Gość z zaświatów/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gość z zaświatów |
Rozdział | Wikary i jego zdobycz myśliwska |
Wydawca | „Tygodnik Mód i Powieści“ |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Akc. Tow. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Wonderful Visit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Są niezaprzeczenie pewne hipotezy wprost niedopuszczalne tak, że najmizerniejsza nawet inteligencya nie odważy się ich zaryzykować, i tego spodziewamy się też po miesięczniku takim, jak „Athenaeum,“ gdyby przypadkiem krytyka jego pokusiła się o sprawozdanie z awantury, zaszłej w Siddermorton. Jakoż to, co dotąd nie przedstawia się wbrew przeciwnem zdrowemu rozsądkowi w całym poprzednim rozdziale, to chyba jedne tylko paprocie, zaściełające wybrzeża bagnisk, owe buki rozłożyste, użyczające im cieniu, wreszcie sam wikary i jego fuzya. Ale co się tyczy tworu Bożego, który wystrzał tej fuzyi miał zranić, tego ptaka-człowieka, a jakby chciały zapewne niektóre zapaleńsze wyobraźnie — tego anioła, to już rzecz zupełnie odmienna. Takiem też będzie w danej sprawie zdanie każdego czytelnika, choćby uczuciowego, byle prawo — i prostomyślnego; tak się zapatrywał na położenie i sam nasz wikary, tylko, że w danej chwili nie formułował sobie tego jeszcze jak należy. Był wzruszony, upał dokuczał mu potężnie, więc nie kwapił się wcale z rozwiązaniem łamigłówek.
Bo zważcie tylko czytelnicy sami: Dotąd nigdy nie próbował ten duchowny sam ze sobą nawet roztrząsać tego zagadnienia, azali wogóle anioł był dopuszczalnym lub nie. W danych warunkach zgodził się niejako na jego istnienie, i bądź co bądź, złe się stało; zresztą łatwo to sądzić i krytykować innych, ale niechajby na miejscu tego biedaka znalazło się samo chociażby „Atheneum.“ Idziesz sobie oto poprostu na polowanie, strzelasz, przytrafia ci się nieszczęście zranienia kogoś bez potrzeby — przecież to samo przez się zupełnie jest wystarczające, aby człowieka pozbawić drygu, a tu dowiadujesz się, że tym zranionym jest ni mniej ni więcej, tylko anioł, który pokrzywiwszy się trochę — mniej w każdym razie o wiele, niżby to uczynił w analogicznem położeniu człowiek — siada sobie na ziemi i rozpoczyna z tobą rozmowę.
Żeby on to jeszcze zaczął chociaż od jakiegoś usprawiedliwienia własnej obecności — ale nie — ani mu to w głowie postało. Opatruje cię od stóp do głów, i w połowie do siebie, w połowie do tego, kogo przed sobą widzi, zaczyna gawędzić w ten sens: Człowiek! najwyraźniej człowiek! człowiek w ubraniu głupiuteńkiem, pozbawiony zupełnie upierzenia w dodatku. Tak jest!... to musi być ta Kraina Snów, o której...
Przecież takiemu trzeba coś odpowiedzieć, jeśli ktoś wogóle niema zamiaru odwrócić się od niego plecami, albo, co byłoby o wiele radykalniejszem, wpakować mu w głowę pozostały w drugiej lufie nabój, a to z uwagi na przewidywane różnice w opinjach. Ponieważ zaś wikaremu żadna z ostatnich alternatyw do głowy nie przyszła, więc nie pozostało nic, jak wdać się w oną rozmowę:
— „Kraina Snów“ — powiadasz! Ależ to chyba tak nazwaćby można sfery, z których gościu, przybywasz!
— Nie zdaje mi się...
Ale w tem miejscu przerwał mu wikary, bo istotnie było coś ważniejszego do zrobienia, więc odezwał się:
— Twoje skrzydło krwawi; zanim się więc wdamy w jakąkolwiek dysputę, lepiej będzie zająć się opatrzeniem rany. Doprawdy, że ubolewam nad moim pośpiechem...
