<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustav Meyrink
Tytuł Golem
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Tytuł orygin. Der Golem
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WOLNY.

Przejechawszy kilka metrów, dorożka się zatrzymała.
„Koguci zaułek, wielmożny panie?
„Tak jest. Tylko prędko.
Znów pojazd ruszył nieco dalej. Znów się zatrzymał.
„Na miłość Boga, co to znaczy?
„Koguci zaułek, wielmożny panie?
„Tak jest. Właśnie.
„Na Koguci zaułek nie mogę jechać.
„Dlaczegóż nie?
„Wszędzie bruki powyjmowane. Żydowskie miasto całe przerabiają.
„Proszę więc jechać tak daleko, jak można ale teraz jaknajprędzej.
Dorożka zrobiła jeden skok galopem, a potem znów zaczęła jechać niedołężnym kłusem.
Opuściłem zaplamione szkła okien dorożki i chciwem płucem ssałem powietrze nocne.
Wszystko mi stało się tak niepojęcie nowe: domy, ulice, zamknięte sklepy.
Biały pies włóczył się samotnie i w złym humorze po mokrym trotuarze. Spojrzałem na niego. Co za dziwowisko! Pies! Zapomniałem, że takie zwierzęta są na ziemi. — Z radości jak dziecko zacząłem wołać na niego: — „Hej, hej! Jakże to można być tak smutnym!“
Coby na to powiedział Hillel? — A Mirjam?
Jeszcze parę chwil a jestem u nich. Postanowiłem sobie póty we drzwi stukać, aż ich z łóżka powyciągam.
Teraz wszystko było dobrze — żałoba całoroczna minęła!
Toż nie prześpią już tej sprawy, jak niegdyś.
Na chwilę znów mię załamała dawna trwoga: przypomniały mi się słowa więźnia z pyskiem dzikiego zwierza. Spalona twarz, zabójstwo lubieżnicze, ale nie, nie, — przemocą odpychałem ten obraz: nie, nie, to niemożliwe! Mirjam żyje! Toć jeszcze głos jej słyszałem przez usta Lapondera.
Jeszcze minuta — pół minuty, a wówczas —
Dorożka zatrzymała się koło kupy gruzów.
Wszędzie dokoła barykady z kamieni brukowych.
Na nich palą się czerwone latarnie.
Przy blasku pochodni kopał i łopatą odsypywał ziemią jeden z robotników.
Kopce zwalisk, kamieni i odłamki murów zamykały przejście.
Drapałem się po tych górkach, po kolana się pogrążyłem w gruzy.
Więc to tu miałby być Koguci zaułek?
Z trudem się orjentowałem. Same ruiny dokoła. Czyż nie tu stał dom, w którym mieszkałem? Fasada była zdjęta całkowicie.
Wdarłem się na jeden z kopców; w dole podemną biegł wzdłuż dawnej ulicy czarny murowany chodnik. Spojrzałem w górę: jak olbrzymie komórki pszczelne zawisły w powietrzu opróżnione siedziby ludzkie, przez pół pochodniami oświetlone, przez pół mdłem światłem księżycowem.
Tam w górze musiał to być mój pokój i poznałem po dawnych obiciach co zostały.
W sąsiedztwie pracownia Saviolego.
Naraz uczułem w sercu próżnię. Jakie to osobliwe! Pracownia!  Angelina!
Jakże daleko, jak niewymownie daleko było to wszystko odemnie.
Obróciłem się: z domu, w którym mieszkał Wassertrum, nie pozostał kamień na kamieniu! Wszystko zrównane z ziemią: sklep tandeciarza, suteren Charouska — — — wszystko, wszystko!
„Człowiek przechodzi tedy jak cień“ przypomniały mi się słowa, które kiedyś czytałem.
Zapytałem robotnika, czy nie wie przypadkiem, gdzie mieszkają ludzie, którzy się stąd wyprowadzili; czy może zna! archiwarjusza Szemajaha Hillela?
Niks dajcz! była odpowiedź.
