Gość z zaświatów/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gość z zaświatów |
Rozdział | Pamiętna noc |
Wydawca | „Tygodnik Mód i Powieści“ |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Akc. Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Wonderful Visit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było już dobrze po północy, gdy kilku mieszkańców wioski Sidderton i pewna liczba rolników z osad sąsiednich ujrzała olśniewającą smugę światła po nad bagnami Sidderfordzkiemi. W samem Sidderford nikt nie zauważył tego szczególnego zjawiska, a stało się tak dla tej prostej przyczyny, że w Sidderford sypiają o tej porze wszyscy. W ciągu dnia wiatr dął ciągle w jednym kierunku, a podlatujące w górę, lub sunące chwilami ponad samą ziemią, jaskółki mięszały się dla oka w jedną grupę z opadającymi liściami, którym ten powiew nadawał wszelkie pozory życia. Słońce zaszło tego wieczora za krwawy obłok, a księżyc wcale nie był widzialny. W tym właśnie wielkim mroku, zabłysł meteor — bo jakież inne ciało rzucić mogło w przelocie ten świetlny snop promieni, — ale meteor ów nie odznaczał się blaskiem jednostajnym — owszem, ciągłość jego i kształt przerywały niby błyskawice łukowate. Zresztą, jak każde tej natury zjawisko, trwało to chwilę zaledwie, a potem cień nocny wydawał się bardziej jeszcze nieprzeniknionym. Czasopismo „Przyroda“ odebrało mnóstwo listów opisujących ten fenomen i opublikowało je in extenso, poprawiwszy tu i owdzie dla większej między sobą zgodności w szczegółach, a nadto nieomieszkało dołączyć illustracyj, które, przyznać należy, przez wszystkich świadków naocznych uznane zostały za niepodobne zupełnie do tego obrazu, który zatrzymała ich pamięć. Zresztą, ktoby chciał dziś jeszcze oglądać te odbicia, niechaj się postara o rzeczonego wydawnictwa wolumin CCLX, a tam na stronie 42 znajdzie rzekomą Sidderfordzkiego meteoru podobiznę.
Jak powiedziano wyżej, nikt tej światłości nie oglądał w Sidderford, ale Anna, małżonka miejscowego gospodarza Hookera Durgan, którą tej nocy dręczyła uporczywa bezsenność, przebąkiwała kumoszkom z rana, że widziała na ścianie, przy której stoi jej łóżko, odbicie czegoś podobnego bardzo do płomienistego języka. Pewną była także, że słyszała szum nader osobliwy, zapewne ten sam, o którym już po jej opowieści, mówiła sąsiadkom matka Amaury. I ona słyszała szum, a nawet, gdyby tego od niej zażądano, gotowa była zaprzysiądz. A potem, to już coraz więcej znajdowało się w Sidderford takich, których uszu doszedł jakiś odgłos zbliżony bardzo do dziecięcego chorału, albo do jakichś akordów, wygrywanych na kilku razem arfach. Ale cóż, kiedy to wszystko razem trwało tyle zaledwie, co odemknięcie i zamknięcie drzwi, a zarówno przedtem, jak potem, rozlegał się tylko świst wiatru, który w Sidderford szczególnie nieprzyjemnie odbija od skał, otaczających bagnisko. Tym razem takie to było jakieś żałosne, że matka Amaury miała wielką ochotę rozpłakać się.
I oto jest wiązanka wiadomości, które powtarzano z pewnymi warjantami po wiosce następnego ranka. Czy zaś między tą legendą niewieścią, która krążyła przez parę dni po chatach, a faktem, który czytelnik znajdzie poniżej, była łączność jakakolwiek, za to nie śmielibyśmy poręczać.
Co do tego faktu samego, o którym wspomnieliśmy, to tak się miały rzeczy: Sandy Bright, wioskowy zegarmistrz, powracał do domu, niosąc na plecach ćwierć połcia słoniny, otrzymanego od rzeźnika Spinnera w zamian za dostarczony mu zegar ścienny. Była noc bardzo ciemna; niepomiernie go też przeraziło zasłyszane nagle trzepotanie w górze jakichś skrzydeł, a wraz z tem doszło uszu jego coś, niby płacz, niby jęk niewieści. Okropne było to wszystko razem. Bright był człowiekiem nerwowym, można sobie tedy wystawić jego przerażenie, gdy biedak, spojrzawszy w górę, ujrzał, mimo ciemności, olbrzymiego jakiegoś ptaka, którego skrzydła zataczały wielkie kręgi po nad koronami cedrów, wznoszących się nad pagórkiem przydrożnym. Wydało mu się, że to ptaszysko zaczyna się opuszczać wprost na niego, co rozważywszy naprędce, wziął nogi zapas i drapnął przed siebie, pozostawiając na Boską Opatrzność słoninę swoją, bo niby nie ułatwiała mu ona wcale ucieczki, a on naprawdę chciał uciec od tego dziwu całego choćby na skręcenie karku. Nie długo biegł w ten sposób, gdyż dzięki ciemnościom nieprzeniknionym, potknąwszy się o jakiś korzeń, runął jak długi głową naprzód, i pozostał tak już bez ruchu, albowiem wyraźnem dlań było, że z tego nieszczęścia nogi nie wyratują go z pewnością. Zaczął sobie tedy przypominać pierwsze wyrazy „Ojcze nasz,“ ale, że jakoś nie miał tego w ciągłem użyciu, zrozumiał, że i na to nie było co rachować. „Panie w ręce Twoje“ — zaledwie wybełkotały jego usta, gdy to straszydło niewiadomego gatunku i pochodzenia zaczęło się coraz bliżej opuszczać ku niemu; on wydał już tylko ostatni krzyk, ale naraz licho, czy się przeraziło tym jego głosem, czy też z jakiegoś innego powodu odleciało sobie het, ku Sidderford, i wzbiwszy się na chwilę po nad wieżę kościelną, przepadło widać we mgłach, które się zawsze unoszą nad moczarami tej doliny.