Anioł dotknął ręką skrzydła i doświadczył bolesnego dreszczu, a przedewszystkiem, jak się zdawało, nadzwyczajnego zdziwienia; wikary dopomógł mu do powstania z ziemi, a następnie zaczął troskliwie oglądać obrażenia. Ograniczały się one głównie do miejsca, w którem z kości łopatkowej wyrastało skrzydło prawe, gdyż lewe nie ucierpiało prawie wcale, oprócz utraty kilku piór i bardzo nieznacznego naruszenia tego wyrostka nierozwiniętego, któremu anatomia nadaje nazwę: ala spuria. Za to kość ramienia prawego poszwankowała mocno. Wikary oczyścił krew i owiązał kość chustką białą, a z wierzchu fularem, który jego gospodyni zawsze mu przezornie wkładała w kieszeń.
— Obawiałbym się — mówił, po dokonaniu opatrunku, z wyraźnym ambarasem biedny wikary — obawiałbym się, że użytku ze skrzydeł swoich nie będziesz pan mógł robić przez pewien czas.
— To jest jakieś dziwne uczucie, którego doświadczam teraz — odpowiedział opatrywany.
— Jakie uczucie? — to, którego doznajesz gdy dotykam kości? Naturalnie! to jest ból...
— Jak się nazywa?
— Ból.
— Nazywacie to bólem!.. No, to mnie się ten ból wcale niepodoba. A czy ta rzecz często trafia się w Krainie Snów?
— Stanowi ona naszego życia część bardzo znaczną. A panu było to obcem zupełnie?
— Rozumie się. Ten wasz ból wcale mi nie przypadł do gustu.
Wikary dokończył w tej chwili wiązania bandażu, i objaśnić chciał pacyentowi swoją czynność.
— To powinno wystarczyć panu tymczasem. Przeszedłem wprawdzie cały kurs operacyj ambulansowych, ale skrzydło opatruję po raz pierwszy. Czy mniej boli teraz?
— Nie świeci, a płonie — dziwił się anioł w dalszym ciągu.
— Do przewidzenia jest, że płonąć ona tak będzie jeszcze czas jakiś.
Anioł poruszył skrzydłem zdrowem i zaczął uważniej przypatrywać się wikaremu. Robił to już ukradkiem przez ramię podczas opatrunku, teraz mierzył go wzrokiem od głowy do stóp, a dokończywszy oględzin, z uśmiechem łagodnym na przepięknej twarzyczce swojej, zrobił tę uwagę ostateczną:
— Bardzo to jednak dziwna rzecz rozmawiać z... człowiekiem.
— Zapewne, ale chyba równą dla mnie niespodziankę stanowi konwersacya z aniołem. No, bo ja przynajmniej jestem istotą zupełnie realną. Wikary, to jest przecie ktoś taki, co istnieje, ale co się tyczy anioła wogóle, to przyznaję, że ja przynajmniej uważałem go zawsze tylko za koncepcyę artystyczną.
— A to się doskonale składa, bo my takie same wyobrażenie mamy o ludziach.
— Tylu jednak ludzi widziałeś już pan...
— Wcale nie widziałem, aż po dni ostatnie... — w książkach, na obrazach, zapewne, ale gdybym mógł temu uwierzyć, to już od wschodu słońca dojrzałem kilku takich prawdziwych, materyalnych ludzi, a przytem konia, czy inne jakieś zwierzę, wiesz pan z tych jednorożnych, czy bezrożnych, a także te grube... jakże oni je zowią?... aha! krowy... prawda? Naturalnie, że widok tylu naraz potworów mytycznych trochę mnie przeraził i chciałem się tu ukryć, dopóki znowu nie będzie ciemno tak, jak ostatnim razem... Ale, ale! ten wasz ból to rzecz nie mądra zupełnie; myślę jednak, że mój sen teraźniejszy rychło się skończy.