Dałem temu człowiekowi florena; natychmiast niemal zaczął rozumieć po niemiecku, ale nie mógł mi dać żadnego objaśnienia.
Również żaden z jego towarzyszów.
Może u „Loisiczka“ można by się czegoś dowiedzieć? Loisiczek był, jak mówiono, zamknięty; dom odnawiano.
A więc obudzić kogo w sąsiedztwie? Czy można?
„Tak szeroko i daleko tu wkoło nawet kot nie mieszka“ mówił robotnik. Administracyjnie zakazane. Wedle tyfusu.
„A „Ceber“? Chyba otwarty.
„Ceber zamknięty.
„Napewno?
„Napewno.
Na chybi trafi wymieniłem nazwiska handlarzy i trafikantów, którzy tu w okolicy mieszkali; wymieniłem też imiona Zwaka, Vrieslandera, Prokopa...
Wszyscy kiwali głowami. Nie, nie.
„Może który z was zna Jaromira Kwasniczkę?
Robotnik nasłuchiwał.
„Jaromir? Głuchoniemy?
Dusza moja się radowała. Bogu dzięki. Przynajmiej jeden znajomy.
„Tak jest, głuchoniemy. Gdzie mieszka?
„Czy to ten, co wycina obrazki? Z czarnego papieru?
„Tak — to on. Gdzież go mogę spotkać?
Robotnik, o ile mógł najdokładniej, opisywał mi nocne kawiarnie w mieście wewnętrznem — i wnet na nowo zaczął kopać ziemię łopatą.
Więcej niż godzinę brodziłem po przez pola gruzów, tańcowałem po chwiejących się deskach i pełzałem śród poprzecznych belek, zamykających ulice. Cała dzielnica żydowska była jedną kamienną pustynią, jakby trzęsienie ziemi zburzyło miasto.
Oddech mi zapierało ze wzruszenia, szedłem splamiony i w podartem obuwiu — aż nakoniec wydostałem się z tego labiryntu. Kilka szeregów domów — i stałem przed jaskinią, której poszukiwałem. — Nade drzwiami widniał napis: „Cafe Chaos“.
Bezludny, mały lokal, w którym zaledwie starczyło miejsca na parę stolików, stojących pod ścianą.
Na środku sali na trójnożnym bilardzie spał kelner i chrapał.
Przekupka z koszem jarzyn przed sobą siedziała w kącie — pochylona nad szklanką czaju.
W końcu zdecydował się kelner wstać i zapytać, czego chcę. Z zuchwałego spojrzenia, jakiem ten patrzył na mnie od stóp do głów — dopiero teraz przyszło mi na myśl, że muszę wyglądać jak oberwaniec.
Rzuciłem okiem w zwierciadło i przeraziłem się: cudza, anemiczna twarz, pomarszczona, szara jak kit z szczecinowatą brodą i poczochranym długim włosem ukazała się przedemną.
„Czy sylwetkarz Jaromir był tu, zapytałem — i zamówiłem czarną kawę.
„Nie wiem, gdzie on siedzi do tej pory“ — odpowiedział mi kelner, ziewając.
Poczem znów się położył na bilard i w dalszym ciągu drzemał.
Wziąłem ze ściany Prager Tageblatt[1] i — czekałem. Litery biegały mi w oczach jak mrówki po stronicach — i ani słowa nie zrozumiałem z tego, com czytał.
Godziny mijały — a za szybami ukazywał się już podejrzany głęboki poświt ciemno-niebieski, który świadczy o wtargnięciu zorzy porannej do lokalu o oświetleniu gazowem.
Tu i owdzie wypatrywali coś na ulicy policjanci w pióropuszach o zielonym połysku — i powolnym ciężkim krokiem szli dalej.
Do kawiarni weszli żołnierze — jak widać — po hulaszczo przepędzonej nocy.
Wracający nad ranem jegomość napił się przy bufecie wódki.
Nakoniec, nakoniec: Jaromir.
Zmienił się tak, żem go zaledwie poznał: oczy miał zagasłe, przednie zęby mu wypadły, włosy się mocno przerzedziły a za uszami miał głębokie jamki.