Leżał tak biedny Bright na żołądku bez ruchu, sam nawet nie wiedział jak długo, a ochłonąwszy powoli z przerażenia, uniósł nieco głowę, aby zobaczyć, gdzie się podziała poczwara. Potem dźwigając się na kolana, zaczął dziękować Opatrzności za swoje cudowne prawdziwie ocalenie. Kiedy już zmocniał na tyle, że go nogi mogły utrzymać, obejrzawszy się nalewo i naprawo, azali nie czycha na niego nieprzyjaciel, zwrócił się ku domowi, spowiadając się z grzechów całego żywota, bo to sobie naprędce wyrozumiał, że chyba przy tak pobożnem zajęciu złe nie znajdzie do niego przystępu zbyt łatwego. Zanim się dobił wioski, rozwidniło się należycie, a on każdemu, kogo spotkał na drodze, opowiadał o swoim przypadku, co znowu przez wszystkich, którzy go znali, uważanem było jako bezpośrednie następstwo domyślnych libacyi, przy dopełnionej zamiennej tranzakcyi zegara na słoninę. Jak było wistocie — trudno wiedzieć — to wszakże pewna, że od tej nocy zmienił się Sandy Bright do niepoznania. Nietylko, że doświadczał teraz pobożnego dreszczu na widok butelki, zawierającej w sobie tak cenioną niegdyś Whisky, ale nawet zarzucił handel srebrnemi biżuterjami, który mu spore przynosił zyski, a to niby z racyi, że to przedsiębiorstwo prowadzone bez konsensu, bądź co bądź, oszukiwało skarb. Słonina pozostała na drodze, jak twierdzi kronika Sidderfordzka, dostała się do prawego właściciela dzięki temu, że ją kramarz wędrowny, idący z Port-burdock, przywiózł ze sobą.
Był jeszcze inny człowiek, który opowiadał o nieznanym olbrzymim ptaku, mianowicie dependent prokuratora z Ippding Hangar, który jako zwolennik rannych wycieczek, wyszedł dla przyjrzenia się wschodowi słońca. Zrazu myślał i on, że to orzeł — wielkiego rozumie się gatunku — unosi się w błękitach. Wzbił się ów ptak w górę na niebywałą wysokość tak, że nie większym się przez chwilę wydawał od zwyczajnego wróbla, a następnie zakreśliwszy wielką krzywiznę w kierunku Port-burdock, zapadł gdzieś za lasami należącymi do Siddermorton-Park. Ten twór szczególny wydawał się większym od człowieka. Nadzwyczajnem było i to także w oczach pana dependenta, że gdy ptak obniżył się do pewnego poziomu, na rozpostarte skrzydła jego padły promienie słońca, a wtedy odbiły one w sobie blask jutrzenki załamaniem światła wszystkich naraz barw. Zdumiony tem człowiek pozostał na drodze długi czas, zanim przyszedł do zupełnej przytomności.
Jeden z robotników rolnych, idących tego ranka w pole, spostrzegł także owego sępa, orła, czy jak go tam nazwać, jak się wznosił po nad korony buków, ale koloru jego skrzydeł nie rozróżnił wcale, natomiast zastanawiało go to, że nogi skrzydlatej poczwary nie przypominały w niczem nóg żadnego ze znanych gatunków ornitologicznych; były owszem bardzo podobne do ludzkich, zarówno kształtem, jak barwą, zbliżoną do cielistej, a nadto cały wogóle korpus jego przypominał kształt człowieka. Przerzynał on powietrze z nadzwyczajną szybkością w kierunku skośnym niby strzała, i rozwiał się w przestrzeni.
Takie były trzy różne wersye o nadzwyczajnym okazie ptasiego rodu.
Niepodobna żądać od człowieka naszej epoki, aby, ujrzawszy jakąś istotę dotąd przez nikogo nie widzianą — istotę w połowie ludzką, w połowie skrzydlatą, zamknął w sobie taką tajemnicę i nie podzielił się nią z nikim. Młody dependent wyspowiadał się też przed matką i siostrami zaraz przy śniadaniu tego dnia; na mieście zakomunikował to, co oglądały jego oczy, kowalowi z Hamerpond, którego spotkał idąc do biura, a czas w samem biurze zeszedł mu szczęśliwie na dzieleniu się z kolegami wrażeniem, wyniesionem z wczesnej wycieczki, podczas gdy do stosu akt procedury, oddanych do kopjowania, nie zajrzał nawet żaden z tych ludzi młodych. Ze swojej strony nie tracił czasu i Sandy Bright, który opowiedział o tem panu Ickyll, ani ów rolnik, który także widział dziwotwór skrzydlaty i zaraportować musiał o wszystkiem wikaremu z Siddermorton.
— Ci ludzie tutejsi nie odznaczają się wyobraźnią — mówił do siebie wikary, wysłuchawszy relacyi — owszem są nadzwyczaj pozytywni i trzeźwi. Ciekawym bardzo, co też jest prawdą w tem wszystkiem.