— Wikarego uraziło nieco wyrażenie: potwór mytyczny. Dotąd za najobelżywszy termin uważał on: „rozsiewacz anachronizmów średniowiecznych,“ którym dotknął jego powołanie jeden z bojowników idei oddzielenia kościoła od państwa, to też już z mniejszą, niż poprzednio, uprzejmością zapytał:
— Czy mam przez to rozumieć, że patrzysz pan na mnie jak na postać twojego snu?
— Jakżeby mogło być inaczej! — zauważył anioł z uśmiechem.
— A ten świat otaczający, to stworzenie całe, te olbrzymie drzewa — czy także istnieją one tylko w pańskiem sennem marzeniu?
— Tak, to jest sen! mój sen! to jest właśnie to, o czem się marzy, albo co nam wyobrazili artyści.
— To są artyści i między aniołami także?
— Wszelkiego rodzaju, i z bardzo nawet potężną wyobraźnią. Któż, jeśli nie oni, stworzyli orła, krowę, człowieka i mnóstwo innych tworów, zupełnie nieprawdopodobnych?
— ...„Zupełnie nieprawdopodobnych“ — powtórzył wikary, ocierając potem zroszone czoło.
— Tak jest, nieprawdopodobnych... mytów! — potwierdził ze spokojną pewnością w głosie anioł.
— No, bah! — protestował wikary. — Niechajże kto mnie przekona, że ja nie jestem postacią realną!
Anioł ruszył ramionami na ten argument.
— Alboż to ja nie mogę mówić we śnie? Zawsze to robię przecież!
— A teraz właśnie śnisz, bo to chcesz wyraźnie powiedzieć.
Wikaremu zaczynało się trochę mieszać w głowie, ale zrobił wysiłek bohaterski, bo przecież nie darmo studjował swojego czasu matematykę w Cambridge; to też odzyskując nieco odwagi, zagadnął:
— W takim razie racz mi pan wymienić kilka tworów z pańskiego świata — tego świata realnego.
— Świata realnego? No, są naturalnie gryfy, smoki, sphinxy, cherubiny, hipogryfy, syreny, satyry... Może chcesz pan jeszcze więcej?
— Nie, dziękuję! Tego, co usłyszałem, wystarcza mi zupełnie, i teraz zaczynam pojmować.
Milczał czas jakiś i dodał:
— Do pewnego stopnia widzę nawet...
— Co pan widzisz?
— Ano te wasze gryfy, satyry i t. d. To także jasne...
— Ja ich nie widzę obecnie — mówił anioł.
— To się tłumaczy; bo cała zawiłość w tem, że ich z tego świata dojrzeć niepodobna, i tylko ludzie obdarzeni potężną wyobraźnią mogli się na to zdobyć, aby nam o nich dać pojęcie. Wszakże to i mnie przytrafiło się nieraz widzieć w jakich uroczyskach leśnych podczas moich marzeń sennych rozmaite harpie, strzygi, mandragory. Tylko z naszego znowu punktu zapatrywania, to są właśnie wytwory marzeń.
Teraz anioł uległ zdziwieniu, i monologował sobie od czasu do czasu:
— Bardzo, bardzo szczególne! On powiada: „wytwory marzeń.“ Te dwa światy, to tak widać, niby wierzch i strona odwrotna. Im się zdaje, że ludzie są realni, a aniołowie to myth... Więc są dwa światy naprawdę...
— Przynajmniej dwa — poprawił wikary.
— ...dwa światy bliskie siebie, a jednak zaledwie przeczuwające się wzajemnie.
— A mimo tego tak blizkie, jak dwie po sobie idące stronice tej samej książki.
— Może być — powtórzył anioł w zamyśleniu; — prawdopodobnem wistocie jest coś w tym rodzaju. Przypominam sobie, że i mnie niekiedy śpiącemu, lub gdym marzył pod słońcem południka, zjawiały się twarze jakieś szczególne, pomarszczone jak pańska; widziałem je zbliżające się do mnie, widziałem drzewa podobne zupełnie do tych oto, i ziemię wzgórkowatą, nierówną, jak wasza ziemia. Tak, to ja prawdopodobnie musiałem jakimś sposobem dostać się do waszego świata, czy na planetę waszą...
