Gość z zaświatów/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Gość z zaświatów | |
Wydawca | „Tygodnik Mód i Powieści“ | |
Data wyd. | 1903 | |
Druk | Akc. Tow. S. Orgelbranda Synów | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | The Wonderful Visit | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
Варшава, 14 августа 1903 года.
Było już dobrze po północy, gdy kilku mieszkańców wioski Sidderton i pewna liczba rolników z osad sąsiednich ujrzała olśniewającą smugę światła po nad bagnami Sidderfordzkiemi. W samem Sidderford nikt nie zauważył tego szczególnego zjawiska, a stało się tak dla tej prostej przyczyny, że w Sidderford sypiają o tej porze wszyscy. W ciągu dnia wiatr dął ciągle w jednym kierunku, a podlatujące w górę, lub sunące chwilami ponad samą ziemią, jaskółki mięszały się dla oka w jedną grupę z opadającymi liściami, którym ten powiew nadawał wszelkie pozory życia. Słońce zaszło tego wieczora za krwawy obłok, a księżyc wcale nie był widzialny. W tym właśnie wielkim mroku, zabłysł meteor — bo jakież inne ciało rzucić mogło w przelocie ten świetlny snop promieni, — ale meteor ów nie odznaczał się blaskiem jednostajnym — owszem, ciągłość jego i kształt przerywały niby błyskawice łukowate. Zresztą, jak każde tej natury zjawisko, trwało to chwilę zaledwie, a potem cień nocny wydawał się bardziej jeszcze nieprzeniknionym. Czasopismo „Przyroda“ odebrało mnóstwo listów opisujących ten fenomen i opublikowało je in extenso, poprawiwszy tu i owdzie dla większej między sobą zgodności w szczegółach, a nadto nieomieszkało dołączyć illustracyj, które, przyznać należy, przez wszystkich świadków naocznych uznane zostały za niepodobne zupełnie do tego obrazu, który zatrzymała ich pamięć. Zresztą, ktoby chciał dziś jeszcze oglądać te odbicia, niechaj się postara o rzeczonego wydawnictwa wolumin CCLX, a tam na stronie 42 znajdzie rzekomą Sidderfordzkiego meteoru podobiznę.
Jak powiedziano wyżej, nikt tej światłości nie oglądał w Sidderford, ale Anna, małżonka miejscowego gospodarza Hookera Durgan, którą tej nocy dręczyła uporczywa bezsenność, przebąkiwała kumoszkom z rana, że widziała na ścianie, przy której stoi jej łóżko, odbicie czegoś podobnego bardzo do płomienistego języka. Pewną była także, że słyszała szum nader osobliwy, zapewne ten sam, o którym już po jej opowieści, mówiła sąsiadkom matka Amaury. I ona słyszała szum, a nawet, gdyby tego od niej zażądano, gotowa była zaprzysiądz. A potem, to już coraz więcej znajdowało się w Sidderford takich, których uszu doszedł jakiś odgłos zbliżony bardzo do dziecięcego chorału, albo do jakichś akordów, wygrywanych na kilku razem arfach. Ale cóż, kiedy to wszystko razem trwało tyle zaledwie, co odemknięcie i zamknięcie drzwi, a zarówno przedtem, jak potem, rozlegał się tylko świst wiatru, który w Sidderford szczególnie nieprzyjemnie odbija od skał, otaczających bagnisko. Tym razem takie to było jakieś żałosne, że matka Amaury miała wielką ochotę rozpłakać się.
I oto jest wiązanka wiadomości, które powtarzano z pewnymi warjantami po wiosce następnego ranka. Czy zaś między tą legendą niewieścią, która krążyła przez parę dni po chatach, a faktem, który czytelnik znajdzie poniżej, była łączność jakakolwiek, za to nie śmielibyśmy poręczać.
Co do tego faktu samego, o którym wspomnieliśmy, to tak się miały rzeczy: Sandy Bright, wioskowy zegarmistrz, powracał do domu, niosąc na plecach ćwierć połcia słoniny, otrzymanego od rzeźnika Spinnera w zamian za dostarczony mu zegar ścienny. Była noc bardzo ciemna; niepomiernie go też przeraziło zasłyszane nagle trzepotanie w górze jakichś skrzydeł, a wraz z tem doszło uszu jego coś, niby płacz, niby jęk niewieści. Okropne było to wszystko razem. Bright był człowiekiem nerwowym, można sobie tedy wystawić jego przerażenie, gdy biedak, spojrzawszy w górę, ujrzał, mimo ciemności, olbrzymiego jakiegoś ptaka, którego skrzydła zataczały wielkie kręgi po nad koronami cedrów, wznoszących się nad pagórkiem przydrożnym. Wydało mu się, że to ptaszysko zaczyna się opuszczać wprost na niego, co rozważywszy naprędce, wziął nogi zapas i drapnął przed siebie, pozostawiając na Boską Opatrzność słoninę swoją, bo niby nie ułatwiała mu ona wcale ucieczki, a on naprawdę chciał uciec od tego dziwu całego choćby na skręcenie karku. Nie długo biegł w ten sposób, gdyż dzięki ciemnościom nieprzeniknionym, potknąwszy się o jakiś korzeń, runął jak długi głową naprzód, i pozostał tak już bez ruchu, albowiem wyraźnem dlań było, że z tego nieszczęścia nogi nie wyratują go z pewnością. Zaczął sobie tedy przypominać pierwsze wyrazy „Ojcze nasz,“ ale, że jakoś nie miał tego w ciągłem użyciu, zrozumiał, że i na to nie było co rachować. „Panie w ręce Twoje“ — zaledwie wybełkotały jego usta, gdy to straszydło niewiadomego gatunku i pochodzenia zaczęło się coraz bliżej opuszczać ku niemu; on wydał już tylko ostatni krzyk, ale naraz licho, czy się przeraziło tym jego głosem, czy też z jakiegoś innego powodu odleciało sobie het, ku Sidderford, i wzbiwszy się na chwilę po nad wieżę kościelną, przepadło widać we mgłach, które się zawsze unoszą nad moczarami tej doliny.
Leżał tak biedny Bright na żołądku bez ruchu, sam nawet nie wiedział jak długo, a ochłonąwszy powoli z przerażenia, uniósł nieco głowę, aby zobaczyć, gdzie się podziała poczwara. Potem dźwigając się na kolana, zaczął dziękować Opatrzności za swoje cudowne prawdziwie ocalenie. Kiedy już zmocniał na tyle, że go nogi mogły utrzymać, obejrzawszy się nalewo i naprawo, azali nie czycha na niego nieprzyjaciel, zwrócił się ku domowi, spowiadając się z grzechów całego żywota, bo to sobie naprędce wyrozumiał, że chyba przy tak pobożnem zajęciu złe nie znajdzie do niego przystępu zbyt łatwego. Zanim się dobił wioski, rozwidniło się należycie, a on każdemu, kogo spotkał na drodze, opowiadał o swoim przypadku, co znowu przez wszystkich, którzy go znali, uważanem było jako bezpośrednie następstwo domyślnych libacyi, przy dopełnionej zamiennej tranzakcyi zegara na słoninę. Jak było wistocie — trudno wiedzieć — to wszakże pewna, że od tej nocy zmienił się Sandy Bright do niepoznania. Nietylko, że doświadczał teraz pobożnego dreszczu na widok butelki, zawierającej w sobie tak cenioną niegdyś Whisky, ale nawet zarzucił handel srebrnemi biżuterjami, który mu spore przynosił zyski, a to niby z racyi, że to przedsiębiorstwo prowadzone bez konsensu, bądź co bądź, oszukiwało skarb. Słonina pozostała na drodze, jak twierdzi kronika Sidderfordzka, dostała się do prawego właściciela dzięki temu, że ją kramarz wędrowny, idący z Port-burdock, przywiózł ze sobą.
Był jeszcze inny człowiek, który opowiadał o nieznanym olbrzymim ptaku, mianowicie dependent prokuratora z Ippding Hangar, który jako zwolennik rannych wycieczek, wyszedł dla przyjrzenia się wschodowi słońca. Zrazu myślał i on, że to orzeł — wielkiego rozumie się gatunku — unosi się w błękitach. Wzbił się ów ptak w górę na niebywałą wysokość tak, że nie większym się przez chwilę wydawał od zwyczajnego wróbla, a następnie zakreśliwszy wielką krzywiznę w kierunku Port-burdock, zapadł gdzieś za lasami należącymi do Siddermorton-Park. Ten twór szczególny wydawał się większym od człowieka. Nadzwyczajnem było i to także w oczach pana dependenta, że gdy ptak obniżył się do pewnego poziomu, na rozpostarte skrzydła jego padły promienie słońca, a wtedy odbiły one w sobie blask jutrzenki załamaniem światła wszystkich naraz barw. Zdumiony tem człowiek pozostał na drodze długi czas, zanim przyszedł do zupełnej przytomności.
Jeden z robotników rolnych, idących tego ranka w pole, spostrzegł także owego sępa, orła, czy jak go tam nazwać, jak się wznosił po nad korony buków, ale koloru jego skrzydeł nie rozróżnił wcale, natomiast zastanawiało go to, że nogi skrzydlatej poczwary nie przypominały w niczem nóg żadnego ze znanych gatunków ornitologicznych; były owszem bardzo podobne do ludzkich, zarówno kształtem, jak barwą, zbliżoną do cielistej, a nadto cały wogóle korpus jego przypominał kształt człowieka. Przerzynał on powietrze z nadzwyczajną szybkością w kierunku skośnym niby strzała, i rozwiał się w przestrzeni.
Takie były trzy różne wersye o nadzwyczajnym okazie ptasiego rodu.
Niepodobna żądać od człowieka naszej epoki, aby, ujrzawszy jakąś istotę dotąd przez nikogo nie widzianą — istotę w połowie ludzką, w połowie skrzydlatą, zamknął w sobie taką tajemnicę i nie podzielił się nią z nikim. Młody dependent wyspowiadał się też przed matką i siostrami zaraz przy śniadaniu tego dnia; na mieście zakomunikował to, co oglądały jego oczy, kowalowi z Hamerpond, którego spotkał idąc do biura, a czas w samem biurze zeszedł mu szczęśliwie na dzieleniu się z kolegami wrażeniem, wyniesionem z wczesnej wycieczki, podczas gdy do stosu akt procedury, oddanych do kopjowania, nie zajrzał nawet żaden z tych ludzi młodych. Ze swojej strony nie tracił czasu i Sandy Bright, który opowiedział o tem panu Ickyll, ani ów rolnik, który także widział dziwotwór skrzydlaty i zaraportować musiał o wszystkiem wikaremu z Siddermorton.
— Ci ludzie tutejsi nie odznaczają się wyobraźnią — mówił do siebie wikary, wysłuchawszy relacyi — owszem są nadzwyczaj pozytywni i trzeźwi. Ciekawym bardzo, co też jest prawdą w tem wszystkiem.
Wikary z Siddermorton, wioski położonej w środku samym ziem, należących, do państwa Siddermouth, był z zawodu duchownym, a z powołania ornitologiem. Tego rodzaju amatorstwo, podobnie jak botanika, starożytność, albo studya w dziedzinie folklorystyki, są nieuniknione prawie dla człowieka oświeconego, żyjącego w bezżeństwie. Pracował ten duchowny i nad geometryą również, i rzucał nawet w tej nauce nieprawdopobne swoje pomysły, które drukował od czasu do czasu miesięcznik „Educational Times;“ wszelako ornitologia stanowiła w nim namiętność pryncypalną. Na listach ptactwa przelotnego figurowały już dwa gatunki, łączone z jego własnem nazwiskiem, więc to ostatnie bardzo było cenionem na łamach organu specyalnego, wychodzącego p. t.: Zoologist. Przypuszczamy mimo to, że dotąd mogli o niem ludzie zapomnieć, bo o jakichże to znakomitościach nie zapomina się w naszych czasach! A że nazajutrz po zjawieniu się bajecznego ptaka ten i ów przyniósł mu wiadomość i o zjawisku świetlnem i o ukazaniu się skrzydlatego gościa, nie łącząc ze sobą bynajmniej obu faktów, więc przypomniał sobie wikary z Siddermorton, że posiada przecież na miejscu dwóch antagonistów w dziedzinie poszukiwań naukowych. Grally, ten sam, o którym wiemy, że posłał już wiadomość o meteorze do czasopisma „Nature“ i ozdobił go własnoręczną illustracyą, i drugi, niejaki Borland, handlarz artykułów należących do działu historyi naturalnej, a zarazem właściciel laboratoryum morskiego w Portburdock. Borland! — powtórzył sobie tego dnia po kilkakroć z pewną goryczą wikary — Borland dobrzeby zrobił, gdyby się ograniczył do badań nad swojemi brzuchonogiemi, ale jemu przytem zachciewa się być taxidermistą[1] i korzysta ze swego zamieszkiwania na wybrzeżu morskiem, aby mieć z pierwszej ręki to, co najrzadsze.
Każdy, komu nie obca jest namiętność wszelkich kollekcyonerów, zrozumie łatwo, że obaj ci ludzie od tego dnia nie mieli zaznać jednej chwili spokoju.
Wikary, wszedłszy do biblioteki, rzucił okiem na dzieło Sandera p. t.: „Ptaki W. Brytanii“ i otworzył książkę na stronie, która mieściła między innemi i to objaśnienie: „Jedyny specimen bretoński, jaki znamy, mieści się w zbiorze wielebnego K. Hilyer, wikarego w Siddermorton.“
— W każdym razie nie wszyscy znowu mogą o sobie przeczytać wzmiankę podobną — pomyślał z uczuciem zadowolenia wikary.
Wydobył zegarek — była druga z południa. Właśnie tylko co był ukończył swój lunch i zabierał się do zwykłej siesty. Bo zresztą niepodobna prawie było myśleć o wyjściu w tej chwili z domu, w dzień tak skwarny, jak dzisiejszy, a na samo przypuszczenie czegoś podobnego, doświadczył nasz ornitolog nieprzyjemnego uczucia głównie w okolicy ciemienia, a bodaj że i w organizmie całym. Tak! wyjście z domu byłoby dziwnym nonsensem, ale to nie przeszkadza, aby taki Gally nie włóczył się w tej chwili właśnie po całej okolicy, no, a proszę sobie wystawić, że ten człowiek jak na złość spotka się z tym ptakiem, bo dlaczego niema się spotkać?
Spojrzał na broń myśliwską, stojącą w kącie pokoju i przyszło mu na myśl, że opowiadano między innemi o nogach tego ptaka, które miały barwę ludzkiej skóry, i o jego skrzydłach mieniących się wszystkiemi barwami tęczy. Instynktownie i odruchowo chwycił dubeltówkę i przewiesił ją sobie przez ramię.
Przyszło mu jednak niebawem do głowy, że niezawadziłoby może wymknąć się przez oszklone drzwi, wychodzące na werendę, bo by się tym sposobem zabezpieczył przeciw kontrolującej każdy krok jego gospodyni. Jużciż te jego polowania były przedmiotem niechętnych komentarzy ludzkich — to prawda, no, ale co tam myśleć o dogodzeniu wszystkim! Zaledwie wyszedł — ujrzał, że żona proboszcza i jej dwie córki wychodzą do ogrodu z rakietami tennnisowemi. Małżonka jego zwierzchnika w hierarchii kościelnej była to kobieta dosyć samowolna, która grała zwykle w tennisa w jego alei, zrywała bez usprawiedliwienia się jego róże, zwalczała go w sporach teologicznych, a nadewszystko pozwalała sobie nicować jego postępowanie w całej parafii. A więc z jednej i z drugiej strony groziło niebezpieczeństwo i doprawdy, jeżeli tylko ten ptak nie jest czemś tak nieznanem w nauce...
Wybrał złe mniejsze i wyszedł przez główne drzwi mieszkania.
Gdyby nie kollekcyonerzy, Anglja byłaby ziemią pełną ptaków najrzadszych, motyli barw zachwycających, kwiatów osobliwych i wszelkiego rodzaju ciekawych tworów. Szczęściem, że zbieracze nasi nie dopuszczają do tego, bo i zabijają sami ile tylko mogą, i wyręczają się w tem dziele ludźmi klas niższych, których kuszą cenami szalonemi tak, że ci z najczystszem sumieniem mordują wszystko, co wedle nich stanowi ekscentryczność w jakimkolwiek rodzaju. Dzięki stałej gorliwości na tej drodze mogą sobie kolekcyonerzy powinszować, że wytępili radykalnie seciny rzadkich roślin, ptaków i owadów. A wszystko to spełniało się w imieniu i dla dobra nauki, pod hasłem rozumie się zatarcia różnic indywidualnych, bo tak, jak niepożądanym jest w świecie umysłowym wszelki objaw oryginalnego myślenia, tak samo odstąpienie od modły pewnej w stworzeniu nie zasługuje na protekcyę. Ztąd wniosek prosty, że im gatunek jest rzadszym, tem usilniej starać się należy o to, aby zniknął z oblicza ziem jak najrychlej.
Można też już dzisiaj przebiedz wzdłuż i wszerz Anglję całą w porze letniej i spotkać zaledwie 8 do 10 gatunków kwiatków rosnących w stanie dzikim, około tuzina gatunków ptaków i owadów, i nie być narażonym na żadną niespodziankę, jakiej zwykle bywa powodem kwiat osobliwszy, ptak, lub owad jaskrawo odskakujący kształtem lub barwą, od normy. Po za tą nazwą wszystko już jest skolekcyonowane i skatalogowane, i tu dopiero przedstawia się jasno nasz obowiązek wdzięczności dla pracowników, gdy nas ci widokiem swoich zbiorów pouczyć próbują. Ich kamforową wonią przesycone szufladki, ich oszklone pudelka i gablotki i ich tomy poprzekładane bibułą, są niczem więcej jak cmentarzyskami tego wszystkiego, co było pięknem i rzadkiem, — są symbolami tryumfu, próżniactwa moralnie stosowanego nad rozkoszami życia, chociaż to wszystko — jakeś sobie zapewne pomyślał Czytelniku — niema najmniejszej wspólności z naszym fantazyjnym ptakiem.
Jest na moczarach Suddertonu takie jedno miejsce, gdzie woda szczególnie błyszczy, obramowana dokoła mchem szmaragdowym. Z jednej strony rosną tu srebrnokore buki, których zieleń żywa niezmiernie wiele zyskuje na odbiciu od posępnej zieleni sosen. Tam to właśnie przed skwarem południowym chciał szukać sobie schronienia nasz wikary, któremu osobliwie ciężyła dzisiaj jego dubeltówka nabita szrutem średnim, przeznaczonym dla tego jakiegoś tam ptaka. Szedł krokiem ciężkim, ocierając ręką wolną swoje zroszone potem czoło, gdy myśliwskie jego oko dostrzegło w grupie buków jakieś stworzenie żyjące — żyjące, bo różnobarwne było i zmieniało ciągle miejsce. Twarz wikarego ożywiła się, chwycił broń w obie ręce i stanął, jak skamieniały, ale tam wśród buków zrobiło się nagle spokojnie — nic się nie poruszało teraz. Już przychodziło na myśl księżynie, że musiał go wzrok omylić, gdy nagle, o jakieś 20 może yardów odległości wzbił się w górę jakiś twór różnobarwny, i przecinając powietrze swojemi skrzydły, unosił się w przestrzeń. Ani miał, czasu dosyć aby rozróżnić kontury chociażby tego mieszkańca przestworzy powietrznych, ani się zastanowić co czyni i dlaczego czyni, ale ot tak poprostu odruchem, do którego dochodzą przez praktykę strzelcy, zmierzył i wypalił...
Odpowiedział na ten strzał jakiś rozdzierający głos — jak gdyby ludzki, bo to już musiał rozeznać wikary, pomimo, że był tego dnia jak gdyby zahypnotyzowany, a tym czasem ta ofiara postrzału zrobiła w powietrzu kilka ruchów daremnych, a następnie szybko, jak przedmiot martwy a ciężki, zaczęła spadać ku ziemi. Wreszcie upadła.
Ktoby teraz spojrzał na wikarego, dostrzegłby narazie tylko przerażenie niezmierne w jego twarzy, pokrytej siną bladością. Jakże bo nie miał ten nieszczęśliwy człowiek skamienieć tak ze strachu, kiedy ten, do którego tak dobrze zmierzył, nie był najwyraźniej ptakiem żadnym, broń Boże, ale poprostu stworzeniem ludzkiem o twarzy młodej, pięknej — twarzy niedającego się wyrazić wdzięku. Z po za pleców wystawały tej szczególnej istocie skrzydła, te skrzydła, o których opowiadano, że się mienią wszystkiemi barwami tęczy, a zresztą przybraną ona była w rodzaj tuniki paljowego koloru, sięgającej nieco powyżej kolan.
No, i tego człowieka, bo co to było mówić próżno dla usprawiedliwienia samego siebie — tego człowieka, mniejsza o to: uskrzydlonego czy nieuskrzydlonego, zabił on, ksiądz z powołania, jak to najwymowniej świadczył dymek, dobywający się jeszcze z jednej lufy strzelby. Okropne było to wszystko!
Należało jednak coś przedsiewziąść koniecznie, bo ta istota szczególna żyła dotąd, a miał tego wikary dowód oczywisty, gdyż się w tej chwili wsparła na łokciu i poczęła rozglądać dokoła ze zdziwieniem wielkiem w rysach pobladłych.
— To nie człowiek, to anioł, prawdziwy anioł! — krzyknął tym razem wikary, nie mogąc opanować swego zdumienia.
Ten wykrzyknik zwrócił na wikarego oczy jego ofiary, która zmierzywszy swego prześladowcę wzrokiem od stóp do głowy, w czystej angielskiej mowie odezwała się:
— A więc to człowiek, człowiek bezskrzydły, przytem ubrany w czarne suknie, zabawnego kroju. — Ani chybi, tylko musiałem się dostać do Krainy Snów! A to dopiero dziwne!
Są niezaprzeczenie pewne hipotezy wprost niedopuszczalne tak, że najmizerniejsza nawet inteligencya nie odważy się ich zaryzykować, i tego spodziewamy się też po miesięczniku takim, jak „Athenaeum,“ gdyby przypadkiem krytyka jego pokusiła się o sprawozdanie z awantury, zaszłej w Siddermorton. Jakoż to, co dotąd nie przedstawia się wbrew przeciwnem zdrowemu rozsądkowi w całym poprzednim rozdziale, to chyba jedne tylko paprocie, zaściełające wybrzeża bagnisk, owe buki rozłożyste, użyczające im cieniu, wreszcie sam wikary i jego fuzya. Ale co się tyczy tworu Bożego, który wystrzał tej fuzyi miał zranić, tego ptaka-człowieka, a jakby chciały zapewne niektóre zapaleńsze wyobraźnie — tego anioła, to już rzecz zupełnie odmienna. Takiem też będzie w danej sprawie zdanie każdego czytelnika, choćby uczuciowego, byle prawo — i prostomyślnego; tak się zapatrywał na położenie i sam nasz wikary, tylko, że w danej chwili nie formułował sobie tego jeszcze jak należy. Był wzruszony, upał dokuczał mu potężnie, więc nie kwapił się wcale z rozwiązaniem łamigłówek.
Bo zważcie tylko czytelnicy sami: Dotąd nigdy nie próbował ten duchowny sam ze sobą nawet roztrząsać tego zagadnienia, azali wogóle anioł był dopuszczalnym lub nie. W danych warunkach zgodził się niejako na jego istnienie, i bądź co bądź, złe się stało; zresztą łatwo to sądzić i krytykować innych, ale niechajby na miejscu tego biedaka znalazło się samo chociażby „Atheneum.“ Idziesz sobie oto poprostu na polowanie, strzelasz, przytrafia ci się nieszczęście zranienia kogoś bez potrzeby — przecież to samo przez się zupełnie jest wystarczające, aby człowieka pozbawić drygu, a tu dowiadujesz się, że tym zranionym jest ni mniej ni więcej, tylko anioł, który pokrzywiwszy się trochę — mniej w każdym razie o wiele, niżby to uczynił w analogicznem położeniu człowiek — siada sobie na ziemi i rozpoczyna z tobą rozmowę.
Żeby on to jeszcze zaczął chociaż od jakiegoś usprawiedliwienia własnej obecności — ale nie — ani mu to w głowie postało. Opatruje cię od stóp do głów, i w połowie do siebie, w połowie do tego, kogo przed sobą widzi, zaczyna gawędzić w ten sens: Człowiek! najwyraźniej człowiek! człowiek w ubraniu głupiuteńkiem, pozbawiony zupełnie upierzenia w dodatku. Tak jest!... to musi być ta Kraina Snów, o której...
Przecież takiemu trzeba coś odpowiedzieć, jeśli ktoś wogóle niema zamiaru odwrócić się od niego plecami, albo, co byłoby o wiele radykalniejszem, wpakować mu w głowę pozostały w drugiej lufie nabój, a to z uwagi na przewidywane różnice w opinjach. Ponieważ zaś wikaremu żadna z ostatnich alternatyw do głowy nie przyszła, więc nie pozostało nic, jak wdać się w oną rozmowę:
— „Kraina Snów“ — powiadasz! Ależ to chyba tak nazwaćby można sfery, z których gościu, przybywasz!
— Nie zdaje mi się...
Ale w tem miejscu przerwał mu wikary, bo istotnie było coś ważniejszego do zrobienia, więc odezwał się:
— Twoje skrzydło krwawi; zanim się więc wdamy w jakąkolwiek dysputę, lepiej będzie zająć się opatrzeniem rany. Doprawdy, że ubolewam nad moim pośpiechem...
Anioł dotknął ręką skrzydła i doświadczył bolesnego dreszczu, a przedewszystkiem, jak się zdawało, nadzwyczajnego zdziwienia; wikary dopomógł mu do powstania z ziemi, a następnie zaczął troskliwie oglądać obrażenia. Ograniczały się one głównie do miejsca, w którem z kości łopatkowej wyrastało skrzydło prawe, gdyż lewe nie ucierpiało prawie wcale, oprócz utraty kilku piór i bardzo nieznacznego naruszenia tego wyrostka nierozwiniętego, któremu anatomia nadaje nazwę: ala spuria. Za to kość ramienia prawego poszwankowała mocno. Wikary oczyścił krew i owiązał kość chustką białą, a z wierzchu fularem, który jego gospodyni zawsze mu przezornie wkładała w kieszeń.
— Obawiałbym się — mówił, po dokonaniu opatrunku, z wyraźnym ambarasem biedny wikary — obawiałbym się, że użytku ze skrzydeł swoich nie będziesz pan mógł robić przez pewien czas.
— To jest jakieś dziwne uczucie, którego doświadczam teraz — odpowiedział opatrywany.
— Jakie uczucie? — to, którego doznajesz gdy dotykam kości? Naturalnie! to jest ból...
— Jak się nazywa?
— Ból.
— Nazywacie to bólem!.. No, to mnie się ten ból wcale niepodoba. A czy ta rzecz często trafia się w Krainie Snów?
— Stanowi ona naszego życia część bardzo znaczną. A panu było to obcem zupełnie?
— Rozumie się. Ten wasz ból wcale mi nie przypadł do gustu.
Wikary dokończył w tej chwili wiązania bandażu, i objaśnić chciał pacyentowi swoją czynność.
— To powinno wystarczyć panu tymczasem. Przeszedłem wprawdzie cały kurs operacyj ambulansowych, ale skrzydło opatruję po raz pierwszy. Czy mniej boli teraz?
— Nie świeci, a płonie — dziwił się anioł w dalszym ciągu.
— Do przewidzenia jest, że płonąć ona tak będzie jeszcze czas jakiś.
Anioł poruszył skrzydłem zdrowem i zaczął uważniej przypatrywać się wikaremu. Robił to już ukradkiem przez ramię podczas opatrunku, teraz mierzył go wzrokiem od głowy do stóp, a dokończywszy oględzin, z uśmiechem łagodnym na przepięknej twarzyczce swojej, zrobił tę uwagę ostateczną:
— Bardzo to jednak dziwna rzecz rozmawiać z... człowiekiem.
— Zapewne, ale chyba równą dla mnie niespodziankę stanowi konwersacya z aniołem. No, bo ja przynajmniej jestem istotą zupełnie realną. Wikary, to jest przecie ktoś taki, co istnieje, ale co się tyczy anioła wogóle, to przyznaję, że ja przynajmniej uważałem go zawsze tylko za koncepcyę artystyczną.
— A to się doskonale składa, bo my takie same wyobrażenie mamy o ludziach.
— Tylu jednak ludzi widziałeś już pan...
— Wcale nie widziałem, aż po dni ostatnie... — w książkach, na obrazach, zapewne, ale gdybym mógł temu uwierzyć, to już od wschodu słońca dojrzałem kilku takich prawdziwych, materyalnych ludzi, a przytem konia, czy inne jakieś zwierzę, wiesz pan z tych jednorożnych, czy bezrożnych, a także te grube... jakże oni je zowią?... aha! krowy... prawda? Naturalnie, że widok tylu naraz potworów mytycznych trochę mnie przeraził i chciałem się tu ukryć, dopóki znowu nie będzie ciemno tak, jak ostatnim razem... Ale, ale! ten wasz ból to rzecz nie mądra zupełnie; myślę jednak, że mój sen teraźniejszy rychło się skończy.
— Wikarego uraziło nieco wyrażenie: potwór mytyczny. Dotąd za najobelżywszy termin uważał on: „rozsiewacz anachronizmów średniowiecznych,“ którym dotknął jego powołanie jeden z bojowników idei oddzielenia kościoła od państwa, to też już z mniejszą, niż poprzednio, uprzejmością zapytał:
— Czy mam przez to rozumieć, że patrzysz pan na mnie jak na postać twojego snu?
— Jakżeby mogło być inaczej! — zauważył anioł z uśmiechem.
— A ten świat otaczający, to stworzenie całe, te olbrzymie drzewa — czy także istnieją one tylko w pańskiem sennem marzeniu?
— Tak, to jest sen! mój sen! to jest właśnie to, o czem się marzy, albo co nam wyobrazili artyści.
— To są artyści i między aniołami także?
— Wszelkiego rodzaju, i z bardzo nawet potężną wyobraźnią. Któż, jeśli nie oni, stworzyli orła, krowę, człowieka i mnóstwo innych tworów, zupełnie nieprawdopodobnych?
— ...„Zupełnie nieprawdopodobnych“ — powtórzył wikary, ocierając potem zroszone czoło.
— Tak jest, nieprawdopodobnych... mytów! — potwierdził ze spokojną pewnością w głosie anioł.
— No, bah! — protestował wikary. — Niechajże kto mnie przekona, że ja nie jestem postacią realną!
Anioł ruszył ramionami na ten argument.
— Alboż to ja nie mogę mówić we śnie? Zawsze to robię przecież!
— A teraz właśnie śnisz, bo to chcesz wyraźnie powiedzieć.
Wikaremu zaczynało się trochę mieszać w głowie, ale zrobił wysiłek bohaterski, bo przecież nie darmo studjował swojego czasu matematykę w Cambridge; to też odzyskując nieco odwagi, zagadnął:
— W takim razie racz mi pan wymienić kilka tworów z pańskiego świata — tego świata realnego.
— Świata realnego? No, są naturalnie gryfy, smoki, sphinxy, cherubiny, hipogryfy, syreny, satyry... Może chcesz pan jeszcze więcej?
— Nie, dziękuję! Tego, co usłyszałem, wystarcza mi zupełnie, i teraz zaczynam pojmować.
Milczał czas jakiś i dodał:
— Do pewnego stopnia widzę nawet...
— Co pan widzisz?
— Ano te wasze gryfy, satyry i t. d. To także jasne...
— Ja ich nie widzę obecnie — mówił anioł.
— To się tłumaczy; bo cała zawiłość w tem, że ich z tego świata dojrzeć niepodobna, i tylko ludzie obdarzeni potężną wyobraźnią mogli się na to zdobyć, aby nam o nich dać pojęcie. Wszakże to i mnie przytrafiło się nieraz widzieć w jakich uroczyskach leśnych podczas moich marzeń sennych rozmaite harpie, strzygi, mandragory. Tylko z naszego znowu punktu zapatrywania, to są właśnie wytwory marzeń.
Teraz anioł uległ zdziwieniu, i monologował sobie od czasu do czasu:
— Bardzo, bardzo szczególne! On powiada: „wytwory marzeń.“ Te dwa światy, to tak widać, niby wierzch i strona odwrotna. Im się zdaje, że ludzie są realni, a aniołowie to myth... Więc są dwa światy naprawdę...
— Przynajmniej dwa — poprawił wikary.
— ...dwa światy bliskie siebie, a jednak zaledwie przeczuwające się wzajemnie.
— A mimo tego tak blizkie, jak dwie po sobie idące stronice tej samej książki.
— Może być — powtórzył anioł w zamyśleniu; — prawdopodobnem wistocie jest coś w tym rodzaju. Przypominam sobie, że i mnie niekiedy śpiącemu, lub gdym marzył pod słońcem południka, zjawiały się twarze jakieś szczególne, pomarszczone jak pańska; widziałem je zbliżające się do mnie, widziałem drzewa podobne zupełnie do tych oto, i ziemię wzgórkowatą, nierówną, jak wasza ziemia. Tak, to ja prawdopodobnie musiałem jakimś sposobem dostać się do waszego świata, czy na planetę waszą...
— Niekiedy — objaśniał znowu wikary — przed udaniem się na spoczynek, w stanie umysłu blizkim świadomości, ukazywały się i mnie również istoty piękne, jak ty, w otoczeniu olśniewających harmonij świata materyalnego... Wszystko tam kwitło dokoła, postacie żyjące były uskrzydlone, a tuż, tuż, obok, jakieś kształty żywe, straszne, nieprawdopodobne, błądziły tu i owdzie. Wtedy i słuch mój pieściły jakieś dźwięki, o których na jawie u nas marzyć nawet nie można... Widać z tego, że gdy duch nasz oswobadza się ze świata zmysłów, gdy przechodzimy w mrok i mgliste nieujęte inne światy, dostrzegamy warunki odmiennego bytu, podobnie, jak dostępnemi stają się oku naszemu te mirjady gwiazd wtedy dopiero, gdy całuny nocy owiną ziemię. Artyści, poeci, marzyciele biorą niekiedy udział w tym bycie odmiennym, — cóż kiedy na chwilę jedną zaledwie!
Spojrzeli sobie w oczy, jak gdyby się lepiej przenikali teraz, niż poprzednio.
— Co do mnie — mówił anioł — nie zdaję sobie tylko sprawy, jakim sposobem dostałem się między was... między was, których widywałem we snach moich.
— Tak to jest zupełnie niewytłomaczone, i co do mnie, nie objaśniłbym sobie tego innym sposobem, chyba przez możliwość istnienia czterech wymiarów. W takim wypadku, — dodał pośpiesznie — bo miał ten człowiek upodobanie do spekulacyj geometrycznych, mogłyby istnieć trzy naprzykład światy różnowymiarowe, i jedne byłyby dla drugich dostrzegalne w stanie marzenia sennego tylko. To jest nadzwyczaj blizkie prawdy, ale i to mnie nic nie mówi o drodze, jaką pan dostałeś się na nasz padoł...
— Ach! ach! — krzyknął anioł, odwracając się myślą od tych hipotez wszystkich — te stworzenia przemykające tam, pośród gęstwy drzewnej, wszak to są sarny i jelenie? tak przynajmniej wyobrażają je nasi artyści. Jakież to wszystko niepojęte! ale w takim razie to, czego ja doświadczam w tej chwili nie byłoby wcale snem...
Potarł sobie piękne czoło swoje dłonią, patrząc na stado zwierząt, które się zatrzymało w miejscu.
— No, więc musiałbym się zgodzić na to z panem, że ja istnieję tu realnie, materyalnie i konkretnie, i jestem aniołem spadłym do Krainy Snów, jakimś sposobem dla nas obu niepojętym.
Anioł uśmiechał się łagodnie. Wikary wpatrywał się w niego z najwyższem natężeniem, ale go niepokoiła ciągle myśl, czy aby on sam przebywa w tym świecie realnym. Bo zbyt wiele rzeczy, których nie przeczuwał nawet, dowiedział się dzisiaj w ciągu tych kilku chwil ostatnich. Powiedział mu ten młodzian skrzydlaty następnie, że tam, zkąd on przychodzi, niema ani boleści, ani zmartwień, ani śmierci, ani małżeństw, ani narodzin, ani zapomnienia. Tylko niekiedy fakta powracają, wznawiają się. Kraj cały, materyalnie biorąc, jest bez wzgórzy i bez dolin, pełen dziwnych budowli, bez przerwy oświetlany słońcem, gdzie łagodny podmuch wiatru wieje jednostajnie, wydając w zetknięciu z konarami drzew dźwięki, podobne do brzmień arfy eolskiej. Cudowny kraj, w którym niezrównanego blasku morza zawieszone są u niebieskiego stropu, a po nich płyną dziwnej konstrukcyi nawy, niewiadomo gdzie i w jakim celu. Kwiaty świetlne zwieszają się z błękitów, a gwiazdy błyszczą u stóp. Życie jest tam jedną nieprzerwaną rozkoszą. Kraj ten nie ma żadnego kresu, nie wiedzą tam nie mieszkańcy o systemie słonecznym, ani o świecie międzyplanetarnym, jak tu na ziemi. Nic, prócz piękna! A to piękno, o którem nasza sztuka daje nam słabiutkie wyobrażenie, to odblask zaledwie tego świata dziwów, podobnie naprzykład, jak o naszych kompozytorach najpierwszych można powiedzieć, że zaledwie pochwycili kurzawę akordów, brzmiących w tych sferach, które im z tamtąd przyniosły powiewy jakieś tajemnicze w godzinach ich twórczego natchnienia. Tym światem rządzą niewątpliwie jakieś prawa istnienia fizycznego, ale o ileż się one różnią od tych pojęć, które my łączymy z prawem przyrodzonem. Ich geometrya jest zupełnie nie tem samem, co ziemska, bo oni przez powierzchnię rozumieją krzywiznę, i dlatego wszystkie ich plany mają kształt cylindryczny. Prawo ciążenia także całkiem od naszego odmienne, bo niema tam mowy o stosunku, kwadratów z odległości, a barw kardynalnych liczą sobie aż 24 w miejsce naszych trzech. Większa część naszych ostatnich wyników wiedzy uchodzi u nich za komunał, za oklepankę, a z pewnością cała nauka wszystkich cywilizacyj naszych wydałaby się im jednym szeregiem uwidzeń sennych. Roślin ich nie okrywa kwiat, ale mają one natomiast wytryski świateł barwnych.
Widzę w tej chwili przeczuciem, że większa część tego, co opowiedziałem, wydaje się czytelnikowi absurdem, ale to nie może być inaczej, bo nawet sam wikary, który przecież dowiedział się tego wszystkiego z pierwszej ręki, nie mógł się narazie wcale połapać. Zbyt niepojętym był dlań ten mechanizm cały.
Tajemnicą tedy pozostało zupełną i dla anioła i dla wikarego i dla samej nawet tej książki autora, jakim cudem znalazł się anioł nad bagniskami Siddermortone; zresztą co do autora, to jego obchodzą przedewszystkiem fakta ścisłej autentyczności, ale nie idzie zatem, aby je miał dla dogodzenia cudzej ciekawości objaśniać i komentować. Bo ostatecznie czem są objaśnienia w naszem stuleciu wiedzy pozytywnej, jeśli nie złudzeniem zupełnem. Ściśle autentycznym zaś nazywamy fakt, że w dniu 4 Sierpnia 1894 r. spadł na bagnisko Siddermorton-Parku anioł pewien niezmiernej urody, że spadł, jak sam utrzymywał, ze świata dziwów, w którym niema westchnień i boleści, i że ten anioł prowadził bardzo pouczającą z wielebnym wikarym o mnogości światów zamieszkałych dysputę. Wreszcie, gdyby chciano koniecznie, autor, co do samego faktu głównego, gotów jest nie cofnąć się nawet przed przysięgą, a zadeklarowawszy to formalnie, powraca on do swego opowiadania.
