Gospoda pod Aniołem Stróżem/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gospoda pod Aniołem Stróżem |
Rozdział | Gospoda pod godłem Anioła stróża |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tytuł orygin. | L'auberge de l'Ange Gardien |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy mógłbym znaleść tutaj kątek, dla moich dwóch chłopców i psa, zawołał Moutier stając we drzwiach austeryi.
— Wejdź pan, dla wszystkich znajdzie się miejsce odpowiedział wesoły głos i ukazała się na progu kobieta ze świeżem, uśmiechniętem obliczem. Pozwól mi pan, abym cię oswobodziła od małego jeźdźca, rzekła ze śmiechem, zdejmując ostrożnie Jakóba z pleców podróżnego. Poczem zapytała:
— Cóż to się stało temu malcowi, który tak spokojnie wysypia się na grzbiecie psa? Piękny chłopczyk i poczciwe zwierzę; wydaje się jakby był ze spiżu, stoi nieporuszony, niechcąc zbudzić swego towarzysza.
Tymczasem odgłos rozmowy zbudził Pawła; — zrobił wielkie oczy i spojrzał naokoło ze zdumieniem i nie dostrzegając swego brata zaczął mówić drżącym ze wzruszenia głosem:
— Jakób! Gdzie jest Jakób?
— Jestem Pawluniu, odpowiedział przywołany, teraz nie jesteśmy już opuszczeni. Czy widzisz tego zacnego człowieka? On to nas tu sprowadził, będziesz miał zaraz zupę. Nieprawdaż panie Moutier, pan będzież taki dobry, i dasz zupy Pawełkowi?
— Niewątpliwie, moje dziecko, zupy i wszystkiego czego mu potrzeba.
Gospodyni patrzyła i słuchała z wielkiem zdziwieniem.
Moutier spostrzegłszy jej zdumienie, rzekł:
— Zapewne chciałabyś pani dowiedzieć się w jaki sposób spotkaliśmy się ze sobą. Zaraz panią objaśnię. Znalazłem tych dwóch chłopców w lesie i zabrałem ich ze sobą. Ten malec, przyczem pogładził po głowie Jakóba, ten malec jest dobrym i dzielnym chłopcem; opowiem pani później jego historyę, więc sama osądzisz; ale racz pani dać tym biednym, głodnym dzieciakom zupy i po kawałku pieczeni dla nas wszystkich. O psie, moim starym przyjacielu, sam pomyślę, nieprawdaż kapitanie?
Kapitan odpowiedział poruszając nieco ogonem i polizawszy rękę pana.
Moutier zdjął płaszcz swój z Pawła i chłopcy zasiedli na podłodze. Paweł ciągle się oglądał, śmiał się do Jakóba, do Moutier i ściskał za szyję psa.
Gospodyni przygotowała śniadanie. Wkrótce też posadziła przy stole dzieci, nalawszy im wielki talerz zupy, podała przytem chleb, ser, świeże masło, rzodkiew i sałatę.
— Tymczasem przekąście trochę, zanim pieczeń będzie gotowa. Ser i masło doskonałe, rzodkiew świeża a sałata delikatna.
Moutier przysiadł się do swych towarzyszy; Jakob najpierwej poczęstował brata zupą a potem sam zaczął jeść bo był głodny i jadł chleb, masło, kartofle i pieczeń i pił jabłecznik. Wszystko było wyśmienite!
Jakób okazywał bratu prawdziwie wzruszającą troskliwość, tak, że prawie o sobie zapomniał.
— Biedne dzieci, myślał Moutier, który go bacznie śledził i coby się było z nimi stało, gdyby ich kapitan nie wynalazł. Ten Jakób ma czułe serce; jakaż to pieczołowitość, jaka troskliwość względem młodszego brata. Ależ mój Boże, co ja pocznę z temi chłopcami?
Gospodyni również niezmiernie była wzruszoną miłością braterską Jakóba, jak niemniej patrzyła z upodobaniem na piękną, szlachetną twarz Moutier. Oczekiwała z niecierpliwością przyrzeczonego opowiadania i chcąc pobudzić gościa do rozmowy, podała na stół najlepszy jaki miała jabłecznik.