— Niekiedy — objaśniał znowu wikary — przed udaniem się na spoczynek, w stanie umysłu blizkim świadomości, ukazywały się i mnie również istoty piękne, jak ty, w otoczeniu olśniewających harmonij świata materyalnego... Wszystko tam kwitło dokoła, postacie żyjące były uskrzydlone, a tuż, tuż, obok, jakieś kształty żywe, straszne, nieprawdopodobne, błądziły tu i owdzie. Wtedy i słuch mój pieściły jakieś dźwięki, o których na jawie u nas marzyć nawet nie można... Widać z tego, że gdy duch nasz oswobadza się ze świata zmysłów, gdy przechodzimy w mrok i mgliste nieujęte inne światy, dostrzegamy warunki odmiennego bytu, podobnie, jak dostępnemi stają się oku naszemu te mirjady gwiazd wtedy dopiero, gdy całuny nocy owiną ziemię. Artyści, poeci, marzyciele biorą niekiedy udział w tym bycie odmiennym, — cóż kiedy na chwilę jedną zaledwie!
Spojrzeli sobie w oczy, jak gdyby się lepiej przenikali teraz, niż poprzednio.
— Co do mnie — mówił anioł — nie zdaję sobie tylko sprawy, jakim sposobem dostałem się między was... między was, których widywałem we snach moich.
— Tak to jest zupełnie niewytłomaczone, i co do mnie, nie objaśniłbym sobie tego innym sposobem, chyba przez możliwość istnienia czterech wymiarów. W takim wypadku, — dodał pośpiesznie — bo miał ten człowiek upodobanie do spekulacyj geometrycznych, mogłyby istnieć trzy naprzykład światy różnowymiarowe, i jedne byłyby dla drugich dostrzegalne w stanie marzenia sennego tylko. To jest nadzwyczaj blizkie prawdy, ale i to mnie nic nie mówi o drodze, jaką pan dostałeś się na nasz padoł...
— Ach! ach! — krzyknął anioł, odwracając się myślą od tych hipotez wszystkich — te stworzenia przemykające tam, pośród gęstwy drzewnej, wszak to są sarny i jelenie? tak przynajmniej wyobrażają je nasi artyści. Jakież to wszystko niepojęte! ale w takim razie to, czego ja doświadczam w tej chwili nie byłoby wcale snem...
Potarł sobie piękne czoło swoje dłonią, patrząc na stado zwierząt, które się zatrzymało w miejscu.
— No, więc musiałbym się zgodzić na to z panem, że ja istnieję tu realnie, materyalnie i konkretnie, i jestem aniołem spadłym do Krainy Snów, jakimś sposobem dla nas obu niepojętym.
Anioł uśmiechał się łagodnie. Wikary wpatrywał się w niego z najwyższem natężeniem, ale go niepokoiła ciągle myśl, czy aby on sam przebywa w tym świecie realnym. Bo zbyt wiele rzeczy, których nie przeczuwał nawet, dowiedział się dzisiaj w ciągu tych kilku chwil ostatnich. Powiedział mu ten młodzian skrzydlaty następnie, że tam, zkąd on przychodzi, niema ani boleści, ani zmartwień, ani śmierci, ani małżeństw, ani narodzin, ani zapomnienia. Tylko niekiedy fakta powracają, wznawiają się. Kraj cały, materyalnie biorąc, jest bez wzgórzy i bez dolin, pełen dziwnych budowli, bez przerwy oświetlany słońcem, gdzie łagodny podmuch wiatru wieje jednostajnie, wydając w zetknięciu z konarami drzew dźwięki, podobne do brzmień arfy eolskiej. Cudowny kraj, w którym niezrównanego blasku morza zawieszone są u niebieskiego stropu, a po nich płyną dziwnej konstrukcyi nawy, niewiadomo gdzie i w jakim celu. Kwiaty świetlne zwieszają się z błękitów, a gwiazdy błyszczą u stóp. Życie jest