Gość z zaświatów/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gość z zaświatów |
Rozdział | Polowanie |
Wydawca | „Tygodnik Mód i Powieści“ |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Akc. Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Wonderful Visit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wikary z Siddermorton, wioski położonej w środku samym ziem, należących, do państwa Siddermouth, był z zawodu duchownym, a z powołania ornitologiem. Tego rodzaju amatorstwo, podobnie jak botanika, starożytność, albo studya w dziedzinie folklorystyki, są nieuniknione prawie dla człowieka oświeconego, żyjącego w bezżeństwie. Pracował ten duchowny i nad geometryą również, i rzucał nawet w tej nauce nieprawdopobne swoje pomysły, które drukował od czasu do czasu miesięcznik „Educational Times;“ wszelako ornitologia stanowiła w nim namiętność pryncypalną. Na listach ptactwa przelotnego figurowały już dwa gatunki, łączone z jego własnem nazwiskiem, więc to ostatnie bardzo było cenionem na łamach organu specyalnego, wychodzącego p. t.: Zoologist. Przypuszczamy mimo to, że dotąd mogli o niem ludzie zapomnieć, bo o jakichże to znakomitościach nie zapomina się w naszych czasach! A że nazajutrz po zjawieniu się bajecznego ptaka ten i ów przyniósł mu wiadomość i o zjawisku świetlnem i o ukazaniu się skrzydlatego gościa, nie łącząc ze sobą bynajmniej obu faktów, więc przypomniał sobie wikary z Siddermorton, że posiada przecież na miejscu dwóch antagonistów w dziedzinie poszukiwań naukowych. Grally, ten sam, o którym wiemy, że posłał już wiadomość o meteorze do czasopisma „Nature“ i ozdobił go własnoręczną illustracyą, i drugi, niejaki Borland, handlarz artykułów należących do działu historyi naturalnej, a zarazem właściciel laboratoryum morskiego w Portburdock. Borland! — powtórzył sobie tego dnia po kilkakroć z pewną goryczą wikary — Borland dobrzeby zrobił, gdyby się ograniczył do badań nad swojemi brzuchonogiemi, ale jemu przytem zachciewa się być taxidermistą[1] i korzysta ze swego zamieszkiwania na wybrzeżu morskiem, aby mieć z pierwszej ręki to, co najrzadsze.
Każdy, komu nie obca jest namiętność wszelkich kollekcyonerów, zrozumie łatwo, że obaj ci ludzie od tego dnia nie mieli zaznać jednej chwili spokoju.
Wikary, wszedłszy do biblioteki, rzucił okiem na dzieło Sandera p. t.: „Ptaki W. Brytanii“ i otworzył książkę na stronie, która mieściła między innemi i to objaśnienie: „Jedyny specimen bretoński, jaki znamy, mieści się w zbiorze wielebnego K. Hilyer, wikarego w Siddermorton.“
— W każdym razie nie wszyscy znowu mogą o sobie przeczytać wzmiankę podobną — pomyślał z uczuciem zadowolenia wikary.
Wydobył zegarek — była druga z południa. Właśnie tylko co był ukończył swój lunch i zabierał się do zwykłej siesty. Bo zresztą niepodobna prawie było myśleć o wyjściu w tej chwili z domu, w dzień tak skwarny, jak dzisiejszy, a na samo przypuszczenie czegoś podobnego, doświadczył nasz ornitolog nieprzyjemnego uczucia głównie w okolicy ciemienia, a bodaj że i w organizmie całym. Tak! wyjście z domu byłoby dziwnym nonsensem, ale to nie przeszkadza, aby taki Gally nie włóczył się w tej chwili właśnie po całej okolicy, no, a proszę sobie wystawić, że ten człowiek jak na złość spotka się z tym ptakiem, bo dlaczego niema się spotkać?