— Zadziwia mnie jedna rzecz niezmiernie — odezwał się po pewnej przerwie anioł, — że od czasu, jak tu się znalazłem u was, to znaczy od dzisiejszego wschodu słońca dostępne mi jest jakieś wrażenie nowe, którego nie doświadczałem nigdy.
— Mam nadzieję, że to nie jest uczucie bólu?
— Oh, nie! to coś zupełnie odmiennego, a zbliżonego niezmiernie do uczucia próżni wewnętrznej.
— Ciśnienie atmosferyczne, tak różne od waszego, mogłoby może objaśnić ten symptom.
— Chyba nie, a przytem i w ustach jakieś uczucie obce mi zupełnie. Jest to zabawne bardzo. Poprostu, jakbym potrzebował coś dławić, gnieść...
— Niech mi Bóg będzie miłosiernym! — zawołał, śmiejąc się tym razem wikary, — a toż się tobie najwyraźniej jeść zachciewa.
— Jeść? Co to znaczy jeść?
— To wy tam nie jadacie wcale...?
— Ja nawet znaczenia tego wyrazu odgadnąć nie mogę.
— Myślę, że to będzie jedna z czynności, którą ci wytłumaczyć potrafię metodą poglądową; zanim to jednak nastąpi, opowiem o co chodzi w ogólnych wyrazach: Jeść, to znaczy najprzód wkładać w usta, a następnie... no, ale to już zobaczysz najlepiej sam. Bez jedzenia nic tutaj u nas nie poradzisz, bez tego najprzód się chudnie i mizernieje, później cierpi dotkliwie, a cierpienie jest tem samem, co ból, o którym się już dowiedziałeś trochę, nakoniec, gdy to potrwa dłużej, przychodzi człowiekowi umrzeć.
— Umrzeć? to także jakieś dziwne słowo. Co to jest umrzeć?
— To dosyć zwyczajna rzecz u nas. Umrzeć, to jest to samo, co przestać istnieć.
— My tam nie przestajemy istnieć nigdy!
— Nie przeczę, ale tu u nas niema tak dobrego zwyczaju. A ponieważ, jak to już wiemy, chce ci się jeść, ponieważ sam się przekonałeś, że jesteś przystępnym uczuciu boleści, więc zanim się zagoją twoje skrzydła, nie możesz liczyć na warunki tego bytu, który opuściłeś, i dlatego będziesz musiał jeść, a zresztą jako doświadczony zapewnić cię mogę, że nie jest to wcale czynność tak straszna, i że ja sam znam od niej dużo bardzo nieprzyjemniejszych.
— Ano trudno — jak trzeba, to trzeba, byle mi tylko nie szło to z początku zbyt mozolnie. Zresztą nie lubię waszego bólu i sam czuję, że to uczucie próżni, które się ciągle zwiększa, także nie jest przyjemnem. Gdyby do tej samej kategoryi należało i te umieranie wasze osobliwe, to stanowczo niemam ochoty umierać i wolę, dla uniknięcia tego, jeść. Ale z tem wszystkiem, że wasz świat jest dziwny, to dziwny!
— To umieranie, to jest, widzisz gościu mój miły, coś takiego, czego ludzie lękają się najbardziej.
— Objaśnisz mi to innym razem — mówił anioł, — jeżeli ja się nie przebudzę z mego snu, a tymczasem pokaż-że mi raz to wasze jedzenie, bo dotąd ciągle mi o niem opowiadasz słowem, a ja już przeczuwam, że jedno drugiego zupełnie zastąpić nie może.
— Pozwól tedy, że poproszę cię do siebie; mój dom położony ztąd o kilka tysięcy kroków, leży on z tamtej strony lasku.
— Dom... — powtarzał anioł — nie zdając sobie sprawy, coby ta nazwa wyobrażać mogła... nie mniej dał już na chwilę za wygraną wszystkim pojęciom abstrakcyjnym, a przyjąwszy ramię wikarego, szedł z nim przez dywany paproci, któremi zasłaną była ziemia pod lasem, ku ścieżynie, prowadzącej do skraju parku.
Bardzo to dziwna była para, na którą każdy z podziwieniem zwrócićby musiał uwagę, gdyby ją był spotkał w tym lesie. Anioł, postawy niesłychanie harmonijnej, a wzrostu nieprzenoszącego w żadnym razie pięciu stóp, miał rysy, o których w przybliżeniu dać mogą tylko pojęcie obrazy mistrzów starej szkoły włoskiej. Jednym z takich jest naprzykład wyobrażenie Tobiasza z aniołem, nieznanego malarza, znajdujące się w Muzeum Narodowem. Twarz była tego samego charakteru i ubranie nawet niesłychanie zbliżone. Gość z Zaświatów miał na sobie tunikę paljową, nie sięgającą po za kolana, obramowaną purpurą; nogi i stopy wcale nie były okryte, a skrzydła w tej chwili złożone i szczególnie przylegające do torsu, miały barwę szaro-ołowianego odcienia. Żywy kontrast z jego towarzyszem przedstawiała osoba wikarego. Postawy przysadkowatej, wzrostu nizkiego, włosów ryżych prawie, ogolony starannie, odznaczał się głównie nasz duchowny wzrokiem wymownym, rozumnym, nadającym całej jego twarzy surowej pewien odrębny zupełnie powab, i zresztą budzącej interes i zaufanie zarazem. Na głowie miał kapelusz z lekkiej różnokolorowej słomki, otoczony dosyć fantazyjnie wstęgą, a krawat nieposzlakowanej białości na szyi. Tak wyłącznie pochłaniał teraz uwagę duchownego-ornitologa towarzysz jego, że zbliżyli się obaj do ogrodu probostwa, a wikary nie spostrzegł nawet, że fuzyę swoją zostawił na miejscu tego niefortunnego wypadku, któremu jednakże zawdzięczał tę nową znajomość. Cieszyło go przytem niesłychanie, że ranionemu coraz mniej przypominał się ból otrzymanego postrzału. Ludzie i rzeczy po za tem mało go w tej chwili obchodzili.
Aby uspokoić teraz przypuszczalną podejrzliwość czytelnika, uważamy sobie za obowiązek zapewnić, że anioł naszej powieści nie należał bynajmniej do tych chórów, o których bez uczucia szacunku mówić się niezwykło — że nie był wcale aniołem, o którym powiada nauka religii, a w których rozmiłowana jest wiara wszystkich mniej więcej ludów.
Ów wysłannik innych, światów był to tylko anioł sztuki i poezyi.
Wyobraźnie pokoleń całych nadały tej postaci, jak wiadomo, i wdzięk, i kształty niewieście. Nawiedza ona niekiedy siedziby ludzkie, czuwa nad kołyską dziecięcia, i wskazuje jego duchowi drogę ku niebiosom. Zwiastunką bywa też ostatniego ukojenia ziemskiego, przynosząc zwyciężonym palmę męczeńską tak, jak przyniosła ongi do lochu więziennego Margarecie jej ostatni wiatyk na wieczną pielgrzymkę.
Są tacy, którzy tę białą, idealną kobiecość, pełną niepochwytnej bozkości, mienią być koncepcyą czysto teutońskiemu plemieniu należną. Duszy latyńskiej obcą jest ona, a mistrzowie starej szkoły nie wprowadzają jej na widownię w utworach swoich. Odpowiada ona za to najzupełniej nastrojom twórczości o charakterze łagodnym, marzycielskim, czystym — twórczości, w której namiętność, pogarda i okazałość nie znajdują oddźwięku. Najniewątpliwiej anioł biały zrodził się na ziemi germańskiej — w krainie niewiast jasnowłosych i na ziemi uczuć rodzinnych. Zstępuje na nas ten duch majestatyczny, dziewiczy a spokojny, milczący a pieszczotliwy, podobny bezmiarowi gwiaździstych niebiosów, a przez geniusz germański umiłowany on jest po nad wszystko. Nie stawiamy jednak od niego niżej anioła starego zakonu, od którego wieje zdala geniusz potęgi mystycznej. Uzmysłowił ten ostatni rodzaj Rafael — cień jego udało się pochwycić Wats’owi, a w całym majestacie odtworzył go jeden tylko Blake.
Powiedzmy jednakże odrazu, że anioł zraniony przez wikarego z Siddermorton w niczem prawie do poprzednich podobnym nie był; zbliżał się on raczej do aniołów nowszej szkoły włoskiej: był pogodny i wesoły. Nic dziwnego! Przybywał z krainy pięknych snów, a nie z żadnych regionów, owianych tchnieniem świętości. Zatem nie oskarżając przedwcześnie autora o profanacyę w jakimkolwiek kierunku, czekajmy aż się temu geniuszowi zagoją skrzydła jego wzlotów.
Małżonka plebana i jej dwie córki grały dotąd w tennisa z całą werwą na terenie, który się rozciągał po za oknem pracowni wikarego. Traf zdarzył, że ten ostatni zapomniawszy zupełnie o ich obecności, szedł sobie ścieżką tak spokojnie, jak gdyby powracał do domu sam, a nie w towarzystwie — i to w jakiem towarzystwie! — dodajmy. Damy przez wysokość rododendronów dostrzegły kapelusz dobrze znany, a obok tego kapelusza... jasnowłosą, gęstymi kędziorami okrytą piękną głowę jego towarzysza.
Gwarzyły sobie one w przerwach gry o sprawach codziennych, gdy naraz ukazali się przychodnie, a ukazali się i gospodarz i gość jego z po za zbitego klombu w całej okazałości swojej. Zaznaczyć wypada, że stosunek tych ludzi wyglądał nie na przypadkowy, ale owszem na zażyły i poufały zupełnie. Szli bowiem, trzymając się — jak wiemy — pod ręce. Naraz!... Można sobie wyobrazić scenę. Więc: Ah! Ah!... i nic więcej, prócz tego wykrzyknika.
Czy w nim było więcej podziwu, czy więcej zgorszenia, odgadnie łatwo każdy, kto uprzytomni sobie, że postawa anioła przedstawiała się wprost, — że skrzydła miał po za ramionami ukryte zupełnie, i że w żadnym razie nie mógł być o anielstwo posądzonym, gdyby nawet anielstwo na naszym padole płaczu przytrafiało się od czasu do czasu przynajmniej. Co natomiast wpadało w oczy odrazu, to przepiękna, do niewieściej tylko wdziękiem zbliżona twarzyczka, otoczona gęstwą jasnych włosów, dalej paljowa z karmazynowem obramowaniem tunika, niezmiernie ekscentrycznego kroju, przedewszystkiem śmiała krótkością swoją, no, a nakoniec... nakoniec ów kamień obrazy: owe praksytelesowej wprawdzie doskonałości kształtów, zdumiewająco piękne, ale naprawdę niczem, aż po staw kolanowy nieosłonione nogi.
Zrozumiał po niewczasie wikary co zrobił, ale na refleksyę było w tej chwili trochę zapóźno.
Wyraz, jaki przelotnie dostrzegł anioł na twarzach wszystkich, zdziwił go niesłychanie, najprzód z tego zapewne powodu, że tego objawu uczucia zgrozy nie widział on dotąd nigdy, nie miał jednakże czasu na sformułowanie sobie bliższe całej sytuacyi, ani na wysnuwanie z niej wniosków, bo jednocześnie rozległ się głos damy starszej:
— Pa... nie Hilyer! Zapewne zgodzisz się sam, że tym razem przekroczyłeś granicę!
Stała tak jeszcze chwilę jakąś ta osoba, wzniosła całym majestatem oburzenia, poczem zwracając się do córek, zawołała:
— Wychodźcie ztąd!
Otworzył wprawdzie wikary usta, aby powiedzieć cokolwiek — zapewne na swoje usprawiedliwienie, ale te usta nie wydały głosu. Świat począł się dokoła niego obracać w coraz szybszem tempie, a wraz z tem zrobił się jakiś wielki szelest spódnic i spódniczek, i ujrzał już tylko namiętne spojrzenia, rzucane w jego stronę w tej ucieczce. Czuł, że te niewiasty unoszą z sobą jego losy. W rozpaczy zaryzykował tylko:
— Pani Mendham! Pani Mendham, ależ pani nie wiesz jeszcze o co tu chodzi... ja pani...
— Oh! — odpowiedział na to chór jednozgodnie, — a za chwilę jeszcze usłyszał z okna plebanii:
— Oto są skutki, gdy kto, jak wasz ojciec, przyjmuje wikarego nieżonatego!
Jeszcze potem było już tylko słychać zdala łoskot drzwi zamykanych z siłą armatek mniejszego kalibru, nakoniec zapanowała cisza, połączona z zapuszczaniem rolet w oknach, wychodzących na ogród.
Anioł nic a nic oczywiście nie rozumiał tej sceny, a natomiast zajmowała go bardzo porzucona na ławce ogrodowej parasolka, której się z wielkiem zaciekawieniem przypatrywał, wreszcie zwracając się do swego towarzysza i przewodnika, zapytał:
— Ten ciekawy bardzo mechanizm do czego służyć może?
Na to nie było odpowiedzi żadnej, bo wikary o sto mil był myślą od takich drobiazgów. Natomiast zastanawiał się ciągle jakby rzecz całą wytłumaczyć aniołowi, na wypadek, gdyby ten wcale nie znał mowy francuzkiej, angielski język bowiem nie posiada odpowiedniego terminu, a tu właśnie szło o danie do zrozumienia temu biedakowi z innego świata spadłemu, że na opisanie treściwe jego przybrania i opartej na niem charakterystyki właściciela wyraz sankiulota byłby najodpowiedniejszym.
Nie słysząc odpowiedzi na pytanie swoje, porzucił anioł parasolkę na ławkę, bo spostrzegł, że sobie znowu zdrapał naskórek. Swoje niezadowolenie z tego wypadku objawił tylko temi słowy:
— Znowu ból! Ogromnie u nich dużo tego bólu!
Wikary zaś wpatrując się w niego, mruczał do siebie szeptem:
— Ani słowa przeciwko temu, że on jest nadzwyczajnie piękny, a nawet co do mnie, wolałbym go takim, jakim go widzę w tej chwili. — Wszelako... Ano zobaczymy!...
Przerwał sobie te kłopotliwe myśli, zwracając się do gościa z tym dyplomatycznym wstępem:
— Te osoby, które widziałeś przed chwilą, to były damy.
— Ogromnie śmieszne są te wasze damy, ale nie mogę powiedzieć, aby były brzydkie.
— No tak, ale czy zauważyłeś, jak one się zachowały?
— One odeszły, a nawet możnaby powiedzieć, że uciekły. Gdyby tak było, to znaczyłoby może, iż się zlękły mnie. A ja, wyznaję, doświadczam tego samego uczucia na widok istot bez skrzydeł. Ich zapewne przeraziły moje skrzydła?
— Wcale nie! — raczej całość twego wyglądu wydała im się... niezwykłą — zmodyfikował wikary wyrażenie, które mu się cisnęło na usta, spojrzawszy na różową barwę nóg swego towarzysza.
— Nigdybym nie był wpadł na tę myśl. Musiałem się im wydać tak dziwacznym, jak pan jesteś w moich oczach. Moje nogi zapewne także, bo pan nosisz sandały podobne do tych, jakie u nas mają hipogryfy.
— To są buty...
— Mniejsza o to jak się nazywają główna rzecz, że są szkaradne. Z tem wszystkiem przykro mi, żem wystraszył te, jak pan mówisz, damy.
— Widzisz, mój gościu — mówił wikary, trąc sobie kłopotliwie podbródek — tu nie chodzi o to; cały sens w tem, że u nas damy mają swoje na piękno... do pewnego stopnia wyłączne zapatrywania. To są poglądy nieartystyczne wprawdzie, ale dosyć ustalone, a dotyczą one głównie odzieży. Widzisz, dochodzi to tak daleko, że ty naprzykład, bez względu na piękność twego kostiumu, mógłbyś się w naszych towarzystwach znaleźć do wysokiego stopnia odosobnionym. U nas jest takie przysłowie: Kiedyś przybył do Rzymu — rób tak, jak robią rzymianie. To też w przypuszczeniu, że przez ciąg twego przymusowego u nas pobytu pożądanem by ci było pewne zbliżenie z ludźmi, zaproponowałbym ci ubranie takie, jakie ja naprzykład mam na sobie.
— A to byłoby dziwne dopiero! — zauważył anioł, który przy tych słowach cofnął się na pewną odległość, aby z niej staranniej obejrzeć wikarego.
— Powiadasz pan: ubranie — takie samo?
Zdawał się trochę zaambarasowany, ale niemniej bawiło go to wyraźnie, wreszcie jak ktoś, co nagle dopatrzył stronę dodatnią w sprawie dotąd dla siebie wątpliwej, klasnął w dłonie i zawołał:
— Wybornie! Co to za szalony prawdziwie sen, to wszystko, co się ze mną dzieje! I przy tych słowach chwycił za kołnierz swojej paljowej tuniki, w wyraźnym zamiarze natychmiastowego pozbycia się jej.
— Ależ nie tutaj! nie tu! tam w domu — wołał zatrwożony gospodarz, któremu myśl sama takiego zakończenia akcyi, i bez tego rozpoczętej dosyć niefortunnie, czyli tego wprowadzenia istoty z zaświatów w towarzystwo ludzkie — krew na razie zmroziła w żyłach.
Przywdział tedy ten obcokrajowiec najnowszy garnitur wikarego, bieliznę tylko trzeba było rozcinać na plecach, aby dać swobodne pomieszczenie skrzydłom, bo co się tyczy samego surduta, ten z korpulentnego wikarego włożony na smukłą, idealnych kształtów postać młodzieńczą, mieścił jako tako skrzydła, nadając plecom pewną wypukłość, która, przyznać trzeba, dosyć szczególnie odbijała od budowy nie tylko prawidłowej, ale mogącej służyć za wzór dla każdego artysty. Była też to dysharmonja jedna jedyna, bo całość ubioru nie raziła zresztą w niczem.
— A teraz, — odezwał się uspokojony nieco wikary — zadzwonię, aby nam podano herbatę, a zarazem poślę po pana Crump, aby przyszedł do nas. Obiad zadysponuję na godzinę wcześniejszą, niż codziennie.
Podczas, gdy gospodarz domu oddalił się, aby wydać zapowiedziane rozporządzenia, anioł z lubością wpatrywał się w zawieszoną na ścianie Psyche, co znowu naprowadzić mogło na myśl, że chociaż obcem mu było uczucie fizycznego bólu, inne wrażenia ziemskie działały na niego tak dobrze, jak na każdego mieszkańca naszej planety.
Herbatę podano w salonie, a aniołowi — przez wzgląd zawsze na te jego skrzydła, przysunął wikary taboret od fortepianu. Chciał on zrazu położyć się na dywanie, zaściełającym posadzkę salonu, ale mu to wyperswadował gospodarz z uwagi na trudności jakie przedstawiałby w takim razie mechanizm jedzenia. Bądź co bądź, robił sobie w myśli spostrzeżenie wikary, że przy całym wdzięku postaci, obserwowany z boku i z tyłu gość jego robił wrażenie garbusa. Zresztą, ta jego cudowna nieświadomość wszelkich form przyjętych u nas podnosiła wdzięk naturalny do jakiegoś czaru zapożyczonego wistocie z Krainy Snów. Jadł bez szczególnych trudności, a wikary rozweselił się nawet pierwszą poglądową lekcyą picia herbaty, jaką mu udzielić musiał.
— Ale, że to dziwne wszystko, co wy robicie tutaj — to dziwne! — odzywał się w przestankach. — Co za myśl przyszła pierwszemu z pomiędzy was, żeby sobie zapychać usta tylu różnorodnemi rzeczami naraz! My mamy usta po to, żeby mówić, lub śpiewać. Zresztą świat nasz jest tak bez zarzutu piękny, że wszelka szpetność, na jaką tu u was natrafiam, zajmuje mnie nadzwyczajnie.
Pani Hinijer, gospodyni wikarego, obrzucała, chodząc po pokojach, tego gościa wielce podejrzliwemi spojrzeniami. Co by o nim była powiedziała, gdyby się jej przedstawił w tunice paljowej? — niewiadomo doprawdy!
A on tymczasem, ten przybysz z nieznanych światów, trzymając w jednej ręce filiżankę z herbatą, a w drugiej podaną mu przez gospodarza domu bułeczkę, ochoczo odbywał sobie dalszy przegląd jadalni całej. Po za oknami interesowała go ciągle jeszcze ta porzucona parasolka; w pokoju zwrócił w tej chwili uwagę na zawieszony nad kominkiem portret wikarego, który w tem miejscu dziwił go bardzo, a nadto wydawał się śmiesznym ze względu na sposób, w jaki nasze malarstwo reprodukowało kształty człowieka.
— Macie ciało formy okrągłej — dlaczego tedy przedstawiają was płasko ci artyści wasi?
Tego samego rodzaju spostrzeżenie wywołała u niego forma krzesełka.
— Skoro nie jesteście złamani pod kątem prostym, dlaczego to składanie się wasze we dwoje albo w troje? My się nie łamiemy nigdy w ten sposób, a gdy potrzebuje kto wypoczynku, to kładzie się na asfodelach w pośrodku i spoczywa sobie dokąd chce.
— Co do krzesła — zauważył w połowie potakująco wikary, — to ono i mnie wydawało się zawsze dosyć niezdarnem jako pomysł, to też sądzę, że początek dała mu prawdopodobnie epoka, w której podłogi były i zimne i nieczyste. Został nam tedy nawyk, pomimo, że przyczyny skłaniające do niego już nie istnieją. W każdym razie jest to zwyczaj tak dalece zakorzeniony, że gdybym ja naprzykład, czując się znużonym, zamiast usiąść, wyciągnął się na posadzce wobec moich parafianek, zupełnie nie wiem, jakby one wzięły taką z mojej strony dowolność. Głośno byłoby o tem z pewnością na parę mil dokoła. Bądź co bądź, zupełnie naturalnem jest, aby człowiek szukający spoczynku zmienił postawę prostą i stojącą na inną dogodniejszą, i pod tym względem zarówno Grecy, jak Rzymianie...
Anioł nie robił sobie najmniejszego ambarasu z przerywaniem cudzej mowy, gdy coś bardziej uderzyło jego uwagę.
— A to co takiego? — zapytał nagle, wskazując na stojący na postumencie bardzo ładny okaz zimorodka.
— To jest taki ptaszek wypchany — ja go sam upolowałem.
— Co to znaczy „upolowałem“?
— No, to... niby tak, jak gdybyś powiedział: zabiłem.
— A w jaki sposób?
— A no z pomocą tej fuzyi — bąkał biedny wikary, rumieniąc się cokolwiek.
— Aha!... tej fuzyi... no, to niby tak, jak mnie?...
— Na szczęście nie zabiłem ciebie!
— Ale zawsze miałeś myśl zrobienia ze mnie tego samego, co z tej oto ptaszyny, to znaczy, że byłbyś mi włożył oczy szklane, zamiast moich własnych, a potem albo umieścił mnie na jakiej sztucznej gałęzi, jak tego oto nieszczęśliwca, albo co gorsza włożyłbyś mnie do takiego oszklonego pudełka, jak te motyle, które spoczywają w szkaradnej zielonej tkaninie, mającej zapewne kolorem przypominać trawy i kwiaty.
— Widzisz, co do ciebie... i chciał dalej rzecz swoją prowadzić duchowny, ale i tym razem przeszkodził mu niezmordowany w zapytaniach gość jego:
— Być tak, jak ten ptak i te motyle, to znaczy po waszemu być umarłym?
— Tak jest, one nie żyją, czyli one są umarłe.
— Biedne małe stworzonka! Zaczekaj, muszę coś zjeść jeszcze, tak mię wzruszył ich los. Ale ty mówisz, że je pozabijałeś wszystkie, a nie powiadasz, dlaczego to zrobiłeś.
— A bo widzisz, ja zajmuję... się ptakami i kolekcyonuję, to znaczy zbieram je, a że właśnie potrzebowałem do kompletu tej odmiany...
— Aha! więc zabiłeś sobie tę odmianę, bo tak ci się podobało. Powód nie wydaje mi się dostateczny. A po chwili zagadnął wprost: Ty często zabijasz?
Od tej kłopotliwej odpowiedzi uwolniło wikarego wejście doktora Crumpa.
Czytelnicy przypomną sobie zapewne, że w pierwszych, chwilach zakłopotania swego o zdrowie gościa, który był zarazem jego ofiarą, posłał wikary po miejscowego lekarza; nie przybywał tedy ów mąż pełen powagi sam z siebie, przybywał jako rada i pomoc. Był to okaz wzrostu wysokiego, o twarzy wyjątkowo starannie wygolonej i podbródku podwójnym. Miał na sobie ranny garnitur popielaty i krawat biały w czarne kropki. Jako człowiek zawsze niezmiernie zajęty, wpadł raczej, niż wszedł do pokoju, rzucając ukłony naprawo i nalewo, nie bacząc zupełnie kogo ma przed sobą i obok siebie, a zaledwie zdjąwszy kapelusz, począł indagować:
— Któż tu jest chory? — kto taki? proszę mi powiedzieć! Czasu mam tak mało!... (nawiasem mówiąc zupełnie nie wiedział, co po wyjściu od wikarego zrobi z tym czasem swoim).
— To właśnie doktorze... — jąkał wikary — ten gentleman... a iżby właściwie określić, ten... anioł. Tak jest, obstaję przy swojem: ten pan anioł... Cierpi z powodu rany, odniesionej skutkiem postrzału.
— Rana z broni palnej... teraz, w lipcu... bardzo ciekawe!... Pozwoli tedy pan Anioł, bo wszak takie nazwisko wymieniłeś, kochany wikary — jeśli się nie mylę?...
— Jego rada przyniesie ci z pewnością ulgę — perswadował tymczasem na stronie wikary swemu gościowi. — Pozwól, dopomogę ci do wydobycia się z twego ubrania.
Oswobodzony z surduta ciekawy okaz zoologiczny dosyć uprzejmie zwrócił się do lekarza.
— Ba! skrzywienie kolumny pacierzowej! — mruczał do siebie doktor Crump, — zupełnie nie zważając na obecnych. Ale wszak ci to nie skrzywienie będzie! Ho! ho! to coś ważniejszego! Bagatelka! rozrost anormalny w całej okazałości! Ciekawe! Nadzwyczajnie ciekawe! Zdwojenie organu przedniego... a nawet powiedziałbym wprost, że to kość krucza... Czytałem o tem, ale widzieć, to nie widział tego chyba sam opisujący. Tylko mnie zdarzyć się mogło coś podobnego! Kość promieniowa, kość łokciowa w takim anormalnym rozroście! Wrodzone oczywiście, organiczne! A naturalnie! A to strzaskanie właśnie w miejscu, w którem kość tak wybornie przypomina budowę skrzydła. Cóż to za zdobycz do gabinetu anatomii porównawczej! Nie wyobrażałem sobie w przyrodzie tak wielkiego podobieństwa do skrzydła u istoty dwunożnej — u kręgowca. A jakim sposobem panu Aniołowi dostał się ten postrzał? — jeśli wolno wiedzieć.
— Nasz przyjaciel — tłumaczył wikary w najwyższym stopniu zakłopotany sposobem, w jaki dr. Crump objaśniał sobie wszystko — nasz przyjaciel został wzięty właściwie za olbrzymiego ptaka przeze mnie... i dzięki temu właśnie...
— Widzisz, Hilyer! — monitował eskulap. — Widzisz, sam wziąłeś pana Anioła za ptaka, a ja tylokrotnie ostrzegałem cię, że z twoim wzrokiem dobrze nie jest. Wziął go za ptaka! A to sobie dobre!... No, ale na pociechę powiem ci, że to obandażowanie, jak na amatorskie rozumie się — wcale nie jest ostatnie. Nawet nie będę go odwijał, bo po co? Cała ciekawość moja jest zaspokojona, ba takiego anormalnego wyrostu...
— Czy to pana nie żenuje, panie Anioł?
— Tak... trochę...
— Gdyby mi nie szło o kość, pędzlowałbym to tynkturą jodu rano i wieczorem, bo w takich razach nic nad jod lepszego! Mógł byś pan nim sobie nawet bez szkody pociągnąć całą twarz. Tu jednak ten anormalny wyrost kości komplikuje rzecz. Właściwie mówiąc, wskazanem tu jest proste, zwyczajne odpiłowanie, tylko, że tego nie można zrobić tak na poczekaniu...
— Jeśli się nie mylę, to pan masz na myśli moje skrzydła?
— Skrzydła! — powiedziałeś pan. — Ano juściż, możesz sobie to nazywać i skrzydłami, jeśli ci takie określenie sprawia przyjemność. A więc tak, ja o tych skrzydłach mówiłem — o czemżeby innem, jeśli chodzi o operacyę.
— I odpiłowałbyś je pan? — mówił anioł z uśmiechem. — Doprawdy, że nie każdemu przyszłoby to do głowy!
— Ale to już tylko od pana zależy, panie Anioł; pan jeden decydujesz w tej sprawie.
— Przynajmniej to jedno mi zostaje, — zauważył z uśmiechem zagrożony mieszkaniec dalekich światów.
Dr. Crump nię lubił ludzi, którzy się śmieją, to też zwracając się tym razem do wikarego, dodał z wielką powagą:
— Ale to przyznaję chętnie, że zjawisko jest nadzwyczajnie ciekawe.
Tymczasem wzięła go jeszcze raz ochota zasięgnięcia kilku informacyj, które mu się wydały ważne dla nauki.
— Bądź co bądź, taki wyrostek kostny musi pana żenować, bo tak wielkiego podobieństwa do skrzydeł, dzięki zdwojeniu rozmiarów kości w ramieniu, wyobrazić sobie nie podobna... Wogóle, w świecie zwierzęcym spotykamy takich doskonałych zdwojeń bardzo mało — za to są one dość pospolite w królestwie roślinnem. Czy w rodzinie pańskiej, panie Anioł, jesteś pan egzemplarzem jedynym?
Niedosłyszał odpowiedzi i ciągnął dalej swój odczyt:
— Wypadki natomiast podziału członków są dosyć pospolite. Dzieci, które się rodzą z sześciu palcami, cielęta o sześciu nogach, koty o podwójnym wielkim palcu. Czy mogę panu dopomódz? — tu się zwrócił do swego pacyenta, pracowicie naciągającego surdut pożyczony, — ale o wypadku takim wogóle nie wspomina nauka. Daleko mniej dziwiłoby mnie, gdybym się spotkał z podwójną parą ramion.
Teraz spojrzeli sobie powtórnie w twarz, a doktor Crump powrócił do uwag ogólnych:
— Obecnie jednak mniej zadziwia mnie — wyznaję to — powstanie tej pięknej legendy o istnieniu aniołów. Pan musisz mieć płuca wątłe, a przytem skłonność do gorączkowych cierpień. Tę nadzwyczajną żywość cery uważałbym nieledwie za gorszą od nadmiernej bladości. A w każdym razie nazwisko pana w połączeniu z tą szczególną budową anatomiczną można uważać za nader dziwny zbieg okoliczności. Przyszlę panu dzisiaj napój orzeźwiający, na wypadek, gdyby w nocy zjawić się miało pragnienie, co jest do przewidzenia.
Zapisał to sobie ołówkiem na białym mankiecie lewej ręki, podczas gdy anioł bardzo ciekawie wpatrywał się w skrzywienie charakterystyczne jego warg, niby do uśmiechu zbliżone, które się temu przypadkowemu gościowi ziemskiego globu wcale nie wydało mądrem. Obserwacyę przerwał wikary, który widząc, że doktor wkłada rękawiczki, wziął go pod ramię i szepnął:
— Parę słów na osobności!
— Ten oryginał bierze mię z pewnością za człowieka — zauważył po ich wyjściu anioł, i serdecznie go to zabawiło.
— To jest anioł... prawdziwy anioł, — mówił półgłosem do ucha lekarzowi wikary, gdy się znaleźli w przedpokoju. Pan zdajesz się być dalekim od tej myśli?
— Co? co? — oburknął z odcieniem impertynencyi, zainterpelowany w ten niespodziany sposób. — Brwi mu się ściągnęły uśmiech szyderczy wykrzywił twarz, i to było na razie odpowiedzią całą z jego strony.
— Czy pan przypatrzyłeś się na prawdę jego skrzydłom? — obstawał wikary.
— Tak, skrzydła są, powiedziałbym naturalne — jakkolwiek znalazłaby się i w nich anormalność pewna.
— Przecież nie powiesz pan, aby nie miały być nienaturalne?
— Mój przyjacielu! My naturalnem nazywamy wogóle wszystko, co jest, bo niema w stworzeniu stanowczo nic nadprzyrodzonego. Gdyby mi raz przyszła podobna wątpliwość do głowy, porzuciłbym mój zawód jednej godziny, i poszedłbym schronić się do kartuzów na resztę życia. Zjawiska anormalne — te trafiają się niewątpliwie i gdyby...
— No, dobrze, ale postawa, w jakiej ja go ujrzałem...
— A tak... nie powiedziałeś dotąd, gdzie i jak go znalazłeś...
Tu zaczął wikary z drobiazgową dokładnością, ale i pewnem wahaniem jednocześnie, bo miernym był bardzo narratorem — zaczął tedy opisywać wszystko, zaczynając od pogłosek, które wstrząsnęły całą ludnością miejscową i okoliczną, — pogłosek o ptaku nadzwyczajnej wielkości, a to wszystko recytował okresami dosyć wyszukanymi, zapewne z racyi, że mu w tej chwili przyszła na myśl postać jego biskupa, męża najskrupulatniejszej ortodoksyi w rzeczach religii. Doktor zaś wysłuchując tej legendy, zdawał się porządkować ją, układać, co się wyrażało w ciągłem potakiwaniu, a zakończyło jednym terminem naukowym, mającym niby streszczać i objaśniać wszystko, co dotąd usłyszał.
— Autohipnoza! tak jest, autohipnoza, — wycedził przez zęby, przypatrując się badawczo swemu sprawozdawcy.
— Co pan mówisz, panie Crump? — zagadnął wikary popędliwie.
— No, nic tak dalece ważnego, — odpowiedział zapytany tonem człowieka, który rozstrzygnięcie jakiejś wątpliwości zachować pragnie dla wiadomości własnej. — Nic ważnego! — powtórzył uspokajająco tak, jak przystało na lekarza, który rozmawia z chorym. — Mów pan, proszę — dalej; to jest wszystko dla mnie nadzwyczaj interesujące.
Zaczął tedy wikary znowu od początku samego, t. j. od chwili, w której ukończywszy śniadanie, wziął fuzyę... ale mu zaraz przerwał pan Crump wykrzyknikiem:
— Po śniadaniu — powiedziałeś pan, jeśli się nie mylę...
— Zaraz po śniadaniu — potwierdził wikary, który się nie spostrzegł dotąd, że to ma być indagacya.
— To źle, to bardzo źle! Nie powinieneś był pan tego robić! Ale słucham, słucham z całą uwagą.
Kiedy doszło do tego opisu blasków, jakie promieniowały ze skrzydeł anioła, nowa nastąpiła przerwa.
— Blasków? — powiadasz pan... Naturalnie, w porze kanikuły, gdy termometr pokazuje w cieniu 79° powyżej zera!
W ten sposób rozmawiali ciągle, a gdy doszedł wikary do końca, doktor Crump zacisnął swoje wargi, co zwykł był czynić, gdy tworzył sobie syntezę rozumowań, lub faktów, a wyciągnąwszy prawicę swoją, złączył ją z ręką wikarego w miejscu, gdzie się poszukuje tętna, a podniósłszy oczy w górę, lewą dobywał z kieszeni zegarek.
— No, ale przecież pan nie sądzisz chyba — bronił się wielebny — żebym ja...
Poczekawszy aż skazówka na minutniku obiegła dokoła, zaczął teraz Mr. Crump tonem magistralnym:
— Otóż tak przedstawia się ta sprawa: Wychodzisz pan po śniadaniu gorącem, w skwarne popołudnie letniego dnia. Umysł twój podniecony nadzieją spotkania rzadkiego egzemplarza ornitologicznego, wywołuje napięcie nerwowe wysokiego stopnia, a tem samem nie dopuszcza normalnego procesu trawienia tylko co po spożyciu pokarmów. W zaroślach tymczasem porusza się jakiś kształt ludzki, a że posiadaczowi jego nie było prawdopodobnie po myśli spotkanie w tej chwili osoby obcej, nieznanej, więc odwraca się od pana, a traf chce mieć, że ten właśnie, który się odwracał, ma bardzo osobliwie zdwojoną parę członków, wistocie dosyć przypominających skrzydła ptaka. Rozumie się, dwoi się to wszystko panu w oczach, barwy tych skrzydeł tęczowe nabierają nieznanych na kuli ziemskiej blasków, a co do mnie, to pewny jestem nawet, że widziałeś pan przed sobą roje całe różnokolorowych muszek, i innych, takich, i tym podobnych rzeczy wiele. No, tak! my to znamy wszystko, i nie dziwimy się bynajmniej, że wyobraźnia doprowadza takie zjawiska do rozmiarów od rzeczywistości bardzo dalekich. Ta...ak!
— Ależ doktorze... — bronił się wikary ostatnim już argumentem, — ależ doktorze, przecież on sam mówi wyraźnie, że jest aniołem...
— Spodziewam się! Cóż byłoby warte wszystko bez tego zapewnienia z jego strony!
— No, bo przecież nie będziesz pan chyba chciał mnie przekonywać...
— Ja pana upewniam, że to jest tylko istota ludzka anormalna — to jest poprostu: mattoid!
— Jak pan mówi?
— Mówię: „Mattoid!“ Więc pan nie zwróciłeś nawet uwagi na zniewieściałe wydelikacenie jego twarzy, na jego ciągły uśmiech, zaniedbanie układu włosów, może nawet niepozbawionych pewnego wdzięku, a jego ubranie samo — to ubranie przecież powinno było panu dać do myślenia. Szczególnie niekrytyczni bywacie panowie niekiedy!
— Ale pozwól, doktorze — oponował wikary, trąc mozolnie podbródek.
— Nie pozwolę, panie kochany — nie mogę pozwolić! Słuchaj pan dalej: Indywiduum, o którem mowa, ma nadto wszystkie oznaki osłabienia umysłu. To, panie, mnóstwo całe jest dzisiaj tego rodzaju zwyrodniałych istot, które rade przybierać role rozmaite, podawać się za osoby położone wysoko. Jeden przedstawi się panu, jako książę Walii — inny, byleś tylko był skłonnym uwierzyć, będzie cię przekonywał, że jest archaniołem Gabryelem. Co sobie taki ma żałować, zwłaszcza, gdy widzi dokoła siebie łatwowiernych. Ibsenowi naprzykład takiemu uwidziało się, że jest wielkim pedagogiem, a Maeterlinckowi, że jest Szekspirem odrodzonym. Wyborne rzeczy pisze właśnie o tem Nordau. I temu też nieszczęśliwemu prawdopodobnie ta anormalność, a zwłaszcza potworność jego kształtów nasunąć musiała myśl...