Moutier jeszcze jadł, gdy już dzieci ukończyły swoją ucztę i bujały się na krzesłach ziewając.
— Idźcie dzieci, pobawcie się trochę, rzekł Moutier.
— Dokąd? zapytał Jakób wesoło zeskakując i biorąc za rękę Pawła.
— Ja sam nie wiem odpowiedział Moutier. Racz mi pani powiedzieć, gdziebym mógł wysłać chłopców, żeby się pobawili, nieczyniąc nikomu przykrości.
— Idźcie do ogrodu chłopcy, odpowiedziała, otwierając tylne drzwi, na końcu alei znajdziecie beczułkę wody i dzbanek; żeby się wam nie przykrzyło możecie polewać kwiaty i rozsadę ogrodową.
— Czy mogę umyć brata i siebie tą wodą, zapytał Jakób.
Gospodyni pozwoliła. Jakób i Paweł pobiegli do ogrodu; zkąd niezadługo dały się słyszeć ich wesołe rozmowy i krzyki.
Moutier jadł powoli mocno zamyślony. Gospodyni usiadła naprzeciwko niego, oczekując na zakończenie śniadania, żeby sprzątnąć nakrycie. Skoro Moutier wysączył ostatnią kroplę kawy z filiżanki, spojrzawszy na gospodynię i opierając się na stole łokciami, rzekł z uśmiechem:
— Czekasz pani na opowiadanie, jakie ci przyrzekłem, nie prawdaż? Nie jest ono długie i być może, sama dopomożesz mi do jego zakończenia.
Opowiedział tedy o spotkaniu się z chłopcami, głos jego drżał ze wzruszenia, skoro powtarzał wyrazy Jakóba i malował troskliwość jego dla młodszego brata, oraz odwagę, że się puścili tak samopas, i wiarę bezwzględną w opiekę Matki Boskiej.
— A teraz, kiedy wiesz pani o wszystkiem, dodał, racz mnie wyprowadzić z kłopotu. Co pocznę z temi chłopcami? Opuścić ich, znaczy tyle, co uwolnić się od ich ciężaru, który mógłbym wszakże znieść. Przedemną jednak daleka droga; idę z pułku do ojczystego domu, który jest oddalony ztąd jeszcze o trzydzieści mil. Jakim sposobem wlec się z temi biednemi dziećmi, po deszczu, błocie i wietrze? A przytem nie mam żony, ani gospodarstwa, nikogo, coby nad nimi czuwał. Mój brat trzyma gospodę jak pani, i także nie wiedziałby, co z nami zrobić; moich rodziców już dawno Bóg powołał do swojej chwały, moje siostry wyszły za mąż i mają dość kłopotu ze swojemi dziećmi, nie mógłbym zatem narzucać im nowego ciężaru z tych biednych chłopców. Ach, pani gospodyni, wydajesz mi się tak dobrą, powiedz zatem, cobyś uczyniła będąc w mojem położeniu?
— Cobym uczyniła? rzekła gospodyni. Sama doprawdy niewiem. Ale nigdy jednak nie opuściłabym tych dzieci.
— I ja tak myślę odparł gość.
— Tylko że droga do pańskiej ojcowizny, jest zbyt daleka dla małych dzieci, dodała zamyśliwszy się.
— Właśnie to samo mówiłem, odpowiedział Moutier.
— Otóż wiem tylko o jednym środku, ale pan zapewne się nie zgodzisz.
— Kto to wie, racz go pani wymienić.
— Zostaw pan mnie dzieci, odpowiedziała gospodyni.
Moutier spojrzał zdziwiony, młoda pani zarumieniła się pod jego spojrzeniem i spuściła w dół oczy, jakby wstydząc się nierozsądnej propozycyi.
— Zaraz z góry przewidziałam, rzekła po chwili zakłopotana, że to się panu niepodoba. Naturalnie pan mnie nie znasz i być może obawiasz się nawet, abym nie zaniedbała dzieci, choć na pozór wydaję się być dobrą i czułą.