Byłem tak rad, że po długim czasie znów widzę znajomą twarz, że podskoczyłem, ruszyłem ku niemu i ująłem go za rękę. — Jaromir zachowywał się w sposób dziwnie bojaźliwy — i nieustannie spoglądał w stronę drzwi. Za pomocą wszelkich możliwych gestów chciałem mu wykazać, jak się raduję jego spotkaniem. — Długi czas zdawał mi się nie dowierzać.
Ale, jakiekolwiek zadawałem mu pytania, zawsze ten sam rozpaczny ruch ręki, oznaczający: nie rozumiem!
Jakże umożliwić mu zrozumienie rzeczy?
Mam myśl. Kazałem sobie dać ołówek i kolejno rysowałem twarze Zwaka, Vrieslandera i Prokopa.
„Jakto? Wszyscy opuścili Pragę?“
Żywo, niby płazem, uderzył w powietrze dokoła; zrobił ruch wypłaty pieniędzy, poruszał po stole palcami, niby dla oznaczenia pochodu i uderzył się po wierzchu ręki. Odgadłem: wszyscy trzej zapewne od Charouska dostali pieniądze i teraz jako wspólnicy krążyli po świecie z powiększonym teatrem maryonetek.
„A Hillel? Gdzież teraz mieszka?“ — Narysowałem jego twarz, przytem dom — i w końcu znak zapytania.
Znaku zapytania Jaromir nie zrozumiał; — nie umiał czytać, ale pojął, o co mi chodziło. Wziął zapałkę, rzucił ją pozornie w górę, a potem na sposób prestidigitatorów nagle ukrył ją tak, że zniknęła. Co to znaczyło? Czyżby i Hillel wyjechał?
Narysowałem ratusz żydowski. — Głuchoniemy mocno potrząsł głową.
„A więc Hillel już tam nie jest?
„Nie (potrząśnięcie głową).
„Więc gdzie jest?
Znów powtórzył Jaromir swoją sztukę z zapałką.
„Napewno myśli, że ten pan wyjechał — i nikt nie wie, dokąd“ — wtrącił się do rozmowy poranny gość, który pił wódkę, a który teraz przez cały czas z wielkiem zaciekawieniem nam się przyglądał.
Serce mi zdrętwiało z trwogi: Hillela niema! — Teraz byłem zupełnie samotny na całej ziemi. — Rzeczy w kawiarni zaczęły mi skakać przed oczami. —
„A Mirjam?
Ręka mi drżała z taką siłą, że dłuższy czas nie byłem w stanie narysować jej twarzy z należytem podobieństwem.
„Czy i Mirjam zniknęła?
„Zniknęła. Tak. Bez śladu.
Westchnąłem, zacząłem biegać po pokoju tam i z powrotem, tak że trzej żołnierze pytająco spoglądali na siebie.
Jaromir starał się mnie uspokoić i probował jeszcze mię o czemś powiadomić, o czem wiedział: położył głowę na ramieniu, jak osoba uśpiona.
Oparłem się o blat stołu: „na imię Jezusa, czy Mirjam umarła?“
Potrząśnięcie głową. Jaromir znów powtórzył gest uśpienia.
„Czy Mirjam była chora?“ Narysowałem flaszkę lekarstwa.
Potrząśnięcie głową. Znów przyłożył Jaromir skroń do ramienia.
Świt jasny rozwidnił izbę, płomienie gazowe gasły jedne po drugich i ciągle jeszcze nie mogłem uchwycić, co znaczyły gesty Jaromira. —
Dałem pokój. Rozważałem.
Jedyna rzecz, która mi pozostała do zrobienia, to jak najwcześniej iść na żydowski ratusz — i tam się poinformować, dokąd mogli wyjechać Hillel i Mirjam.
Ja muszę jechać za niemi. —
Milcząco siedziałem przy Jaromirze. — Niemy i głuchy jak on.
Gdym po pewnym czasie spojrzał, zauważyłem, że wycina z papieru nożyczkami sylwetki.
Poznałam profil Rozyny. Podał mi obrazek poprzez stół, położył rękę na oczach i — — płakał sobie cicho.
Potem naraz powstał — i chwiejnym krokiem — bez pożegnania — wyszedł z kawiarni. — — —