— Ależ, panie — protestował wikary, doprowadzony tym razem do ostateczności.
— Wątpliwości nie ma najmniejszej, że to jest zbieg z jakiegoś domu obłąkanych.
— Najformalniej przeciw temu oponuję...
— Jak się panu podoba. Co do mnie, jestem przekonany, że ta sprawa więcej obchodzi władze publicznego bezpieczeństwa, aniżeli nas obu, i, że jeśli się tego wypadku nie opublikuje przez pisma, to chyba przez wzgląd na rodzinę, która w takich razach czuje się zwykle boleśnie dotkniętą.
— A jednak on wydaje się tak na miejscu pod każdym względem...
— Eh, co to mówić takie rzeczy! Ot lepiej zwróć pan na niego pilną uwagę, bo niepodobna, żeby się on w dalszym ciągu nie wygadał z czemkolwiek, co będzie mogło posłużyć, jako skazówka. Jutro, lub pojutrze niewątpliwie zejdzie w rozmowie na swoich znajomych — trzeba będzie zatrzymać w pamięci nazwiska, bo wszystko mi powiada, że jego blizcy muszą być mieszkańcami tych okolic. Zresztą ja dotąd nie widzę w nim jednostki, zagrażającej publicznemu spokojowi... Chybaby później. Przyjdę jutro zobaczyć to jego, jak on sam nazywa, skrzydło. No, żegnam pana, panie Hilyer, a otrząśnij się pan z tego, bo doprawdy, że nie przystoi na pańskiem stanowisku przejmować się bredniami kumoszek. Anioł! pomyśl pan sam! Przecież to może na śmierć zgubić człowieka w mniemaniu powszechnem.
— A jednakże to, co widziały moje oczy własne...
— Zastanów się pan! to skwarne popołudnie i ten żar słoneczny, który pozbawił pana równowagi umysłu! No, ale mnie naprawdę się śpieszy. Zobaczę tedy jutro tego anioła twego — skoro tak chcesz koniecznie. — Sto pociech doprawdy z wami wszystkimi! Byle go do tej pory nie zasekwestrowała rodzina, co byłoby dla wszystkich najpożądańszem. A swoją drogą to obandażowanie pańskie było wcale niezłe. Nasza szkoła pomocy ambulatoryjnej ma już, jak widać, swoje zasługi. No, do widzenia!
Zaledwie pożegnać zdążył wikary doktora Crump, otworzywszy przed nim jaknajszerzej drzwi, aby się przez nie prędzej wydostał na świeże powietrze, aliści ujrzał, że wprost ku jego szaletowi zmierza poważnym krokiem wielebny Mendham, jego zwierzchnik i proboszcz. Na ten widok pogładził ręką swój podbródek, jak to zwykł był czynić we wszelkich trudniejszych okolicznościach życia, a w oczach jego odbiło się niepomierne zakłopotanie. W tej chwili Crump wydał mu się człowiekiem, który w ostatniej sprzeczce, jaką prowadzili ze sobą, osiągnął nad nim pewną przewagę — co nastąpi teraz — niewiadomo było, bo i ten gość nowy nie należał bynajmniej do powściągliwych w dyskusyi i skłonnych do porozumienia.
Wielebny Mendham był to mąż postawy trupio-sztywnej, a nadto wydawał się częścią tylko olbrzymiej brody swojej; że był żyjącym, okazywało się dopiero, gdy szedł, lub zabierał głos. Nie wdając się tym razem w preludya, zaczął z miejsca:
— Moja żona powróciła do domu w stanie okropnym!...
— Bądź pan łaskaw wejść.. Wistocie, wypadek jest tak szczególnym, — iż tak rzekę — niebywałym. Proszę pana bardzo — ot tu do biblioteki... Mnie osobiście jest niezmiernie przykro, ale mniemam, że gdy panu wszystko wytłumaczę i objaśnię...
— I gdy się usprawiedliwisz... — dodał proboszcz głosem sędziego kryminalnego.
— Tak jest, gdy się wytłumaczę... Ale proszę pana na tę stronę — tu, do biblioteki...
— Co to za kobieta, panie...?
— Jaka kobieta? — pytał strwożony wikary, który na takie postawienie kwestyi przygotowanym nie był. — Jaka kobieta?... Nie rozumiem.
— Bah! Otóż mamy i system przyjęty do usprawiedliwienia się!
— Ale kiedy ja zupełnie nie pojmuję kogo masz pan na myśli.
— No, a gdyby tak chociaż, tę jakąś tam umalowaną osóbkę, w toalecie tak niedostatecznej, że dochodzącej aż do cynizmu, aż do obrzydliwości — tę jednem słowem, z którą pan w miłej poufałości powracałeś przed paru godzinami z dalszej, a przyjemnej zapewne wycieczki.
— Kochany proboszczu... to był anioł!
— Tak się to mówić zwykło — o ile wiem — między libertynami o wszelkiej osobie przystojnej, która na nas silniejsze zrobiła wrażenie, a ta, jak słyszę, jest wyróżniającej piękności.
— Świat staje się doprawdy tak pozytywnym — bronił się wikary.
— Świat staje się co dzień ohydniejszym — poprawił surowo proboszcz, — ale znowu żeby rzeczy dochodziły do tego, a człowiek pańskiego stanowiska społecznego posuwał się do takiego jawnego bezwstydu...
— Ależ panie, — protestował obżałowany, — chciej zrozumieć, chciej wysłuchać przedewszystkiem. Pan się mylisz, panie Mendham! — mylisz się całkowicie! Ja zapewniam, że...
— Bardzo dobrze! Tłumacz pan — objaśniaj — usprawiedliwiaj się!
To mówiąc, rozsunął nogi na szerokość niepraktykowaną w okolicznościach mniej ważnych, skrzyżował ręce na piersiach, i stał tak niby posąg komandora z melodramatu ze wzrokiem, którym przeszywał winowajcę.
A wikary pod wrażeniem tej impozycyi i tej stanowczości tracił coraz bardziej pewność siebie, wątpić już nawet zaczynał, azali to, co przeżywał dzisiejszego popołudnia nie było wistocie snem jakimś, albo czy on sam nie jest w tej chwili igraszką prostej halucynacyi, a gdy tak milczał, rozważając które z dwóch przypuszczeń mogło być prawdopodobniejszem, proboszcz, który drżał ciągle tem samem oburzeniem, ponowił swoje zapytanie:
— A więc...?
— Jest to sprawa tak pełna konsekwencyj....
— Że będzie ona mieć konsekwencye — mogę panu poręczyć z góry.
Nie zważając już na tę ostatnią pogróżkę, która także nie była lada czem, zebrał wikary swoją odwagę i odezwał się w te słowa:
— Wyszedłem dzisiejszego popołudnia z myślą poszukiwania nader osobliwego ptaka, o którym opowiadano w Siddermorton i w okolicy. Ale powiedz mi pan przedewszystkiem, czy wierzysz pan w anioły? prawdziwe anioły?
— Nie przyszedłem tu na dyskusye teologiczne. Przychodzę jako mąż kobiety znieważonej...
— Ależ tu nie chodzi o żadną figurę; anioł, o którym mówię, jest aniołem prawdziwym, uskrzydlonym — zobacz pan sam — toż on jest w pokoju po drugiej stronie sieni.
— Doprawdy, Hilyer, nie przypuszczałem nigdy...
— Co tu przeczyć, albo powątpiewać, panie Mendham. Ja mówię prawdę, szczerą, prawdę!
Głos biedaka brzmiał coraz namiętniej.
— Nie wchodzę już w to, jakim mógł być grzech mój, któremu zawdzięczam nawiedzenie tego szczególnego posła innych światów, ale wolno mi twierdzić i twierdzę, że mam w tej godzinie pod dachem swoim anioła, którego dla przyzwoitości ubrałem w garnitur własny, i który tam spokojnie kończy swój ranny posiłek, ani przypuszczając zapewne, aby tu możliwość jego pochodzenia mogła być dyskutowaną czy zwalczaną. Wyznaję, że pozory mogą tę rzecz oświetlać nieco odmiennie, ale trudno jest żądać ode mnie, abym nawet przez wzgląd na panią Mendham, miał go wydalić w tej chwili, po tem co zaszło, a co jest tylko następstwem winy z mojej strony, względem niego spełnionej. Bądź co bądź, nie przestałem nigdy być gentlemanem i nikomu nie dałem powodu...
— Wiesz, panie Hilyer...
— Ależ ja przysięgą gotów jestem stwierdzić prawdziwość tego, co utrzymuję.
Było coś histerycznego w głosie wikarego w tej chwili.
— Przecież ja strzeliłem do niego, biorąc go za rodzaj olbrzymiego czerwonaka, i zraniłem go w skrzydło.
— Dotąd przypuszczałem, że sprawa oprze się o biskupa — teraz widzę, że należy ona wyłącznie do lekarza-aljenisty.
— A więc chodź, panie Mendham i zobacz sam.
— Ani na chwilę jedną nie dopuszczę do głowy hipotezy, że mogą istnieć anioły.
— A jednak odmiennie zupełnie nauczamy lud.
— Nie powiadamy nigdy ludowi, aby anioł istniał jako istota ucieleśniona.
— Wreszcie nie o to chodzi. Sprawdź pan sam.
— Zupełnie nie mam zamiaru sprawdzać doniosłości pańskich hallucynacyj.
— Więc ja nie podejmuję się dawać żadnych dalszych objaśnień, skoro mi pan odmawiasz naocznego przekonania się o prawdziwości tego, co mówię. Jest w moim domu człowiek — jest raczej istota bardziej zbliżona kształtem do anioła, aniżeli do człowieka. Bez przyzwania w pomoc zmysłu wzroku, nie ma tu miejsca na spory żadne.
— Ja nie prowadzę sporu, ja nie chcę nic stwierdzać, bo nie myślę brać udziału w szalbierstwie, czyjemkolwiek ono jest dziełem. Raz mi mówisz o aniele, to znowu o czerwonaku — niechajże już raz będzie koniec temu wszystkiemu. I wyszedł, zatrzasnąwszy z gniewem drzwi biblioteki.
Anioł tymczasem skończywszy herbatę, patrzył sobie najspokojniej w głąb parku przez okno jadalni. Stary kościół owiany w tej chwili blaskiem zachodzącego słońca, wydał mu się bardzo pięknym; ale zagadkowymi zupełnie przedstawiały się pomniki i kamienie grobowe, sterczące wśród ogrodzonego murem cmentarza. Gdy się nad tem zastanawiał, zjawił się przed oknem wikary, który wybiegł za panem Mendham, nie chcąc doprowadzać nieporozumienia do ostateczności.
W tem miejscu należy się słówko objaśnienia: Wielebny Mendham był to zwierzchnik surowy, człowiek szorstki niekiedy bardzo przy spełnianiu obowiązków swego powołania, ale w żadnym razie człowiek mogący sobie pozwolić na brutalstwo z kimś obcym, bez względu na to, kimby on mógł być. Rzucił teraz okiem na stojącego w oknie młodzieńca, i odrazu hipoteza jakiejś kobiety, której miał w domu uszy pełne, rozwiała mu się doszczętnie. Piękność anioła była istotnie idealną prawdziwie — niemniej miała ona charakter piękności młodzieńczej. To stwierdził na pierwszy rzut oka. To też obniżywszy nastrój i ton, zwrócił się do nieznajomego:
— Pan Hilyer zapewnia mnie, a wyznaję, że mi się to przedstawia całkowicie nieprawdopodobnem, iż pan utrzymujesz, jakobyś miał być aniołem.
Anioł złożył mu ukłon, jako odpowiedź.
— Wyda się to panu zapewne naturalnem, że nam dosyć trudno jest w to uwierzyć.
— A więc...?
— A więc radzibyśmy się najprzód dowiedzieć, jaką drogą dostałeś się pan do wioski naszej w tym swoim kostiumie ekscentrycznym?
— Pozwól, panie Mendham — interweniował wikary.
— Niechaj on się tłumaczy sam, bez pańskiej pomocy.
— Chciałem właśnie zwrócić jego uwagę...
— Zbytecznem jest wszelkie zwracanie uwagi.
— Okropne jest to wszystko, — mruknął wikary z niechęcią.
Anioł patrzył kolejno na jednego i drugiego z wielkiem zdziwieniem, wreszcie zauważył:
— Twarze panów wyrażają takie podniecenie niezmierne, że nie wiem, co mam o niem myśleć.
— Ah! nie wiesz pan, więc ja panu to objaśnię. Słuchajże uważnie — rzecz przedstawia się tak: Moja żona, a z nią razem trzy inne damy grały w lawn-tennis, gdy nagle pan rzuciłeś się na nie, rzuciłeś się, wyskoczywszy z po za rododendronów w ubraniu, które zaledwie zasługuje na to, aby je nazwać ubraniem. I pan... i pan Hilyer...
— Ależ ja — protestował wikary.
— Wiem co mówię! — to gentleman tylko miał na sobie ów kostium ekscentryczny. Któż może mi tedy zaprzeczyć prawa żądania satysfakcyi.
Tragiczny akcent, postawa posągowa nietylko nie zrobiły na gościu z zaświatów najmniejszego wrażenia, ale nadto wydały mu się wprost śmieszne.
— Dla mnie zjawienie się na waszym świecie jest niejako narodzeniem się. Nie znam waszego życia zupełnie.
— To nie mnie mówić takie rzeczy. Masz pan lat mniej więcej dziewiętnaście — to jest wiek, w którym się wie różne rzeczy. Nie uważam tego za żadną wymówkę.
— Chciałbym jednakże zapytać pana o coś.
— Słucham.
— Czy istotnie bierzesz mię pan za człowieka? — człowieka takiego, jakim jesteś sam?
— Jeśli nie jesteś człowiekiem...
— To przecież nie przeszkadza zupełnie, abym miał być aniołem. Pan nigdy nie słyszałeś o aniołach?
— Z góry zastrzegam się przeciw obstawaniu przy tej wersyi — czy przy tym wybiegu, — mówił Mendham, odzyskując pierwotną napastliwość.
— Ależ panie, miejże rozwagę — obacz jego skrzydła! — reflektował wikary.
— Myślę, że mi nie przeszkodzisz, panie Hilyer, w zadawaniu pytań temu młodzieńcowi.
— Jak tu pana przekonać o czemkolwiek zauważył anioł, — kiedy nikomu nie dajesz przyjść do słowa.
— Gdzież są te słowa? nie słyszę żadnych, oprócz uporczywego obstawania przy tem anielstwie twojem, które mnie już na dobre zniecierpliwiło. Mówże pan!
— Mówię, że jestem aniołem.
— Fe! to jest już teraz nieprzyzwoitość prosta. Ja żądam, abyś mi pan kategorycznie odpowiedział na to pytanie: Jakim sposobem dostałeś się do Siddermorton? tylko już bez tej krotochwili. Anielstwo zostaw pan sobie na później.
Anioł wzruszywszy ramionami, powiedział w połowie do siebie, w połowie do wikarego:
— Co jego opętało, tego człowieka dziwnego?
— Postawiłem pytanie proste i bezpośrednie — nie myślę go zmieniać. Zkąd się tu wziąłeś?
— Powiada, że jest aniołem — mówił wikary. — W tem mieści się wszystko.
— Nie słyszałem o takich aniołach, które się rzucają na cztery kobiety odrazu.
— W takim razie wynurzam swój żal, ale nie przyznaję się do winy żadnej.
— A tymczasem powinieneś się pan uznać winnym, bo ja nie dam sobie wmówić tego, aby ta cała sprawa ciemna nie ukrywała na dnie czegoś haniebnego. A zresztą jakim sposobem można w naszem stuleciu oświeconem rzucać ludziom w oczy ambaje tego rodzaju. Gdzie pan myślisz dojechać na tej bajeczce?
— Obejrzyj-że pan jego skrzydła. — mówię po raz ostatni! — krzyknął gniewnie wikary.
— Nic nie chcę oglądać! To co widziałem, wystarcza mi zupełnie.
— Ależ panie Mendham...
Proboszcz spojrzał przez ramię na swego wikaryusza, dając mu uczuć, że wszystkie przeciw niemu nagromadzone w ciągu trzeć ostatnich miesięcy podejrzenia potwierdzają się w tej chwili i zamieniają w pewność niezbitą.
— Niepojmuję doprawdy, panie Hilyer, mówił, powracając do tonu namaszczonego — zkąd panu przyjść mogła myśl powiększenia osobą swoją personelu naszego kościoła. Powietrze, którem oddychamy, przesycone jest ruchem socyalistycznym; zagrażają nam ze wszystkich stron ekonomiczne przewroty, są agitacye stronnictwa feministycznego, propaganda dla wprowadzania racyonalnego ubrania, jest fuzya wyznań chrześcijańskich, komunizm i indywidualizm — są jednem słowem wniesione na porządek dzienny wszystkie możliwe kwestye. Miałeś i pan przecie czas i sposobność przypisania się do którejkolwiek z nich, a tymczasem ty uwziąłeś się wypychać ptaki a w wolnych chwilach wykonywać napaści na kobiety bezbronne, przybierając sobie do pomocy takie oto naprzykład indywiduum zagadkowe. Wstyd pan przynosisz swoją lekkomyślnością całemu naszemu stanowi! Ale uprzedzam go, że to o co pytałem dotąd, to jest tylko wstęp do ankiety, która panu zagraża. Zobaczymy się jeszcze panie Hilyer. Do widzenia! I przy tych słowach zwrócił się na ścieżkę prowadzącą do plebanii.
— Czy to u was wszyscy ludzie są podobnie śmieszni? — pytał Anioł, gdy już wielebny zniknął za klombami wysokich krzewów oddzielających plebanię od mieszkania wikarego.
— Jestem w istocie w położeniu tak trudnem — mówił ten ostatni. Sam widzisz przecie...
— Zaczynam to pojmować.
— Więc odgadujesz, że oni ostatecznie nie będą chcieli uwierzyć...
— Najwyraźniej.
— Obstawać będzie z nich każdy przy tem, że ja biorąc twoją stronę, kłamię poprostu.
— A to?...
— A to mi jest przykrem niesłychanie.
Przykre... co to właściwie oznacza to słowo „przykre?“
Wikary nie odpowiedział wprost, ale poruszył znacząco głową.
— Gdybyś był człowiekiem, tej ziemi mieszkańcem, wszystko by wyglądało inaczej... a nawet nie wiem, azali nielepiej byłoby przyznać to odrazu... Niech ich tam!
— No, dobrze, ale przecież nie jestem, więc co na to poradzić?...
— Rozumiem to zupełnie, ale też w tem sęk. Widzisz, mój drogi, trudno im się nawet dziwić tak dalece... z nich żaden anioła nie oglądał nigdy, a niejeden nie zasłyszał o nim wcale, chyba w kościele. Gdybyś tak jeszcze był się ukazał tam właśnie, jakiejś niedzieli, podczas nabożeństwa... ha! możeby to jakoś inaczej oddziałało na wyobraźnie ludzkie... no, ale to już rzecz nie do naprawienia. Niezmiernie to przykra sprawa! No, nie ma co! nie uwierzy nam nikt — bezwarunkowo nikt.
— Chciałbym być pewnym, że panu nie robię zbyt wielkiej trudności tem zjawieniem się mojem.
— Ależ broń Boże! ale zkąd! Bynajmniej! Tylko że... bo to już samo z siebie wypływa, że położenie będzie się stawać coraz cięższem, w miarę jak ty obstawać zechcesz przy twojem pochodzeniu. Dla tego też gdybyś chciał iść za moją radą...
— No, no!...
— Bo to jest tak z tem wszystkiem, mój drogi. Ludzie tutejsi będą koniecznie chcieli widzieć w tobie istotę podobną sobie. Ile razy im zaprzeczysz, tylekroć zrobią ci zarzut prostego kłamstwa. Bo tylko indywidualności wyjątkowe przypuszczają w porządku spraw tego świata jakąś nadzwyczajność. W Rzymie mówi się po łacinie — jużem ci o tem wspominał, dla tego też ja proponowałbym z mojej strony...
— Proponowałbyś pan, abym udawał człowieka?
— Nadzwyczajnie trafnie się domyślasz.
Anioł patrzył zamyślony na krzak róży okryty kwieciem, a po chwilowem milczeniu, zaczął:
— Kto wie... z czasem... Mnie się niekiedy zdaje doprawdy, że nie ma niepodobieństwa, abym ja się nie miał uczłowieczyć żyjąc wśród was, i z tego punktu się zapatrując, może nieroztropnością było z mojej strony przyznać się odrazu do swego pochodzenia. Podług tego co słyszę, nie ma między wami aniołów stanowczo, a ja któż jestem, abym miał zaprzeczać prawdom, których was nauczyło doświadczenie? Wedle praw tego bytu jestem tworem jednodniowym. Więc skoro macie tę niezbitą pewność, że anioł jest tu niepodobieństwem stanowczem, wypadałoby i mnie zostać czemś innem, a przedewszystkiem nie tem, czem jestem. Ostatecznie nie jestem też już sobą zupełnie: jem, a anioły niejadają... Tak, ja się widać zhumanizowałem już częściowo...
— Będzie to chyba jedyny środek usprawiedliwiający twój pobyt między nami. To też gdybyśmy byli zaczęli naprzykład od tego, że ty jako człowiek zwyczajny znajdowałeś zawsze upodobanie w pluskaniu się w wodzie, że ten nawyk zaprowadził cię do jeziora Siddermorton, że zostawiwszy ubranie twoje na brzegu, zostałeś, dajmy na to, okradziony przez włóczęgów, że ja pierwszy odnalazłem cię w położeniu tak pełnem ambarasu, byłaby się z tego dała zrobić eksplikacya wystarczająca całkowicie dla pani Mendham, i bylibyśmy niepotrzebowali zabrnąć tak bez wyjścia w ten żywioł nadprzyrodzony, który dzisiaj już i z kazalnicy razić zaczyna potrochu. Doprawdy, że trudno byłoby ci uwierzyć do jakiego stopnia...
— Ano widzę sam, że stało się źle.
— Oczywiście, oczywiście! Ale odtąd; zrób to już dla mnie, nie obstawaj przy tem pochodzeniu anielskiem. To cię z pewnością pogodzi ze wszystkimi odrazu. Jeśli tu z nami pobędziesz dłużej, przekonasz się sam, jaką niechęć wywołuje przeciw sobie każdy, kto się pokusi o zachwianie jakiegokolwiek mniemania raz ustalonego. Te ustalone mniemania, to są nasze zęby mądrości. Co do mnie — tu sobie wikary zakrył oczy dłonią — co do mnie, to ja nie cofam się przed myślą uznania cię za anioła, a w tem posłuszny jestem tylko świadectwu własnych moich zmysłów — w danym wypadku wzrokowi memu.
— Nas tam wzrok nie myli nigdy.
— I my ufamy mu — do pewnych granic, rozumie się...
W tej chwili zegar wydzwonił godzinę 7-mą, a wraz z tem pani Hinijer oznajmiła podanie obiadu.
Zasiedli tedy do stołu. Wikary zasłonił się serwetą, wgniótłszy jeden z jej brzegów za kołnierzyk, i zaczął przypatrywać się aniołowi, który dosyć biegle, jak na początkującego, radził sobie z zupą.
— Widzę, że tę część nauki naszego życia przyswoisz sobie rychło i bez trudu — zauważył gospodarz.
Jakoż nieźle w istocie manewrował anioł widelcem i nożem, rzucając ciągłe, ale ukradkowe spojrzenia w stronę Dalii, wielce gładkiej pokojóweczki, która podawała półmiski. Przy deserze tłukąc orzechy, których smak bardzo się gościowi z Zaświatów podobał, zwrócił się on ni ztąd ni zowąd do wikarego z zapytaniem:
— Ta, jest także damą — nieprawdaż?
— Dobry sobie! — pomyślał wikary, a głośno odpowiedział: no, nie!... To nie jest dama — to służąca...
— Ale co znowu! — przecież ona ładniejsza jest od tamtych wszystkich razem.
— Nie odważ-że się, broń Boże, wypowiedzieć tego w oczy pani Mendham na wypadek, gdyby cię los doprowadził do rozmowy z nią.
— Ale kiedy to jest tak jak mówię. Niema ani takich, wypukłych łopatek jak tamte, jej biodra harmonizują lepiej z całą postawą i nie są tak rozrosłe, a co do twarzy, to ja ufając memu wzrokowi bezwarunkowo, dostrzegam różnicę olbrzymią na korzyść tej, jak ją pan nazywasz, służącej. Co zaś do sukni to i w tym względzie...
— Pani Mendham i jej córki miały na sobie kostyumy tennisowe — usprawiedliwiał wikary dyplomatycznie, zadowolony w gruncie rzeczy taką surową krytyką jego śmiertelnej nieprzyjaciółki; niemniej niechciał, aby się ta rozmowa przy zmieniającej zastawę służącej przedłużała, i dla tego powrócił do poprzedniego tematu.
— Możesz być przekonanym, że ja zupełnie wierzę w to, iż jesteś aniołem. Widziałem, jakeś się wzbił pod obłoki, widziałem twoje skrzydła rozwinięte w locie. Spadłeś, bom do ciebie strzelił, ale żem ja to wszystko oglądał na własne oczy, tego nie wybije mi z głowy ani doktor Crump ani mój proboszcz. Jednakże sądząc z dotychczasowego zachowania się tych obu ludzi względem ciebie, nie wolno nam chyba liczyć na to, aby oni rychlej lub później dali się przekonać, że tak było a nie inaczej. Wogóle my jesteśmy tu bardzo wymagający, gdy chodzi o dowody. To też gdy teraz dyskutujemy wybranie sobie trybu zachowania się twego na przyszłość, myślę, że nie pozostaje ci na prawdę, jak zaprzestać już raz wypierania się człowieczeństwa. Oczywistem też jest, że nie mamy pojęcia najmniejszego, czy wogóle wrócisz do siebie kiedykolwiek, jak prędko się to stać może, i w jakich warunkach. Co do mnie, tak dalece skłonny już jestem po tem co się stało uwierzyć we wszystko co jest nadzwyczajne, iż nie zdziwiłoby mnie naprzykład wcale, gdyby się rozstąpiły w tej chwili ściany tego domu i gdyby ci, od których pochodzisz, zstąpili, aby cię zabrać do siebie. Winienem ci przyznać, że zjawienie się twoje rozszerzyło potężnie moją wyobraźnię, bo już w ostatnich latach mego życia coraz rzadziej wybiegałem myślą w krainę cudów. Ale co się ciebie tyczy, nie pozostaje ci chyba jak przyjąć życie nasze takiem jakie jest.
— A powiedz-że mi pan od czego się rozpoczyna to życie?
— Mój Boże, jak by ci to objaśnić — mówił wikary — oto widzisz w ten sposób. Rozpoczyna z nas każdy istnienie swoje najpierw od tego, że jest niemowlęciem, później małą istotką ludzką o cerze białej i różowej, przeważnie bardzo wdzięczną. Potem rośnie sobie ten drobiazg ludzki, i często bardzo pięknieje jeszcze, aż do pewnego czasu. Są między niem chłopcy i dziewczynki, z których później wyrastają młodzi mężczyźni i młode panny. Jest to właśnie najpiękniejsza pora życia, do której przez jego resztę radzi powracamy pamięcią. Pełno tam wielkich nadziei i pożądań sławy u mężczyzn, uroczych snów i wzruszeń rozkosznych w świecie kobiecym, no i co nieuniknione, pełno tak że niebezpieczeństw różnego rodzaju.
— A ta, to była również taką dziewczynką? — pytał anioł, wskazując znowu na znikającą we drzwiach Dalją.
— Tak! ona była taką dziewczynką...
— Cóż następuje potem? — pytał po dłuższym namyśle zaciekawiony gość.
— Potem barwy zaczynają szarzeć, bo wchodzimy w życie rzeczywiste. Młodzi ludzie i młode dziewczyny łączą się w pary po większej części. Aby się to stać mogło, przychodzą oni najpierw do mnie ceremonialni i kłopotliwie zawstydzeni, w strojach uroczystych, i ja daję im ślub, to jest łączę ich ze sobą. Potem jeszcze zjawiają się znowu między temi połączeniami takie istotki małe, o których ci wspomniałem, z których koleją naturalną rzeczy wyrastają ludzie poważni, mądrzy, głupi, dzielni, niedołężni — kobiety dobre, złe, miłe w pożyciu, kłótliwe. U tej połowy ludzkości ostatnio wspomnianej, cera więdnie rychło, nabierają należące do niej osoby z wiekiem szczególnego pożądania przewagi we wszelkim stosunku, i to jest jedną z głównych przyczyn, że życie tamtej znowu połowy pierwszej, to jest życie tak zwanych mężczyzn traci stopniowo powab, a nawet staje się nieznośnem. Wreszcie przychodzi na człowieka epoka powolnego rozkładu...
— Co znaczy ten wasz rozkład powolny?
— To widzisz nie jest wcale ładny proces ten, o który pytasz. Gdy on się zaczyna, włosy wypadają i przybierają barwę, tak zwaną u nas, siwą. Ot i u mnie masz już na głowie początek tego zjawiska — mówił wikary, ukazując typową księżą łysinę wielkości talara. Dalej pozbywamy się również zębów, twarz marszczy się i wydłuża, w końcu zsycha się jak stare zwiędłe jabłko. Coraz mniej chodzi człowiekowi o ten pokarm i napój, którego tyle potrzebował w młodości — coraz mniej ubiega się za przyjemnościami życia, giętkość i sprężystość członków ustępuje sztywności, stawy — te oto naprzykład — widzisz, stają się podobne do zardzewiałych zawias, kaszel bolesny nie daje spoczynku. Jednem słowem cierpienie...
— Aha! cierpienie, to niby ten ból, o którym pan mówisz ciągle.
— Tak, to jest jednoznaczne niemal. No i nakoniec odchodzi człowiek zakosztowawszy w różnych fazach swego życia tego wszystkiego koleją, tak jak ci mówię. Żeby ludzie wogóle mieli ochotę odchodzić ztąd — tego nie powiem, ale to jest u nas musowe, więc chociaż zatrzymujemy się tutaj, ile tylko można, i czepiamy życia wszelkimi sposoby, koniec jeden i ten sam zawsze.
— I gdzież to oni odchodzą?
— Widzisz, mój drogi, to niezmiernie ryzykowna rzecz powiedzieć to z całą pewnością. Mnie samemu zdawało się dawniej, że ja wiem, a w miarę jak się starzeję, zmniejsza mi się ciągle ta moja pewność pierwotna. Mamy co do tego podanie, legendę jeżeli wolisz, a nawet może to jest coś więcej jak legenda. Można być człowiekiem należącym do kościoła, to jest księdzem, a nie mieć wiary bezwzględnej. Stokes co do tego naprzykład powiada, że z tamtej strony grobu niema nic. I co mu tu odrzec na to jego twierdzenie?
— A pan byłeś także takiem dzieckiem białem i różowem?
— Byłem, ale to dawno dosyć.
— I nosiłeś zawsze takie samo jak dzisiaj ubranie?
— Ale zkąd! Mamy wszyscy ubrania zastosowane do wieku.
— A potem stałeś się młodym chłopcem?
— Rozumie się, tak jak wszyscy.
— A jeszcze później młodzieńcem pożądającym sławy?
— Ech, nie — nie miałem ja osobliwego rozpędu w mojej młodości. Byłem słabowity, a przytem ubogi, a następstwem takiego braku darów fortuny bywa u nas zawsze pewna nieśmiałość. Za to uczyłem się z zapałem, i miałem prawdziwą namiętność odkopywania myśli ludzkiej z kurzu i pleśni, któremi okrył ją czas i niepamięć. Do sławy nie doszedłem, młoda dziewczyna nie zjawiła się, aby mi rozjaśnić życie — jestem sam i czuję coraz więcej jego ciężar.
— A takich małych dzieci białych i różowych nie miałeś pan wcale?
— Nie — zkądżeby. No i widzisz teraz na przykładzie najlepiej sam początek tego rozkładu, o którym ci mówiłem. Plecy mi się garbić zaczynają, a przejdzie jeszcze kilka lub kilkanaście tysięcy dni, a i ja za innymi odejdę z tego świata, na którym byłem nie znaczącą bardzo jednostką, do tego innego, o którym naprawdę nie wiem nic, i tobie tyleż tylko o nim powiedzieć mogę.
— Widzę, że jedyna sprawa konieczna i obowiązująca w życiu codziennem jest u was to jedzenie?
— Tak jest: jeść, okryć się i zdobyć dach nad głową, to trzy główne zadania i pobudki naszych prac. Przyszedłeś do nas w pogodny dzień letni, więc trudnoby ci byłoby nawet odmalować, czem jest nasze zimno i nasze słoty. Ma tu z nas zresztą każdy obowiązki odpowiednie do swego stanu albo zawodu, jeśli wolisz. Ja naprzykład jestem od tego, żebym, gdy mi ojcowie i matki przynoszą te swoje białe i różowe istotki, wymawiał nad ich głowami pewne raz na zawsze przyjęte słowa — wykonywał pewne symboliczne znaki i gesty, nadawał im imiona, a w lat kilkanaście ponawiał z małemi zmianami ten ceremoniał — czyli jak się mówić zwykło — konfirmował je. Zrozumiesz później potrzebę tego wszystkiego. Potem jeszcze, gdy nadchodzi czas, aby i oni koleją rzeczy łączyć się mogli w pary, znowu stawiają się przedemną, a ja odczytuję na ich intencyę osobne ustępy z pewnej na ten cel przeznaczonej książki. Gdyby nie ta formalność ostatnia, oni trwając w swoich intencyach wspólnego pożycia, byliby odtrąceni przez współmieszkańców swojej wioski, a żadna dziewczyna ani żadna dama nie zamieniłaby dwóch słów z taką buntowniczką przeciw zwyczajowi, któraby w milczeniu nie wysłuchała mnie, gdy czytam na jej intencyę te ustępy. A że to nie jest tak bardzo uciążliwe, więc buntuje się tylko ten lub ta, którzy mają w tym kierunku swoją specyalną skłonność. To tak być musi koniecznie, a o tem dowiesz się w swoim czasie również, i przyznasz nam słuszność, żeśmy to zaprowadzili u siebie, chociaż na razie, jak widzę, wydaje ci się to tylko dziwactwem. Otóż ci wszyscy, gdy nadchodzi dla nich stanowcza godzina rozkładu, raz jeszcze potrzebują mojej pomocy, więc wzywają mnie do siebie, a ja wtedy przekonywam ich o istnieniu jakiegoś świata nader osobliwego, ku któremu oni się zbliżają, a w który ja w głębi duszy nie mogę powiedzieć, abym wierzył bezwarunkowo. W tym świecie życie ma być w niczem niepodobne do naszego życia. A nakoniec gdy ich trzeba, jako już nieżyjących, pogrzebać w ziemi, znowu występuję na scenę ja, i mówię dłużej lub krócej — lepiej lub gorzej o tem, gdzie oni poszli, do wszystkich obecnych przy tej tak smutnej uroczystości. A więc, jestem świadkiem początku, pełni rozwoju, i wreszcie końca bytu każdego z nich. Nadto każdego siódmego dnia w tygodniu, ja który nie jestem bynajmniej innym od nich człowiekiem, ja który widzę tak daleko jak widzą oni, ja opowiadam im o tem życiu przyszłem, o którem dowiedziałem się z pewnych ksiąg, ale co do którego nie mam, prócz słowa drukiem przekazanego, żadnych zgoła rękojmi. Jednem słowem prorokuję i rozkładam się stopniowo wśród moich proroctw.
— Bardzo osobliwe życie stworzyliście sobie — można wam to przyznać.
— Jest ono dla mnie o tyle osobliwem dzisiaj, że od chwili poznania ciebie spostrzegłem się, iż go dotąd traktowałem do pewnego stopnia jako interes. Tyle tu jest w istocie rzeczy dziwnych! Bo wystaw-że sobie, gdy ja na kazalnicy wysilam się, aby opowiadać moim parafianom o rozkoszach zagrobowego bytu, to przez ten czas jedni chrupią sobie ze smakiem cukierki, inni, młodzieńcy naprzykład, przyglądają się przez szkła przybliżające obecnym w kościele dziewczętom, a starzy obojej płci — ci niby co są najbliżsi tej przemiany, przygotowują się do niej drzemką wzmacniającą ich siły. Bywa też w kościołach cały tłum nader różnorodny, a więc otyli parweniusze świecący na białych kamizelkach swoimi złotymi łańcuchami, kobiety, które tu przychodzą wyłącznie prawie po to, aby zaprezentować znajomym swoje ile można najexcentryczniejszego kształtu kapelusze, a to dla obudzenia w duszach bliźnich uczucia zazdrości. A ja sobie tymczasem brzęczę zawsze te same słowa — szczęściem pozostające mi w zapasie z roku na rok, i budzę ich z drzemki, i odrywam od uczuć ziemskich zapewnieniami w tym rodzaju: „Ani oko nie widziało — ani zasłyszało ucho ludzkie — ani rozum człowieka nie pojął tego co czeka go.“ Niekiedy spojrzę na dół szukając wrażenia jakie wywołałem, i trafiam zwykle na kogoś z młodych, jak się wpatruje z całem przejęciem i rozmysłem, azali mu pasują do ręki jego rękawiczki kupione wczoraj za cenę 3 szylingów i sześciu pensów.
Na tem schodzi mi rok za rokiem mojego życia. W młodości — w epoce, w której cierpiałem fizycznie, miałem swoje potężne pragnienia i swoje przeczucia tego przyszłego, lepszego bytu. Dzisiaj...
Tu spojrzał po sobie całym, zatrzymał wzrok na pięknie utrzymanych rękach, a zabawiając się sznureczkiem swoich binokli, dodał, jak gdyby w konkluzyi tego wszystkiego, co było powiedzianem dotąd:
— Dzisiaj jestem zdrów, rozwinąłem się, utyłem. Przytem walka ducha z ciałem nie udręcza mnie tyle co dawniej. Z każdym dniem wzrasta wiara moja w Boga, ale zmniejsza się ufność w siłę dawnych przekonań. Prowadzę żywot spokojny, wypełniam przyjęte obowiązki, o ile mi się zdaje, uczciwie, przytem trochę ornitologicznych zamiłowań, od czasu do czasu partya szachów, a jako gimnastyka umysłu — matematyka. Dni moje są w ręku Pana mego.
Wikary westchnął i popadł w zadumę. Anioł przypatrywał mu się bardzo uważnie i wydało się wikaremu, że czytał w jego oczach pomieszanie.
Dzień pierwszy na ziemi tego gościa z Zaświatów zakończył się, jak widzieliśmy, obiadem i pogawędką. Gospodarz zauważył, że w godzinę jakąś po tej rozmowie młodzieniec doświadczył jednego jeszcze z symptomów dosyć powszednich, naszego życia — ziewał.
— Co to jest? — pytał anioł zmięszany swego gospodarza, — bo uczucie to i ten objaw wydały mu się nowe bezwarunkowo, a nawet niezupełnie przyjemne. Co to jest? Usta mi się rozszerzają, a fala powietrza w jakiś niepojęty sposób ciśnie mi się do gardła?
— Nic nadzwyczajnego! — ziewałeś poprostu. My tu praktykujemy dosyć często ten obyczaj. Czyżby nieznanym on był w waszym świecie?
— Zupełnie nieznany.
— Ano nie ziewa widocznie ten, kto jest nieśmiertelny. Mimo to wszystko, pójdziesz chyba do łóżka...
— Co to jest łóżko?
