubił, Zręcznem rzuceniem kamienia
Tylko co gołębicy do reszty nie ubił.
Ta klnąc swoją ciekawość, swoje oddalenia,
Zalękniona, schorzała, podskubana, zmokła,
Ledwie nóżki za sobą do domu przywlokła.
O wy! których dusze tkliwe, Łączy sprzyjanie wzajemne, Porzućcie drogi daremne,
A pędźcie razem z sobą momenta szczęśliwe!
A gdyby się podróże kiedy spodobały,
Niech będą te podróże do najbliższych granic: Znajdziecie w sobie świat cały, A resztę rachujcie za nic.
Kochałem i ja niegdyś, i tego płomienia Miłe mi dotąd wspomnienia.
Nie byłbym się chciał rozstać z polem i murawą Deptanem nóżką łaskawą
I oświeconem mojej oczkami Glicery.
O! gdyby jeszcze taka przyszła chwila która,
Pewniebym do kochania ośmielić się gotów:
Czyliż nie ma blizko mnie wdzięków i przymiotów?
Czyliż mojej miłości minęła już pora?