Archiwarjusz Szemajah Hillel pewnego dnia bez żadnej zasady przestał przychodzić — i nigdy nie powrócił; córkę swoją również zabrał ze sobą: gdyż i jej nikt już nigdy nie widział od owego czasu: tak mi powiedziano w żydowskim ratuszu. To było wszystko, czego się mogłem dowiedzieć.
Nie miałem żadnego śladu, któryby mi wskazywał, dokąd się udali.
W banku mi oświadczono, że moje pieniądze ciągle jeszcze sądownie są obciążone — i z dnia na dzień oczekuje się możności ich wypłacenia na moje ręce. —
A więc i spadek po Charousku musiał iść drogą urzędową — i z gorącą niecierpliwością oczekiwałem na pieniądze, aby wówczas wszelkich sposobów użyć, dla poszukiwania śladów Hillela i Mirjam.

Sprzedałem swoje drogie kamienie, które miałem jeszcze w kieszeni — i wynająłem sobie dwie małe, umeblowane, obok siebie leżące mansardy na Staroszkolnej ulicy — jedynej ulicy, która po przebudowaniu dzielnicy żydowskiej została zachowana.
Szczególny przypadek: był to ten sam dobrze znany dom, o którym krążyło podanie, że kiedyś zniknął w nim Golem.
U mieszkańców — po największej części drobnych kupców i rzemieślników — dowiadywałem się, czy jest cokolwiek prawdy w pogłoskach o „pokoju. bez wejścia“ — i zostałem wyśmiany. — Jak można wierzyć w podobne niedorzeczności!
Moje własne przeżycia, które się z tem wiązały, przybrały w więzieniu mglistość dawno zwietrzałego widzenia sennego — i widziałem w nich już tylko symbole bez życia i krwi, — i wykreśliłem z księgi moich wspomnień.
Słowa Lapondera, które nieraz tak wyraźnie w sobie słyszałem, jakby siedział na przeciwko mnie jak dawniej w celi — i jakby ze mną rozmawiał, — utwierdziły mnie w tem, że musiałem czysto wewnętrznie kontemplować to, co mi przedtem ukazało się, jako uchwytna rzeczywistość.
Czyliż nie przeminęło, nie znikło wszystko, com niegdyś posiadał? Księga Ibbur, fantastyczna talja kart do taroka, Angelina i nawet moi starzy przyjaciele: Zwak, Vrieslander i Prokop! —

Był wieczór Bożego Narodzenia i przyniosłem sobie do domu małą choinkę oraz czerwone świeczki. Chciałem jeszcze raz być dzieckiem, mieć koło siebie płomyki światła, zapach żywicznych igieł i płonącego wosku.
Zanim rok dobiegł do końca, nie dałem za wygraną — i szukałam po miastach i po wsiach — i gdziekolwiek mi serce podyktować mogło — Hillela oraz Mirjam.
Wszelka niecierpliwość, wszelkie wyczekiwanie zwolna we mnie odpadły — równie jak znikła wszelka trwoga, że Mirjam mogła być zamordowana: wiedziałem sercem, że znajdę oboje.
Był we mnie jak by nieustanny uśmiech szczęścia — i gdym rękę na coś położył, zdawało się, że jakaś siła zbawcza z niej wypływa. Zadowolenie człowieka, który po długiej wędrówce do domu powraca i zdala już ogląda promieniejące wieże swego rodzinnego miasta — napełniało mnie całego w szczególny sposób.
Byłem raz jeszcze w małej kawiarni, chcąc sprowadzić Jaromira do siebie na wigilję. Więcej się już tam nigdy nie pokazał — jak mi powiedziano — i chciałem już za smutkiem wracać do domu, gdy wszedł stary kramarz wędrowny i ofiarował mi różne drobne bezwartościowe przedmioty do nabycia.
Przeszukałem jego skrzyneczkę gdzie leżały dewizki do zegarka, małe krucyfiksy, grzebienie, śpilki do włosów, broszki; nagle wpadło mi w ręce serce z czerwonego kamienia i pełen podziwu poznałem, że to jest ta sama pamiątka, którą mi kiedyś Angelina, gdy była małą dziewczynką — dała w prezencie koło wodotrysku w swym pałacu.
I nagle przed mojem okiem stanęła moja młodość, jak gdybym w kamerze optycznej oglądał widoczek, malowany ręką dziecka.
Długo, długo stałem wzruszony i spoglądałem na małe czerwone serce —, które trzymałem w ręku.