Tu wikary wdać się musiał w teoretyczne objaśnienie tego, czem jest ciemność, i na czem polega sztuka udania się do łóżka. Domyślił się wikary ze zdziwienia swego słuchacza, że anieli właściwie nie śpią, a marzą, i że do tego celu przybierają pozycye te same, jaką ongi przybierał człowiek pierwotny, to znaczy śpią z czołem na własnych kolanach opartem. Ten ich sen na łąkach kwietnych w dzień biały wydał się w tej chwili biednemu księdzu czemś nadzwyczaj rozkosznem i pożądanem. Anioła znowu w wysokim stopniu zajmowały i bawiły urządzenia pokoju sypialnego — o wszystko się wypytywał z ciekawością, godną dziecka, albo człowieka leśnego.
— Powiedz mi pan — mówił — dlaczego u was każdy sprzęt spoczywa na czterech nogach? Macie przecież podłogę prostą i równą, a wszystko umieszczacie na tych waszych martwych zwierzętach czworonogich.
Podczas, gdy wikary wysilał się, aby słuchaczowi swemu wytłumaczyć, że tak właśnie, a nie inaczej być powinno, anioł zabawiając się świecą, która stała na stole, sparzył się w palec, dając do zrozumienia tym sposobem, że mu brak elementarnych nawet pojęć o prawach kombustyi. Trzeba mu było tedy tłumaczyć wszystko co dotyczy ognia i zwrócić jego uwagę na niebezpieczeństwo, co ułatwiło niezmiernie owo sparzenie się.
— Jest on bardzo piękny — mówił ksiądz, wracając z gościnnego pokoju do siebie, i dlatego myślę, że musi być rzeczywistym aniołem, ale lękałbym się, żeby nie stał się tu przyczyną wielu niepokojów i nieporozumień, zanim pojmie to życie tutejsze i zacznie w niem czynny udział przyjmować.
Wikary czuł się tego wieczoru znużonym i wyczerpanym jak nigdy.
W pokoju proboszcza o tej samej godzinie taką ze sobą prowadzili rozmowę małżonkowie Mendham:
— Nie słyszałam nigdy fantastyczniejszej baśni — mówiła pani, zagłębiona w swoim fotelu na biegunach, w którym się kołysała niedbale. — On musi być obłąkany, ten twój wikary.
— Jestem o tem najmocniej przekonany.
— Bo przecież za szeląg złamany nie ma sensu w tych jego opowieściach.
— Zwracałem ciągle jego uwagę w tym kierunku, ale napróżno.
— A swoją drogą ten garbaty jest najciekawszym okazem ludzkości, jaki przez życie swoje spotkałem. Fizyonomia cudzoziemca, twarz pełna dumy, lecz przejrzysta prawie, włosy mogę powiedzieć, przepiękne! — nie widziałem takich włosów nigdy! — Nie wiem, czy wogóle były one obcinane kiedykolwiek. Szczególna jest ta jego przenikliwość spojrzenia i ten uśmiech niepojętej subtelności. Jakiś zniewieściały osobnik męzki wyraźnie!
— No, dobrze, ale kim on być może nareszcie? — pytała pani.
— Wiesz, że nie mogę w żaden sposób wpaść na myśl, któraby się wydała bliższą prawdy.
— Zkąd przybywa?
— I co do tego nie mam domysłów żadnych.
— A gdyby to był chórzysta z jakiegokolwiek teatru większego, lub coś w tym rodzaju, bo jego czuć prawie sceną.
— Zresztą kimkolwiek jest, dlaczego on wszedł do ogrodu w tym kostiumie zakazanym?
— Nad tem rozmyślałem najdłużej, ale także nie wymyśliłem nic. Jednem słowem — nie wiem. Wikary nie dał mi żadnych zadawalających wyjaśnień. Na wszystko odpowiadał swojem: „To jest anioł, mówię panu, że anioł!“ Dogadajże się z takim czego!
— Czy on jednak nie zakrapia czasem, ten wikary?.. A zresztą... bo ja wiem... może oni się i kąpali w jeziorze razem, chociaż nie widziałam, aby tamten niósł ubranie jakiekolwiek.
Proboszcz usiadł na łóżku i zaczął rozsznurowywać trzewiki, a przy tej czynności zagadywał do żony przerwami:
— Że zagadka, to zagadka! Wszystko to wygląda na halucynacyę.
— A czy ty, Jerzy, pewny aby jesteś, że to nie kobieta?
— Jak tego, że mamy noc w tej chwili. Jużciż chyba rozumiem się na tem, jakie są cechy męzkości na pierwszy rzut oka. To jest sobie chłopak 18 do 19 lat najwyżej, z wszelką pewnością.
— Głowa schnie od tego wszystkiego. I on tam pozostał na wikaryi?
— Ten Hilyer, to poprostu szalona pałka — mówił proboszcz, odnosząc zdjęte obuwie, aby je wystawić poza drzwi. Bo wystaw ty sobie, że on o tem mówi tonem tak głębokiego przekonania, jak gdyby naprawdę wierzył w anielstwo tamtego. Czy twoje trzewiki wyniosłaś już sama?
— Stoją wprost garderoby... No, on bo niby był zawsze oryginałem potrochu, a przytem ma coś dziecinnego niemal w swojem obejściu z ludźmi. Anioł!.. Waryatem być trzeba na to!
— Rozumie się, że Hilyer nie jest w całem znaczeniu tego słowa człowiekiem poważnym. Unika wszystkich bardziej stanowczych zagadnień życiowych, lada nowostka absorbuje go całkowicie — co się tu dziwić, że teraz bawi się aniołem.
— W żadnym razie jego szaleństwa nie usprawiedliwiają tego garbusa.
— On poprostu jest jeden fiksat, a garbus drugi.
— A niech sobie będą zwaryowani obaj — co mi do tego, ale żebym ja nie potrzebowała znosić takiego uchybienia. Choćby nawet przewróciło mu się w głowie na tyle, że uwierzył w anielstwo tamtego, nie przeszkadzało to jemu samemu zachowywać się, jak na gentlemana przystało.
— A rozumie się.
— Będziesz pisać do biskupa?
— No, co do tego, to się waham trochę. Przyszło mi nawet do głowy, że nie byłoby to zupełnie lojalnem. A przytem pamiętam i o tem, że mojej skargi ostatniej nie wziął on wcale pod uwagę. Wolę napisać poufnie do Austin’a, a już on tam znajdzie chwilę sposobną, aby to biskupowi wrzucić w ucho. Bo zresztą ma tam i Hilyer swoje zaufanie, tak, że...
— Tak, że mógłby on tobie, a nie ty jemu przystawić stołka — to chcesz powiedzieć. Bójże się Boga! Toż przecie ty za siebie i za niego pracujesz właściwie, a gdyby nie moja pomoc, to nie wiem doprawdy coby się stało z ubogimi w parafii. Ale a propos! — wszakże to jutro rozdawnictwo odzieży, a ta Goody Ansel...
— Ależ wiem, wiem! Przecie od samego południa o niej tylko mówisz ciągle.
Gdy dnia następnego o wczesnej dosyć godzinie przyszedł wikary do pokoiku swego gościa, zastał go ubranego już zupełnie, i patrzącego w dal przez otwarte okno. Poranek był wspaniały. Jeszcze na trawach błyszczały rosy wilgotne, w których dyamentami odbijały się promienie słoneczne; ptactwo w krzewach i klombach zawodziło Stworzeniu swoje radosne hymny, a tam w odległej perspektywie widać było jakiegoś oracza pochylonego nad pługiem, ciągnionym przez dwa silne konie. Anioł miał podbródek oparty na dłoniach i zapatrzony się zdawał w to widowisko całe tak dalece, że nie zwrócił nawet uwagi na wejście swego gospodarza.
— Jakże tam ze skrzydłem twojem? — pytał uprzejmie ten ostatni.
— Jużem zapomniał, że mię dolegało... ale powiedz mi też pan, czy ta istota zgięta we dwoje, idąca za tymi hipogryfami waszym i, to jest także człowiek?
— A dlaczegóżby nie miał być człowiekiem? To rolnik.
— A po co on tak chodzi w tę stronę i z powrotem? Czy jego to bawi?
— Wątpię. Ale on pracuje. Orze ziemię.
— Pracuje? Po cóż on pracuje? Zdaje mi się, że to przyjemności robić nie może to pracowanie jakieś.
— Z pewnością, ale to jest mus. Trzeba pracować, aby jeść, aby mieszkać, aby się okryć. Jużem ci to mówił.
— Ciekawe! I wszyscy robią u was to samo? Pan także orzesz?
— No nie! On, właściwie mówiąc, orze za siebie i za mnie.
— A dlaczego?
— Dlatego, że są znowu inne zadania, które ja za niego spełniam. Żyjemy tu wszyscy pod prawem podziału pracy. Wymiana usług, nie jest to żadne zepchnięcie swego udziału w pracy na barki innych.
— A co pan takiego spełniasz za tego człowieka?
— Stawiasz pytanie wprost, a tu wprost odpowiedzieć niepodobna, bo nasze ustawy społeczne są dosyć skomplikowane. Nie wiem nawet, czy pojąłbyś to odrazu, gdybym ci w niewielu słowach wytłumaczyć probował. Czy nie chce ci się jeść?
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedział anioł, nie spuszczając wzroku z tego oracza i nie odchodząc od okna, ale nagle odwrócił się i zadecydował niby w konkluzyi swoich spostrzeżeń:
— W żaden sposób nie dam się przekonać, aby to wasze oranie robić mogło komukolwiek przyjemność.
— Trafny masz wistocie dar obserwacyi, ale może pójdziemy już na śniadanie.
— Jakem ci to już mówił — prowadził dalej rzecz swoją wikary, zstępując ze schodów — mechanizm naszego życia jest nader złożony. Wszystko polega na tem, że jedni robią to — inni owo.
— To znaczy, że, gdy ten starzec o grzbiecie skrzywionym będzie sobie ciągle chodził za nas, jak dotąd w obie strony, my będziemy jedli śniadanie za siebie i za niego? Wszak tak należy rozumieć wzajemność usług?
— Niezupełnie tak. Ale oto rostbeaf i omlet z konfiturami. Widzisz, mój drogi, ta umowa społeczna... ale bądź-że łaskaw siadać... bo czuję, że dopatrujesz pewną krzywdę, czy uszczerbek jednych...
— Nie, ja tylko staram się zrozumieć, a nie mogę.
— Napój, który ci nalewam, nazywa się u nas kawą... A co do tego, coś powiedział przed chwilą, to w twoim wieku, wyznaję, że i ja nie rozumiałem także, ale z latami, szerszy widnokrąg zapatrywań, doświadczenia życiowe!.. A to są, widzisz, grzybki, rzecz bardzo dobra! — zresztą porządek rzeczy naturalny nauczył mnie dużo, bardzo dużo. Uważasz, mój drogi, niewątpliwem jest, że ludzie wszyscy są braćmi, ale i to pewnik także, że są bracia starsi i młodsi; są także zajęcia, które wymagają znacznej kultury umysłowej, a inne znowu, przy których kultura wszelka byłaby raczej przeszkodą, niż pomocą. Nie byle czem też jest i prawo własności. Trzeba oddać Cezarowi... no, ale ty tego nie pojmujesz jeszcze. Zresztą to nie jest ani pora, ani miejsce. Chciej oto wziąść talerz, a ja zaraz po śniadaniu dam ci książkę... te grzybki są wistocie znakomite... a ta książka także w swoim rodzaju... ona nauczy cię wiele rzeczy.
Po takiej inicyacyi gościa z Zaświatów w tajniki życia ziemskiego — inicyacyi dziwnemi dosyć przeplatanej uwagami gastronomicznej treści, wstał wistocie gospodarz domu, aby poszukać w bibliotece popularnego podręcznika ekonomii społecznej, której metodyczny wykład lepiej powinien był uporządkować w głowie temu nowicyuszowi niż bezładne słowa i uwagi okolicznościowe. Właśnie przechodzili przez przylegający do biblioteki gabinet do pracy wikarego, gdy ten ostatni, idąc przodem, usłyszał poza sobą:
— Ah! więc wy jednak macie u siebie i to...
Przedmiotem, który wywołał ten radosny wykrzyknik mieszkańca krainy snów, były skrzypce, bo ich niekiedy dotykał się wikary, aby rozpędzić chmury, które dokoła niego gromadziła zawsze codzienna powszedniość życia. Nie był on w jakimkolwiek stopniu artystą, ale należało mu przyznać, że odczuwa muzykę.
Anioł wziął w rękę instrument i dotknął smyczkiem strun. Pierwszy akord zatrzymał w miejscu słuchacza, który zupełnie stracił odrazu świadomość, gdzie szedł i po co.
— Więc grasz?
Odpowiedzi na to pytanie nie było, ale w jej miejsce rozbrzmiały w powietrzu pierwsze tony harmonii, o której jedno tylko w tej chwili mógł pomyśleć wikary, a to, że była dlań obca stanowczo, i że nawet nic podobnego nie przeczuwał wyobraźnią. Mieszkaniec nieznanych sfer raz tylko zatrzymał wzrok na wikarym, później zdawał się ścigać spojrzeniem wizję jakąś niepochwytną, iść za jakąś myślą, którą w tym bycie nowym dlań zatrzymała mimo wszystkiego jego pamięć. Słuchacz usiłował zdążyć za tą falą tonów, ale wątek pieśni uchodził przed nim ciągle — to wybuchał jak płomień, to lśnił jakimś nieznanym blaskiem w oddali, powracał, zbliżał się, aby za chwilę rozprysnąć i urwać najmniej spodziewanym dyssonansem, a zakończyć szeptem jakiejś pieśni, pełnej niepochwytnego czaru. Motyw zmieniał się po kilkakroć, a wzrok wikarego osnuwały coraz bardziej jakieś tumany wizji, czuł chwilami nieprzeparty popęd do zerwania się w obłoki za tym hymnem płynącym w nieskończoność. I znowu zdało mu się, że daremny to poryw niestety, że go tu kamieniem przytłacza jego człowieczeństwo, że nie dla nas te akordy niebiańskie, a wtedy cały zachwyt ustępował miejsca nigdy przed tem nieodczuwanej, bezmiernej tęsknocie za jakiemś lepszem, doskonalszem od naszego życiem.
Muzyka zamilkła; ostatnie tony rozpłynęły się, a oni obaj słowa nie zamienili ze sobą dotąd. Ten młodzieniec wirtuoz wodził wzrokiem niepewnym dokoła, jak gdyby się tutaj na nowo zupełnie rozglądać poczynał, a nie poznawał nic z tego, do czego już myśl i wzrok jego nawykać poczęły — wikary, owszem, powracał szybko do rzeczywistości, jak gdyby rozumiał, że przebywanie poza tym progiem, który przekroczył, jedną tylko krótką chwilę w życiu trwać może dla nas śmiertelnych. On też pierwszy zawiązał rozmowę, a raczej on mówił jeden, a słowo jego pierwsze nie mogło oczywiście być czem innem, jak usiłowaniem oddania tego, co czuł przed chwilą.
— Jesteś wistocie niezwykłym wirtuozem — powiedział wolno. — Miałem widzenie podczas, gdy ty grałeś. — Mógłbym rzec raczej: początek widzenia... bo pierzchło, rozwiało się to, niby obłok świetlany, i w tej chwili pozostaje mi zaledwie pewna świadomość, że dusza moja na jedno mgnienie oka opuściła swoje okowy. Drogie są chwile podobne, ale nie kosztować ich długo człowiekowi tej ziemi.
Wstał wikary; przeszedł parę razy pokój, przetarł oczy, a spojrzawszy w twarz swemu gościowi, dodał:
— Ostatecznym wynikiem tego, co miało miejsce przed chwilą, jest postanowienie moje niewzięcia nigdy więcej do ręki tego instrumentu. Zabierz go do pokoju swego. Pewien jestem, że dotąd nigdy nie słyszałem muzyki, a nawet nie miałem najmniejszego wyobrażenia, czem ona jest, i czem stać się może. Tak jest, nigdy już w życiu mojem nie będę grał! Szkoda! W swoim czasie, gdy sobie nie zdawałem sprawy z nieudolności własnej, było to dla mnie orzeźwieniem jakiemś momentalnem, pewnego rodzaju portem wytchnienia dla skołatanej myśli. Dziś i to się stało niemożebnem. Szkoda! Oto, jak oddziaływa na nas zetknięcie się z doskonałością!
Może nie dosyć roztropnie postąpił sobie wikary, pozwalając aniołowi na swobodne jego wycieczki po wiosce. Celem tych zbliżeń do jej mieszkańców miało być stopniowe uzupełnianie sobie pojęć o ludzkości, o której młodzieniec słyszał, lub czytał dotąd niewiele. Nie dosyć roztropne to było, bo zgoła nie przewidział tego, co na istotę obcą naszym warunkom czekać tutaj mogło. Jedno tylko rozumiał instynktowo, że niewypadało aby on sam towarzyszył gościowi swemu na tych przechadzkach, bo się rewoltowała jego powaga na przypuszczenie samo, że tłum, trzymany przezeń w pewnem oddaleniu, zacznie pokazywać go sobie palcami, gdy iść będzie obok indywiduum, któremu, sądząc po tem, co dotąd miało miejsce, żadne tryumfalne powitanie ze strony ludzi nie zapowiadało się w Siddermorton. Był nawet pewnym tego zupełnie, że czy anioła zachowanie okaże się zupełnie normalnem, czy owszem postępować on sobie ma ekscentrycznie, jak tego po mieszkańcu innego świata oczekiwać było można, ocena jego postępowania nigdy przychylną nie będzie. Był innym, niż wszyscy, a tego jednego powodu było aż nadto dosyć. Mimo to wyprawił go na tę kampanją objaśnionego ile tyle, ale cała instrukcya pobieżna nie dała nowicyuszowi choćby w zarysach poznać różnic, jakie dzielą umysł ludzki od anielskiego ani wskazała odpowiedniego trybu życia w t. z. krainie snów. Szedł więc młodzieniec, rozglądając się na prawo i na lewo, szedł z rękoma skrzyżowanemi na plecach, spozierając z wielkiem zaciekawieniem w twarze ludzkie, które spotykał na swojej drodze. Jakaś dziecina paroletnia, która sobie wiła świeży wianek z kwiatu wyki i powojów przydrożnych, spojrzawszy w twarz tego przechodnia, podeszła ku niemu i milcząco ofiarowała mu ten bukiecik. Miała też to być jedyna przyjaznych uczuć oznaka, jaka spotkała w tej wiosce mieszkańca odległych światów. Za to mijając jeden z domków, usłyszał przez szyby podniesiony mocno, zgryźliwy jakiś głos niewieści:
— Ty bezwstydna kokietko, ty łotrzyco mała! — kłamiesz tym razem, jak zawsze!
To matka Gustick monitowała w tak umiarkowanych słowach swoją córkę. Anioł zdumiał się, jakby zdumiała się każda istota ludzka czy nadludzka, któraby po raz pierwszy usłyszała coś podobnego.
— Kładziesz na siebie twoją sukienkę odświętną, twój kapelusz z piórkiem i wychodzisz sobie, pozostawiając mnie w domu z całym tym nieładem. Taka ty zawsze jesteś, próżniaku jeden! — poszukiwaczko przygód! — Znają cię już ludzie dobrze w całej wsi!..
Nagle zamilkł ów głos gniewny, ale zdumiony anioł ani przypuszczał, aby on mógł być tej dywersyi sprawcą, a właśnie ujrzała go pani Gustick przez szczelinę, oddzielającą roletę od futryny okna, a nie będąc wstanie poprzestać na takim punkcie obserwacyi, otworzyła na rozcież drzwi sieni. Niby jakieś wstrętne widmo niewieście, z nieuczesanymi włosami siwymi, ukazała się oczom anioła postać w rozpiętym, brudnym penioarze, który przez otwór ukazywał szyję wychudłą, pomarszczoną, o żyłach nabiegłych, jak sznury, a to wszystko niczem jeszcze było w porównaniu z potokiem słów namiętnych, jaki się wylał nagle pod adresem przechodnia:
— Mój ty panie przyjemny, czy nie masz o tej godzinie nic lepszego do roboty, jak podsłuchiwanie pod oknami ludzi, aby sobie zbierać materyał do plotek na cały dzień? He? Nie odpowiesz mi czasem?
Zaczepiony w ten sposób przechodzień stanął jak wryty, nie pojmując zupełnie co znaczy ten gniew, a nawet nie będąc zupełnie przekonanym, azali to wistocie do niego się stosuje. Ale kumoszka widząc jego pomięszanie i niepokój, zaczęła ze zdwojoną energią:
— No tak, ja to do pana mówię, bo nie kto inny, tylko pan słuchałeś pod oknami.
— Czy to pani nie pożądanem jest, że ktoś z przechodzących słyszy ją?
— Ma się rozumieć, że nie pożądane! A to sobie dobry dopiero! Cóż pan tak stanąłeś i gapisz się, jak gdybyś był z rozumu obrany? He?
— Ależ, jeżeli to pani nie dogadza, że ją ktoś słyszy, to po co krzyczeć tak głośno?
— A panu co do tego, że ja krzyczę? To mój dom, i nikt nie ma prawa przepisywać mi, jak się mam w nim zachowywać. Dobry sobie! Idź pan swoją drogą, póki panu dobrze mówię i nie szpieguj pod oknami ludzi spokojnych, bo cię spotka za to taka zapłata, jaka ci się nie śniła nawet.
Anioł doświadczał nieprzepartej ochoty oddzielenia się od tej zagniewanej niewiasty najdalszą chociażby przestrzenią, ale pozostał na miejscu, albowiem w jego anielskim kraju panuje obyczaj nakazujący dosłuchać do końca mowy, która wprost do nas jest wymierzona. On też stał ciągle, a ona miotała się coraz bardziej, podniecana jego widokiem i postawą, którą uważała za wyzywającą. Więc wszystko, co jej ślina przyniosła na język sypało się na głowę. Usłyszał tedy na początek, że nie jest gentlemanem; gdy nie odchodził potem, nazwała go włóczęgą, wagabundem, gdy mu i tego nie było dosyć, jak mniemała, porównała go z okazem nierogacizny, a w końcu zrobiła zupełnie niedwuznaczną aluzyę do jego ubrania, które wcale nie przypadało mu do figury i które naturalnie musiało być po prostu skradzionem.
Ponieważ jednak nic nie wskazywało, aby to indywiduum obce brało do serca tak dalece wszystkie dotychczasowe obelgi i pogróżki, przeto pani Gustick, zanim zniknęła za progiem drzwi, rzuciła mu jeszcze tę jedną zagadkową obietnicę:
— Ano, skoro ci tego wszystkiego mało, mój szanowny panie, to ja może znajdę nakoniec coś takiego, co i ciebie przecie poruszy.
Anioł tymczasem, zapewne dzięki jakimś nieokreślonym domysłom czy przeczuciom, zrozumiał, że ta postawa przyjęta względem niego wcale nie zapowiada zmiany na lepsze, więc zaprzestał dotychczasowych półuśmiechów i ukłonów, i zamyślił się nad tem, co mu wistocie przedsiewziąść wypadało. Oto rodzaj wrażeń szczególnie niemiłych — mówił do siebie — gorszych o wiele od głodu i bólu. Podobno najlepiej będzie zejść z oczu tej osobie, które mi się także wydaje kobietą.
Bardzo trafnem było to postanowienie, albowiem w tejże chwili ukazała się nieprzyjaciółka, trzymająca w rękach jakieś wątpliwej czystości naczynie, pełne czegoś gorącego — o ile wnosić można było z unoszącej się pary, — osoba ta nie mogąc rozporządzić ową cieczą wedle pierwotnie obmyślonego planu, wylewała ją teraz na ziemię, krzycząc na całe gardło:
— Nie zupełnie jeszcze głupi jesteś, skoro dajesz nogę, ty włóczęgo szerokich gościńców! Widzisz, co ja tu mam za sposoby na ciebie i wszystkich tobie podobnych! Wyludniaj się, pókim dobra, bo...
Nie mógł jednak do końca anioł pojąć tego, czem się mógł narazić starej kobiecie, nie mniej formułował to już sobie, że powracać nie należało. Szedł więc dalej drogą, pomrukując w przerwach:
— Była i straszna i śmieszna jednocześnie — śmieszniejsza nawet od tego człowieka w czarnem ubraniu... Oni tu najwyraźniej mają wszyscy coś przeciwko mnie... Ale co? Nie mogę się domyśleć.
Tak rozważając, zbliżył się niefortunny wędrowiec do kuźni, w której kowal Bright kuł konia furmanowi, jadącemu do Upmorton. Dwóch chłopaków wałęsających się bez zajęcia przyglądało się tej robocie z pojętnością wołu, wytrzeszczającego oczy na świeżo pomalowany parkan. W miarę, jak przybliżał się anioł do grupy, odwracali się chłopcy od widowiska znanego im bliżej do widowiska nowego zupełnie, które stanowił gość Siddermortonu, a za nimi i kowal wraz z furmanem dali na chwilę pokój rozpoczętemu pasowaniu podkowy. Aby sobie i tu nie narazić ludzi, których dowody nieprzychylności spotykał na każdym prawie kroku, przybrał anioł wyraz wybitnie uprzejmy, który dosyć szczególnie odbijał od granitowej oziębłości, z jaką oni zdawali się witać nadchodzącego. On tymczasem uśmiechał się, jak ktoś pragnący zawiązać rozmowę, a zajęty tem, aby nie zrobić i tu ujemnego wrażenia, potknął się o leżący na drodze spory kamień. Jeden z chłopaków uradowany widocznie, zakaszlał charakterystycznie i trącił łokciem towarzysza, który w odpowiedzi wydał ustami dźwięk, wybornie naśladujący pianie koguta. Oni obydwaj, a nawet kowal i furman zrozumieli wybornie tę mowę, tak, że teraz wszyscy czterej spojrzeli na siebie i wymienili uśmiechy grube, które można sobie tłumaczyć nader rozmaicie, ale nigdy jako dowód przyjaznego usposobienia. Poczem starzy zabrali się do swojej roboty, a furman, jako człek nawykły do spotykania po drogach wszelakiego włóczęgostwa, zawyrokował z miną rzeczoznawcy:
— To wyraźnie jakiś niespełna rozumu.
— Głupi, albo udający głupiego — dodał podejrzliwie jeden z wiejskich urwisów.
— A jaki to ma ładunek z tyłu, jakby kuferek nieprzymierzając.
— Co za kuferek? — gadasz, sam nie wiesz co. Toż to garb najzwyczajniejszy.
Zapanowała cisza. Anioł poszedł dalej, a kowal wbiwszy ostatni ufnal, powtórzył sentencyonalnie:
— Oczywiście, że garb. — Cóżby innego być mogło?
Po za kuźnią ciągnęła się droga publiczna, i anioł ucieszył się niezmiernie, że wyszedł na wolną przestrzeń, gdzie już nie będzie spotykał takich spojrzeń wyzywających. Dostrzegł tylko powracającego z przechadzki pana Mendham, ale temu wcale nie było pilno popisywać się z tą znajomością wobec mieszkańców swojej parafii. Minął go też, zaledwie mu skinąwszy głową. Jeszcze się zkrzyżował ze śpieszącym do wsi listonoszem, a tuż oto był most, pod którym z hukiem rozpryskiwała się kaskada wody, spadającej z kół poblizkiego młyna. Szedł zamyślony, gdy w tem posłyszał za sobą odgłosy podkutych butów i turkot kół po szosowym nasypie. Odwróciwszy głowę, ujrzał z tyłu dwóch ludzi, z których jeden ciągnął za szelkę, a drugi ztyłu popychał półwozie, naładowane workami z mąką. Idący naprzód był to jakiś najemnik młynarski; drugi wyglądał przyzwoiciej, jakoż był to czeladnik, odstawiający mlewo do wioski. Zanim się obu tym ludziom anioł przypatrzeć zdołał, usłyszał od tego oberwańca niefortunnym głosem rzucone:
— ...ń dobry! Miało to znaczyć zwykłe: dzień dobry, które zakończył paroksyzm czkawki.
Anioł przypatrywał mu się ciekawie, bo takiego idyotycznego uśmiechu nie widział dotąd, ale nie zdobył się na odpowiedź, wreszcie obcą mu była ta forma ziemskiego pozdrowienia. Uraziło to mocno tamtego, i dlatego zmieniając nagle ton, przybrał postawę zaczepną i zagadnął:
— Nie... podoba się to panu, żem go powitał? Hę?
— Dalej tam! — wołał czeladnik, popychający worek. — W drogę!
Ale to nie z pijakiem można się tak prędko porozumieć, bo wistocie pijanym był zupełnie ów włóczęga jakiś.
— Ja mu... powiadam... dzień dobry, a ten na mnie patrzy z góry. Nie widzieli go!
— Hej ty, tam! Właź w szelkę i jazda! póki ci dobrze mówię!
— Jazda, albo nie jazda! Słuchaj no, ty, ładny panie: jeśli cię nie bierze ochota, żebym ja się z tobą rozprawił po mojemu, to mi odwarknij coś za jeden i dlaczego ci śmierdzi moje dzień dobry? Słyszysz?
— Ja jego nic nie rozumiem — usprawiedliwiał się anioł przed człowiekiem, stojącym za workiem, który wyraźnie budził w nim więcej zaufania. — Ja nie wiem, czego on chce odemnie.
— To zaczekajże, ja cię nauczę! Kiedy mijasz na drodze porządnego człowieka, a ten cię powita jak na gentlemana przystało, to twoja psia powinność odpowiedzieć mu, a jak cię tego nie nauczono...
To mówiąc, zerwał kapelusz z głowy i rzucił mu pod nogi.
— A więc kiedyś taki lord, to ja ci pokażę kto ja jestem!
Czeladnik nie przestawał nawoływać pijaka, żeby nie zaczepiał ludzi spokojnych, ale ten najwyraźniej zrobił już postanowienie, bo odgarniając po łokcie rękawy podartej w strzępy koszuli i rozpierając się nogami w pozycyi przyjętej do boksowania, wołał:
— Ja ci pokażę, co to znaczy nie odpowiadać grzecznością za grzeczność! Dalej, stawaj!
Teraz już nakoniec zrozumiał i anioł, że te demonstracje nie zapowiadały żadnej akcyi przyjaznej, więc usuwał się stopniowo w miarę, jak tam ten następował, wrzeszcząc głosem coraz niesforniejszym:
— Ja ci załatwię twój rachunek... oho! nie wyłżesz ty mi się!
Tu zrobił krok, jak na jego przytomność i siłę zbyt ryzykowny; złożona pięść, zamiast trafić anioła, który uskoczył w bok, trafiła w próżnią, a niepozbyty napastnik runął na ziemię jak długi, przeklinając i złorzecząc — co nawiasem mówiąc, chybiało zupełnie celu, bo anioł z tej gwary prostaczej ani jednego słowa nie pojął.
— Niechaj-no ja się podniosę, to ty poznasz z kim masz do czynienia...
Ale nie podnosił się wcale, a przez ten czas anioł zbliżył się do tamtego i w tonie zupełnie uprzejmym prosił go o wytłumaczenie napaści.
— Alboż on wie sam, co robi — mówił czeladnik, ruszając ramionami. — On obchodził wczoraj swoje srebrne wesele zapewne, bo dwa dni temu mówił, że to rocznica jego urodzin.
— Srebrne wesele? Co to znaczy srebrne wesele?
— To się u nas tak nazywa, jak się kto zestroi w ten sposób, jak ten oto, — objaśniał z humorem człowiek, którego swoją drogą dziwiło, że taki pan nie wie nic o obyczajach ludzi jego stanu.
— Ja jednak jeszcze nie odgaduję, dlaczego on się tak słania i podnieść z ziemi nie może.
— Głowę ma ciężką z nadmiaru rozumu, — odpowiedział zapytany, któremu się wydało, że taka naiwność na poważniejszą odpowiedź nie zasługuje.
Po tym wypadku niemiłym okrążył anioł osadę młynarską, a doszedłszy do kościoła, zaczął się przyglądać wmurowanym w jego zewnętrzne ściany i rozproszonym po cmentarzu kamieniom grobowym, a następnie odczytywać ich napisy.
— Aha! więc to tutaj umieszczają oni te swoje szczątki śmiertelne, o których mowa na każdej płycie kamiennej. To musi być wtedy, gdy na nich przyjdzie ów rozkład, o którym mi opowiadał mój gospodarz... Bardzo ciekawe napisy! bardzo! O, naprzykład ten! Z tą widać nie skończyli jeszcze zupełnie, a musieli się jej dopiero lękać, kiedy ją przygnietli oto taką olbrzymią płytą granitową i jeszcze otoczyli kratą żelazną. Ona opowiada o sobie, że była wdową... Co to jest wdowa? A tu dalej jedno tylko słowo: Rezurgam! to znaczy: „Zmartwychwstanę!“ Najwyraźniej musiało im tu z nią niebyć dobrze i zabezpieczyli się przeciw temu zmartwychwstaniu, jak tylko mogli. Tu także widać była dama ta wdowa, i to dama z tego rodzaju, co ta przed godziną, która na mnie chciała wylać wodę gorącą. Mają tu oni życie z tymi ich damami! mają... A to co? Hawkins? Nazwisko zupełnie mi nieznane! Jeżeli to on sam kazał sobie napisać, to skłamał on, a jeśli to robota tych, co pozostali tutaj, to oni kłamią bezczelnie. Z pewnością kłamią. Na kamieniu napisane, że ten Hawkins 16 maja 1863 roku powiększył Legiony Aniołów. Toż byśmy tam coś o nim wiedzieli. Nieprawda! Zresztą jeżeli on tam jest u nas gdzie ukryty, to musi się czuć u siebie tak nieprzymierzając, jak ja na tej ich ziemi. A w każdym z tych grobowców taki duży dzban, czy taka amfora kamienna! Po co? Na co? Szczególnie oni tu robią wszystko trzeba im przyznać.
W tej chwili wyroiła się ze szkoły parafialnej gromada uczniaków, a każdy z malców, który rzucił okiem na anioła, stawał w tej chwili z otwartemi usty tak, że wkrótce był ten biedny wędrowiec po nieznanej sobie krainie dokoła otoczony malcami. Ci zrazu przypatrywali mu się z wielką ciekawością, następnie zaczęli wymieniać pomiędzy sobą oznaki porozumienia, wreszcie posunęli się do uwag niezupełnie przychylnych, a w dodatku na tych uwagach skończyć się tym razem nie miało. Ten ktoś czarny pomiędzy białymi pomnikami wydawał im się widać osobą wysoce podejrzaną.
— Patrzajcie, jakie on ma plecy! — zaczął najśmielszy z krytyków.
— Co tam plecy! Przypatrz-no się, że gęba to taka zupełnie, jak u dziewczyny.
Nie widział jeszcze anioł w tych uwagach nad sobą nic stanowczo nieprzychylnego i z całym spokojem zwrócił się do kolumny, na której był napis: Fitz-Iarwis; okratowany był ten pomnik grubą balustradą, i aniołowi znów wyrwała się półgłosem uwaga:
— Oni się tu w połowie tak nie boją żyjących, jak umarłych, a jeśli tak jest, to ci umarli naprawdę straszni być muszą, sądząc po tem, że i z żyjącymi łatwo bardzo nie jest.
W tej chwili z grupy uczniaków krzyknął któryś:
— Obetnij pan sobie włosy! Kto słyszał nosić taką czuprynę! Fe! Kobieta jesteś, czy co?
I niebawem jak ich było trzydziestu kilku zaczęli śpiewać chórem na jakąś popularną nutę miejscową: „Obetnij sobie włosy! Obetnij sobie włosy!“
— Szczególne jest to plemie ludzkie — powtarzał sobie anioł. — Tamten wczoraj chciał mi obciąć skrzydła, tym małym przeszkadzają moje włosy, a tej starej złej damie niepodobała się cała moja osoba i chętnieby mnie była obcięła całego. No, jeśli i tam ta zmartwychwstanie!
Zkądeś ty, cudaczny panie
Wziął całe twoje ubranie?
Zaintonował jakiś poeta okolicznościowy, i wnet dwuwiersz, przy akompaniamencie innej jakiejś muzyki, powtórzyła rzesza swawolna kilkanaście razy.
Właściwie mówiąc nie zaczepiali go, ale w tych spojrzeniach trochę szyderczych, trochę wesołych nie widać było życzliwości żadnej, i z tego powodu nie czuł się anioł ośmielonym do odpowiedzenia im w jakikolwiek sposób. Przypatrywał się niemniej młodzieży z zajęciem, bo byli chłopcy wzrostem, a i nastrojem także odmienni od tych ludzi, których widywał dotąd, to jest od dorosłych.
Zresztą monologował sobie zcicha nawet w chwili ostatniej:
— Źle jest, że ja wogóle nie znam modły ludzkich stosunków, że nie umiem nikomu odpowiedzieć w sposób właściwy, bo i te oto ich wykrzykniki mogą mieć znaczenie zupełnie przyjazne, mogą być z ich strony jednym ze sposobów zawiązywania bliższej znajomości. Możeby nie od rzeczy było poradzić się kogoś; tam oto przechodzi się człowiek niewielkiego wzrostu, a otyły, z grubym złotym łańcuchem na wydatnym żołądku.
Jak gdyby w odpowiedzi na to przypuszczenie przyjaznych intencyi ze strony malców, wyleciała z grupy grudka żwiru, którym wysypany był plac przed kościołem, i upadła u stóp anioła.
Zaczepiony w ten bezpośredni sposób, zatrzymał się, co wywołało jednogłośny śmiech wszystkich żaków. Pomysł wydał im się widać całemu towarzystwu wybornym, bo teraz zaczęli się wszyscy schylać; każdy porywał kamyk najbliższy leżący, i rzucał w kierunku anioła, który osypywany tym gradem żwirowym stał zdumiony zupełnie, nie wiedząc w którą stronę się zwrócić. Oczywiście, że w takim rzucaniu nie mogło być jednostajności żadnej, więc jeden ciskał pierwszy lepszy odłamek i starał się nadać mu tylko kierunek, w którym stał oblężony, inni wybierali sztuki znaczniejsze, jeszcze inni starali się, aby ich zwir grubszym był od innych, a gdy takie nieszkodliwe bombardowanie wydawać się wszystkim zaczęło monotonnem, znalazł się jakiś chłopczyna o wyższym stopniu inicyatywy, który wpadł na myśl, że gdyby tak mierzyć w osobę, a mierzyć dobrze — zabawa znakomicieby się ożywiła. Jakoteż jeden z pocisków trafił anioła w rękę i wywołał jego drgnięcie, a potem podniesienie tej ręki na wysokość oka; inny zmusił go do schylenia się i potarcia ręką miejsca obrażonego, a kiedy twarz napastowanego zaczęła wyrażać obawę i niezadowolenie, a w słowie ozwał się protest, zabawa dosięgła kulminacyjnego punktu i już nie po jednym kamyku, i nie na chybił trafił rzucano teraz, ale całe garście żwiru ciskał kto mógł, a starał się każdy celować jak najlepiej. Nareszcie niewinna ta rozrywka zaczynała być dosyć groźną dla przedmiotu dziecięcej zapalczywości, gdy niespodzianie rozległ się głos donośny:
— Ej, wy, małe nicponie! A to co nowego! Poczekajcie, niechaj no ja zawołam tutaj pana Jarwis! On wam złoży dotykalne dowody swego uznania!
Rozpierzchła się na tę obietnicę zgraja cała, jak ptactwo przed burzą, a ten sam głos, znany już aniołowi od wczoraj, zwrócił się do niego:
— A to łotrzyki niepoprawne! Oni zawsze tacy. Przykro mi bardzo, że to się panu przytrafiło u nas. Bardzo mi przykro!