tam jedną nieprzerwaną rozkoszą. Kraj ten nie ma żadnego kresu, nie wiedzą tam nie mieszkańcy o systemie słonecznym, ani o świecie międzyplanetarnym, jak tu na ziemi. Nic, prócz piękna! A to piękno, o którem nasza sztuka daje nam słabiutkie wyobrażenie, to odblask zaledwie tego świata dziwów, podobnie naprzykład, jak o naszych kompozytorach najpierwszych można powiedzieć, że zaledwie pochwycili kurzawę akordów, brzmiących w tych sferach, które im z tamtąd przyniosły powiewy jakieś tajemnicze w godzinach ich twórczego natchnienia. Tym światem rządzą niewątpliwie jakieś prawa istnienia fizycznego, ale o ileż się one różnią od tych pojęć, które my łączymy z prawem przyrodzonem. Ich geometrya jest zupełnie nie tem samem, co ziemska, bo oni przez powierzchnię rozumieją krzywiznę, i dlatego wszystkie ich plany mają kształt cylindryczny. Prawo ciążenia także całkiem od naszego odmienne, bo niema tam mowy o stosunku, kwadratów z odległości, a barw kardynalnych liczą sobie aż 24 w miejsce naszych trzech. Większa część naszych ostatnich wyników wiedzy uchodzi u nich za komunał, za oklepankę, a z pewnością cała nauka wszystkich cywilizacyj naszych wydałaby się im jednym szeregiem uwidzeń sennych. Roślin ich nie okrywa kwiat, ale mają one natomiast wytryski świateł barwnych.
Widzę w tej chwili przeczuciem, że większa część tego, co opowiedziałem, wydaje się czytelnikowi absurdem, ale to nie może być inaczej, bo nawet sam wikary, który przecież dowiedział się tego wszystkiego z pierwszej ręki, nie mógł się narazie wcale połapać. Zbyt niepojętym był dlań ten mechanizm cały.
Tajemnicą tedy pozostało zupełną i dla anioła i dla wikarego i dla samej nawet tej książki autora, jakim cudem znalazł się anioł nad bagniskami Siddermortone; zresztą co do autora, to jego obchodzą przedewszystkiem fakta ścisłej autentyczności, ale nie idzie zatem, aby je miał dla dogodzenia cudzej ciekawości objaśniać i komentować. Bo ostatecznie czem są objaśnienia w naszem stuleciu wiedzy pozytywnej, jeśli nie złudzeniem zupełnem. Ściśle autentycznym zaś nazywamy fakt, że w dniu 4 Sierpnia 1894 r. spadł na bagnisko Siddermorton-Parku anioł pewien niezmiernej urody, że spadł, jak sam utrzymywał, ze świata dziwów, w którym niema westchnień i boleści, i że ten anioł prowadził bardzo pouczającą z wielebnym wikarym o mnogości światów zamieszkałych dysputę. Wreszcie, gdyby chciano koniecznie, autor, co do samego faktu głównego, gotów jest nie cofnąć się nawet przed przysięgą, a zadeklarowawszy to formalnie, powraca on do swego opowiadania.
— Zadziwia mnie jedna rzecz niezmiernie — odezwał się po pewnej przerwie anioł, — że od czasu, jak tu się znalazłem u was, to znaczy od dzisiejszego wschodu słońca dostępne mi jest jakieś wrażenie nowe, którego nie doświadczałem nigdy.
— Mam nadzieję, że to nie jest uczucie bólu?
— Oh, nie! to coś zupełnie odmiennego, a zbliżonego niezmiernie do uczucia próżni wewnętrznej.
— Ciśnienie atmosferyczne, tak różne od waszego, mogłoby może objaśnić ten symptom.
— Chyba nie, a przytem i w ustach jakieś uczucie obce mi zupełnie. Jest to zabawne bardzo. Poprostu, jakbym potrzebował coś dławić, gnieść...