Spojrzał na broń myśliwską, stojącą w kącie pokoju i przyszło mu na myśl, że opowiadano między innemi o nogach tego ptaka, które miały barwę ludzkiej skóry, i o jego skrzydłach mieniących się wszystkiemi barwami tęczy. Instynktownie i odruchowo chwycił dubeltówkę i przewiesił ją sobie przez ramię.
Przyszło mu jednak niebawem do głowy, że niezawadziłoby może wymknąć się przez oszklone drzwi, wychodzące na werendę, bo by się tym sposobem zabezpieczył przeciw kontrolującej każdy krok jego gospodyni. Jużciż te jego polowania były przedmiotem niechętnych komentarzy ludzkich — to prawda, no, ale co tam myśleć o dogodzeniu wszystkim! Zaledwie wyszedł — ujrzał, że żona proboszcza i jej dwie córki wychodzą do ogrodu z rakietami tennnisowemi. Małżonka jego zwierzchnika w hierarchii kościelnej była to kobieta dosyć samowolna, która grała zwykle w tennisa w jego alei, zrywała bez usprawiedliwienia się jego róże, zwalczała go w sporach teologicznych, a nadewszystko pozwalała sobie nicować jego postępowanie w całej parafii. A więc z jednej i z drugiej strony groziło niebezpieczeństwo i doprawdy, jeżeli tylko ten ptak nie jest czemś tak nieznanem w nauce...
Wybrał złe mniejsze i wyszedł przez główne drzwi mieszkania.
Gdyby nie kollekcyonerzy, Anglja byłaby ziemią pełną ptaków najrzadszych, motyli barw zachwycających, kwiatów osobliwych i wszelkiego rodzaju ciekawych tworów. Szczęściem, że zbieracze nasi nie dopuszczają do tego, bo i zabijają sami ile tylko mogą, i wyręczają się w tem dziele ludźmi klas niższych, których kuszą cenami szalonemi tak, że ci z najczystszem sumieniem mordują wszystko, co wedle nich stanowi ekscentryczność w jakimkolwiek rodzaju. Dzięki stałej gorliwości na tej drodze mogą sobie kolekcyonerzy powinszować, że wytępili radykalnie seciny rzadkich roślin, ptaków i owadów. A wszystko to spełniało się w imieniu i dla dobra nauki, pod hasłem rozumie się zatarcia różnic indywidualnych, bo tak, jak niepożądanym jest w świecie umysłowym wszelki objaw oryginalnego myślenia, tak samo odstąpienie od modły pewnej w stworzeniu nie zasługuje na protekcyę. Ztąd wniosek prosty, że im gatunek jest rzadszym, tem usilniej starać się należy o to, aby zniknął z oblicza ziem jak najrychlej.
Można też już dzisiaj przebiedz wzdłuż i wszerz Anglję całą w porze letniej i spotkać zaledwie 8 do 10 gatunków kwiatków rosnących w stanie dzikim, około tuzina gatunków ptaków i owadów, i nie być narażonym na żadną niespodziankę, jakiej zwykle bywa powodem kwiat osobliwszy, ptak, lub owad jaskrawo odskakujący kształtem lub barwą, od normy. Po za tą nazwą wszystko już jest skolekcyonowane i skatalogowane, i tu dopiero przedstawia się jasno nasz obowiązek wdzięczności dla pracowników, gdy nas ci widokiem swoich zbiorów pouczyć próbują. Ich kamforową wonią przesycone szufladki, ich oszklone pudelka i gablotki i ich tomy poprzekładane bibułą, są niczem więcej jak cmentarzyskami tego wszystkiego, co było pięknem i rzadkiem, — są symbolami tryumfu, próżniactwa moralnie stosowanego nad rozkoszami życia, chociaż to wszystko — jakeś sobie zapewne pomyślał Czytelniku — niema najmniejszej wspólności z naszym fantazyjnym ptakiem.