Był to doktor Crump, powracający z jakiejś lekarskiej wycieczki w okolice Siddermortonu.
— Nic nie rozumiem tych waszych ludzkich obyczajów — mówił anioł, który na razie zapomniał, że się z tego tonu do uprzedzonego doktora odzywać nie należało, skoro mu ten uparcie odmawiał anielskiego pochodzenia.
— Tak, tak! Nie możesz pan do nas nawyknąć tak odrazu — mówił eskulap z trochę szyderczem współczuciem. — Ale to przyjdzie z czasem. Tymczasem, jak się ma ten pański wyrostek kostny?
— Moje co? — pytał anioł, który już był zapomniał, jak anatomowie krainy snów nazywają skrzydła u istot takich, jak on.
— No, ten pański organ zdwojony! — jakże tam jego rana? Ale skoro idziemy, jak widzę, w jedną stronę, możebyś zechciał wstąpić do mnie, a jabym opatrzył skaleczone miejsce.
— A co do was, małe urwisy...
Ale te małe urwisy, jak ich nazywał lekarz, rozbiegły się już w cztery strony świata i doktor Crump musiał sobie kazanie na inną okazyę zachować. Zwrócił się zatem do anioła i tłumaczył mu znaczenie tego ataku:
— To, widzisz, kochany panie, w naszych wioskach wszyscy ludzie są tacy — starzy i mali. Nie mogą oni pojąć tego, aby ktoś był odmiennym od nich, aby nie tak wyglądał, inaczej chodził, inaczej mówił. Wogóle ich umysł nie przypuszcza istnienia tego co nazywamy anormalnem. Widzi cudzoziemca powierzchowności trochę excentrycznej, więc uznaje za właściwe rzucić na niego kamieniem. Tak jest, parafia nie posiada wyobraźni...
Anioł, który dotąd mniemał i miał prawo mniemać, że zmysłu przyswojenia sobie jakiegoś pojęcia, poza tem czego się raz dowiedział, nie miał biedny dr. Crump sam za jeden złamany szeląg, dziwił się niezmiernie, jakie on z tego rodzaju ciasnoty zapatrywań umiał robić zarzuty innym. Niemniej dał się zaciągnąć na ten obiecywany opatrunek lekarski.
W Siddermorton-Parku stoi okazała rezydencya, zwana Siddermorton-House, gdzie przemieszkuje stale sędziwa matrona lady Hamergallow, osoba fizyonomii zawiędłej i suchej, szyi mającej podobieństwo do grubej liny, nadto osoba odznaczająca się temperamentem wielce fantastycznym, używająca jako pokarmu plotek miejscowych, a jako napoju, czystego Burgunda, do którego żywi skłonność niezwyczajną. Na wszelkie cierpienia, na które skarżą się przed nią jej farmerzy, których ona naiwnie nazywa swymi wassalami, ma szlachetna dama trzy tylko rodzaje lekarstw: parę kołder z rodzaju dobroczynnych, butelkę ginu, albo, monetę pięcioszyllingową. Pałac odległy jest od Siddermorton o półtorej mili angielskiej; grunta, łąki, lasy, jak oko zasięgnąć może, należą do niej, z wyjątkiem małego skrawka ziemi, którego posiadaczem jest sir Jan Gotch. Korzysta stara arystokratka ze swoich darów fortuny w ten sposób, że sprawuje tu władzę w ścisłem znaczeniu tego słowa autokrytyczną — kojarzy i zrywa małżeństwa, wypędza z wioski ludzi, którzy jej się nie podobają, podnosząc im cenę komornego do wysokości niemożliwej — odprawia robotników — zmusza niedowiarków do spełniania obowiązków chrześcijańskich, i posuwa samowolę do tego stopnia, że Zuzanna Daugott naprzykład, której podobało się własnej córeczce dać na imię Eufemia, z rozkazu kapryśnej lady musiała z wielkim żalem zgodzić się na to, aby ją wikary ochrzcił imieniem Maryi-Anny. Zaciekła z niej przytem protestantka anglikańskiego obrządku, która w rosnącej łysinie wikarego miejscowego dopatruje skłonności do tonsury, inaczej mówiąc, do herezyi katolickiej. Bywa w radzie Gminnej regularnie, a ponieważ ma słuch przytępiony, więc zjawia się zawsze i wszędzie ze swoją nieodłączną trąbką akustyczną, i jako głucha, wykrzykuje swoje mowy dwa razy głośniej, niż powinna. Polityce dała od jakiegoś czasu za wygraną, ale przed laty była jedną z zaciętych przeciwniczek Gladstona. W pałacu ma tylko usługę żeńską, a to dla odróżnienia swego dworu od domu zbogaconego agenta giełdowego Hockley’a, u którego w przedsionku stoi niezmiennie czterech tytanów w kamaszach i pantalonach pluszowych.
Można powiedzieć, że despotyczna lady zterroryzowała ludność Siddermortońską. I wistocie, gdyby w sali miejscowego baru pod znakiem kota wyglądającego z rogu obfitości, ktoś wzywał imienia Pańskiego z niedostateczną czcią, uszłoby mu to zupełnie bezkarnie, albowiem gospodarz jest człowiekiem wolnomyślnym, natomiast, gdyby jednem słówkiem przekroczył zuchwalec jaki granice szacunku należnego imieniowi Hamergallow, można być pewnym, że przez tegoż gospodarza domu, lub kogokolwiek z gości, zostałby w jednej chwili wyrzucony za drzwi. Przejeżdżając powozem swoim, zatrzymuje się feudalna pani zwykle u Bessy Plump miejscowej ekspedytorki poczty, i tu odbiera relacyę szczegółową o wszystkiem, co zaszło od ostatniego raportu, a następnie udaje się do szwaczki Mamsell Finch, celem sprawdzenia, o ile raport tamtej był zupełny i wiarogodny. Niekiedy odwiedza wikarego, od czasu do czasu panią Mendham, a nawet dostępuje tego zaszczytu i, znany nam, doktor Crump także. Właśnie dnia tego ukazała się para jej siwych koni z za rogu uliczki, przy której mieszkał lekarz, gdy z tamtąd wychodził po opatrunku anioł. Stara dama podniosła do oczu swoją lornetkę o złotej rękojeści, opatrzyła to indywiduum, jak zwykła była nazywać nieznajomych, od stóp do głowy, i zawyrokowała krótko:
— Obłąkany biedak, a szkoda, bo ma twarz dosyć ładną. Żałuję, bo go musiałam przestraszyć mojem ukazaniem się. Niemniej zasłyszawszy już coś nie coś z tej historyi na poczcie i u szwaczki również, kazała się wieść na wikaryą, bo relacye tych reporterek były dosyć niezgodne, a transpirowało już coś rano od pani Mendham również, co ją nadzwyczajnie zaintrygowało. Wikary naciśnięty, robił wszelkie możliwe wysiłki, aby zaspokoić ciekawość starej damy, i co się tylko dało, posyłał do tej tuby akustycznej, skracając gdzie należało, omijając, co było koniecznem do ominięcia, i jakoś złożył to w pewną całość, w której znalazło się miejsce i na owe nieszczęśliwe skrzydła i na paljową tunikę. Ale lady Hamergallow miała wzrok doświadczony i nie uszło jej uwagi, że bądź co bądź, wikary Hilyer był pomięszany. Jej głowa, zazwyczaj trzęsąca się w jedną i drugą stronę, wykonywała dzisiaj te ruchy gwałtowniej, niż zwykle, co dowodziło natężenia myśli, zajętej jakiemiś kombinacyami i po niezliczonych wykrzyknikach podziwu, objawiających się monosylabowemi: Eh! i Ah!, zwróciła się z zapytaniem wprost:
— Czy prosiłeś pan, aby to indywiduum korzystało z twojej gościnności... nieograniczenie?
— Właściwie, stało się to może dzięki mojemu w pierwszych chwilach brakowi rezolucyi, ale bądź co bądź...
— I nie wiesz pan wcale zkąd przybywa?
— Zupełnie nie wiem.
— Ani kogo ma ojcem? — dodała stara dama z akcentem tajemniczym.
— Ani tego również.
— W takim razie... — tu zbliżyła się doń tak, aby on jeden tylko usłyszał, i wypowiedziawszy to, co jej przedtem chodziło po głowie, a co w tej chwili zamieniło się w pewność, odsunęła się nagle, patrząc tryumfalnie przez szkła swoje na zdumionego księdza, który zdołał wyszeptać tylko:
— Ależ lady szanowna!..
— To jest tak, jak mówię. Ale nie myśl pan, abym to brała koniecznie za złe, — dodała pobłażliwie. — Wiek dojrzały musi być wyrozumiałym. Jest, o ile uważałam, w żałobie. Przypomina mi się w tej chwili „The Scarlet Letter“ Hawthorna... Zapewne musiałeś pan czytać? Ale to bieda z wami, moi panowie, bez względu na to, czy jesteście duchownymi, czy świeckimi ludźmi!
— Ależ lady Hamergallow, ja protestuję przeciw posądzeniom pani!
— To się nie zdało na nic! Wszystkie pańskie protesty na jedną jotę nie zmienią tego, co jest dla mnie niewątpliwem. Daremnie się pan trudzisz. A nie myślałam, żeby z pana był człowiek w tym stopniu interesujący.
— Ależ te podejrzenia nie mają żadnego gruntu realnego.
— W każdym razie masz we mnie sojuszniczkę, panie Hilyer. W niczem to nie zmniejsza mego dla pana szacunku — owszem!
Lady Hamergallow zdawało się, że jest łaskawą w tej chwili.
— Pozwól mi jednak, pani, wyjaśnić...
— Czy prawdą jest to, co mówisz, że to geniusz muzykalny?
— Skończmy najpierw z tamtem. Ponownie zatem, pod słowem uroczystem, zapewniam...
— A ten garb?
— Widzę z tego, że opinia moja, na którą tu w Siddermerton, zdaje się, dosyć pracowałem, nie szczególnie stoi.
— A możeby się dało temu talentowi nadać pewien rozgłos? — pytała zacięta w swoim uporze starowina.
— No, ale przecież nie można żądać po mnie, abym ja to wszystko brał poważnie, i przyznawał...
— W każdym razie ja z mojej strony proponuję, aby dać tej osobie — proszę uważać, że wyrażam się bez kładzenia nacisku na rodzajowanie — aby dać tej osobie sposobność do zaprodukowania swoich, zdolności. Jadąc tutaj, miałam to już na myśli — w tej chwili po osobistej rekognicyi, tembardziej obstaję przy swojem. Na wtorek nadchodzący poproszę do siebie co jest muzykalnego w okolicy, a ten młody talent niech przyniesie ze sobą instrument. Jeżeli się okaże, że to wistocie przechodzi mierność, zajmiemy się, aby światła pod korcem nie ukrywać.
— Ale lady Hamergallow...
— Ani słowa więcej, panie Hilyer! — konkludowała arbitralna kobieta, opuszczając trąbkę akustyczną, a na miejsce jej chwytając lornetkę. Na mnie czas, bo Katler gniewa się bardzo, gdy konie stoją zbyt długo; — powiada, że im to szkodzi. Uważałam, że wyjątkowo nie szwankują one na zdrowiu, gdy jest w pobliżu jakiś szynczek.
I skierowała się ku wyjściu, zanim nieszczęśliwy człowiek mógł jedno słowo więcej dodać na swoją obronę.
— Szatan, nie kobieta — mruczał po jej odejściu wikary. — Oto są najlepsze dowody na to, jakie zamięszanie w nasze biedne egzystencye wprowadzić może zjawienie się jednego chociażby anioła.
I patrzył, jak niknął w dali ekwipaż magnatki, a świat tańczył dokoła niego, jak gdyby to był człowiek, niemający poza sobą trzydziestu lat uczciwie przeżytego celibatu. Mieniły mu się w oczach łany zielonych zbóż, i rozproszone malowniczo wiejskie domki — jednem słowem czuł dokoła siebie życie pulsujące, świat realny, a mimo to, żywił naprawdę pewne wątpliwości co do swego faktycznego istnienia na ziemi. Potarł podbródek z dobitniejszym, niż zwykle, akcentem zakłopotania, przeszedł do ubieralni, a tam automatycznie utkwił wzrok w rozwieszoną na szaragach paljową tunikę gościa z Zaświatów.
— Pytała mi się, czy ja znam jego ojca! — powtarzał teraz — starając się złożyć w całość te uporczywe przekomarzanie się z nim starej damy. Ja miałem znać istotę nieśmiertelną, która przyjmowała udział w bycie o tyle od naszego wyższym — ja, którego przodkowie należeli może do gromady torebkowatych. Dobra sobie kobiecina z całą naiwną złośliwością swoją!
Wziął w rękę tunikę, i zaczął się bacznie wpatrywać w materyał, z którego była zrobiona.
— Niechajby jednak ci wszyscy, którzy mi przeczą z takim oślim prawdziwie uporem, raczyli mię objaśnić co do tego przynajmniej drobnego szczegółu, i powiedzieli, która to z manufaktur Wielkiej Brytanii wypuszcza ze swoich warsztatów podobne tkaniny?
Podszedł do okna otwartego i, wybijając machinalnie palcami rytm jakiejś melodyi po jego parapecie, monologował dalej, pełen melancholii i zwątpienia:
— A tymczasem wszystko jest cudownem od początku do końca w stworzeniu, nie wyjmując zjawisk tak powszednich, jak wschód i zachód słońca. Widzę tylko, że niema wierzeń, spoczywających na dyamentowej opoce i że trzeba brać wszelkie sprawy z zastrzeżeniami i z pewnym zwłaszcza duchem oportunizmu. Jedno wyklucza drugie. Tak wzruszonym, a jednocześnie tak zwątpiałym nie czułem się nigdy, odkąd przyszedłem do samowiedzy!
— Doskonale idzie! — zawyrokował Crump po nałożeniu powrotnem bandażu. — Może być — mówił dalej, po dłuższym namyśle — może być, że mię do pewnego stopnia zawodzi pamięć, ale doprawdy to zdwojenie organów u pana nie wydaje mi się już dzisiaj tak nadzwyczajnem, jak dwadzieścia cztery godzin przedtem. Przypisać to mogę tem u jedynie, że pierwsze wrażenie zawsze bywa potężniejsze od następnych. Zwykła to rzecz! Zostań pan u mnie na śniadaniu — właśnie podają do stołu. Ale swoją drogą muszę powiedzieć, że tak błyskawicznego zabliźnienia nie zdarzyło mi się spotkać w mojej praktyce. Krew pana i muskulatura cała muszą być doprawdy zupełnie wolne od jakichkolwiek chorobotwórczych zarazków, mimo, że przeciwko równowadze pańskiego umysłu mógłbym, jako lekarz, mieć to i owo.
Podczas całego śniadania obserwował lekarz kątem oka gościa i starał się wyciągnąć na zwierzenia, a w ostatnim razie na słówka:
— Czy podróż wczorajsza bardzo pana utrudziła?
— Podróż? Ano, niebardzo, chociaż mógłbym powiedzieć, że doświadczałem w skrzydłach pewnej ociężałości.
— Niechaj on sobie obstaje przy tych skrzydłach — myślał Crump. — Nie będę go drażnił zaprzeczaniem u siebie w domu. Owszem, niech improwizuje dalej — nawet mu dopomogę.
— Więc fruwałeś pan sobie na całej przestrzeni? Ani kilometra na kołach?
— Przestrzeń ta nie była żadną drogą, nie może zatem być mowy o kołach. Niosła mię symfonia sfer niebieskich, ale stało się jakoś tak dziwnie, że nagle zapanowały ciemności i znalazłem się na waszym świecie. Reszty nie pamiętam.
— No, dobrze! niechby i tak było, jak pan chcesz, ale... powiedz-że mi, żadnego nie wziąłeś ze sobą tłomoczka?
Crump takie podstępne pytanie uważał sobie za prawdziwe arcydzieło śledczej zręczności.
— Przecież musiałeś pan poznać dobrze nasz świat — szydził już teraz wyraźnie — wszak przypatrywałeś mu się zapewne nie raz jeden z wysoka przez wasze warstwy empireiskie. Hę?
— Nie mogę powiedzieć, żebym znał dobrze, a dowodem, że wszystko tu dla mnie nowe. My tam śnimy niekiedy o waszej ziemi, głównie przy księżycowem świetle, gdy mary unoszą nas daleko po za rzeczywistość.
— No, to się rozumie samo z siebie, — przytakiwał Crump, który się miał w tej chwili za człowieka niezwykle dowcipnego. — Masz pan w każdym razie — mówił — nader praktyczny sposób wymykania się przed odpowiedziami kategoryczniejszemi... Kieliszek Burgundzkiego! To panu zaszkodzić nie może. Stoi właśnie obok pana. A odnośnie do nawiedzin anielskich, to jest u nas sporo podań o tego rodzaju wydarzeniach, nazywanych nadprzyrodzonych, które musiały oczywiście powstać na fundamencie jakimś, mianowicie zawdzięczamy je zapewne temu, że rodacy pana podróżowali już niejednokrotnie po naszej ziemi. Widzieli ich ludzie przy kołyskach dzieci, zachodzili niekiedy do więzień. Ot naprzykład w „Fauście!“ Czytałeś pan zapewne!
— Nie słyszałem nigdy o czemś podobnem.
— A jednak tu u nas, nie dawniej jak wczoraj, matka jednego sympatycznego chłopczyny, który miał atak dyspepsyi, ale którego zastałem już rekonwalescentem, pokazywała mi go, że śpi i przez sen uśmiecha się do aniołka. W romansach znowu pani Wood symptom taki uważany bywa jako niezbędna zapowiedź blizkiej śmierci. Czy nie mógłbyś mi pan rzucić pewnego światła na łączność między tymi uśmiechami a objawem patologicznym, o jakim mówiłem?
— Ja wogóle nie dobrze pana rozumiem, — rzekł anioł zaambarasowany tem, że na żadne z zapytań nie może dostarczyć odpowiedzi zadawalającej.
— Zaczyna poznawać, że go biorę na kawał, i chce się wykłamać sztuczną powagą. Ale to nie ze mną sprawa. W każdym razie jest przebiegły.
— Wiesz pan jednak, że byłbym mu szczerze obowiązany, gdybyś mi mógł dać pewne objaśnienie: Oto chciałbym wiedzieć, czy ci, którzy do was przybywają z naszego świata, skarżą się bardzo na tutejszych doktorów?
— Ci, którzy przybywają? Nie rozumiem o kim pan mówisz.
— Więc oni się do was nie dostają?
— Kto?
— No, ci przecież, którzy umierają tutaj.
— Ale wszak oni się rozpadają na szczątki.
— A, to jednak pan słyszałeś o tem cokolwiek?
— Słyszałem, że rozkładają się tacy, jak ta kobieta, która wybiegła przed swój dom i krzyczała na mnie, zupełnie nie wiem o co i dlaczego, — jak ten, który się przewrócił w błoto, a potem nie mógł z niego podnieść — jak te dzieciaki, które we mnie rzucały żwirem. Ale ja nie widziałem tam, u nas, nikogo z takich. Nie! tacy nie przychodzą, i to nawet bardzo dobrze dla nas.
— Ale, ale! Zaczniesz mi, jak widzę, opowiadać niestworzone rzeczy o tym świecie swoim, a może zechcesz utrzymywać, że nie grywacie na harfach, i że wasze szaty ceremonialne nie są białego koloru.
— To, co wy tu nazywacie białem, u nas nie istnieje wcale — przynajmniej niema tej dziwnej barwy jasnej, którą tu otrzymują przez mięszaninę wszystkich innych.
— Eh, mój panie łaskawy! — zaczął teraz doktor, zmieniając nagle ton, — toż ja widzę, że ty nic zgoła nie wiesz o tym świecie, za mieszkańca którego się podajesz. Toż przecie najgłupszy człowiek u nas wie, że ten kolor biały przemaga we wszystkiem w święcie anielskim.
Anioł przypatrywał się bacznie temu człowiekowi, i przeczuciem zaczął odgadywać, że to jest coś z tej maniery ziemskiej, którą my tu sobie nazywamy utartym terminem: błaznowanie. Ale jowialny lekarz wcale nie ostygał z zapału — owszem, porwawszy jakieś pełne illustracyj in folio, na którego okładce stało wielkiemi literami wydrukowane: „Przegląd parafialny“ (Parith-Magazine) rzucił je na stół przed swoim gościem i odrzuciwszy kilka pierwszych, kart, ukazał stronę, dużych rozmiarów, z kolorowaną ryciną.
— Oto, jeśli chcesz wiedzieć, jak wyglądają anioły prawdziwe, oryginalne, to patrz, proszę! Ba, ba! mój przyjacielu, to nie tylko skrzydeł potrzeba na to, żeby zostać aniołem. Oto masz szatę powiewną o stu przynajmniej fałdach, którą lekki podmuch wiatru unosi w obłoki — oto są skrzydła rozpostarte do lotu. Nie bój się, nas tu nabrać nie tak łatwo! To są, mój przyjacielu, anioły w najlepszym gatunku, malowane przez powagi pierwszorzędne. Jeden trzyma jakiś urywek harfy, bo tam i na takim kawałku grać potrafią, drugi z wielką gracyą podaje dłoń jakiejś damie, wprawdzie bez skrzydeł, ale mającej postać pół-anioła, bo muszą być i takie. To widzisz jest zapewne taki anioł przyszły, w tej fazie nie przymierzając, co gąsiennica, zanim przejdzie w motyla, i będzie wstanie unieść się w chmury.
— To wcale nie są anioły. Ten, który to robił, nie miał żadnej wyobraźni — ani trochę!
— Nie przekonasz mnie, kochanku! to kuty był na wszystkie cztery nogi ten artysta, — on widział — może duchem, ale widział z pewnością.
I odniósłszy książkę na etażerkę blizko stojącą, rozsiadł się znowu doktor Crump przy stole, z miną wyrażającą zadowolenie ze swego krotochwilnego sposobu traktowania gościa.
— Ja pana zapewniam, że to nie są wyobrażenia aniołów! — mówił z przekonaniem ten ostatni.
— A daj-że ty pokój, mój drogi! Nie możemy przecież zmieniać wszystkich naszych w tej sprawie pojęć dlatego, że nam je chce obalić jednostka jakaś, zupełnie nieodpowiedzialna.
— Jeśli to są anioły, to ja nie byłem nigdy w tych światach, które są przez nich zamieszkałe.
— Tak jest, nie byłeś! — i to jest właśnie, co ja twierdzę od samego początku.
Anioł zwrócił na niego swój wzrok pogodny, ale w miarę, jak się w tę twarz, tak niemądrze z siebie zadowoloną, wpatrywał, doświadczał oraz bardziej czysto ziemskiej pokusy wybuchnięcia śmiechem, wreszcie niezdolny się oprzeć, uległ jego paroksyzmowi.
— A widzisz! — zawołał tryumfalnie doktor Crump, dzieląc jego wesołość. — A widzisz! Ja to już miarkowałem, że tobie się tak całkiem w głowie nie przewróciło. Ha! ha! ha!
I tak już do końca śniadania zachowali obaj humory wyborne, a że każdy śmiał się z czego innego, to wesołości nie psuło bynajmniej. Ostatecznym wnioskiem lekarskim, jaki wyniósł dr. Crump z tego egzaminu, była konieczność traktowania pacyenta, jako lunatyka pierwszego stopnia.
Po opuszczeniu tego domu, znalazł się wkrótce anioł na płaskowzgórzu, z którego widać było dach kryjącej się w zadrzewieniu wikaryjki, ale przez obawę instynktową spotkania się znowu z panią Gustick, zmienił kierunek przy kołowrocie wioski, i szedł przez pole, należące do posiadłości Park i fermę Bradly. Tu najniespodzianiej natknął się na jakiegoś śpiącego człowieka, który pod cieniem olbrzymiego buka, z głową zanurzoną w kwiaty polne, spał snem sprawiedliwego. Zatrzymał się na chwilę, aby spojrzeć w te rysy pełne, jak się zdawało, spokoju, które mu się narazie wielce sympatycznemi wydały. Był to jakiś człowiek średniego wieku, blady, który podłożywszy sobie zmięty swój kapelusz pod głowę, spoczywał, jak mniemał anioł, po jakiejś natężonej pracy. Zbudzony szelestem kroków przechodnia, rozwarł powoli powieki, przetarł dłonią zamglone oczy, i wpółprzytomny jeszcze, odezwał się:
— Dobre popołudnie panu! Jakże zdrowie?
— Wybornie! Dziękuję uprzejmie! — odezwał się z pośpiechem anioł, nauczony już grzeczności ziemskiej przez tam tego pijanego włóczęgę.
— To tak zupełnie, jak ja.
Anioła zaczynał niepokoić trochę wyraz ukazujący się powoli na twarzy tej nowej znajomości. Aby cośkolwiek powiedzieć, zapytał:
— Dlaczego wybrałeś pan sobie na spoczynek to miejsce? Czemu nie śpisz u siebie?
— U siebie? Ale, ba! Niby to tak łatwo znaleźć każdemu to „u siebie.“ Sandringham cały zajęty przez malarzy w tej porze, do Windsoru nie wpuszczają bez biletu, więc gdzie się podziać? A nie masz tam, mój miły panie, przy sobie choćby z pół szylinga? hę?
— Nie mam nic w kieszeni.
— Nic! rozumiem to, bo i ja tak samo zupełnie. Czy to jest Siddermorton? — zapytał włóczęga, rozglądając się po okolicy, i ukazując ręką dachy blizkiej wioski, a na potwierdzającą odpowiedź anioła, dodał:
— Znam, znam! Bardzo miła miejscowość! bardzo przyjemna!
Wstał, rozprostował się, ziewnął z całego gardła, i zaczął w połowie do tego, który stał przed nim — w połowie do siebie samego:
— On powiada: „U siebie!“ U siebie, to jest poprostu przesąd mój najmilszy. To jest u siebie — dodał, robiąc ręką ruch na cztery strony widnokręgu.
Aniołowi fizjonomia tego śpiocha wydawała się w tej chwili znowu ładną w całem znaczeniu tego słowa.
— Siddermorton! — powtórzył razy kilka z rzędu. — A toż ja się tu przecie urodziłem... Powiedz mi, mój miły, słyszałeś ty co o preparowaniu żab?
— Nie wiem nawet, co to jest żaba.
— Aha! — mówił tamten, bynajmniej nie zdziwiony tem, że jest ktoś, który żaby wcale nie widział. — To jest, widzisz, takie małe żyjątko, stworzone przez wiwisekcyonistów. Ci panowie biorą sobie taki okaz, wydobywają mu mózg, a na jego miejsce wkładają cokolwiek, choćby naprzykład szpik kości. I żyje sobie potem taka żabka przeparowana z tym ich mózgiem sztucznym, i jest jej na świecie bardzo dobrze. Tu, w Siddermorton, wszyscy mieszkańcy mają takie mózgi sztuczne.
Anioł w naiwności swojej brał to wszystko dosłownie. Dziwne to było, bo dziwne, ale on tu od samego początku słyszy tylko rzeczy nowe i niebywałe, dlaczegóżby więc ta miała być koniecznie mniej prawdopodobną od innych; na to też objaśnienie zrobił tę tylko uwagę:
— Nie wiedziałem, że to taki jest zwyczaj.
— Ależ taki — z pewnością taki. Musisz mi wierzyć na słowo. Każdy z tutejszych ludzi ma mózg extyrpowany, a na jego miejsce włożoną hubkę spruchniałą. A widzisz ten domek o dachu czerwonym?
— Wiem. To się tutaj nazywa szkołą narodową.
— Otóż to jest właśnie miejsce, gdzie się wydobywają mózgi — własne mózgi ludzkie.
— To jest naprawdę bardzo zajmujące.
— Oczywiście, że bardzo. Ale, że się to ty, mój panie, nie domyśliłeś tego sam, poznawszy Siddermortończyków. Gdyby oni mieli mózgi swoje rodzone, toby mieli idee własne, a przy ich pomocy myśleliby samodzielnie. A tymczasem z końca w koniec przejdziesz tę miłą miejscowość, i nie znajdziesz ani jednego człowieka w tym rodzaju. To są istoty ludzkie z mózgami sztucznymi. Znam ja tę wioskę, a nawet, jużem ci wspominał, że jestem tutejszy.
— Czy taka operacya jest bolesna?
— W części tylko. Zresztą ona nie kaleczy głowy, a nadto trwa bardzo długo. Biorą, widzisz, każdego z tych ludzi w wieku dziecinnym i powiadają mu: Będziesz tu przychodził codzień, a my ci udoskonalimy twój rozum. Tamci naturalnie wierzą, i od pierwszego dnia zaraz rozpoczyna się ta operacya. Po troszku, po kawałeczku wyjmują jedno, wkładają drugie; wsuwają tam mnóstwo dat, nomenklatur, kupę, kupę ogromną różnych rzeczy bez nazwiska. Ani sobie wyobrazić można, wiele to tam się mieści tego wszystkiego. A później taki operowany każdy kręci się przez resztę życia dokoła swojego cienia, i takie to wszystko grzeczne, takie ułożone, pokorne i wdzięczne za to, że ma sobie dozwolone wegetowanie mniej lub więcej dogodne na tej ziemi. I ponaucza się ta hołota pracy, którą uprawia później z całą zawziętością dla samej zasady, dla miłości sztuki. Oto masz następstwa tego, kiedy istocie ludzkiej wyskrobią z czaszki do ostatka tę cenną substancyę, którą ze sobą na świat przyniosła. Widzisz tego, co tam orze z daleka?
— Widzę, — to musi być jeden z takich.
— Ma się rozumieć! Toż gdyby nie takie okaleczenie, on by się włóczył swobodnie po polach i lasach, niby ptak w powietrzu, podobnie, jak ja, — jak niegdyś Święci Apostołowie...
— Coś, niecoś zaczynam pojmować — zauważył anioł nieśmiało.
— Ja wiedziałem, że w końcu pojmiesz i ty, — mówił z zadowoleniem filozof-włóczęga. — Odrazu-m w tobie odgadł istotę myślącą, myślącą mózgiem własnym — nie cudzym. Bo widzisz, mój drogi, gdyby kto nawet chciał mówić poważnie, co jeszcze nie stanowi bynajmniej mądrości prawdziwej, czyż to wszystko nie jest śmieszne od a do z? Wieki, i jeszcze po nich wieki cywilizacyi, a taka ci, panie, św....a niepoprawna łazi za swoim pługiem, jak na początku świata. Anglikiem jesteś?.. no, mniejsza o to wreszcie, bo to i nie taki znowu honor, jak się wydaje tym wszystkim ze sztucznymi mózgami. Bo oni uważają anglika za wykwit stworzenia. Doprawdy że murzyn, zwyczajny murzyn, boki by mógł sobie zerwać ze śmiechu, patrząc na gospodarkę tej rasy uprzywilejowanej w takich chociażby Indyach naprzykład. A ci zawsze swoje jedno wkółko: „Ta flaga, która lat tysiące była niezwyciężoną na wszystkich morzach: ten sztandar nieśmiertelny! i t. d. Takiego kraju, takiego narodu nie miała dotąd kula ziemska!“ Poczekaj-że, ja ci coś o tej chwale opowiem, coś bardzo realnego i prawdziwego, bo mi jegomość jakoś trochę na cudzoziemca wyglądasz w każdym razie. Posłuchaj! Był sobie tu jeden taki panek, nazywany Gotch, jeśli wolisz: sir John Gotch, a kiedy on był jeszcze studentem w Oxford, ja byłem chłopakiem zaledwie ośmioletnim, a moja siostra miała lat szesnaście. Ona znowu była służącą w tej rodzinie. Ale co tam opowiadać! Toż tu przecież niema żywej duszy, któraby napamięć nie znała tej historyi. A przytem to jest sobie historya jedna z tysiąca, która zawsze się znajdzie tam, gdzie są młodzi panicze, którym wszystko wolno, i piękne, a ubogie dziewczęta.
— Ja nie słyszałem nic podobnego, — usprawiedliwiał się dobrodusznie anioł.
— A cóż ty za jeden jesteś, mój przyjacielu, żeby ci takie rzeczy były obce? To, widzisz, są tego rodzaju alternatywy, że takie kwiatki, jak moja siostra, idą na śmietniki życia, a tacy jak ja, którzy noszą na głowie kapelusze nie po to koniecznie, aby je zdejmowali pobożnie z głowy przed pierwszym lepszym, tacy bywają poprostu wypędzeni z wioski za tak nazywaną szorstkość charakteru. I ci ludzie gadają sobie ciągle o patryotyzmie, ci ludzie wierzą w to, że są rasą uprzywilejowaną. Tfu! Negr, Chińczyk, wstydziłby się tego, a oni...
— Wyznaję, że niezrozumiałem, — tłumaczył się słuchacz tej bezładnej dyatryby.
Na to zaczął włóczęga swoje objaśnienia, i opowiedział bez żadnych obsłon sielankę sir Johna Gotch i jego młodziutkiej kuchareczki, która jemu wydawała się zrozumiałą zupełnie dla najtępszych nawet umysłów, a która na zdziwionego anioła wywarła tylko wrażenie jakiegoś zupełnie nieuświadomionego ambarasu. Zresztą, przekleństwa brutalne owego biedaka nie oddziaływały na tego, który ich wcale nie pojmował, i czuł z całej naracyi to jedno tylko, że to musiał być człowiek, który doświadczył jakiejś ciężkiej krzywdy, i że to, o czem była mowa, dotyczyło gwałtów i niesprawiedliwości, praktykowanych w życiu ziemskiem.
Czując, że jego skargi nie działają na słuchacza w tym stopniu, jak się spodziewał, wykonał biedny mizantrop ręką gest, mający niby oznaczać zwyczajne: „Niech cię tam!“ a podniósłszy tą samą ręką kamyk przydrożny, rzucił nim w przelatującego w tej chwili bażanta, i sam znikł niebawem za skalnym załomem gruntu.
— Słyszałam — mówiła do pani Mendham ta dama — jakąś muzykę skrzypiec, przechodząc obok wikaryi.
— No, przecież on sam jest muzykalny — zrobiła uwagę małżonka proboszcza, podając swojemu gościowi filiżankę herbaty. — Robiłam nawet z tego powodu uwagi memu mężowi, gdyż podług mnie dystrakcya w tym rodzaju nie przystoi zupełnie człowiekowi, który sobie obrał stan duchowny. Bądź co bądź, nie jest to dla księdza rozrywka dosyć poważna...
— Ja wiem; podzielam nawet to zdanie co do duchowieństwa wogóle, ale widzisz, pani, ja słyszałam wikarego raz w sali szkolnej i nie przypuszczam, aby to, co mię tak bardzo uderzyło dzisiaj, było jego muzyką. To coś zupełnie artystycznego, no, i powiedziałabym: skończenie pięknego — w niektórych mianowicie ustępach. A nadewszystko forma, niebywała, szczególna, nadzwyczajna forma! Wspomniałam nawet o tem naszej kochanej lady Hamergallow i myślę...
— Ah! ah! to tamten w takim razie zapewne! Bo ja nie zdążyłam jeszcze opowiedzieć pani o tem fatalnem spotkaniu, jakie miałam wczoraj po południu. Na moje biedne dziewczęta zbyt oddziałał ten wypadek, aby słówko o nim zamieniły z kimkolwiek. Wystawić sobie proszę wszystko, co może być najbardziej shoking. Ja także wzmiankowałam o tem tej kochanej lady Hamergallow.
— Ach! wiem, wiem! To musiało być okropnem dla nich biedaczek!
— No, dobrze, ale między nami mówiąc, najdroższa pani, czy wierzysz sama, aby to wistocie mógł być mężczyzna?
— Ja chyliłabym się w podejrzeniach moich ku... (w tej chwili schyliła się pani Mendham do ucha swojej przyjaciółki i dlatego nie jesteśmy w możności zapewnić czytelnika, ku czemu się te podejrzenia chyliły).
— A jednak ja powiedziałabym, że nie mogłaby kobieta oddać na skrzypcach utworu z taką maestryą, jak była tamta.
— No, rozumie się! skoro pani wydajesz taki sąd, to sprawa nabiera zupełnie innego znaczenia.
Trzeba czytelnikom wiedzieć, że pani Jehoram była w Siddermorton ostatnią instancyą we wszelkich kwestyach, dotyczących muzyki i malarstwa, rzeźby i literatury nadobnej. Mimo tak niezwykłego autorytetu, pani Mendham odezwała się po chwili z nader szczególną intonacyą głosu:
— A jednak!..
— Daj pokój, kochana pani! co do mnie, ja jestem bardzo, bardzo skłonna do przyjęcia raczej całej wersyi naszego poczciwego wikarego, jako najściślej wiarogodnej i autentycznej.
— Jak to szlachetnie ze strony pani kochanej, bo co do mnie...
— Zkąd jednak mogły uróść wszystkie wersye przeciwne? Bądź, co bądź, nie było nikogo na wikaryi przed tem pamiętnem popołudniem, boć Siddermorton to taka miejscowość, gdzieby się kot nawet obcy nie utrzymał kilku godzin bez tego, aby o jego zjawieniu się nie plotkowała cała wioska. Musisz, kochana pani, przyznać, że ludzie mają tu języki nietylko od kształtu.
Nigdy nie miałam wielkiego zaufania do wikarego, i do tego przyznaję się całkowicie. Znam tego człowieka...
— Niemniej historya nie jest nieprawdopodobną. Gdyby ten pan anioł był osobistością zupełnie excentryczną...
— No, jużciż chyba ten strój jego dowodzi pewnej excentryczności. Są przecież stopnie i granice!
Nagle oczy pani Jehoram spoczęły nieruchomo na jednym punkcie, na który się skupiła cała jej uwaga, a po chwili z prawdziwem zadowoleniem wykrzyknęła:
— O wilku mowa, a wilk tuż! Patrz pani, teraz mija to pole zasiane żytem. Tak, to on! — jestem najpewniejszą, bo nawet rozróżniam już trochę ten jego garb... Chyba, żeby to był człowiek niosący ciężar na plecach. Bądź pani łaskawą podać perspektywę teatralną!.. ależ tak, to on! — potwierdziła pani Jehoram, oddając szkła gospodyni domu. Niezawodnie to jest mężczyzna, a nawet piękny mężczyzna.
Pani Mendham popatrzyła przez chwilę, a odjąwszy perspektywę od oczu, zrobiła jedną tylko uwagę:
— Teraz ubrany zupełnie przyzwoicie.
— Ale spojrz-no pani, toż on jest pod wpływem jakiegoś niemiłego uczucia.
— Zapewne! Idzie prędko — cały przytem zakurzony. Możnaby przypuścić, że ten upalny dzień...
Po dłuższem milczeniu zaryzykowała znowu pani Jehoram:
— Niech mi jednak kto złoży dowody na to, że to nie może być jakiś geniusz, który przybrał na siebie postać ludzką, i przywdział strój powszechnie używany.
— Zapewne, jeżeli pani zwłaszcza zechcesz nazwać strojem ukazywanie się oczom ludzkim w stanie natury nieledwie.