— Niech mi Bóg będzie miłosiernym! — zawołał, śmiejąc się tym razem wikary, — a toż się tobie najwyraźniej jeść zachciewa.
— Jeść? Co to znaczy jeść?
— To wy tam nie jadacie wcale...?
— Ja nawet znaczenia tego wyrazu odgadnąć nie mogę.
— Myślę, że to będzie jedna z czynności, którą ci wytłumaczyć potrafię metodą poglądową; zanim to jednak nastąpi, opowiem o co chodzi w ogólnych wyrazach: Jeść, to znaczy najprzód wkładać w usta, a następnie... no, ale to już zobaczysz najlepiej sam. Bez jedzenia nic tutaj u nas nie poradzisz, bez tego najprzód się chudnie i mizernieje, później cierpi dotkliwie, a cierpienie jest tem samem, co ból, o którym się już dowiedziałeś trochę, nakoniec, gdy to potrwa dłużej, przychodzi człowiekowi umrzeć.
— Umrzeć? to także jakieś dziwne słowo. Co to jest umrzeć?
— To dosyć zwyczajna rzecz u nas. Umrzeć, to jest to samo, co przestać istnieć.
— My tam nie przestajemy istnieć nigdy!
— Nie przeczę, ale tu u nas niema tak dobrego zwyczaju. A ponieważ, jak to już wiemy, chce ci się jeść, ponieważ sam się przekonałeś, że jesteś przystępnym uczuciu boleści, więc zanim się zagoją twoje skrzydła, nie możesz liczyć na warunki tego bytu, który opuściłeś, i dlatego będziesz musiał jeść, a zresztą jako doświadczony zapewnić cię mogę, że nie jest to wcale czynność tak straszna, i że ja sam znam od niej dużo bardzo nieprzyjemniejszych.
— Ano trudno — jak trzeba, to trzeba, byle mi tylko nie szło to z początku zbyt mozolnie. Zresztą nie lubię waszego bólu i sam czuję, że to uczucie próżni, które się ciągle zwiększa, także nie jest przyjemnem. Gdyby do tej samej kategoryi należało i te umieranie wasze osobliwe, to stanowczo niemam ochoty umierać i wolę, dla uniknięcia tego, jeść. Ale z tem wszystkiem, że wasz świat jest dziwny, to dziwny!
— To umieranie, to jest, widzisz gościu mój miły, coś takiego, czego ludzie lękają się najbardziej.
— Objaśnisz mi to innym razem — mówił anioł, — jeżeli ja się nie przebudzę z mego snu, a tymczasem pokaż-że mi raz to wasze jedzenie, bo dotąd ciągle mi o niem opowiadasz słowem, a ja już przeczuwam, że jedno drugiego zupełnie zastąpić nie może.
— Pozwól tedy, że poproszę cię do siebie; mój dom położony ztąd o kilka tysięcy kroków, leży on z tamtej strony lasku.
— Dom... — powtarzał anioł — nie zdając sobie sprawy, coby ta nazwa wyobrażać mogła... nie mniej dał już na chwilę za wygraną wszystkim pojęciom abstrakcyjnym, a przyjąwszy ramię wikarego, szedł z nim przez dywany paproci, któremi zasłaną była ziemia pod lasem, ku ścieżynie, prowadzącej do skraju parku.