Siedziałem w swej mansardzie i przysłuchiwałem się jak syczały igiełki jodłowe, gdy tu i owdzie drobna gałązka zaczynała płonąć od woskowych świeczek.
„Może też właśnie o tej godzinie stary Zwak gdzieści na świecie gra swoje „Boże Narodzenie kukiełek“ — wyobrażałem to sobie — „i deklamuje tajemniczym głosem strofkę swego ulubionego poety Oskara Wienera:

„Gdzie jest serce z czerwonego kamienia?
Ono wisi na wstążce jedwabnej.
O ty, nieoddawaj serca —
Ja byłem mu wierny, jam je kochał —
I siedem lat ciężkom służył
Dla tego serca — i kochałem je gorąco!“

Szczególnie świąteczny nastrój miałem w duszy. — Świece już się wszystkie wypaliły. Jedna tylko jeszcze migała. Dym krążył po pokoju. — Naraz jakby mię jakaś ręka pociągnęła, musiałem się odwrócić:
Odbicie mojej osoby stało w progu. Mój sobowtór. W białym płaszczu. Z koroną na głowie.
Trwało to jedno okamgnienie.
Nagle płomienie buchnęły po przez deski moich drzwi i od pokoju wdarł się obłok duszącego, gorącego dymu.
Pożar w domu. Pożar! Pożar!

Roztwieram okno. Wdrapuję się na dach.
Z dala już huczy gromkie trąbienie nadjeżdżającej straży ogniowej. Błyszczące hełmy i krótkie, ostre rozkazy komendy.
Potem upiorne, rytmiczne, syczące dyszenie pomp, jakby demony wody gotowały się do skoku na swego śmiertelnego wroga: ogień.
Szkło brzęcząc pęka, a czerwony płomień strzela ze wszystkich okien.
Materace wyrzucają z okien, cała ulica jest niemi zaścielona, ludzie skaczą na nie: tłuką się i ranią; straż ich wynosi.
We mnie natomiast coś raduje się w dzikiej tryumfalnej ekstazie! Nie wiem dla czego. Włos mi się jeży.
Biegnę w stronę komina, aby uniknąć osmalenia, gdyż płomienie idą w moją stronę.
Powróz kominiarski otacza go dokoła; obwijam go koło siebie, opasuje nim stawy ręki i nogi, jak tego się uczyłem za lat chłopięcych w szkole gimnastyki — i powoli spływam na dół od strony fasady.
Przesuwam się koło jednego okna; spoglądam do środka: tam wszystko jasno oświetlone.
I widzę tam — — widzę tam — —
Całe moje ciało staje się jednym radosnym okrzykiem:
Hillel! Mirjam! Hillel!
Chcę przeskoczyć przez kraty w oknie.
Chwytam za nie. Tracę przytem swe położenie w sznurze.
Chwilę jedną wiszę głową na dół, z nogami skrzyżowanemi między niebem a ziemią.
Sznur świszcze przy posunięciu. Trzeszcząc rozszerzają się włókna.
Upadam.
Świadomość we mnie gaśnie.
Jeszcze w upadku chwytam za gzyms okna, ale zbaczam z drogi. Zatrzymać się nie mogę:
Kamień jest gładki.

Gładki jak kawał słoniny.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Prager Tageblatt — niemieckojęzyczna gazeta wydawana w Pradze w latach 1876–1939.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustav Meyer i tłumacza: Antoni Lange.