— Że tamto było excentryczne, przeczyć nie myślę, ale widziałam dzieci w kruciutkich bluzkach chodzące, które miały coś wspólnego z tą osobistością zagadkową. A zresztą wieluż to ludzi ma swój właściwy sposób ubierania się, który można nazwać zbyt oryginalnym, zbyt śmiałym i t. p. A jakże się to stroją na wycieczki nasze cyklistki dzisiejsze! Pani droga, przecież to jest obcisłe, przecież to przylega aż do obrzydzenia. Teraz ostatnio oglądałam w żurnalu. Nadzwyczajne rzeczy, powiadam pani kochanej! Wszystko razem zebrawszy, co dotyczy tej osobistości zostającej pod kwestyą, obstawałabym za tem, że to jest coś niezwykłego. Liczę na to, że mi go wikary przecież przedstawi — nie dziś, to jutro.
— Obawiam się, czy pani w sądach swoich i przypuszczeniach nie idziesz zbyt daleko. Geniusze, ludzie nadzwyczajni... wszystko to może być dobre i na miejscu tam, w Londynie, ale tu, w Siddermorton, dodawszy jeszcze tutaj, na wikaryjce!.. Eh, dajmy temu lepiej chyba za wygraną!
— Co do mnie, przepadam za oryginalnością, i kimkolwiek on jest — zobaczyć go muszę!
— Radziłabym z mojej strony cokolwiek powściągliwej ostrożności w tem wszystkiem. Mody mają swoje kaprysy. Słyszałam ja już od ludzi bardzo poważnych to zdanie, że i geniuszom nie należy pozwalać na wszystko. Te ostatnie naprzykład skandale z Oskarem Wilde...
— To może tak jest w literaturze, pani kochana, ale co się tyczy muzyki...
— Literatura, czy muzyka, swoją drogą, a ja zawsze będę utrzymywać, że ten kostium, w którym go zobaczyłam po raz pierwszy, był bezwstydnym w całem znaczeniu tego słowa.
Zamyślony był wistocie anioł, zdążając ku wikaryi wzdłuż parkanu, gdzie go przez szkła i gołem okiem obserwowały damy. Promienie słoneczne przy zachodzie odbijały się od jego ukrytych pod odzieniem skrzydeł, i, można powiedzieć, uwydatniały ową wypukłość pleców, dziwnie nieharmonizującą ze wzrostem, rozwojem prawidłowym kształtów, wdziękiem i zdrowiem twarzy. Z boku, przy wejściu głównem na wikaryę, stała znana nam już pokojóweczka Dalya, i wpatrywała się ze współczuciem w tego szczególnego gościa, który się u jej pana zjawił tak niespodzianie. Młoda dziewczyna miała siostrę dotkniętą tem samem kalectwem, i dlatego odczuwała żywiej od innych następstwa takiego upośledzenia fizycznego. Anioł zupełnie nieodgadując pobudek tej sympatyi, widział znowu w jej oznakach przyjaźniejsze usposobienie, niż to, jakiego doświadczał ze strony ogółu, i był jej wdzięcznym. Nie uszło jednak jego uwagi, że mała posiada twarzyczkę bardzo miłą, jeśli nie ładną, i to robiło go względem niej przychylniejszym jeszcze. Ano, trudno! Aniołem był niewątpliwie, ale oddychał naszem ziemskiem powietrzem już czas jakiś, i wraz z niem wchłonął w siebie te pierwiastki, które są regulatorami naszego istnienia. Zapewne pod ich wpływem, podczas gdy ona otwierała drzwi na całą szerokość przed wchodzącym, on zatrzymał się chwilę, ogarnął ją jednem spojrzeniem i streszczając w niewielu słowach wrażenie, jakie mu się udzieliło, powiedział ze spokojem, niekoniecznie do treści uwagi swojej odpowiednim:
— Masz panienka bardzo piękne oczy.
— Och, panie! — wymówiła z rodzajem protestu dziewczyna, cofając się wtył.
— Uczucie zawodu, czy przykrości odbiło się na twarzy anioła. Zwrócił się na uliczkę wyciętą między rabatami kwiatów, a ona pozostała na miejscu, ciekawa zapewne, co też będzie dalej, po tej zaczepce. Płaciła mu spojrzeniem za spojrzenie, ale gdy owego ciągu dalszego doczekać się nie mogła, odwróciła się z niechęcią, i zamknąwszy za sobą drzwi, wpatrywała się przez okno, nie w tego dziwaka szczególnego, ale w wysoką wieżę dzwonnicy, co miało być dlań karą zasłużoną.
Przy obiedzie zdawał anioł sprawę gospodarzowi swemu z najważniejszych wydarzeń dnia.
— Najdziwniejszą u was wydaje mi się ta łatwość, z jaką wy, mieszkańcy ziemi, gotowi jesteście przy każdej sposobności zadawać jedni drugim ból, cierpienie, przykrość... Ci naprzykład mali uczniowie, rzucając we mnie kamykami, zdawali się doświadczać...
— ...Pewnej przyjemności... — dokończył za niego wikary. Nie wątpię, że tak było.
— A sami, przypuszczam, że nie lubiliby tych rzeczy.
— Trafnie przypuszczasz — wcale nielubią, aby w nich rzucano.
— Widziałem też kwiaty bardzo piękne, w pewnym względzie do was, ludzi, podobne, bo kiedym się pokusił, ujęty powabem barw i wonią, dotknąć ich ręką, wywzajemniały mi się bólem.
— Róże kolące, a jest i więcej takich roślin, i jeśli chcesz, mogę ci wymienić ich nazwy i opisać kształty.
I rzeczywiście, nazwał kilka odmian kwiatów ogrodowych.
— Zwierzęta nie lepsze od ludzi i od kwiatów, jak mię o tem przekonało małe jedno stworzonko, które wy podobno nazywacie psem. Wszystko, co żyje na waszym świecie, zdaje się oddychać przykrością istot, które żyją, lub wegetują obok niego.
— Tak jest — potwierdził raz jeszcze wikary i odsunął od siebie talerz. — U nas walka o byt na każdym kroku. Cały świat żyjący, to tylko jedno wielkie pole bitwy. Boleść jest naszym przewodnikiem, a nawet mistrzem.
— Nie tłumaczy mi to wcale, dlaczego każdy twór, unikając jej dla siebie, rad ją zadaje innym.
— A u was inaczej?
— Inaczej. Dlaczego wy jesteście tacy, wszyscy razem z waszemi zwierzętami i roślinami?
Wikary otarł usta serwetą, a odrzuciwszy ją na bok, odpowiedział:
— Takimi przychodzimy na świat.
Po chwili namysłu dodał ze smutkiem:
— Cierpienia stanowią łańcuch, a zarazem wątek naszego żywota... Czy wiesz, ty, że ja sobie nie mogę wyobrazić życia bez bólów, ani nawet świata takiego, w którym ludzie byliby od nich wolni. A jednak wtedy, gdy grałeś dzisiejszego poranka... no, tak, ale też to nie było uczucie dostępne naszemu bytowi. Nasz świat zdaje się być antytezą żywą tego, o którym mi mówisz, bo u nas ludzie, bardzo nawet religijni, tak dalece oswoili się z koniecznością cierpienia, iż nie przeczuwają zgoła, aby ich to drugie, doskonalsze życie zupełnie od niego oswobodzić mogło. Myśli takie wydawały się zawsze mnie przesądnemi. W każdym razie, są to zagadnienia przechodzące zakres naszego umysłu.
Tu wikary rozpoczął improwizowaną konferencyę na temat: Tak, jak jest — dobrze jest! Ztąd konieczność urządzania sobie życia w tym duchu, ale mu tę prelekcyę przerwał anioł swojem najnaiwniejszem z zapytań:
— A czy i panu także extyrpowano jego mózg własny?
Był to dowód, do jakiego stopnia ten nieszczęśliwy, spadły na nasz ziemski padół, mieszkaniec lepszych światów, brał dosłownie wszystko, cokolwiek mu powiedziano. Dowodziło to, że tam, zkąd przybywał, nie było ani kłamstwa, ani przesady, ani sarkazmu.
To, co raz postanowionem zostało przez lady Hamergallow, musiało być wykonanem dosłownie w duchu jej życzeń. To tez pomimo wszystkich żarliwych protestów wikarego, naznaczono wielki raut muzykalny w zamku na koniec tego tygodnia.
— Jestto wirtuoz wynaleziony przez naszego wikarego, — mówiła przezornie ta dama, zapewniając sobie tym sposobem drogę odwrotu na wypadek, gdyby próba miała zrobić fiasco. — Ten kochany wikary opowiada mi zadziwiające rzeczy — powiedziałabym nawet — fantazye o owym geniuszu nieznanym. A przytem możnaby w ten sposób bardzo usłużyć temu talentowi młodemu, którego zewnętrzność sama przy jego długich włosach, szczególnym blasku cery, przypuszczam, że uprzedzi niezmiernie na jego korzyść. Z drugiej strony ubranie wikarego nie przypadające wcale do jego postawy, daje mu pewne pozory muzyka profesyonisty, a jego tajemnicze, jak słyszę, urodzenie, przybrane w najrozmaitsze hipotezy i komentarze, powinno go niezmiernie lansować w Londynie, jeśli przyjdzie do tego, że się tam produkować będzie.
W dzień rautu wikary od rana doświadczał żywego bardzo niepokoju. Całe godziny poświęcał na to, aby dać aniołowi do zrozumienia, jakie jest jego tutaj położenie istotne, potem przygotowywał go do przypuszczalnego wrażenia, jakie wywoła, a którego mu zbyt dodatnio nie malował, nakoniec tarł podbródek kłopotliwie na myśl samą, czy też będzie właściwem znalezienie się jego protegowanego. Nie mało również czasu pochłonęły lekcye etykiety, której różne trudności wynajdywał biedny ksiądz z drobiazgowem przewidywaniem.
— Widzisz, mój kochany, — mówił w takich chwilach — nie jest wcale rzeczą tak małoważną, jak się tobie może wydawać; taka naprzykład kwestya, co powinieneś po wejściu zrobić ze swoim kapeluszem. W żadnym razie nie należy go kłaść na krześle, fotelach, kanapie. Najlepiej będzie trzymać w ręku, dopóki nie podadzą herbaty, a potem to już ja postaram się być w pobliżu ciebie i uwolnię cię od tego kłopotu jakimkolwiek fortelem.
Podróż do Siddermorton-House przeszła bez wypadku, ale już w przedsionku samym przypomniał sobie niefortunny instruktor towarzyskiego kodeksu, że o samym akcie przedstawienia powiedział mu kilka zaledwie ogólników. Niechajżeby tamten ze swoją zwykłą bezkłopotliwością dopuścił się jakiego bąka kardynalnego! Nie było jednak czasu na dokompletowanie tej części edukacyi, ale na szczęście odbyło się wszystko bez rażących niewłaściwości.
— Ma zacięcie cygańskie, mimo kostiumu etykietalnego — mówił p. Rathbone Slater, kładący wielki nacisk na zewnętrzną powłokę człowieka. — No, manier najmniejszych! — widziałem, że się śmiał, gdy mu podawałem rękę przy powitaniu, a wiadomo przecie z jak wyjątkowym wdziękiem ja się z tego wywiązuję.
Właściwe bąki, przewidywane przez wikarego, rozpoczęły się z chwilą zbliżenia gospodyni domu. Zmierzony wzrokiem lady Hamergallow młodzieniec przestraszył się tych oczu, przedstawiających się z poza szkieł wielości przynajmniej podwójnej, i zrobił krok w tył; przepomniał też wikary o wytłumaczeniu mu użytku nieodłącznej trąbki akustycznej gospodyni domu, i tu był bąk drugi, bo anioł jak wiemy, ambarasu sobie wielkiego z niczem nie robił, i zdziwienie swoje na widok rzeczy dla siebie nowej, objawił i tym razem uśmiechem. Uśmiech był bardzo pociągający, ale w danym wypadku inkongruencyi niewybaczalnej w żadnym razie. Do mniejszych niewłaściwości zaliczyć wypadało zabranie miejsca na taborecie fortepianowym, ale to policzono mu już na karb jego modestyi profesyjnej, i nazwano odczuciem swego położenia towarzyskiego. Gorzej wypadła o wiele sprawa z herbatą, której ilość nieznaczna dostała się dywanowi zaściełającemu posadzkę wraz z pewną ilością okruszyn od ciastek, a tu niesposób było przecie wytłumaczyć komukolwiek ze zgromadzonych, że w kwestyi spożywania darów Bożych anioł był nie tylko dyletantem, ale wprost nowicjuszem od dni kilku zaledwie. W każdym razie policzono mu, że się niezdarnie wywiązał ze sceny z kapeluszem, i że zakładał nogę na nogę z bezkłopotliwością dzikusa, który się po raz pierwszy znajduje w salonie. Starsza z panien Papaver chciała z nim zawiązać rozmowę o uzdrowiskach kontynentalnych, ale nie szło to wcale; próbowała o cygaretach — także nie, więc oczywistem było, dlaczego wyrobiła sobie o jego inteligencji pojęcie bardzo nizkie, a o savoirwiwrze najniższe.
Zdziwił się anioł niesłychanie, gdy przyniosła przedeń służba wielki pulpit z nutami, bo użytku z tego mebla odgadnąć nawet nie probował, ale w tej chwili właśnie zbliżyła się do niego pani Jehoram, zapytując, co to była za sztuka, którą on grał przed paru dniami w godzinach rannych. Anioł odpowiedział, że ta sztuka nie miała nazwiska żadnego, na co pani Jehoram zrobiła uwagę wielce trafną, że i jej zdaniem muzyka wolna być winna od tytułów i nazwisk jakichkolwiek, ale zależało jej na tem bardzo wiele, aby poznać przynajmniej imię twórcy. I twórcy wymienić nie mógł egzaminowany, ale się przyznał w prostocie ducha, że on zawsze grywa to, co mu w chwili danej przechodzi przez głowę, poczem zrobiła już ta dama uwagę, że ma go wprost za geniusz muzyczny, i zatopiła w nim swoje spojrzenie omdlewające, które jej zdaniem nie mogło chybić efektu.
Proboszcz z Iping-Hanger, zaproszony na raut z racyi, że był w rzeczach muzyki powagą niekwestyonowaną, przypatrywał się temu przybyszowi z zupełną niechęcią. Co do wikarego, to ten wzięty w tej chwili w oblężenie przez lady Hamergallow, z odległości tylko mógł rzucać trwożne spojrzenia na swego pupila, podczas gdy szanowna dama rozwodziła się nad wynagrodzeniami wybitnych wiolinistów współczesnych.
A teraz niechaj czytelnik wystawi sobie anioła, który w kwakierskim stroju wikarego stoi w pośrodku ze skrzypcami w ręku w pobliżu fortepianu, a półkolem rozsiadło się godne towarzystwo ludzi spokojnych, ale wymagających, a przedewszystkiem ubranych z wyszukaną starannością. Zanim się, tak zwany po ziemsku: koncertant, dotknął smyczkiem instrumentu, słychać było półgłosem fragmenty prowadzonych grupami rozmów:
— On jest tu incognito — szeptały obie misses Papaver i pani Pibright. — Jest to bądź co bądź, rozkoszne i oryginalne zarazem. Jessyka Jehoram mówi, że go słyszała w Wiedniu, tylko sobie nazwiska przypomnąć nie może. Wikary jeden wie naprawdę wszystko, co jego dotyczy, ale wiadomo przecie, jaki to jest skryty człowiek.
— Biedny wikary! — mówiła półgłosem z odcieniem współczucia lady Pibright — wygląda, jak gdyby nie był w swoim sosie, a przytem musi mu być gorąco. Temu wszystkiemu winno jest wzięcie w jasyr przez gospodynię domu — to jest jej zwyczaj zresztą!
— Krawat mu się przekrzywił — szczebiotała młodsza miss Papaver. — A te jego włosy! Możnaby powiedzieć, że nie widują one grzebienia, a tymczasem mam wiadomości, że się dzisiaj czesał przez całe dopołudnie.
— Jest to w każdym razie jakieś indywiduum dziwnego nabożeństwa — kładł w ucho sąsiadce swojej sir George Haringay. — Co do mnie, lubię, kiedy mężczyzna ma wygląd męzki, a kobieta — kobiecy. Co pani na to?
— Jestem zupełnie tego samego zdania — zaopiniowała miss Pirbrigbt.
— ...Deszcz prawdziwy gwinei! — prowadziła dalej rzecz swoją lady Hamergallow. — Mówię panu: deszcz, powódź nawet! To tez niema się co dziwić, że niektórzy z pomiędzy nich przychodzą do sytuacyi, którą nazwać można zupełnie stylish. Trudnoby temu uwierzyć, ale to tak jest, jak mówię. Lubię muzykę — wygłosiła, zwracając się do wirtuoza — lubię ją, bo porusza we mnie uczucia, które daremnie siliłabym się odmalować. Kto to powiedział: „Bez muzyki życie byłoby trywialną powszedniością, a muzyka bez życia...“ Mój Boże! zapomniałam reszty, ale może panu to lepiej utkwiło w głowie? Nie — jak widzę, ale gdybyś pan chociaż dopomógł mi i powiedział, kto jest autorem? Także nie — no, trudno! Mnie się zdaje, że Ruskin — z pewnością Ruskin.
— Bardzo żałuję, że nie mogę nic w tej kwestyi powiedzieć, — tak mało czytałem książek...
— On jest z pewnością piękny, — tłumaczył sąsiadce pan Jerzy Herringay, ale prawdziwy probierz wartości mężczyzny, to jest siła jego muskułów. — Czy to pani trafia do przekonania?
— Ależ najzupełniej.
— Dzięki zniewieściałości mężczyzny, obdarzyły nas losy kobietą zmaskulinizowaną, a jeżeli całą duszę mężczyzny ma stanowić jego czupryna — w takim razie upadam do nóg. Cóż pozostawimy niewieście? A tymczasem, tu jak widzę, cisną się do koła tego zniewieściałego typu, a i mężczyźni także...
— Jest pan dzisiaj nad wszelką miarę złośliwy, panie Jerzy! — upominała się młodsza miss Pirbright, — tymczasem jabym zaręczyła za to, że on nie jest uróżowany.
— Niechże mię pani nie bierze za jego dozorcę, szanowna lady Hamergallow! — usprawiedliwiał się wikary, — bo tak nie jest wistocie. W każdym razie miło mi, że zwrócił on na siebie jej uwagę.
— Więc pan naprawdę myślisz improwizować? — pytała w zachwycie pani Jehoram.
— Pss...t! — odezwał się ostrzegająco proboszcz z Iping-Hanger.
Wirtuoz zagrał. Wpatrzony wdal, tak, jak to robił zawsze, grając dla siebie samego, zaczął pieśń rzewności niewysłowionej, w której przebijało coś, niby skarga duszy samotnej Zapomniał o swojem otoczeniu, a utonąwszy myślą w krainie tak odmiennej od ziemi, na którą go strąciło przeznaczenie, wpadał chwilami w nastrój inny, a wtedy dźwięczała nuta fantazyjna, a nawet dzika poczęści. Wikary uległ ponownie tak silnemu wzruszeniu, że mu się wprost śmiesznemi wydały wszystkie jego poprzednie niepewności i obawy. Pani Jehoram, niewiadomo czy rzeczywiście w takiej była ekstazie, jak chciała dać do poznania, ale starała się całym kunsztem swojej taktyki ściągnąć na siebie jedno choćby spojrzenie wirtuoza. Było to wprost niepodobnem, bo wistocie wszystko, co tam brzmiało w tej duszy akordów i harmonij niebiańskich, odbijało się, niby w zwierciadle, w twarzy grającego. A panią Jehoram, mimo wszystkich przymieszek, dosyć obcych sztuce, zaliczyć było można do liczby szczerych amatorek. Jerzy Harringay miał minę człowieka po bohatersku znudzonego i zachował ten wygląd tak długo, dopóki misterny trzewiczek panny Pirbright młodszej nie dotknął przypadkowo, lub z rozmysłem, jego obuwia, co w jednym i drugim razie zarówno wobec rzekomego, czy istotnego zainteresowania się muzyką, przejść mogło nie zwracając ogólnej uwagi. W tej chwili, niby za dotknięciem iskry elektrycznej, wypogodziły mu się rysy, pochwycił w lot i ocenił ten wzruszający dowód sympatyi, i pozostał już tak do końca ożywiony, a przeto i dla artysty o wiele przychylniej usposobiony, niż przedtem. Miss Papaver starsza i pani Pirbright zatonęły w milczeniu, jak nabożnisie w kościele, na jakieś kilka minut — w każdym razie, nie dłużej. W końcu pierwsza z nich wygłosiła z przekonaniem, jakgdyby to nie było zwykła banalność:
— Gra na skrzypcach sprawia mi zawsze tyle przyjemności...
— Bo też dobra muzyka trafia się u nas niezmiernie rzadko — uzupełniła druga, — także jako rzecz nową zupełnie.
— Bardzo dobra gra! — pochwaliła łaskawie panna Papaver młodsza.
— Dotknięcie niesłychanie delikatne — zaryzykowała pani Pirbright.
— Czy Will uczy się jeszcze grać?
— Oh, tak...
Takiemi pełnemi treści rozmowami krzepiły się przymuszone słuchaczki improwizowanego koncertu. Za to proboszcz z Iping-Hanger, który usadowił się tak, aby przez wszystkich być widzianym, trzymał jedną ręką trąbkę akustyczną przy uchu, utkwiwszy automatycznie wzrok w piedestał Sevrskiego wazonu, zdobiącego salon lady Hamergallow. Twarzą zdawał się wyrażać namysł surowego sędziego, który, niewiadomo z jakich względów, powoduje się w danym wypadku uczuciem pobłażliwości. Pod wrażeniem prawdziwem był tylko jeden wikary, a co do gospodyni, ta pracowicie badała oddziaływania, odbijające się na twarzach gości, bo i z powodu głuchoty swojej, i wogóle dla braku kompetencyi samodzielnie nie wyrobiła sobie sądu. Pan Rathborne Slater o tyle przyczyniał się osobą swoją do urozmaicenia obrazu, że zagłębił wzrok z upodobaniem w złocony stempel firmy odbitej na jasnej podszewce nowego kapelusza.
A tymczasem atmosfera otaczająca tych biednych ludzi przesycona była wistocie wyszukaną harmonią akordów, która mogła była zadowolić zarówno wybrednego znawcę, jak człowieka tylko wrażliwego na piękno. Gospodyni domu niecierpliwie czekała jakichkolwiek danych co do wartości gry, aby na ich podstawie wygłosić o niej swój wyrok, a nie mogąc z przyczyny głuchoty dosłyszeć wymienianych szeptów, ani dla krótkości wzroku odgadnąć czegoś z gestów słuchaczów, uderzyła siedzącego obok niej wikarego po sztywnym mankiecie swoją trąbką; wywołało to dosyć głośny dźwięk tak, że wsłuchany całą duszą ksiądz, przebudziwszy się ze swojej kontemplacyi wewnętrznej, odpowiedział na tę zaczepkę głośniejszem, niżby należało:
— Ha...?
Dwa te dyssonanse, na które wszyscy odwrócili głowy, radzi w gruncie rzeczy, że im przybywa jakaś dywersya — zostały stłumione przywołującem do porządku: Ch...h...u...ut! proboszcza z Ipping-Hanger, a koszta brutalnego zachowania się podczas występu muzycznego poniósł oczywiście w opinii ogólnej wikary Hilyer.
A tamten tymczasem grał dalej, podniecony zaś tą małą przerwą meloman z Ipping-Hanger, podwoił energię wykonywanych wielkim palcem mesmerycznych znaków. Pan Rathbone Slater wachlował się teraz zlekka swoim szapoklakiem, lady Hamergallow poczynała się coraz niecierpliwiej kręcić na swoim skrzypiącym fotelu, nakoniec... nakoniec dało się słyszeć gorąco upragnione ostatnie pociągnięcie smyczka.
— Czarujące...! — zaryzykowała gospodyni domu, która po dłuższym namyśle przyszła do wniosku, że z jej roli wypadało raczej przesolić, niż niedosolić. W złym razie mogli jej goście, jeśli byli ludźmi przyzwoitymi, wziąść to za uprzejmość nieobowiązującą do niczego — w dobrym, to znaczy, gdyby muzyka zasługiwała na ten pochlebny wykrzyknik, lady Hamergallow do tylu innych przywilejów przybywał przywilej decyzyi w rzeczach sztuki.
Za tym przykładem i na to hasło powstał jednozgodny okrzyk krótki, oznaczający uwielbienie, a po nim rzęsisty oklask. Wyróżniało się w tym oklasku bicie w szapoklak niby w tamburino pana Rathbone Slater, i magistralne uderzenie o siebie dłoni proboszcza z Ipping-Hanger, którego twarz zachowywała jednocześnie maskę najwyższej kompetencyi.
— No, co do mnie, mam dosyć! — szepnęła pani Pirbright, przyjmując udział w manifestacyach uznania, a zarazem dodając głośno dla wszystkich:
— To prawdziwa biesiada duchowa taka muzyka!
— Mnie muzyka wzrusza tak niesłychanie, — wyszeptała do swego sąsiada panna Papaver starsza, przysłaniając oczy swemi długiemi rzęsami.
Rozbudzony z zadumy swojej wikary chciał sprawdzić, jakie też grą swoją zrobił wrażenie gość z Zaświatów. Obserwacya dorywcza zadowoliła go najzupełniej. Ten poklask zresztą sam przez się dawał świadectwo niewątpliwemu uczuciu zachwytu u wszystkich zebranych naraz. Co zaś do owych gestów i szeptów, z których naprawdę mógł się był dowiedzieć nieco więcej, aniżeli z kłamanych oznak towarzyskiej dresury, tych ksiądz poczciwina, opanowany przez własne wzruszenie, nie pochwycił wcale.
— Szkoda, że nie jest lepiej ułożony, — szeptała poufnie wikaremu lady Hamergallow. — Ani się uśmiechnie, ani ukłoni jak należy. Ale w każdym razie to jest nadzwyczajne — tak, nadzwyczajne!
— Czy pan to tak wistocie zaimprowizował — jakżeby się wyrazić... no, tak z natchnienia, przyszedłszy tutaj? — pytała przy odpowiednim, wielce wymownym błysku oczów pani Jehoram.
— Tak, to jest, jak na muzykę dyletanta, dosyć godne uwagi — mówił proboszcz z Ipping-Hanger do pana Slater. — Dar jest... niema wątpliwości, ale nie widzę tam studyów należytych. W każdym razie były u niego dwa albo nawet trzy tematy godne uwagi. Chciałbym z nim pogadać trochę; myślę, że nie byłoby to dla niego bez pożytku.
— Jego pantalony są trochę w tym samym guście, co jego muzyka. Trzebaby mu na sposób ubierania się zwrócić pewną uwagę, — dopełnił w odpowiedzi pan Slater.
Proboszcz, znawca, nie oszczędził swoich uwag i wikaremu także:
— To, widzisz, panie Hilyer kochany, — mówił z dobrocią, — było właściwie fantazyowanie — nie muzyka, a nawet jako fantazyowanie powikłane zbytecznie. Zresztą, aby powiedzieć wszystko, to ja już gdzieś słyszałem te jego tematy — niepamiętam doprawdy gdzie. Wątpliwości niema, że nie jest młody człowiek bez zdolności, ale dotąd, to chaos, a przytem jeden z braków kardynalnych, to ten jego brak precyzyi. Oh, oh! jemu jeszcze trzeba lat całych nauki, i to dobrej nauki.
— Co do mnie, wyznam, że jestem nieprzyjacielem wszelkiej muzyki zagmatwanej — mówił pan Jerzy Harringay. — Wprost boję się czegoś podobnego. Melodya prosta, oto warunek, o który dopomina się nasze stulecie. I tak już jesteśmy aż do zbytku subtelni; wszystko mamy wyszukane. Z ogniska domowego wypływać winny, mojem zdaniem, nasze gusta i upodobania. Nic ponad to ognisko! A pani jak się na to zapatruje?
— Zawsze byłam tego zdania — odpowiedziała, spuszczając oczy, miss Pirbright młodsza.
— A ty, Amy — mówiła w chwilę potem mama Pirbright do córki — ty, Amy zawsze na pogawędce z Jerzym?
— Zawsze, mamo, — odpowiada spłoniona rozkosznie dziewica, rzucając uśmiech porozumienia jednej z sióstr Papaver, i poszukując spojrzeniem miejsca, gdzieby się do niej swobodnie mógł przysiąść ten młodzieniec którego sentencye i aforyzmy uważała za niedoścignione.
— Czy byś panie Willmerdings, — proponowała lady Hamergallow proboszczowi z Ipping-Hanger — nie mógł z nim razem zagrać jakiego duetu? — to byłoby bardzo miłe — nieprawdaż?
— Co do mnie, jestem gotów zupełnie, — odpowiedział ksiądz, którego czoło rozjaśniło się na tę inwitacyę.
Anioł nadstawił ucha, ale nie odpowiedział ani twierdząco, ani zaprzeczeniem.
— Co byś pan powiedział o tej lekkiej barkaroli Spohra? — mówił duchowny, ukazując roztwarty na tym właśnie utworze wielki oprawny kajet sztuk ułożonych na skrzypce z akompaniamentem fortepianu.
— Cóż to za szczególny rodzaj druku! — wykrzyknął na widok nut zdziwiony anioł! — Co znaczyć mogą te punkta i te linije porozrzucane po całej stronie?
Wikary zatrzymał dech.
— Jakie punkta? jakie linije? — pytał z naciskiem proboszcz, zadowolony, że pochwycił młodzieńca na tak grubem nieuctwie.
Anioł wskazującym palcem wytłumaczył mu o czem mówił.
Są w towarzystwie chwile złowrogiego milczenia, wymowniejszego o wiele od słów. Jedna z takich zapanowała teraz w salonie lady Hamergallow. Zrozumiał też nawet ten mieszkaniec sfer odległych, że położenie zmieniło się błyskawicznie na jego niekorzyść, bo mu to oznajmił i szyderczy uśmiech pana Willmerdings, to jest owego proboszcza z Ipping-Hanger, i osłupienie gospodyni domu, gdy jej horrendum nareszcie zakomunikować zdołała przez trąbkę pani Jehoram, i szepty urągliwe całego towarzystwa, w których słyszał imię swoje, powtarzane przy wybuchach wesołości, — nakoniec zupełna konsternacya jego protektora wikarego, który teraz zrozumiał, że kampania przegrana jest nieodwołalnie. Tu i owdzie odzywały się w połowie przychylne uwagi, jak naprzykład pani Pirbright, która przyznawała się, że po takiej muzyce wyznanie podobne było wprost nie do przewidzenia, a byłby się nawet pocieszył domysłem miss Papaver starszej, która w trąbkę lady Hamergallow zaryzykowała przypuszczenie, azali to nie jest dobrze odegrana ignorancya, której celem było uniknięcie zbiorowej muzyki z panem Willmerdings. Tego jednakże nie dosłyszał zupełnie. Natomiast gospodyni domu dotknięta do żywego, chciała wyjaśnić położenie, i zwracając się do koncertanta w osobie trzeciej, co się jej wydało w danym wypadku maximum należnych mu względów, zapytała:
— Czy on wistocie niegrywał dotąd z nut?
— Z nut...? Ja nie wiem co to są nuty?
Teraz anioł pojął, że należy mu się zawstydzić, i wykonał to jak pierwszy lepszy śmiertelnik przyłapany na gorącym uczynku, a jak stanął w opinii towarzystwa, przekonała go ostatecznie apostrofa obrażonej lady, która się czemś przed gronem swoich gości usprawiedliwić potrzebowała.
— Ano, skoro pan nie możesz grać z panem Willmerdings, nie dziwże się, że cię nie będę prosić, abyś się po raz drugi produkował w moim salonie.
Było to ultimatum; — anioł był osądzony. Cichy protest, ale jeden jedyny, wyszedł z ust Tomasza Rathbone Slater, który konfidencyonalnie zupełnie odezwał się do swojej towarzyszki:
— A jej się zawsze wydaje, że niema większego muzyka od tego osła Willmerdingsa.
Wypadało jednakże zakończyć raut w jakiś sposób godny, i dlatego proboszcz z Ipping-Hanger został uroczyście zaproszony o wykonanie jednego z polonezów Chopin’a, a wysłuchano tej sztuki w skupieniu ducha odpowiedniem chyba do jakiegoś przed chwilą szczęśliwie zakończonego trzęsienia ziemi. Gdy już przebrzmiały tony ostatnie, sir George Harringay, który chciał jednocześnie uczcić zasługę i poniżyć samozwańcze nieuctwo, odezwał się do miss Pirbright młodszej tonem w połowie pytającym:
— Jeśli się chce uprawiać jakąkolwiek sztukę, potrzeba przedewszystkiem studyować ją gruntownie i metodycznie. Czy takiem jest zdanie pani?
— Zawsze byłam o tem najmocniej przekonaną.
Wikary doznawał takiego bez mała wrażenia, jakgdyby się strop niebieski osunął nań przed chwilą. Siedząca obok niego lady Hamergallow nie zwróciła się już do niego z jednem chociażby słowem. Natomiast oddychała z wysiłkiem, a przybrała na twarz spokój kamienny, co jak się zdało, miało przekonać zgromadzonych, że jest w tej chwili nie do przebłagania. Goście odczuli dyspozycyę umysłu osoby wysoko położonej, a że nie tylko nie mogli, ale nawet nie chcieli stawać jej oporem, przeto anioł znalazł się nagle odosobniony, sam jeden i pozostawiony sobie zupełnie. Szybko zrobiwszy przegląd wszystkich twarzy obojętnych, odwróconych całkowicie od jego osoby, lub odwróconych w połowie, złożył swoje skrzypce na uboczu i wbrew woli i wiedzy poszedł za magnetycznym pociągiem oczu pani Jehoram, które go przyzywały w ustronny zakątek salonu.
— Niecierpliwie czekałam tej chwili — mówiła starzejąca się piękność, aby upewnić pana wiele rozkoszy dała mi niebiańska prawdziwie muzyka pana.
— Uszczęśliwia mnie to, że znalazła ona uznanie pani — odpowiedział anioł, który na tak krótką edukacyę salonową, robił, jak widzimy, szybkie bardzo postępy.
— Uznanie... — to nie jest wyraz właściwy. Byłam wzruszona... głęboko wzruszona. Oni, ci wszyscy — dodała, robiąc oczyma ruch obiegający twarze całego zgromadzenia — oni wszyscy nie zrozumieli tej muzyki wcale. Co do mnie, ucieszyłam się szczerze tem, że pan nie chciałeś grać z tym zarozumialcem. Jest w muzyce coś nieokreślonego — recytowała dalej sentymentalna dama, dopełniając myśli swojej westchnieniem i ruchem oczu w kierunku plafonu — coś takiego, cobym nazwała: pragnieniem, pożądaniem najwyższem... Widzę, że jestem rozumianą... tak, niewątpliwie pan pojąłeś to, czego ja dopowiedzieć nie chciałam i nie mogłam... Wszak prawda?
Anioł spojrzał jej prosto w oczy, i tem spojrzeniem utwierdził entuzyastkę w jej przypuszczeniach. Istotnie zrozumiał czy przeczuł nieco więcej, niż na ducha anielskiego przystało. A przytem był to, jak wiemy, młodzieniec bardzo piękny, a takiego każdy ruch, gest, a wreszcie spokój nawet i milczenie nabierają podwójnej wyrazistości. Jakoż w tym półmroku płowy włos pani Jehoram o złotawym odcieniu, przy jej uduchowionym wyrazie twarzy, tak kojąco oddziaływał na jej towarzysza, że ten zaczynał w jednej z pierwszorzędnych atrybucyi ziemskiego bytu robić szalone prawdziwie postępy. Z odpowiednim też zupełnie drżeniem głosu pytał teraz on:
— Czy się mylę, czy też wistocie czujesz się pani w otoczeniu swojem samotną i opuszczoną?
— Tak samotną, jak pan.
— Zimny też to świat i twardy, ten, na którym ja się znajduję, dzięki przypadkowi jedynie.
— Takim jest on i dla mnie. A są istoty, które nie umieją żyć bez współczucia sobie podobnych; walczyć samej jednej, i ukrywać swój ból... to podwójne wistocie cierpienie.
Pani Jehoram, którą można było z czystem sumieniem nazwać wielką mistrzynią w rzeczach flirtu, przeczuwała, że anioł jeśli nie przewyższy, to z pewnością nie okaże się niższym od tego, co obiecywała jego powierzchowność, a instynkt szeptał jej, że wywarła na tym nowicyuszu wrażenie niezatarte. Zaczęła tedy oblężenie regularne — nadto własnej metody oblężenie:
— Pan musisz szukać duszy bratniej. — Wszak nie mylę się? A może już znalazłeś?
— Zdaje mi się, — szeptał badany, pochylając się z wielkim wdziękiem, że znalazłem w istocie...
Tu następuje przerwa w porozumiewaniu się dalszem tej pary ze względu na Opus Nr. 40, podczas którego panna Papaver starsza plotkuje z panią Pirgbright, lady Hamergallow rękognoskuje swój salon przez lornetkę, a ilekroć zatrzyma wzrok na gościu wikarego, tyle razy twarz jej odbija wyraz żywej niechęci. Gdy przebrzmiały ostatnie nuty poloneza, pani Jehoram pragnąc dokończyć tak pomyślnie zapowiadające się dzieło, rozpoczęła sypać drugi aproche.
— Powiedz mi pan imię jej. Nawiasem mówiąc nigdy nie była pewniejszą, jak w tej chwili, że usłyszy swoje własne; można sobie tedy wystawić jej przerażenie, kiedy ten nieszczęśliwy młodzieniec, pochyliwszy się jeszcze bliżej, a bodaj, że zupełnie nawet blizko, wymówił cicho, podnosząc oczy do góry:
— Imię jej: Dalya.
— Dalya? Co też to pan mówisz! — syknęła urażona piękność, spostrzegając okropną pomyłkę swoją. — No, niechże będzie Dalya, ale uspokójże mię pan przynajmniej, że nie mówisz w tej chwili o pokojówce wikarego.
Brak odpowiedzi ze strony indagowanego przekonał nieopatrzną damę, że wyszła na powiernicę wielce trywialnego stosuneczku. To też odsuwając się na tyle tylko, aby nie zwrócić ogólnej uwagi, rzuciła biedakowi na odejściu słów parę, których sens konkludujący on odczuł, jeśli nie zrozumiał.
— Doprawdy, mój panie, przebierasz tym razem miarę w naiwności.
Ostatni epizod stosunków gościa z Zaświatów z elitą Siddermortońskiego towarzystwa skończył się dlań jeszcze niefortunniej, a winnym okazał się tu sam wikary, którego lekcye towarzyskiego konwenansu, naprędce udzielane niewdzięcznemu uczniowi, okazały w skutkach więcej szkody, niż pożytku. Aby mu wyłożyć treściwie pierwsze obowiązki gentlemana, takie skazówki dawał na tych lekcyach wikary Hilyer.
— Nie pozwól nigdy, aby w twojej obecności dama zmuszona była do przeniesienia jakiegokolwiek przedmiotu. Gdy ujrzysz, że się do tego zabiera, poskocz najzręczniej, jak zdołasz, weźmij z jej rąk ten objekt, uprzedziwszy krótkiem: „Pozwól sobie, pani, usłużyć!“
— Niezapomnij nigdy otworzyć drzwi przed kobietą, gdy ujrzysz, że się do nich zbliża.
— Nie siadaj nigdy sam, zanim ujrzysz, że wszystkie damy zajęły już swoje miejsca.