— Nie, droga pani, nie myślałem nic podobnego, rzekł prędko Moutier. Tylko... tylko... nie wiem doprawdy jak to pani wypowiedzieć. Jestem pani bardzo wdzięczny, szczerze obowiązany... ale...
— Wywiedz się pan o mnie, rzekła gospodyni jakby go chciała uspokoić... idź pan do księdza proboszcza, do kowala, do rzeźnika, do powroźnika, do pana nauczyciela, do piekarza i do wielu innych i zapytaj się o panią Blidot, właścicielkę gospody pod godłem Anioła Stróża; wszyscy panu powiedzą, że nie jestem złą kobietą. Jestem wdową, mam lat 26, Bóg nie dał mi potomstwa i mieszka przy mnie moja 16 letnia siostra. Gospoda wystarcza na nasze utrzymanie, niczego nam nie brak, możemy nawet corocznie zaoszczędzić niejaką kwotę. Do mego szczęścia nie dostaje tylko dzieci i teraz właśnie jakbyśmy znaleźli tych dwóch, zdrowych chłopców. Nie żądam żadnych funduszów na ich utrzymanie, bo nie życzę sobie, aby to wyglądało na jakąś spekulacyę; przytem upewniam pana, że je będę kochała i opiekowała się nimi jak matka, w tym razie możesz być pan zupełnie spokojnym.
Moutier powstał a uścisnąwszy serdecznie ręce zacnej kobiety, patrzył na nią wzrokiem niewymownej wdzięczności.
— Dziękuję pani, rzekł głosem wzruszonym z głębi serca. Gdzie mieszka proboszcz?
— Tutaj naprzeciwko, to jest właśnie ogród należący do tego czcigodnego człowieka.
Moutier zarzuciwszy na siebie płaszcz, udał się do proboszcza, aby pomówić z nim o pani Blidot i zasięgnąć rady.
Po upływie pół godziny powrócił i wydawał się zupełnie spokojnym a nawet uradowanym.
— Możesz pani zatrzymać przy sobie dzieci, pani gospodyni, rzekł z uśmiechem. Oddam je pani na zajutrz. Wszak pozwolisz mi tutaj pozostać aż do tego czasu?
— Dokąd sam pan zechcesz, odpowiedziała oberżystka. Będzie mi nawet bardzo przyjemnie, mieć pana dłużej u siebie, gdyż poznamy się bliżej i pan się przekonasz w jaki sposób będę się obchodziła z mojemi dziećmi. Wszak mogę je w ten sposób tytułować, nieprawdaż?
— Najniezawodniej, łaskawa pani, jednakże z pozwoleniem pani i ja również mam pretensyę do takiego nazwania, bo nie zarzekam się tego, że może powrócę którego dnia, żeby je odwiedzić.
— Przybywaj, kiedy ci się podoba, zawołała pani Blidot, zawsze zastaniesz pan tutaj wygodne dla siebie łóżko i smaczny obiad. A teraz pójdę poszukać moich dzieci. Czyliż to nie jest już obowiązkiem moim, jako przybranej matki? Muszę koniecznie tak się urządzić, aby spały niedaleko odemnie i od mojej siostry; przytem postaram się o zaopatrzenie ich w bieliznę, suknie i obówie.
— O tem zupełnie zapomniałem, rzekł Moutier, i wstydzę się doprawdy, że narażam panią na wydatki. Ale wyznam pani szczerze, dodał, że posiadam tylko tyle, ile mi potrzeba na odbycie podróży a przytem 10 franków na nieprzewidziane rozchody. Z przyjemnością wszakże połowę tej kwoty pozostawię pani. Chociaż buty potrzebują koniecznej naprawy, są jednak ludzie, którzy chodzą boso, a od chwili do chwili moczą nogi w jakiem napotkanem na drodze strumieniu, można najspokojniej obyć się bez obówia.
— Zachowaj pan z Bogiem swoje pieniądze, panie Moutier, odpowiedziała uśmiechnięta gosposia, 5 franków więcej lub mniej nie robi mi żadnej różnicy. Dla mnie dosyć pańskiej dobrej chęci, i zaręczam panu, że dzieciom na niczem brakować nie będzie.
Powstała ukłoniła się z wdzięcznym ruchem i wyszła.