Jest na moczarach Suddertonu takie jedno miejsce, gdzie woda szczególnie błyszczy, obramowana dokoła mchem szmaragdowym. Z jednej strony rosną tu srebrnokore buki, których zieleń żywa niezmiernie wiele zyskuje na odbiciu od posępnej zieleni sosen. Tam to właśnie przed skwarem południowym chciał szukać sobie schronienia nasz wikary, któremu osobliwie ciężyła dzisiaj jego dubeltówka nabita szrutem średnim, przeznaczonym dla tego jakiegoś tam ptaka. Szedł krokiem ciężkim, ocierając ręką wolną swoje zroszone potem czoło, gdy myśliwskie jego oko dostrzegło w grupie buków jakieś stworzenie żyjące — żyjące, bo różnobarwne było i zmieniało ciągle miejsce. Twarz wikarego ożywiła się, chwycił broń w obie ręce i stanął, jak skamieniały, ale tam wśród buków zrobiło się nagle spokojnie — nic się nie poruszało teraz. Już przychodziło na myśl księżynie, że musiał go wzrok omylić, gdy nagle, o jakieś 20 może yardów odległości wzbił się w górę jakiś twór różnobarwny, i przecinając powietrze swojemi skrzydły, unosił się w przestrzeń. Ani miał, czasu dosyć aby rozróżnić kontury chociażby tego mieszkańca przestworzy powietrznych, ani się zastanowić co czyni i dlaczego czyni, ale ot tak poprostu odruchem, do którego dochodzą przez praktykę strzelcy, zmierzył i wypalił...
Odpowiedział na ten strzał jakiś rozdzierający głos — jak gdyby ludzki, bo to już musiał rozeznać wikary, pomimo, że był tego dnia jak gdyby zahypnotyzowany, a tym czasem ta ofiara postrzału zrobiła w powietrzu kilka ruchów daremnych, a następnie szybko, jak przedmiot martwy a ciężki, zaczęła spadać ku ziemi. Wreszcie upadła.
Ktoby teraz spojrzał na wikarego, dostrzegłby narazie tylko przerażenie niezmierne w jego twarzy, pokrytej siną bladością. Jakże bo nie miał ten nieszczęśliwy człowiek skamienieć tak ze strachu, kiedy ten, do którego tak dobrze zmierzył, nie był najwyraźniej ptakiem żadnym, broń Boże, ale poprostu stworzeniem ludzkiem o twarzy młodej, pięknej — twarzy niedającego się wyrazić wdzięku. Z po za pleców wystawały tej szczególnej istocie skrzydła, te skrzydła, o których opowiadano, że się mienią wszystkiemi barwami tęczy, a zresztą przybraną ona była w rodzaj tuniki paljowego koloru, sięgającej nieco powyżej kolan.
No, i tego człowieka, bo co to było mówić próżno dla usprawiedliwienia samego siebie — tego człowieka, mniejsza o to: uskrzydlonego czy nieuskrzydlonego, zabił on, ksiądz z powołania, jak to najwymowniej świadczył dymek, dobywający się jeszcze z jednej lufy strzelby. Okropne było to wszystko!
Należało jednak coś przedsiewziąść koniecznie, bo ta istota szczególna żyła dotąd, a miał tego wikary dowód oczywisty, gdyż się w tej chwili wsparła na łokciu i poczęła rozglądać dokoła ze zdziwieniem wielkiem w rysach pobladłych.
— To nie człowiek, to anioł, prawdziwy anioł! — krzyknął tym razem wikary, nie mogąc opanować swego zdumienia.
Ten wykrzyknik zwrócił na wikarego oczy jego ofiary, która zmierzywszy swego prześladowcę wzrokiem od stóp do głowy, w czystej angielskiej mowie odezwała się:
— A więc to człowiek, człowiek bezskrzydły, przytem ubrany w czarne suknie, zabawnego kroju. — Ani chybi, tylko musiałem się dostać do Krainy Snów! A to dopiero dziwne!