Były to rzeczy elementarne, proste, znane każdemu człowiekowi młodemu, mającemu chociażby tylko siostrę, ale anioł nietylko że nie posiadał siostry, ale nie miał przytem odrobiny ziemskiego szczęścia. To też wziąwszy najdosłowniej te wszystkie zalecenia, upatrzył pierwszą sposobność, gdy służąca stanęła z tacą szklanek herbaty przed gospodynią domu i wymówiwszy wyuczone: Pozwól sobie, pani, usłużyć, wyrwał przemocą prawie tacę z rąk bardzo przystojnej kamerystki i stanął przed lady Hamergallow tryumfujący w przeświadczeniu, że wszystkie dotychczasowe niezręczności swoje jednym zamachem wymazał z pamięci towarzystwa.
Nieszczęśliwy wikary zdrętwiał. Głos odmówił mu posłuszeństwa i pozostał na miejscu zastygły z wyciągniętemi do protestu rękoma.
— Niepodobna, żeby mógł być trzeźwy — zawyrokował sentencyonalnie sir Rathbone Slater.
Pani Jehoram śmiała się nerwowo pełną piersią, a lady Hamergallow podniosła się i majestatycznie, całym bezmiarem swego słusznego oburzenia spiorunowała nieszczęsnego wikarego najpierw wzrokiem, a słowem następnie:
— Doprawdy, panie Hilyer... doprawdy, muszę tym razem powiedzieć, że geniusz, którego nam łaskawie zaprezentowałeś, jest przerażającym, i chyba nie pozostaje panu nic więcej, jak odprowadzić go do siebie. Co do mnie, uznaję się zwyciężoną jego pomysłami.
— To jest najgorsze — monologował, wychodząc wikary — to jest najgorsze, że on zupełnie nie może pojąć różnicy między damą a służącą. A jednak, o ile sobie przypominam, ja mu to już tłumaczyłem na przykładzie.
Opuszczając po tej apostrofie niedwuznacznej salon lady Hamergallow, biedny wikary z rozpaczą w sercu, a kokardą krawatu zachodzącą mu aż pod lewe ucho, odezwał się zaraz w przedsionku do swego protegowanego:
— Chodźmy! Nic tu po nas! Jesteś dysgracyonowany bez apelacyi, i ja przy tobie również.
A gość z Zaświatów przypatrywał mu się bacznie, bo jakkolwiek doniosłości rzuconej anatemy w jej skutkach nie był wstanie obliczyć, czuł niemniej, że w tem, co zaszło przed chwilą, musiały być rzeczy pełne grozy i wpływu na losy ich obu.
I oto mamy treść wydarzeń, dzięki którym debiut anioła na arenie naszego padołu ziemskiego stał się jego klęską nieodwołalną i ostateczną. A tam, w salonie, tymczasem rozpoczął się meeting przepełniony indygnacyą, do której każdy z członków dokładał swoje. Zaczęła oczywiście pani domu:
— Czuję się, doprawdy, upokorzoną, jak nigdy w mojem życiu. Ten wikary upewniał mię przecież, że to artysta skończony. No i mieliśmy dowód, jak się wywiązał z tego. To jest okropne — niebywałe!
— Za najgorsze w tem wszystkiem uważałbym to, że on przyszedł nietrzeźwy, — dodał pan Rathbone Slater. — Ja to zmiarkowałem odrazu, spojrzawszy w jaki sposób piło to indywiduum herbatę. Nie zdarzyło mi się widzieć jeszcze podobnej niezgrabności.
— Co za olbrzymie fiasco! — biadała pognębiona pani Mergle.
— Ciągle mi powtarzał ten wikary nieznośny: — powracała do swego lady Hamergallow. — „Człowiek, który u mnie mieszka, jest wyjątkowym zupełnie geniuszem w muzyce.“ Oto jego słowa — własne słowa! Nic do nich nie dodaję.
— No, stało się! Ale teraz ma, na co zasłużył. Nie życzyłbym sobie znaleźć się w jego położeniu, — mówił zgorszony pan Slater.
— Chciałam go jakoś uspokoić po pierwszej porażce, — mówiła pani Jehoram i zaczęłam z nim taką lekką, ośmielającą rozmowę. — Nie mam serca patrzeć na człowieka pobitego. Wyobraźcież państwo sobie, z czem on mi się zwierzył!..
— Nie moim jest zwyczajem stawać wbrew ogólnemu nastrojowi tak odrazu, bo przyznać musicie państwo wszyscy, że was otumaniło to jego brzdąkanie — niemniej od pierwszej chwili poczułem, że to są muzyczne dywagacye. Nic nadto!
— Ależ, naturalnie — potwierdził z przekonaniem Jerzy Harringay. — To było obłąkanie, oddane smyczkiem na strunach. Ale jakże tu było wystąpić mnie jednemu wobec tylu znawców. Za to pańska muzyka, panie Willmerdings...
— Panie Jerzy, nie bądź pan tak surowym! — broniła ze współczuciem miss Pirbrigt młodsza.
— On jednakże — mówię o wikarym — jakoś zbytecznie wziął do serca ostateczną porażkę swego pupila. Nie mówiąc już o krawacie, który wymownie malował jego wzruszenie wewnętrzne, to jego pognębienie, gdy się przekonał, że mistyfikacya skończona — ta jego rozpacz..! Eh! w tem wszystkiem musi być jeszcze coś, czego my obecni nie wiemy, ile nas tu jest.
— Coraz bardziej przekonywam się, że wielką jest winą ze strony wikarego samo wprowadzenie go do tego domu.
— Tak! — zakonkludowała pani Rathbone Slater z miną osoby, której twarz wskazywała, że jeśli nie wie nic pozytywnego, czem by się podzielić mogła z towarzystwem, za to domyśla się o wiele więcej od innych.
Tak się zakończył pierwszy i ostatni występ anioła w Siddermorton House.
Wracał on teraz z wikarym, równie jak tamten, zgnębiony, bo widział smutek tego dobrego człowieka i odgadywał, że on jest rzeczywistą tego smutku przyczyną. A wikary powtarzał ciągle swoje:
— Widzisz, oni nie zrozumieli cię zupełnie, i dlatego właśnie tacy są zawzięci. Najgorsze jest, że niemam środka wytłumaczenia im, do jakiego stopnia się mylą. A to wszystko jest tymczasem nadzwyczaj nieprzyjemne i ambarasujące.
Zbliżyli się przy tej rozmowie do wikaryi i na progu zaraz spotkali znaną dobrze postać wiejskiego konstabla, Jakóba Harrocks. Człowiek ten miał owinięte kawałki żelaza, powstałe, jak można było na pierwszy rzut oka osądzić, z jakiegoś osztachetowania, siłą zdruzgotanego.
— Dobry wieczór, Harrocks! — pozdrowił życzliwie wikary stróża publicznego bezpieczeństwa. — A co tam masz nowego?
— Jest wistocie trochę nowości, księże wikary, ale to chciałbym panu opowiedzieć na cztery oczy.
— Bardzo dobrze! Proszę zatem do mojej kancelaryi — będziemy sami.
Anioł tymczasem, baczniej jeszcze niż zwykle, opatrywał Dalyę, pragnąc koniecznie poznać te różnice, które zachodzą między damą i służącą, i prawie do gniewu doprowadzało go to, że nie mógł dostrzedz najmniejszych.
— Pozwoli pan, panie wikary, że zacznę odrazu — mówił konstabl, kładąc na stole te ułamki żelazne, które w danym wypadku stanowiły corpus delicti. To, widzi pan, chodzi tu właśnie o tego garbatego pana, który od jakiegoś czasu zamieszkuje tu, na wikaryi. On się zaczyna mięszać w nieswoje sprawy, i ztąd będzie bieda.
— Bójże się Boga, mój Harrocks, — czyż to o nim mówisz w ten sposób?
— Eh, żeby to tylko ja — toby jeszcze nie były wielkie rzeczy, ale to się skarży sir John Gotch. Bardzo jest rozgniewany sir John, proszę Waszej Wielebności — bardzo! I to właśnie jest, z czem przychodzę.
— Nic a nic nie rozumiem! Powiedźcież o co chodzi!
— A to sir John kazał mi dojść koniecznie, kto połamał drut kolczasty przy kracie jego ogrodu, a ja, chodząc po wsi całej, od człowieka do człowieka, dowiedziałem się, że to zrobił ten młody pan, co mieszka tutaj.
— On połamał drut — on? To chyba zupełny fałsz! Mylisz się, mój poczciwy Harrocks!
— Wcale się nie mylę, proszę Waszej Wielebności, — owszem, to taka prawda, jak że mamy dzisiaj poniedziałek.
I zaczął poczciwy konstabl długo a szeroko rozpowiadać, jak to anioł szedł przez wieś, jak zobaczył dziewczynkę małą, która zbierała sobie kwiatki na zewnętrznej stronie ogrodowego wału, i jak to dziecko dojrzało z tamtej strony kwiatek, który mu się bardziej od innych podobał. Dziewczynka wyciągnęła ręczynę, aby zerwać kwiat, ale sobie rozraniła dłoń o kolce okratowania, a że ten pan przechodził właśnie mimo parku i zobaczył dziecko płaczące, więc rozgniewał się bardzo, i za pomocą jakiegoś leżącego na szosie drąga porozrywał w tem miejscu płot druciany; mówił przytem bardzo brzydkie rzeczy na takich wszystkich, którzy o tem tylko myślą, aby szkodę i krzywdę robić drugim na wszelkie sposoby. Ludzie to słyszeli i powtórzyli sir Johnowi, a on teraz przez to taki jest zagniewany i odgraża się, że tego nie daruje, i Bóg wie nieco obiecuje jeszcze, jeśli mu się zaraz nie zrobi sprawiedliwości.
Niezmiernie się zdziwił anioł, gdy go zawołano do kancelaryi dla wyjaśnienia faktu. Wedle jego relacyi, on zrazu przypuszczał, że dziecko skaleczyło się o jakąś niedobrych własności roślinę, ale jak się przekonał, że rana była dziełem tego drutu zdradzieckiego, jak mu ludzie opowiedzieli, że tego drutu przeznaczeniem jest właśnie, aby ranił, i że to jeden człowiek zastawia na drugiego takie sidła — jak się o tem kategorycznie przekonał, taki go zdjął gniew przeciw ludzkiej złości, że nie mając przed sobą sprawcy samego, zemścił się na jego dziele. Zresztą anioł w niczem nie przeczył swemu oskarżycielowi.
— Owszem, — mówił — przyznaję, że jeszcze nie doświadczyłem takiego uczucia jak wczoraj. I widzę już teraz, że zarażę się chyba tu, na tej ziemi waszej, tem powietrzem zatrutem nienawiścią, którą wy oddychacie wszyscy. I jakiemi prawami wy się rządzicie? Ja wiem, pan mi zaraz powiesz, że tak być musi koniecznie i będziesz mi stawiał, jako pobudki podobnych praw, pewne następstwa bardzo odległe, któreby wam zagrażały, gdybyście sobie życie ułożyli inaczej. Ja połowy tych dowodów waszych nie rozumiem oczywiście, a nadewszystko nie zrozumiem nigdy, dlaczego u was fakt pojedynczy nie tłumaczy się nigdy sam przez się, tylko mu zawsze potrzeba jakichś wywodów — jakichś wybiegów.
Nie było co usprawiedliwiać, bo winowajca nie poczuwał się do żadnego czynu karygodnego, należało tylko o tyle o ile przejednać stróża bezpieczeństwa publicznego, z czego wikary wywiązał się z możliwą przebiegłością, przyobiecując uroczyście, że sam postara się ułagodzić zagniewanego skwira. Tak to jednakże zburzyło wszystko biednego księdza, że gdy szedł na spoczynek, kokarda jego krawatu dosięgła na obwodzie szyi punktu przeciwległego temu, gdzie było jej obowiązkiem się znajdować. Przyznawał też przed sobą wikary, że mu się to w życiu jeszcze nie zdarzyło.
— Wogóle trudno jest bardzo — tłumaczył aniołowi przy obiedzie wikary — trudno jest obronić jakąkolwiek sprawę, do której ty jesteś implikowany. Taksamo i z tym panem Gotch — ja zupełnie prawie nie wiem, jaki z nim przyjąć należy system usprawiedliwienia twego postępku. Bo żeby to oni wszyscy chcieli choć cierpliwie dosłuchać do końca, gdy się rozpocznie od tego, że istnieją dwa światy, różne zupełnie od siebie duchem, urządzeniami — wszystkiem. Że do jednego z nich — tego, który nie jest naszym światem, należysz ty właśnie, i dlatego tak ci jest trudno przystosować się do warunków tutejszych. Ale czyż on temu uwierzy? — czy on nie weźmie mię wprost za obłąkanego?
— Widzę, że jestem dla pana źródłem nieskończonych nigdy kłopotów i przykrości, — mówił ze smutkiem anioł, który część przynajmniej trudności położenia oceniał jak należy.
— Nie obwiniaj siebie o te troski moje — tłumaczył młodzieńcowi wikary, — bo mnie, owszem, wydaje się, że od ciebie spłynął na moje życie biedne jakiś promień dobra, czy światła — może jednego i drugiego zarazem. Winien też jestem i ja po części, bo nie ma we mnie ani wiary, ani męztwa, jakich wymaga obrona prawdy. Wszak sam widzisz chyba we mnie to wahanie, tę niepewność, ile razy stanę wobec ludzkiego uporu, szyderstwa, albo jakiegoś sądu namiętnego. Raz przekonany jestem istotnie, że zstąpiłeś wpośród nas z innych światów, to znów pod naciskiem okoliczności przychodzi zwątpienie, i myślę wtedy, że obaj jesteśmy ofiarami jakiejś ułudy niepojętej. A co do sprawy bieżącej, to rzeczywiście może być kłopot. Ten Jan Gotch, od którego ja w wysokim stopniu jestem zależny, wywiera w tej okolicy nader zgubny wpływ moralny. To jest widzisz pijak, gracz i rozpustnik! Ale należy oddać cezarowi, co jest cezarowego, a przytem on jest stronnikiem kościoła państwowego... Ale od tych wszystkich myśli i uwag powracał ciągle biedny wikary do kwestyi fundamentalnej, to jest do pochodzenia samego gościa, i zakończył przy rozstaniu się swojem zwykłem:
— A jednak oni powinni uwierzyć w to, że jesteś istotą, za którą się podajesz! Taki niepodobny w niczem jesteś do nich!
Anioł, przyszedłszy do swego pokoju, doświadczył uczucia smutku i upadku na duchu Z dnia na dzień, i z każdą niemal godziną zaciemniał się dokoła niego widnokrąg tego nowego dlań, ziemskiego bytu. Chciał też zwolnić od tych przykrych napaści dobrego człowieka, który mu dał u siebie schronienie, a zupełnie nie wiedział, jak się do tego wziąść. Wszystko tu było dlań nietylko obce, cudze, szczególne, ale wydało się mu pozbawionem często nawet logiki prostej. Na wsi pokazać się nie mógł, bo mu tam grożono brutalną napaścią. Wśród tych rozmyślań spostrzegł leżące na stole skrzypce i machinalnie sięgnął po nie, aby w świecie harmonii szukać ucieczki przed nędzami ziemskiego bytu. Ale tej nocy nie była już muzyka gościa z Zaświatów tą samą, jaką od niego usłyszał wikary po raz pierwszy. Tydzień czasu wystarczył zupełnie, aby okowy naszego świata wpiły się w tę duszę pogodną, i dały jej poznać, czem jest ból, nienawiść, podejrzenie, wstręt — dały poznać wszystko, co zatruwa nasze istnienie, a mimo to wypełnia je, tak szczupłe niestety dla innych uczuć pozostawiając miejsce. Odzywały się i teraz jeszcze tony wysokiego nastroju, ale przygłuszał je co chwila zgrzyt jakiś, odbijający od tamtych harmonij rażącym kontrastem. Ten, który tak niedawno nie znał co to ból, śpiewał teraz, jak śmiertelnie zranione ptaszę — ten co nie uczuł nigdy przedtem gniewu i niechęci, wprowadzał coraz więcej dyssonansów do swojej melancholijnej idylli, którą tak niedawno jeszcze oddziaływał na duszę wikarego.
Tej nocy, oprócz ostatniego, miał anioł innego jeszcze słuchacza.
O kilka zaledwie kroków, ukryta w gęstym klombie wiązów i świerków, stała Dalya. Zatonęła w tych dźwiękach duszą całą, a to, co wypełniało jej istnienie w tej chwili, było bardziej ekstazą, niż myślą. Przechodziły przed jej pamięcią kolejno wspomnienia wszystkich zbliżeń z tym młodzieńcem, tak różnym od innych, i nie mogła ich sobie złączyć w żaden ład i porządek. Przemówił do niej po kilkakroć, a teraz wydało się jej, jakoby tony jego pieśni dopełniały sobą te urywane słowa — nadewszystko, jakgdyby dla niej wyłącznie było to przeznaczone.
Jak wszystkie młode dziewczęta, miała i Dalya przywidzenia swoje.
Nazajutrz rano szedł bardzo wcześnie przez wioskę nasz gość z Zaświatów, szedł, aby się dostać do gęstwy trzcin i oczeretów, otaczających jezioro Siddermortońskie. Założył on sobie dotrzeć do zatoki Bandrum, bo mówiono mu, że z kilku otaczających wzgórz widać już dobrze całą wielką powierzchnią wód. Myślał, że będzie tu zupełnie sam, a tymczasem za pierwszym zaraz załomem gruntu natrafił na siedzącego, na pniu drzewnym dra Crumpa.
— A to spotkanie! — wołał życzliwie eskulap. — Jakże się tam miewa skrzydło pańskie?
— Jest bardzo dobrze. Nie boli mię już wcale.
— Czy też panu nie przyszło do głowy, że jesteś na gruncie stanowiącym własność prywatną? Nie? Spodziewałem się tego. Może nie wiesz, co jest własność? Widzę, że zgadłem doskonale.
— Wistocie nie rozumiem ani słowa.
— W takim razie pozwól sobie złożyć szczerą gratulacyę moją. Nie wiem, czy wytrwasz w roli przyjętej, ale że dotąd konsekwentny jesteś, przyznaję chętnie. Wziąłem cię początkowo za mattoida, ale przyznaję się do pomyłki. Ty osnułeś sobie plan i trzymasz go się wytrwale. A ta twoja maniera ignorowania najważniejszych stron i zupełnie drobnych szczegółów naszego życia jest wistocie i oryginalną i nie bez pewnego wdzięku. Ja przecież jestem uważnym i bacznym na wszystko, a mogę powiedzieć, że zaledwie kilka razy udało mi się chwycić cię na jakiemś cokolwiek mniej zręcznie odegranym epizodzie. Bądź co bądź, my się rozumiemy — prawda?
Doktor roześmiał się grubo, niezmiernie z siebie zadowolony. Jego słuchacz odwzajemnił mu się niby uśmiechem, ale to był uśmiech w innym zupełnie rodzaju. Tkwiło w nim coś wyższości, dumy, a nawet po trochu obrażonej godności. A gdy mu doktor dodał jedno jeszcze półdrwiące pytanie:
— No, powiedz, mój przyjacielu, kto ty jesteś naprawdę? — Na tę zaczepkę taką niespodziewaną usłyszał dr. Crump replikę:
— Kim ja jestem i zkąd przychodzę, daremnie byłoby panu powtarzać, bo to o wiele przechodzi pańską władzę pojmowania. Twoje oczy są ślepe, twój słuch niedostateczny, dusza tonąca w mroku i nieprzystępna wrażeniom, wśród których żyłem dotąd. Co ciebie, mój panie, nauczy, gdy jeszcze raz powtórzę, że przypadkowi tylko zawdzięczam zjawienie się na waszej ziemi?
Doktor wyjął z ust fajkę, którą dotąd palił, i zaprotestował w tych wyrazach:
— Tylko temu daj pokój, proszę. Nie wiem, czy masz jakie osobiste pobudki, które by ci doradzały siedzieć cicho, — nie wiem i wiedzieć nie chcę. Tylko robię ze swojej strony zastrzeżenia pewne, bo mi idzie o to, abyś przez powtarzanie ciągłe jednej i tej samej niedorzeczności nie oddziałał w końcu na stan umysłowy tego biednego Hilyera, który i tak już nazbyt wiele wiary przywiązuje do twoich bredni.
Anioł wykonał gest, znamionujący lekceważenie.
— Mówię w chęci przekonania ciebie. Nie znałeś tego człowieka dawniej. On się zmienił nadzwyczajnie. Przyzwoity zawsze i właściwy w obejściu, doszedł przez dwa tygodnie ciągłego z tobą obcowania do takiego stanu, że swoim zamglonym i błędnym wzrokiem zaalarmować może każdego lekarza. Dość powiedzieć, że wszedł w niedzielę na kazalnicę bez mankietów, z krawatem wykrzywionym, i obrał sobie za tekst słowa Pisma: „Nie widziało oko, ani zasłyszało ucho człowieka...“ Toż on najwyraźniej do gruntu przejął się niedorzecznościami przyniesionemi przez ciebie i opowieściami o twoim anielskim świecie. Na tej drodze dojdzie on do monomanii bardzo prędko.
— Sądzisz pan rzeczy z tego, jak się przedstawiają tobie.
— To jest prawo, które przysługuje każdemu i dlatego nie dziwże się mnie, gdy patrzę na tego dobrego towarzysza zahipnotyzowanego przez ciebie, bo żeś go zahipnotyzował, o tem dwóch zdań być nie może. Nie wiem kim jesteś i zkąd przybywasz — to fakt, ale oznajmiam ci, że wcale nie myślę zachowywać się biernie wobec widocznego chylenia się do obłędu tego dobrego człowieka.
— Gdzie tu jest obłęd? W tem chyba, że ten człowiek o żywszej, niż pan, wyobraźni marzy o świecie, którego nie widział, ale który przeczuwa w pewnym stopniu.
— Otóż ja właśnie protestuję przeciw tym jego marzeniom. Mnie się w pole nie da wyprowadzić tobie, mój młody panie! Ty powtarzaj swoje, a ja będę twierdził swoje. Podług mnie, albo jesteś waryatem, który się wydostał na wolność (co jest mniej prawdopodobnem), albo jesteś poprostu oszustem. Ja twego świata, o którym rozpowiadasz cudowne rzeczy, nieznam wcale, ale za to znam bardzo dobrze ten, na którym żyję, i dlatego zapowiadam ci stanowczo, że jeśli od zajmującej osoby twojej nie uwolnisz jaknajrychlej Hilyera, ja zawiadomię policyę i zamkną cię — albo w więzieniu, jeśli się nie wylegitymujesz należycie — albo w domu zdrowia, jeśli zechcesz obstawać przy swojem anielstwie. Wybierz-że sobie jedno z dwojga, bo ja jutro oznajmiam tutejszej policyi o ukazaniu się obłąkanego. Nie zależy mi nic na tem, aby zgubić ciebie, ale zależy mi bardzo wiele, aby ocalić tamtego.
Po wyrecytowaniu całej pogróżki swojej doktor wydobył nóż z kieszeni i zaczął nim z całą uwagą czyścić swoją fajkę, która mu zgasła podczas sprzeczki. Stali teraz naprzeciw siebie — anioł z każdą chwilą bledszy — doktor zimny i zdeterminowany.
— Więc dom obłąkanych, albo więzienie? Dajże mi pan czas do namysłu.
Po krótkiej chwili jednakże, przypomniawszy sobie coś z rozmów, prowadzonych w tej kwestyi z wikarym, zbliżył się do doktora i powiedział stanowczo:
— Na żadną z tych zmian w moim losie zgodzić się nie mogę.
— Usiądź no pan tutaj, — zaczął teraz pojednawczo lekarz, wskazując słuchaczowi miejsce obok siebie na pniu drzewa.
Anioł spełnił żądanie, ale wypowiedział przytem z całą szczerością wrażenie, jakiego doznaje w towarzystwie doktora Crumpa i jemu podobnych.
— Wy tutaj macie sposób wypowiadania swoich, przekonań tak szczególnie, że porównać go tylko można do zgrzytu stali.
Crumpowi pochlebiło to zestawienie.
— A tymczasem ja — mówił anioł — zapewniam, że opowiadając o sobie i o swojem życiu poprzedniem, prawdy nie obraziłem w niczem. Nic nie wiem i nic sobie przypomnieć nie mogę z życia waszego ziemskiego, coby poprzedzało moje przypadkowe znalezienie się owej ciemnej nocy na bagniskach Sidderfordzkich.
— W takim razie gdzieżeś się nauczył języka, którym mówisz równie dobrze, jak każdy z nas?
— I tego nie wiem... a co jest dla mnie najprzykrzejszem to, że twierdzeń moich nie jestem wstanie poprzeć jednym chociażby atomem dowodu przekonywającego.
— I ty naprawdę... tu wlepił Crump swoje bystre spojrzenie w twarz młodzieńca — ty naprawdę przekonany jesteś, żeś dotąd przebywał w niebiosach, czy w jakiejś krainie snów, zanim się ukazałeś w Sidderford?
— Jakże mógłbym mniemać inaczej, kiedy tak było.
— Bagatela! — zawołał Crump i zaczął pracowicie zapalać fajkę swoją. — Tak przesiedział w milczeniu kilka mniej więcej minut, potem ze zdwojonem natężeniem wzroku jął wpatrywać się w twarz anioła, wreszcie zakładając nogę na nogę, jakgdyby sobie wszystkie swoje wnioski i wywody uporządkował należycie, szepnął raczej do siebie, niż do swego słuchacza:
— Tak, to jest możebne!.. a nawet zupełnie prawdopodobne. Jeszcze się trochę wahał — jeszcze kręcił głową wlewo i wprawo, wreszcie zabierając się jak gdyby do dłuższego wykładu, zaczął w te słowa:
— Uważaj dobrze i staraj się zrozumieć mnie. Jest wśród zboczeń, jakim podlega człowiek, taki stan psychiczny, który nauka nazywa zdwojeniem osobowości. W tym stanie zapomina chory doszczętnie czem był, i zdaje mu się, że jest jakąś istotą zupełnie nową, inną. Opuszcza wtedy miejsce swego pobytu, przyjaciół, rodzinę, porzuca wszystko, co go otaczało i zaczyna to życie nowe. Nasze pismo lekarskie „Nature“ w jednym z zeszytów ostatniego miesiąca opisuje właśnie pewien wypadek podobny. Osobnik, z pochodzenia Anglik, był raz Anglikiem z wyraźnemi oznakami deksteryzmu, to znowu Francuzem, a przytem mańkutem. Jako Anglik nie umiał i nie rozumiał po francusku — zamieniwszy się na Francuza, zapominał swojej mowy ojczystej. Hm!
Nagle zwrócił się do anioła i krzyknął głosem ostrym:
— Miejsce zamieszkania twego ojca!
Mniemał dr. Crump, że tym sposobem dopomoże pamięci człowieka, którego poczytywał stale za ciekawy okaz patologiczny, i ożywi w nim jakieś przygasłe wspomnienia domu, rodziny i t. d. A potem powtarzał mu sylaby: Pap... papa... mam... mama... maman... pèpère... noo... noo...
Na nic się nie przydała jednak cała ta metoda badania. Anioł z początku patrzył na niego, jak na obłąkanego, potem zrozumiawszy w jakim celu zadaje sobie ten trud doktor, odpowiedział mu po namyśle:
— Nic mi nie przypominają te dźwięki. Przed tygodniem byłbyś mię pan niemi zadziwił daleko więcej, niż dzisiaj.
Jeszcze trochę obserwacyi — jeszcze cokolwiek milczącego badania, a dr. Crump zaczął znowu inny szturm.
— Bo trzeba ci wiedzieć, że masz twarz szczerą, otwartą i znamionującą inteligencyę. Nie wiele jest brak chwilami do tego, abym i ja ci uwierzył, i to jest właśnie punkt nader ważny, który mię zmusza do kroków stanowczych. Ja jestem, widzisz, asekurowany — mnie broni nauka, ale inni nie mają takiej ochrony, i ztąd płynie szkodliwość oddziaływań twoich. Że nie jesteś zwyczajnym obłąkańcem, nie podlega wątpliwości, a nawet w wielu sprawach posiadasz sąd zdrowy i całkowicie normalną równowagę umysłu. Chciałbym bardzo, żeby jaki Nordau, Lombroso, albo który z alienistów szkoły Salpetriére zbadał cię starannie. W tej naszej wiejskiej praktyce zapominamy zazwyczaj najpierw o dziale chorób umysłowych. Jest tu jeden tylko idyota, nb. urodzony z ojca idyoty i dlatego nieuleczalny — wszyscy zresztą mieszkańcy cieszą się zupełnem zdrowiem.
— To oni z tego widać powodu zachowują się z obcymi tak, jak się obeszli ze mną — wtrącił anioł zamyślony.
— A zatem rozważając twoje względem nich stanowisko, — mówił dalej dr. Crump, nie zwracając bynajmniej uwagi na to ostatnie przypuszczenie — rozważając twoje stanowisko, nie mogę inaczej powiedzieć o wywieranym przez ciebie wpływie, jak tylko, że jest szkodliwy. Bo widzisz, mój drogi, nie tylko na jednego wikarego oddziałałeś ujemnie. Niejaki Shine zawrócił sobie także głowę twojem nieszczęśliwem anielstwem. Przez cały tydzień pił zawzięcie, a teraz wyzywać chce na pięści każdego, ktoby się ośmielił utrzymywać, że nie jesteś najautentyczniejszym aniołem. Nie koniec na tem. Jeden z mieszkańców Siddermorton popadł w formalną manię religijną, bo to widzisz, mój kochany, zaraźliwe są niestety takie rzeczy — tak jest: zaraźliwe. I ztąd konieczność brania takich posłuchów, takich wieści pod kwarantannę. A ja jeszcze jednego dowiedziałem się dzisiaj...
— No, dobrze! Choćby i tak było, jak pan mówisz, to gdzie tu jest moja wina, i co ja na to nieszczęście mogę poradzić?
— Możesz się wynieść z wioski naszej; oto jest moje żądanie całe.
— No, ale w takim razie ja mogę iść tylko do wioski innej — bliższej czy odleglejszej.
— To już nie moja sprawa — idź, gdzie ci się spodoba, byle cię tu nie było. Zostaw tych trzech, czy czterech, z ich narwanem widzeniem rzeczy, to znaczy: wikarego, Shine’a i tę małą służącą, o której właśnie miałem ci powiedzieć, a o której ty wiesz zapewno więcej i lepiej, niż ja, który do ciebie mówię, i niechaj na tem będzie koniec.
— Kiedy ja niemam wprost odwagi iść w ten wasz świat taki okropnie wrogi, a przytem bardzo mi dzisiaj trudno byłoby opuścić Dalyę — tak jest, bardzo trudno. Nawet zupełnie nie wiem, jakim sposobem powinienem się zabrać do tego, aby sobie zdobyć dach nad głową, pożywienie, no i tę pracę wogóle, bez której u was życie ma być niepodobne.
— A to są już urojenia twoje, mój przyjacielu, na które ja nie znam ratunku. Nie powiem, żeby mi szczególne zadowolenie sprawiać miało nastawanie na ciebie, ale i to jest także pewnikiem, że nie może trwać dalej taki stan rzeczy w Siddermorton.
Potem zerwał się z pnia drzewnego jednym skokiem, i na pożegnanie rzucił zdumionemu młodzieńcowi te słowa:
— Krótko-węzłowato, mój panie, pozostać między nami nie możesz. Oznajmiam ci o tem, jako radca zdrowia publicznego tej miejscowości, albowiem wywierasz na ludność tutejszą wpływ zgubny. A więc jesteś ostrzeżony, a zresztą postąpisz sobie jak będziesz uważał — reszta należy wyłącznie do ciebie.
Obrócił się plecami i puścił szybkimi kroki, pozostawiając nieszczęśliwego pod wrażeniem bolesnem.
— On powiada: wpływ zgubny — dlaczego zgubny?.. Zupełnie tego zrozumieć nie mogę.
Sir John Goth był to człowiek niewielkiego wzrostu o gęstej szczotkowatej czuprynie, krótkim, pałkowatym nosie, twarzy pokrytej grubemi zmarszczkami. Nosił się po dżokiejsku i bez szpicruty nie widziano go nigdy. Ten pan zjawił się na wikaryi nazajutrz po dniu, kiedy konstabl wiejski ostrzegł wikarego o pretensyi, jaką sobie rościł skwir do nieznanego nikomu bliżej młodzieńca, za tego ostatniego bezprzykładne prawie nadużycie.
— Przychodzę oto — mówił już ode drzwi — w sprawie zapewne dotąd panu wiadomej.
— Stokrotne dzięki moje za ten krok uprzejmy, — zabiegał wikary, zawsze w nadziei, że będzie mógł jeszcze zażegnać, a w najgorszym razie odroczyć katastrofę: Winienem panu podziękę za tę jego...
— A tak, a tak! właśnie! I przybrał postawę wyczekującą, ale zupełnie zdecydowaną, która wikaremu nic pomyślnego nie wróżyła. Zaczął też ostatni przewlekle, wymijająco, a pojednawczo przedewszystkiem:
— Ta sprawa — ta nieszczęśliwa sprawa nadwerężenia pańskiego ogrodowego parkanu, jest tak dla mnie przykra, a nawet powiedziałbym bolesna...
Sir John przybierał na twarzy i w postawie coraz dostojniejszy ton.
— Tak jest! — powtórzył rezolutnie: nie tylko przykra, ale i bolesna. Otóż to właśnie... Określenie czynu wydaje mi się zupełnie odpowiednie. Cieszy mnie, iż jednako oceniamy rzecz.
— Ten młody człowiek jest moim gościem.
— Zapewne, ale to nie jest przyczyna dostateczna, aby sobie pozwalał niszczyć moje oparkanienia.
— A rozumie się — potakiwał wikary.
— Pozwólże tedy, Wasza Wielebność, zapytać się przedewszystkiem, kto on jest?
I po tych słowach przybrał postawę sędziego inkwirenta, który wyczerpawszy wstępy i ogólniki, przystępuje nakoniec do rzeczy.
Prawa ręka wikarego po tym pocisku, rzuconym wprost, zaczęła z niepokojem szukać podbródka, co jak wiemy zdarzało się zawsze w chwilach trudnych i kłopotliwych. No, bo jak tu było naprawdę z takim, jak sir Gotch, sceptykiem, rozpocząć rzecz o anielskiem pochodzeniu obżałowanego. Bądź co bądz, zaczął oględnie, ale z intencyą nieobrażenia tego, w co sam wierzył niezachwianie:
— Aby panu powiedzieć całą prawdę, jest tu na dnie mała tajemnica...
— Już wiem o tej tajemnicy; — wspomniała mi o niej lady Hamergallow.
Wikary sponsowiał nagle, bo sir John nie dając mu już teraz przyjść do słowa, zaczął wyzywająco:
— A czy pan wiesz, że to indywiduum biega po wsi i głosi zasady anarchistyczne?
— Jak Bóg na niebie — to jest potwarz, najczystsza potwarz!
— Nie jest to żadna potwarz, skoro ja ją powtarzam! Ja panu powiem więcej: On sobie chodzi po wsi i spotkawszy pierwszego lepszego chłopa, zapytuje go, jakim sposobem on się poczuwa do obowiązku pracy, skoro ani pan, ani ja nie robimy nic. A potem opowiadał temu prostactwu, że każdy z nich ma prawo do wychowania, mogącego człowiekowi zapewnić próżnowanie, a nie zapomniał też dodać tego, co głoszą wszyscy jemu podobni, że my (to jest: ja i pan) z rozmysłem i wyrachowaniem utrzymujemy ich na tym poziomie umysłowym, bo nam to dogadza, że oni w swojej nieświadomości pracują na nas (zawsze mówił o mnie i o panu) a to jest godne uwagi.
— Mój Boże! — szeptał do siebie przerażony wikary — ja o tem nie wiedziałem nic zgoła.
— No, dobrze, że pan nie wiesz, ale wie za to cała wieś, bo on na tych kawałkach żelaztwa demonstrował swoje teorye wywrotowe. Jeżeli tedy nie potrafimy złego przytłumić w zarodku, jeśli on będzie dalej miewał bezkarnie swoje kazania, możemy być pewni, że nie zostanie najprzód ani jednego całego słupa w naszych ogrodzeniach, że potem bezpośrednio meble nasze spłoną na stosach, a panami jedynymi staną się te djabły wcielone, których wywoływanie wobec pana, członka kościoła... chciej mi łaskawie darować. Ja ich znam dobrze!
— Żeby on miał być anarchistą — niepodobna mi jest zgoła uwierzyć.
— Czyżbym ja inaczej nastawał na człowieka, który jest gościem twoim, księże wikary? On poprostu skorzystał z przychylności pańskiej, aby uzbrajać jedną warstwę społeczną przeciw drugiej, i kłócić ze swoim losem biedaków, którzy byli z niego dotąd zadowoleni zupełnie.
Wikary tarł swój podbródek ze wzrastającą ciągle zawziętością, a sir John, korzystając z tego zakłopotania, wywnioskował, że czas na postawienie ultimatum nadszedł.
— Albo tedy ten wróg porządku społecznego opuści natychmiast wikaryę, albo ja rozpoczynam dochodzenie sądowo. Czy mi tedy każesz, księże wikary, wnieść skargę do trybunałów, czy nie?
— Doprawdy moje położenie jest tak przykre... tak niebywałe — powiedziałbym.
— Zapewne, ale ja prócz tych dwóch alternatyw, nie widzę trzeciej. To jest pasożyt szkodliwy — wierzaj mi, księże wikary — nic więcej! Znam ja ten gatunek — oh znam! Ale ponieważ byłem panu zawsze życzliwy, więc pozostawiam ci na załatwienie sprawy tydzień czasu.
— Z serca panu dziękuję. Ja uwzględniam zupełnie położenie pańskie — wchodzę w to, że z pewnego punktu zapatrywania, postępowanie tego rodzaju tolerowanem być niepowinno... chociaż z drugiej strony...
— Bardzo mi przykro, że z mego powodu doświadczasz pan w tej chwili przykrości, ale sam osądź...
— Więc tydzień czasu?
— Tak jest, ale ani godziny dłużej!
— Wikary wyprowadził swego gościa aż do wschodów, a powróciwszy, zapadł w długą zadumę nad tem, co się stało, i nad własnem swojem zachowaniem się w tem całem zajściu niefortunnem.
— Więc tylko tydzień! — zakończył, wstając od biurka. — Zstąpił na ziemię łez i niedoli duch wybrany, mieszkaniec lepszych światów, który zbogacił mi ducha, otworzył oczy moje na całe obszary nieśmiertelnego piękna, a ja zgodziłem się odtrącić go od siebie, jak istotę nikczemną i szkodliwą. Jakże my tedy stworzeni jesteśmy — my, ludzie, i w jakich słowach ja mam mu oznajmić o postanowieniu, które względem niego zapadło?
Przemierzał biedny ksiądz wzdłuż i wszerz swoją pracownię, ale mu widok tych ścian przypominał obecność sir Johna Gotch, więc przeniósł się do sali jadalnej i tam przez otwarte okna zagłębił wzrok w nieprzejrzane obszary pól i łąk rozciągających się poza parkiem. A że był człowiekiem z krwi i ciała, więc odwrócił się do kredensu i automatycznie prawie nalawszy sobie szklankę sherry wychylił ją jednym haustem.