Bardzo to dziwna była para, na którą każdy z podziwieniem zwrócićby musiał uwagę, gdyby ją był spotkał w tym lesie. Anioł, postawy niesłychanie harmonijnej, a wzrostu nieprzenoszącego w żadnym razie pięciu stóp, miał rysy, o których w przybliżeniu dać mogą tylko pojęcie obrazy mistrzów starej szkoły włoskiej. Jednym z takich jest naprzykład wyobrażenie Tobiasza z aniołem, nieznanego malarza, znajdujące się w Muzeum Narodowem. Twarz była tego samego charakteru i ubranie nawet niesłychanie zbliżone. Gość z Zaświatów miał na sobie tunikę paljową, nie sięgającą po za kolana, obramowaną purpurą; nogi i stopy wcale nie były okryte, a skrzydła w tej chwili złożone i szczególnie przylegające do torsu, miały barwę szaro-ołowianego odcienia. Żywy kontrast z jego towarzyszem przedstawiała osoba wikarego. Postawy przysadkowatej, wzrostu nizkiego, włosów ryżych prawie, ogolony starannie, odznaczał się głównie nasz duchowny wzrokiem wymownym, rozumnym, nadającym całej jego twarzy surowej pewien odrębny zupełnie powab, i zresztą budzącej interes i zaufanie zarazem. Na głowie miał kapelusz z lekkiej różnokolorowej słomki, otoczony dosyć fantazyjnie wstęgą, a krawat nieposzlakowanej białości na szyi. Tak wyłącznie pochłaniał teraz uwagę duchownego-ornitologa towarzysz jego, że zbliżyli się obaj do ogrodu probostwa, a wikary nie spostrzegł nawet, że fuzyę swoją zostawił na miejscu tego niefortunnego wypadku, któremu jednakże zawdzięczał tę nową znajomość. Cieszyło go przytem niesłychanie, że ranionemu coraz mniej przypominał się ból otrzymanego postrzału. Ludzie i rzeczy po za tem mało go w tej chwili obchodzili.
Aby uspokoić teraz przypuszczalną podejrzliwość czytelnika, uważamy sobie za obowiązek zapewnić, że anioł naszej powieści nie należał bynajmniej do tych chórów, o których bez uczucia szacunku mówić się niezwykło — że nie był wcale aniołem, o którym powiada nauka religii, a w których rozmiłowana jest wiara wszystkich mniej więcej ludów.
Ów wysłannik innych, światów był to tylko anioł sztuki i poezyi.
Wyobraźnie pokoleń całych nadały tej postaci, jak wiadomo, i wdzięk, i kształty niewieście. Nawiedza ona niekiedy siedziby ludzkie, czuwa nad kołyską dziecięcia, i wskazuje jego duchowi drogę ku niebiosom. Zwiastunką bywa też ostatniego ukojenia ziemskiego, przynosząc zwyciężonym palmę męczeńską tak, jak przyniosła ongi do lochu więziennego Margarecie jej ostatni wiatyk na wieczną pielgrzymkę.
Są tacy, którzy tę białą, idealną kobiecość, pełną niepochwytnej bozkości, mienią być koncepcyą czysto teutońskiemu plemieniu należną. Duszy latyńskiej obcą jest ona, a mistrzowie starej szkoły nie wprowadzają jej na widownię w utworach swoich. Odpowiada ona za to najzupełniej nastrojom twórczości o charakterze łagodnym, marzycielskim, czystym — twórczości, w której namiętność, pogarda i okazałość nie znajdują oddźwięku. Najniewątpliwiej anioł biały zrodził się na ziemi germańskiej — w krainie niewiast jasnowłosych i na ziemi uczuć rodzinnych. Zstępuje na nas ten duch majestatyczny, dziewiczy a spokojny, milczący a pieszczotliwy, podobny bezmiarowi gwiaździstych niebiosów, a przez geniusz germański umiłowany on jest po nad wszystko. Nie stawiamy jednak od niego niżej anioła starego zakonu, od którego wieje zdala geniusz potęgi mystycznej. Uzmysłowił ten ostatni rodzaj Rafael — cień jego udało się pochwycić Wats’owi, a w całym majestacie odtworzył go jeden tylko Blake.
Powiedzmy jednakże odrazu, że anioł zraniony przez wikarego z Siddermorton w niczem prawie do poprzednich podobnym nie był; zbliżał się on raczej do aniołów nowszej szkoły włoskiej: był pogodny i wesoły. Nic dziwnego! Przybywał z krainy pięknych snów, a nie z żadnych regionów, owianych tchnieniem świętości. Zatem nie oskarżając przedwcześnie autora o profanacyę w jakimkolwiek kierunku, czekajmy aż się temu geniuszowi zagoją skrzydła jego wzlotów.