Anioł leżał na mchu wysokiej skały i patrzył ze smutkiem i tęsknotą na wielką roztocz morza, odbijającego w sobie blaski słoneczne. Przygnębiony był bardziej, niż innych dni, bo czuł, jak osnuwały go coraz bardziej pęta ziemskiego bytu, na podobieństwo jego skrzydeł uwięzionych teraz pod odzieniem człowieczem. Patrząc na tę wielką taflę wód, wzdychał za potokami światła astralnego i rozpamiętywał rozkosze tego bytu, który, jak mu się zdawało, znikł dla niego niepowrotnie. Jakże jemu ciężko było pogodzić się z myślą, że tu pozostanie na zawsze, że już go te skrzydła omdlałe nie uniosą nigdy w niebieskie przestworza..! Sparł stroskaną głowę na ręku i poraz pierwszy zapłakał gorzko nad swoim losem.
Jakaś kobieta wiejska, idąca ścieżyną, spostrzegła młodzieńca, o którym tyle sprzecznych wieści krążyło od jakiegoś czasu po okolicy, i użaliła się nad nim.
— We śnie szuka ucieczki przed troską — poszepnęła do siebie. — A choć obładowana ciężkim koszem, który gniótł do ziemi jej spracowane ramiona, zeszła na bok, aby go nie rozbudzić. Tu usłyszała niespodzianie, że z tej piersi dobywają się łkania. Zupełnie nie pojmując, jakąby przynieść mogła ulgę, cofnęła się na ścieżkę swoją.
— Jak tu przemówić do niego? — szepnęła do siebie i ruszywszy ramionami, oddaliła się szybko, nie dosłyszawszy ani jednego słowa jego skargi. A on tymczasem mówił do siebie:
— Przygniata mnie zupełnie to istnienie. Czuję, jak skrzydeł moich moc zanika coraz bardziej. Jeszcze dni kilka tego bytu, a już ich nie rozwinę do lotu. I stanę się wkrótce człowiekiem jak oni wszyscy — słabym i nędznym jak każdy z nich. A potem zestarzeję się i pochylę ku ziemi i więdnąć będę w cierpieniu, jak więdną tamci. A że jestem sam jeden, przetom nędzniejszy jest od najlichszego z pośród nich.
Jedynym punktem jaśniejszym na tym tle szarem i jednostajnem wydało mu się spojrzenie Dalii, i poczuł w sobie potrzebę pójścia do niej i uskarżenia się na swoją dolę smutną, i opowiedzienia jej, jaka go wielka udręcza boleść na myśl, że go już nigdy nie uniosą ponad ziemię jego skrzydła omdlałe i ciężkie. Chciał koniecznie, aby ona zapłakała z nim razem nad tym jego niepowrotnie utraconym rajem.
Pani Hinijer po długiem rozmyślaniu, na którem straciła parę godzin drogiego czasu, przyszła po herbacie, aby zapukać do drzwi wikarego, którego domem zarządzała od pierwszego dnia jego przybycia do Siddermorton.
— Bardzo przepraszam Waszą Wielebność, ale jestem zmuszona żądać paru chwil posłuchania.
— Z milą chęcią, pani Hinijer. Z miłą chęcią — powtórzył wikary, który po uroczystym nastroju tej rygorystki zaczynał przeczuwać, że mu i z tej strony zagraża coś w tym dniu pełnym przygód niepożądanych. Właśnie obracał w ręku odebraną świeżo od biskupa missywę urzędową, w której ten dostojnik kościoła w nader ostrych wyrazach krytykował gościnność, jaką najnieroztropniej szafował wikary, wedle powszechnego mniemania. Tylko biskup, ubiegający się za popularnością, biskup żyjący w epoce wzrastającej ciągle demokracyi, mógł się zdobyć na pismo podobne. Wikary był do gruntu wzburzony i rozgniewany, co spostrzegła odrazu pani Hinijer; kaszlnęła tedy po trzykroć, przysłaniając ręką usta dla zwrócenia na siebie uwagi tego udręczonego człowieka, który dawszy jej przed chwilą tak zachęcające zapewnienie, zdawał się teraz zapominać zupełnie o jej obecności w pokoju. Usłyszawszy to chrząknięcie parokrotne, odwrócił się.
— Słucham pani.
— Czy mogę zapytać Waszą Wielebność o dzień wyjazdu z Siddermorton pana Anioła.
Poczem nastąpił znowu łagodny atak kaszlu. Wikary zadrżał. A więc wszystko sprzysięgło się przeciw tamtemu.
— Mnie jest bardzo niemiło przychodzić tu z zażaleniem, ale ja dotąd pełniłam moje obowiązki tylko w domach wzorowych, i dlatego niech mi będzie wolno wyznać, że z prawdziwym wstrętem przychodzi mi usługiwać osobom tego, co ten pan, rodzaju.
— Tego rodzaju, co on? To znaczy, pani Hinijer, że ten młody człowiek nie umiał sobie zaskarbić przychylności pani?
— Wasza Wielebność pamięta zapewne, że do czasu mego przyjazdu tutaj, pełniłam obowiązki w domu lorda Dundoller i to przez lat 17, a Waszą Wielebność, mimo, że należy do stanu duchownego, uważałam zawsze i uważam za skończonego gentlemana. A w takim razie...
— A tamten nie jest gentlemanem. Wszak to chciałaś pani wyrazić?
— Z przykrością przychodzi mi potwierdzić słowa Waszej Wielebności.
— Naprawdę? Nie wahasz się pani postawić mu tego zarzutu?
Nowy paroksyzm sztucznego kaszlu, a po nim tirada tej treści:
— Ja mocno ubolewam, że mię okoliczności zmuszają do wytoczenia tej sprawy całej, ale już widzę, że inaczej być nie może. Zły to już znak, kiedy ktoś zdradza pochyłość do wegeteryanizmu, i odrzuca każde danie mięsne — jeszcze gorszy, kiedy się człowiek zjawia zupełnie bez bagaży i pakunków, i kiedy jest zmuszony pożyczać od gospodarza domu wszystkiego, poczynając od bielizny i pantofli, a kończąc na zwierzchniem ubraniu. Ja sobie to wszystko powiedziałam odrazu, ale znając moje podrzędne stanowisko w tym domu, milczałam, oczekując co z tego będzie. Już pominę moje późniejsze spostrzeżenia, dotyczące zupełnej nieumiejętności znalezienia się przy stole, najdziwaczniejszego używania noża, widelca, chociaż to są zboczenia bardzo ważne, dowodzące, że indywiduum, które się ich dopuszcza, przebywało chyba w jakichś środowiskach mnie osobiście zupełnie nieznanych. Widziałam, ale jak mówię, powstrzymywałam się do czasu. No, ale jak przyszło do tego, że taki gość zaczyna sobie pozwalać na konszachty po kątach z pokojówkami, — to już znowu coś gorszego o wiele, aniżeli spożywanie siekanej cielęciny za pomocą własnych palców jedynie. Alboż to zresztą wszystko, co ja widziałam? Możeby się znalazło dużo rzeczy jeszcze do opowiedzenia, gdyby mi do tego nie przeszkadzało poczucie przyzwoitości i zawsze to moje zależne stanowisko, jakie zajmuję. A tu w dodatku aż się trzęsie od plotek powtarzanych co do tej osoby. Ja wiem, jakim być powinien gentleman, i nietrzeba mi długiego czasu na odróżnienie gentlemana od takiego, który nim nie jest. Ja rozmawiałam o tem z Jerzym i Zuzanną, ponieważ oni stanowią równie, jak ja, wyższą, że tak powiem, służbę tego domu, a to są ludzie doświadczeni i na swojem miejscu zupełnie. Mówiliśmy też nieraz o tej biednej Dalii, której, daj Boże, aby się coś smutnego nie dostało od tej nocnej gry na skrzypcach. Słucha jej ona albo z klombów, gdzie się ukrywa, albo z korytarza, gdzie ją zawsze spotykam, przyczajoną w jakiejś framudze. To też myślę, że im prędzej ten pan pójdzie sobie tam, zkąd przyszedł, tem lepiej będzie dla nas, a nadewszystko dla Dalii...
Nowy, dłuższy od poprzednich, atak kaszlu przerwał przypływ wymowy.
— Dziwne to wszystko, co mi pani przynosisz dzisiaj — nadzwyczaj dziwne!
— Najgorsze będzie dopiero wtedy, kiedy się wszystko dostanie na języki ludzkie.
— I jaka w tem wina moja? — mówił wikary półgłosem. — Co ja mam zrobić teraz?
Należało jednakże zakończyć rzecz ze swarliwą niewiastą jak najrychlej, i dlatego wikary, uzbrajając się w swoją powagę i zimną krew, przemówił nie bez pojednawczej intencyi:
— Niech się pani uspokoi, pani Hinijer! Ten młody człowiek w krótkim bardzo czasie wyjedzie z Siddermorton... w ciągu tygodnia nastąpi to z wszelką pewnością. Czy to pani wystarcza?
— Zupełnie wystarcza, skoro mię o tem Wasza Wielebność zapewnia.
Znikła za drzwiami, odprowadzona zmęczonem spojrzeniem wikarego, a on, znalazłszy się znowu sam w pokoju swoim, powiedział głośno i z przekonaniem:
— Niema wątpliwości, że ziemia nasza nie jest dla aniołów!
Zmierzchało się już, gdy w obiadowej godzinie zjawił się za stołem wikarego jego niefortunny gość, który solą w oku stał się wszystkim mieszkańcom tego zakątka. Był młodzieniec bardziej znużony i smutny dzisiaj, niż kiedykolwiek. Wiedział już o tem, że musi ztąd odejść, ponieważ jego obecność była dla ludzi szkodliwą, ale gdzie się uda, co postanowi — o tem nie probował nawet rozmyślać. Wikary natomiast snuł sobie odnośnie do jego przyszłości pewne plany.
— Pozostają ci zawsze te skrzypce, chociaż po doświadczonem niepowodzeniu twojem i w tym nawet względzie, nie wiem sam, co mi o muzyce twojej należy mniemać. Trzeba pomyśleć dla ciebie o ubraniu, któreby przypadało do twojej figury lepiej nieco, niż to, które nosisz obecnie, i wogóle o całej wyprawie. To się zrobi i to jest bagatela. O wiele więcej niepokoi mię to, że masz jechać koleją żelazną, nadto przychodzą najzwyczajniejsze sprawy powszedniego życia, z którem i ty się w żaden sposób uładzić nie zdołasz. A kwestya pieniędzy, a najem mieszkania co ty się za dziwolągów dopuścić możesz, jeśli cię pozostawię samemu sobie. Nie! — to stanowczo niepodobne do niczego. Wypadnie mi koniecznie zająć się twoją instalacyą i wynaleźć ci pracę. Tak, ale to będzie rozdział, któremu możnaby dać tytuł: „Anioł w Londynie.“ Przecież w tem także niema sensu za szeląg złamany. Jak go tu puścić w ten odmęt — w tę lodowego chłodu pustynię ludzką? I co się z tobą stanie? Bo gdybym to ja miał jednego chociażby przyjaciela na świecie, o którym z góry byłbym przeświadczony, że mi uwierzy! Ale ja nie znam nikogo takiego.
— Nie powinieneś się pan tak dalece udręczać losem moim, bo jak mię sam zapewniałeś, życie wasze jest doczesne, a nawet krótkie. I to zdaje się stanowi jego stronę najlepszą. Po za tym końcem, niema tu nic dla mnie powabu, ani interesu.
— Bo widzisz, mój drogi, ja, bądź co bądź, zdradziłem ciebie, — zwrócił się ze skruchą wikary. — Im należało otwarcie powiedzieć, tym istotom poziomym: „Oto co jest treścią życia! — oto, co w niem znaleźć może człowiek najlepszy!
Zatrzymał się, a po namyśle powtórzył z mocą:
— Tak! — to niezaprzeczenie treść...
— No, tak! ale co do mnie, to ja w życie pana wniosłem tylko niepokój i troskę...
— Źle mówisz. Wniosłeś w moje życie biedne bardzo wiele. Rozbudziłeś mnie. Do jakiego poziomu ja się już obniżyłem w pojęciach moich, zanim się zjawiłeś ty! Toż oswoiłem się już prawie doszczętnie z tą ciasną klatką więzienną, i brałem ją za świat cały. A tu wszystko jest złudzeniem — niczem więcej! I ten mój sen dotychczasowy, i to dzisiejsze nawet widzenie lepszego bytu, które na mnie powiało od ciebie, a może i sama rozłąka z tobą, która tak dojmująco cięży mi w tej chwili...
Gdy się wikary dnia tego położył do snu, mystyczne powikłanie wypadków tych dni ostatnich przedstawiło mu się w nowem natężeniu. Nie spał wcale, ale w pół na jawie, w połowie w marzeniu jakiemś niepochwytnem ścigała go wizya strasznych losów, ścigających na świecie istotę taką łagodną i cichą, a tak szczególnie bezbronną przeciw wszystkim pociskom, które w nią godziły. Tak być musiało! Jego jasnowłosy gość był istotnie gościem z Zaświatów i nieinaczej przedstawiało mu się to wszystko, kiedy myślą przebiegał całe jego tutaj zachowanie się z ludźmi. Poczynając od tego skwarnego popołudnia i tego strzału niefortunnego, uprzytomniło mu się, jak gdyby to w tej chwili miało miejsce, owe rozpaczne trzepotanie skrzydeł zranionego, jego szata kroju i barwy u nas nieznanej — wszystko razem dziwne, szczególne, niebywałe! A te jego opowieści malujące ów byt zaświatowy, te jego własne sny rozkoszne, wywołane anielską harmonią po raz pierwszy zasłyszanej muzyki... Wyobraźnia uzupełniała marzenia — nadawała barwy i kształty obrazom tych regionów, w których przebywał dotąd ów nieznajomy zwiastun lepszego życia. A w miarę, jak się pogrążał myślą w tym świecie snów czarownych, bladły mu jego troski ziemskie, rozwiewały się ponure wspomnienia, i te niechęci ludzkie, takie namiętne, a poziome, i brutalne instynkty, wybuchające przy każdem zetknięciu się z tymi, którzy o innych warunkach istnienia wspomnieć się nie odważą.
Dalja siedziała obok otwartego okna swego pokoiku, oczekując na grę tego wieczora, podobnie jak czekała codzień. Ale przyroda zdawała się nie sprzyjać harmonii sfer niebieskich. Niebo zachmurzyło się ze wszystkich stron, i zaledwie w jednej części jego skłonu ku ziemi przeświecał blady promień księżyca. U zenitu pędziła jakaś strzępiasta chmura, i raz przesłaniała sobą nikłe światło nocnej gwiazdy, to znowu ukazywała bezbrzeżną krainę błękitów, przyćmioną dzisiaj i bezbarwną. Nagle ujrzała młoda dziewczyna jakąś postać, światłem własnem rozpromieniającą nocne pomroki. Był to anioł. Nie miał teraz na sobie tych brzydkich sukni wikarego, a natomiast w odbiciu światła padającego z dalszych pokoi wikaryi, zauważyła Dalja dwoje ołowianego koloru skrzydeł wyraźnych na tle paljowej tuniki. Szczególne jakieś ruchy wykonywał młodzieniec. Zdawało się, że szybko zmienia miejsce; raz nawet myślała Dalja, że go ujrzała na połowie wysokości wielkiego buka, który panował nad całą grupą drzew rozpoczynających aleje, ale było to chyba przywidzenie dziewczyny tylko. W każdym razie była więcej zdziwiona, niż przestraszona. Usłyszała następnie kilka niewyraźnie wymówionych słów, ale raczej domyśliła się, niż stwierdziła zmysłem słuchu przebijające w nich zniechęcenie. Jeszcze raz uniósł się w powietrze na 5, lub 6 stóp po nad ziemię, a potem rozległ się odgłos, jakgdyby ciężkiego upadku ludzkiego ciała, a następnie skarga żałosna i płacz serdeczny — głęboki płacz dziecka, czy kobiety — niewiadomo.
— Skaleczył się, lub coś przykrego mu się zdarzyło, — poszepnęła dziewczyna. — Trzeba go przecież wspomódz jakokolwiek.
I mimo wahań kilkakrotnych, zdecydowała się w końcu i prześlizgnęła cicho po wschodach na dół. Zastała młodzieńca bez ruchu, a z piersi jego wyrywały się łkania. Więc to on płakał — nie kto inny.
— Co panu jest? — pytała z troskliwością, dotykając jego głowy.
Anioł podniósł się w połowie i patrzył na nią uważnie w ciemnościach nocy. Dojrzał w tej twarzy młodej wyrazu współczucia i zdawało mu się to wielką ulgą w jego cierpieniu.
— Co się stało? Czyś pan skaleczony? — ponowiła zapytanie.
— Daljo! — wyszeptał żałośnie. — Już się nigdy mojemi skrzydłami nie będę mógł posłużyć...
Dziewczyna zupełnie nie zrozumiała o co jemu chodzić może, ale odczuła, że wistocie spotkać musiało tego obcego człowieka jakieś wielkie nieszczęście. A on tymczasem powtarzał:
— Ciemno dokoła mnie, chłód mię przejmuje, a skrzydła moje bezwładne!..
Nie wiedziała jaką mu dać pomoc, czy pociechę, ale jej samej uciskał serce wielki smutek. Coś niezwykłego brzmiało w tej skardze.
— Zlituj się nade mną, Daljo, — zlituj!
— Cóż ja mogę? Ja tylko bardzo współczuję temu, co się z panem stało, ale nie mogę nic zrozumieć.
Na te nieokreślone objawy sympatyi nie było natychmiastowej odpowiedzi. Anioła przy bladem świetle księżyca mile uderzyła czystość wyrazu i piękna linja tego niewieściego profilu i spojrzał na Dalję inaczej jakoś zupełnie, niż patrzył dotąd. A potem szeptał do siebie:
— Jaki dziwny jest ten świat ich cały — jakie szczególne na nim budzą się uczucia!
Księżyc bystrzej spojrzał teraz z poza chmur, a dziewczyna wstydliwie cofnęła ręce od tej głowy płowej, powtarzając natomiast bezładnie swoje poprzednie zapewnienia:
— Cóż kiedy ja panu nic dopomódz nie mogę. A dałabym wszystko, żeby ulżyć jego smutkowi...
Jeszcze jej się przyglądał ciągle, ale i na jego twarzy żałość ustępowała coraz bardziej miejsca zakłopotaniu.
— Nie miałem pojęcia, aby się mogły budzić pragnienia podobne! Co za życie niepojęte!
I szeptali tak oboje — każde co innego — on siedzący na ziemi — ona przy nim na klęczkach.
— Dalja! — rozległ się z okna skrzypiący głos pani Hinijer, której okazały biust ukazał się niebawem w ramach okiennych.
Na ten zgrzyt spojrzeli po sobie z wyrazem przestrachu.
A ten sam głos skrzypiał z coraz przykrzejszym zgrzytem w miarę, jak się oczy zrzędnej gospodyni oswajały z pomroką nocy.
— Żebyś mi w tej chwili wracała do pokoju! Słyszysz? Gdyby ten pan Anioł był choć trochę gentlemanem, a widzę, że nim nie jest — nigdyby między wami nie było przyszło do tego. Taką krzywdę zrobić biednej sierocie!
Nazajutrz z rana samego, zaraz po śniadaniu udał się anioł ku bagniskom Sidderfordzkim, a skoro tylko zamknęły się za nim drzwi wikaryi, wsunęła się do sali jadalnej pani Hinijer, której raportu nie widzimy koniecznej potrzeby przedstawiać tutaj szczegółowo. To tylko możemy zaznaczyć, że w miarę, jak jej opowiadanie zyskiwało na kolorycie, twarz poczciwego księdza zasępiała się coraz widoczniej.
— Potrzeba, żeby wyjechał — tak jest — on musi odjechać! — powtarzał ciągle do siebie.
Ale i to trzeba powiedzieć, że pod naciskiem decyzyi głównej, która stanowiła dlań smutną konieczność, oskarżenia cnotliwej niewiasty bladły i schodziły sobie na drugi plan. Potrzebował teraz wikary Hilyer za wszelką cenę zająć się czemś użytecznem, czego wymagała chwila, i zabrał się też do notatek z rożnego rodzaju cenników konfekcyi męzkiej, którą miał nadesłaną przez firmę Skiff i Waterloo. Na później odłożył sobie inseraty lekarskie, scholastyczne i duchowe. I coraz więcej przybywało linij na arkuszu rozłożonym, a jednocześnie wyciął z prospektu centymetr z podziałką i przyszpilił go dla pamięci na firance okna. Tymczasem wypracowanie wikarego zawierało taką treść:
Chcąc odrazu wskazać modele ubrań pożądanych, zapuścił się wikary w drobiazgowe studya nad książeczką prospektową, i wybierał kostiumy, które jego zdaniem przypadały najlepiej do postawy i fizyonomii anioła. W ogóle jemu, o ile się zdawało, przypadać będzie każdy, ale należało się decydować, bo sześć dni dobiegało do kresu, a temu biednemu siódmy tylko już pozostawiony był z łaski sir Johna Gotch na pobyt w Siddermorton. Miał wprawdzie wikary początkowo myśl zawiezienia swego gościa do Portburdock i oddania go tam w ręce miejscowego krawca, ale ci ludzie na prowincyi tacy są wszyscy ciekawi, niedyskretni, a przytem obcesowo-brutalni, że mnóstwo komplikacyj można było z tego tytułu przewidywać, i dlatego zamiar ten został ostatecznie zaniechany. Niechaj już będzie lepiej Londyn; — w Londynie przynajmniej utonie wszystko, jak w morzu. Te i wiele innych względów raz jeszcze rozważywszy, pisał nasz ksiądz dalszy ciąg swego regestru:
Takiem zajęciem mechanicznem wypełnił sobie wikary czas cały, aż do drugiego śniadania, ale anioł na śniadanie się nie zjawił. Nie było właściwie w tem nic szczególnie niepokojącego, bo nie raz już zabałamucił się on gdzieś na swoich dłuższych wycieczkach, tylko przy dzisiejszem rozdrażnieniu każda najdrobniejsza okoliczność budziła w wikarym niebywałe, w stanie normalnym, trwogi. Przykro zbiegł mu czas tego lunchu. Popołudniu spoczywał chwilę tak, jak to miał we zwyczaju, i jeszcze dopisywał ciągle jakiś nowy artykuł na długiej liście sprawunków, ale już przy herbacie uczuł się niefortunny opiekun tak wzburzonym, że na pół godziny całe zatrzymać kazał podanie. Zdecydowawszy się nareszcie, za pierwszą poniesioną do ust łyżeczką napoju odezwał się głośno:
— To szczególne, jak ja się będę czuł osamotnionym po jego odjeździe!
Czas obiadu zbliżał się zwolna, ale nieobecnego daremnie wyglądał wikary. Wyobraźnia tego ostatniego zaczynała galopować niepokojąco.
— No, przecież dotąd ani razu nie uchybił, — powtarzał sobie gwoli zaspokojenia.
Słońce wyszło z za chmury i rzucało światu na pożegnanie całą kaskadę purpurowego światła; po przeciwległej stronie widnokręgu wynurzała się melancholijnie blada twarz księżyca, a jako heroldy wieczornego zmroku rozlegały się w powietrzu żałobne poświsty ptactwa, ciągnącego na błota Sidderfordzkie.
Pani Hinijer w obawie, aby się cały obiad nie popsuł, kazała podać wazę.
— Zupa na stole! — zaanonsowała, stojąc we drzwiach biblioteki.
Wikary raz jeszcze wyjrzawszy przez okno, zszedł powoli ze schodów. Jakieś nieokreślone, trwożne przeczucia uchwyciły go za gardło i nie pozwoliły przełknąć pierwszej nawet łyżki. Co się stało z tamtym? Dania sprzątano nietknięte jedno za drugiem, a wikary, zdenerwowany zupełnie, powrócił do biblioteki; tam zapalił swoją patentowaną lampę, aby znaleźć książkę do czytania, którą zabrać chciał ze sobą do sypialni.
Gdyby kto był tego systematycznego człowieka zapytał w tej chwili, azali zapałkę z ogniem położył na metalowej popielniczce, jak to zwykł był czynić zawsze, nie mógłby on poręczyć na pewno. I słusznie zupełnie, bo nie oglądając się po za siebie, rzucił ją w kosz pełen papierów, poczem przykręcił lampę i zbiegł szybko na dół.
A teraz, Szanowny Czytelniku mój, pożegnaj wraz ze mną poczciwca wikarego z uwagi, że się z nim więcej w tem opowiadaniu nie spotkasz.
Sir John Gotch, nie zapominając ani na chwilę o swojem nadwerężonem oparkanieniu, jechał konno drogą polną, prowadzącą ku jezioru; myślał on właśnie o upływającym terminie, który zostawił księdzu na załatwienie się z wysyłką tego buntownika, gdy naraz, jak gdyby na przekorę ujrzał z po za drzew wysmukłą postać młodego demagoga, ktorego widok sam popędził mu krew do głowy.
— Niech mię dyabeł porwie! — zaklął w tej chwili energicznie, jeśli ja pozwolę sobie dłużej urągać temu włóczędze.
Podniósł się na strzemionach, skrócił koniowi cugli i zawołał:
— Ej! ty, tam! Co tu robisz?
Anioł obrócił się z bezkłopotliwym zupełnie uśmiechem na twarzy.
— Zrozumiałeś, czy nie? Kto ci pozwolił chodzić tędy?
Ta sama, co poprzednio, pozycya — ten sam uśmiech.
— Żebyś mi tu ani jednej chwili dłużej nie został!
— Dlaczego?
— Ja ci się tu będę tłumaczył!.. Precz, mówię!
— Ani mi to w głowie! — odparł zaczepiony z zupełnym spokojem.
Patrzyli tak na siebie przez kilka minut, wreszcie powziął, jak widać, sir John decyzyę jakąś, bo zszedł z konia i stanął w postawie wyrażającej determinacyę.
Wypada teraz, abyśmy pozwolili autorowi na krótką dygresyą, bo pełen on jest obawy, aby sceną, która niebawem nastąpi, nie zdyskredytował legionów anielskich. Przypomnijże sobie łaskawie ty, który to czytać będziesz, że bądź co bądź, ów duch wybrany z Zaświatów, na padół łez naszych spadły, od dwóch już tygodni oddychał atmosferą ziemską zatrutą jadem nienawiści, i że na tej zmianie warunków bytu ucierpieć musiały koniecznie nietylko loty jego i blask twarzy zewnętrzny, ale że taki, który jadał, sypiał, doświadczał krzywd i przykrości, odbył już część tej ciernistej pielgrzymki, po której kroczy ludzkość cała. Jednem słowem, z każdą chwilą rozwiewało się jego anielstwo niepowrotnie, a wzrastały jego duchowe wspólności z istotami, zamieszkującemi tak zwaną przezeń krainę snów. Niechajże ci to, Czytelniku wyrozumiały, wystarczy jako objaśnienie.
— Więc ty nie myślisz wynosić się do szatana? — wołał sir John, którego twarz nabrała purpurowej barwy.
Ku chwale tego anioła powiedzieć musimy, że nietylko nie miał wyglądu takiego, jaki miewa przerażony, ale się, owszem, wprost powiedziawszy, litościwie uśmiechnął, a bodaj, że nawet ruszył ramionami.
Oto, co może ziemia i jej wpływy!
— Po raz ostatni odzywam się do ciebie, — wołał Grotch, zatrzymując się w odległości trzech metrów. Blady był z gniewu i trzymał cugle wierzchowca swego w jednej a szpicrutę w drugiej ręce.
Anioł zaczynał doświadczać poraz pierwszy nader szczególnego dreszczu, który przebiegał całe jego ciało. Był ten dreszcz zbliżonym bardzo do tego, który go przejmował wówczas, gdy łamał druty oparkanienia, ale tym razem czuł, że objaw jest stopnia o wiele wyższego. Pod wpływem tego prądu zaczął i on teraz mówić głosem podniesionym, a wargi drżały mu od wewnętrznego wstrząśnienia:
— A ty, kto jesteś, żebyś się ośmielał mnie dawać rozkazy? Czem jest to życie całe, jeśli się na nie składają ludzie podobni tobie?
— Wszak ty, nie kto inny, posunąłeś szaleństwo, aż do napaści na oparkanienia mego ogrodu?
— Twoje oparkanienia? A to się masz czem pochwalić, jeśli twoim pomysłem są te zęby i kolce!
— Wszak ty miewałeś kazania treści anarchistycznej? — wołał sir John, zaledwie mogąc chwycić oddech, tak dalece nań podziałało zuchwalstwo młodzieńca. — Otóż widzisz, włóczęgo, ta ziemia jest moja — moim ten las, równie jak park, który mi wolno było zabezpieczyć, jak mi się podobało, przeciw wszystkim podobnym do ciebie złoczyńcom. Znam ja was wszystkich! siejecie nienawiści, budzicie niezadowolenia wśród ludzi pracy, i dlatego zapowiadam ci, że jeśli w tej chwili nie zejdziesz mi z oczu dobrowolnie...
— To co? — pytał wyzywająco młodzieniec, postępując, mimo wiedzy, krok naprzód.
— A oto widzisz co! — zaryczał oszalały w uniesieniu skwir, i podniósł w górę szpicrutę, trzymaną dotąd ku ziemi.
Ale w tej chwili stało się coś nadzwyczajnego. Ten, któremu zagrożono uderzeniem, w stanie zupełnej nieświadomości wzniósł się nagle w górę; jego skrzydła rozwinięte zatrzepotały w powietrzu wielkim szumem, wraz z tem szpicruta wyrwana z ręki sir Johna zawisła nad jego własną głową, a dłoń, która ją trzymała, zdawała się tak potężna, jak potężna była gniewem i oburzeniem twarz młodzieńca, który dokonał całego aktu z takim rozmachem i pewnością siebie, jak gdyby go już po wiele razy był praktykował. Tymczasem było to u niego wybuchem mimowiednym — pierwszym i jedynym. Niemniej radził sobie, jak najdoświadczeńszy w takich sprawach szermierz. I w jednej chwili na twarzy skwira zarysowały się dwie sine, przecinające się na krzyż, pręgi, a gdy atakowany w tak niespodziany sposób zasłaniał tylko instynktownie oczy przed ciosami świszczącej w powietrzu jego własnej szpicruty, sypały się, niby grad, na jego głowę uderzenia coraz silniejsze, przerywane tylko głosem tego, który sobie za wszystkie naraz krzywdy i upokorzenia, doznane od ludzi, płacił jednym zamachem.
— Masz, co ci się należało oddawna, ty gburze! masz to, co się należy tobie i wszystkim do ciebie podobnym, za waszą pychę i wasze kłamstwa. Masz za te wszystkie mroki, którymi świadomie osnuwacie istnienie podobnych sobie ludzi. Masz za to, że przed ludźmi zajmują u ciebie miejsce twoje psy i konie. Masz jeszcze i jeszcze!..
I z przedziwną, jak na nowicyusza, intuicyą, wyszukiwał anioł na powierzchni ciała sir Johna miejsca najczulsze.
Nakoniec skwir, który miał dosyć, a raczej miał już za wiele tej akcyi wcale nieanielskiej, zaczął wielkim głosem wołać o pomoc. Dwa razy już blizkim był nóg swego przeciwnika, ale niepodobna było opędzić się i sile, i gęstości razów tego uczłowieczonego gościa z Zaświatów, nakoniec zwyciężony, przestał się zasłaniać, przestał wołać ratunku i jak massa bezwładna, osunął się na ziemię. Był nieruchomy zupełnie.
Na ten widok opamiętał się i anioł w swoim gniewie; rzucił od siebie narzędzie kary i stanął nad ofiarą swoją blady, chwytający z trudnością oddech, a jak gdyby się dopiero obudził z jakiegoś snu złowrogiego, rozglądał się naprawo i nalewo, rzucał wzrok ku niebu, zupełnie, o ile można było mniemać, niepomny tego szczególnego wybuchu namiętności, któremu uległ przed chwilą. Słońce zapadało za odległe bory, cisza jakaś i spokój uroczysty spowijały całą przyrodę. Rzucił wzrokiem dokoła, następnie spojrzał na ziemię i dostrzegł zeschłe liście, wśród których widać było tu i owdzie włosy ludzkie, a na nich świeże krople krwi czerwonej. Ramiona opadły mu bezwładnie i purpura twarzy błyskawicznie ustąpiła miejsca bladości, cechującej przestrach.
— To jest boleść, a ta boleść, to dzieło rąk moich.
Przy szybkiem kojarzeniu myśli, właściwem takim momentom ważnym, zwrócił uwagę na tę nieruchomość, która mu się wydała złowróżbną, i wślad zatem zawołał głosem, który mu się zaledwie dobył z gardła:
— Wstawaj!
A gdy leżący nie odpowiedział na takie wezwanie ani jednem drgnięciem, powtórzył ten wyraz, ale głosem już o wiele łagodniejszym — niemal proszącym:
— Wstawaj — obudź się!
Ale ten człowiek zwyciężony był głuchy, niemy i bezwładny. Postał tak jeszcze nad nim kilka chwil, oglądał się, wreszcie owładnęło nim samym nagle przerażenie niewypowiedziane, i odwróciwszy się od tej nieruchomej bryły ciała, poszepnął zduszonym głosem:
— Nie żyje!... zabiłem!...
I popychany niepojętą obawą, biegł przez zarośla, jak obłąkany.
A tymczasem sir Jon Gotch dosyć był był daleki od stanu, o który go w naiwności swojej pomawiał nieszczęśliwy gość z Zaświatów, bo zaledwie odgłos kroków uciekającego przycichać zaczął, podniósł ostrożnie głowę od ziemi, następnie podparł się łokciem, a wreszcie stanął na obu nogach.
— Na Jowisza! Ten Crump miał rozum nie ladajaki! A to mię urządził, kanalia! Patrzajcież — i głowie się dostało...
A dotknąwszy tych dwóch szram na twarzy, z których ciepła krew nie przestawała się sączyć kroplami, zawołał:
— Widać, że trzeba się dobrze namyślać, zanim człowiek zaczepi warjata. Może być, że wistocie ma on we łbie wszystko pomięszane niby groch z kapustą, ale za to pięść w porządku u niego. Do psa! a toż mi obciął szelma kawałek ucha także. A tu na domiar wszystkiego ten z piekła rodem koń pogalopował sobie do domu — to się dopiero przestraszy panienka! Będą mdłości, spazmy i wiele innych rzeczy — dzięki niebu, nie groźnych tak dalece. Ale jak to opowiedzieć ludziom! Bodajeś się pod ziemię zapadł, hultaju jeden! Coś muszę jednak wymyśleć. Widzę, że trzeba będzie zamiast kolczastych ogrodzeń, stawiać strzelnice automatyczne i żelaza podobne, jak na wilki, lub lisy. Niech sobie potem stróże bezpieczeństwa i prawnicy łby urywają!
W przekonaniu, że John Gotch wyzionął ducha na miejscu spotkania, jak gdyby gnany przez furyę, pędził anioł ku wikaryi. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, co tam opowie, ale potrzebował znaleźć się jak najdalej od fatalnego lasku. I zdało mu się, że cała otchłań bezdenna życia, wszystkie namiętności, boleści i niedole jego wyciągały nad zbiegiem swoją dłoń karzącą, że go opasywały żelaznymi pierścieniami i przykuwały do wszystkiego, co mu się od pierwszego dnia pobytu na ziemi wydało w życiu człowieka najbardziej godnem wstrętu i pożałowania. Chwilami wołał z głębi piersi:
— Potrzebaż było, abym ja ubroczył we krwi ręce moje — ja, którym nie znał dotąd, ani boleści, ani uczucia gniewu, ani nienawiści! Zstąpić na ten padół ziemski, znaczy to upaść. Pragnienie, głód, namiętności! Tu trzeba bić się, aby zyskać prawo do życia.
Opuścił dłonie z rozpaczą i spojrzał przed siebie. Ani sobie zdawał sprawy, jak długo było tego biegu szalonego, ale to widział, że jest przy ogrodzie wikarego; tylko to miejsce tak dobrze mu znane szczególnie jakoś odbijało dzisiaj na tle nocnej pomroki.
Zkąd ta dziwna jasność, te snopy iskier strzelających ku niebiosom, a nadewszystko ten głuchy zgiełk zmięszanych głosów ludzkich dokoła cichej, ustronnej wikaryi?
Przyśpieszył kroku, wydostał się z gęstwiny drzew i krzewów parku i stanął nagle osłupiały pod wpływem obrazu, o którego grozie szczególnej pojęcia nie miał dotąd. Wikarya płonęła, jak jedna pochodnia. Z dachu, którego nagie krokwie już tylko pozostały, wybuchały chwilami iskry; pierwsze piętro gorzało w połowie, druga połowa przedzielona od płonącej klatką schodową, zdawała się dotąd opierać niszczącemu żywiołowi.
Anioł osłupiał. Rozumiał, że się dzieje coś tragicznego, ale sobie tego nawet nazwać nie potrafił. Naraz uderzył słuch jego gwar ludzki, którego zdań pojedynczych nie pojmował zrazu.
— Szalona dziewczyna! — wołał ktoś w tłumie.
— Wróć się! Zginiesz niechybnie! — Ostrzegał jakiś sopran kobiecy.
— Mówcież tu z waryatką, która powiada, że musi ocalić jakieś skrzypce. Ważne rzeczy skrzypce, żeby się ktoś dla nich narażał na śmierć niechybną!
Teraz zrozumiał wszystko. Zajęci losem tego ginącego młodego dziewczęcia, niezauważyli ludzie, że się ktoś wśród nich gwałtownie przeciskał, że stanąwszy potem na gruncie wolnym, na który dla nieznośnego żaru nikt się już odważyć nie śmiał, młodzieniec jakiś w dwóch skokach przebył tę przestrzeń, i zanim go zdołano zatrzymać, wbiegł na płonące schody wikaryi.
W tej chwili zapadł się właśnie sufit nad pokojami położonymi na parterze, a potem...
Potem już tylko orgia rozszalałych płomieni, a wśród nich wielki wybuch i jeden olbrzymi w niebo sięgający bukiet iskier i cisza, niezmierna, uroczysta, w której zamarły oddechy i zatrzymały się bicia serc u świadków tej sceny.
Byli tam między uczestnikami ratunkowej akcyi tacy, a powiedzmy odrazu, że stanowili oni większość, którzy przez chwilę, przez krótką tylko chwilę, równocześnie zupełnie z tym szczególnym wieńcem płomieni i wielobarwnych iskier ujrzeli dwie jakieś uskrzydlone postaci, unoszące się ku firmamentowi. Inni nie widzieli tego zjawiska, ale za to słyszeli przez jedno mgnienie oka jakieś akordy harmonii nieznanej, które, jeśli można było do czego porównać, to chyba tylko do tej muzyki, którą około północy, od jakiegoś czasu słychać było codziennie z okien wikaryi.
Aby powiedzieć prawdę, to jeden znalazł się tylko taki, który ani widział, ani słyszał, ale z tym nie było się co liczyć, bo wzrok miał krótki z urodzenia, a na starość przygłuchł cokolwiek. Był to niejaki Gaffer Siddons, stolarz z professyi.
Zdawało się, że najwięcej widziała i słyszała mała Hetty Penzance, która od tego dnia pamiętnego słabowała ciągle, takie na niej niezmierne wrażenie wywarła cała scena. We śnie opowiadała panienka o tej muzyce niebiańskiej i o tej tajemniczej parze, którą widziała ulatującą w obłoki. Matka Hetty płakała i gryzła się niezmiernie, bo dziewczyna w oczach prawie niknęła. Szczęście wielkie, że się opatrzono w porę i przyzwano dra Crumpa, który postawił małą na nogi przy mocy dyety ekstraktowej, syropu z hipophosphitu wapna, i tranu ze stokfiszowej wątroby.