Gospodarski ranek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gospodarski ranek |
Pochodzenie | Przy kominku |
Wydawca | A. G. Dubowski i R. Gajewski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Ciemno jeszcze było.
Mróz, niebo wyiskrzone, gwiaździste.
Kryształki śniegu błyszczały migotliwie; na wzgórku rysował się niewyraźnie kontur wiatraka, którego śmigami wiatr kręcił.
Koguty piać zaczęły; od czasu do czasu szczeknął pies, z okna tej lub owej chaty błysnęło jaskrawe światło ogniska, w którego błyskach migotliwych można było dostrzedz zaspaną dziewuchę lub babę, przędzącą na pierwotnej, jak świat starej, kądzieli.
W czworakach już świecili — ekonom z czerwoną latarnią i z nosem także czerwonym, kręcił się koło budynków, mówiąc pacierz i klnąc wszystkimi dyabłami na przemiany, a pan dziedzic folwarku spał snem sprawiedliwego i chrapał...
Ależ jak on chrapał!!!
Gdybym był poetą, powiedziałbym, że w tem chrapaniu słychać było jęk upadającej posiadłości wiejskiej, kwilenie nad brakiem kredytu — to znowu jakiś świst szyderczy, sarkastyczny, jakby skierowany przeciw obietnicom naszych znanych, zapowiadających bank rolniczy.
Tak chrapać potrafi tylko szlachcic.
Dziwna rzecz, że od tych jęków, zgrzytów i westchnień bezwiednych nie spadła z kołka wisząca nad łóżkiem dubeltówka, że zegarek z pantofelkiem zielonym nie uleciał w powietrze...
Lecz i chrapanie ma swój koniec.
Była to godzina, o której karbowy przychodził po klucze.
— Co u licha, dziś go jakoś nie widać!? czyżby spał jeszcze? Nie, to niepodobna.
Pan Jakób świecę zapalił.
— Magda! Magda! — krzyknął głosem donośnym.
Na to wezwanie stawiła się Magda — zdrowa piękność, o krzepkim szkielecie, świetnie rozwiniętej muskulaturze, czerwonej twarzy i włosach konopnych.
Pan Jakób nie patrzył obojętnie na Magdę, była w jego guście.
— Słuchaj-no, Magdusiu — szepnął możliwie pieszczotliwym basem, — co to znaczy, że Sadłowski nie przychodzi po klucze?
Na twarzy Magdy malował się smutek jakiś i zakłopotanie... Mięła fartuch w ręku — poprawiała chustkę na głowie, milcząc.
— No, gadajże, był Sadłowski po klucze, czy nie?
— Gdzie zaś, nie był.
— A dlaczego, czy jeszcze śpi?
— Gdzie zaś, panie, zaraz po północku wstał.
— Więc dlaczegóż po klucze nie przyszedł?
— Bo mu nie było potrza...
— A czemże otworzył? Palcem czy co?
— Kiej spichrz otworzony.
— Któż go otworzył, kiedy ja mam klucze pod poduszką, o, widzisz?
— Musi złodzieje byli i otworzyli.
— Co ty gadasz?
— A dyć, prawdziwie panie tak jest.
— O nieszczęście moje! Wołajże tu Sadłowskiego; dlaczego ten stary osioł zaraz mnie nie obudził... co to jest!?
Delikatnie, powoli i nieśmiało wchodzi Sadłowski.
Frasobliwą minę ma... milczy.
— No cóż, gadaj stary, okradli nas?!
— Akuratnie, wielmożny panie, okradli — widać jeszcze przed północkiem — na pierwszy sen trafili — wyważyli drzwi i tyle... saniami byli, do gościńca ślad jest — a dalej ni znaku.
— Co wzięli?
— Pszenicy było odmłynkowanej korcy siedem i garncy dwadzieścia, to wzięli — żyta było żydowskiego, co wielmożny pan miał niby odstawić, kupa, to ubrali też z dziesięć korcy.
— Wzięli?!
— A juści, i znowu chomontów starych, co jeszcze byli za nieboszczyka starego pana za paradne, dwie pary wzięni, ale im się rozlecieli zaraz przy śpichrzu.
— A niech ich milion kroć! Czemużeś nie przyszedł zaraz i nie obudził mnie? byłbym posłał konno, możeby jeszcze dogonili.
— Proszę wielmożnego dziedzica, akuratnie zara duchem kazałem Wojtkowi siadać na ślepego, a Michałek poleciał na Szmulowej — jeszcze ich nie widać, a ja zaś akuratnie byłem zaprzątnięty i nie mogłem odejść.
— A cóż Sadłowski robił po nocy!?
— Czerwonego woła ratowaliśmy, proszę wielmożnego pana.
— Masz tobie, gdzież on jest?
— Prawdziwie i akuratnie — to go już niema.
— Jakto niema?
— Akuratnie nibyć jest, bo leży, a zaś znów go niema, choć leży, bo zdechł, wielmożny panie.
— Wół zdechł? skąd? Wczoraj był jaknajzdrowszy.
— Akuratnie, nawet że skikał przy pojeniu, tymczasowie po północku, parobek do mnie, niby, do okienka puk, puk!... a ja mówię kto tam? a on powiada — Sadłowski! niech Sadłowski idzie woła czerwonego lekować, bo kiepski — ja mówię: ola Boga! i zara wlazłem w kożuch i duchem do obory!... Świecę latarnią, wolisko leży... stęka... patrzę, spęczyło go het... bydlę jak góra!
— Cóżeście mu zrobili?
— Wszystko, wielmożny panie, okowity mu dałem z mydłem i z octem bez mała czego kwartę... tem bardziej soli, po tamtej siwej krowie, co zdechła, było ze dwa funty — dałem. Nic nie pomaga. Gospodyni miała znów hemetyku pięć proszków, też dałem — i znów czekam — nic. Jużem głowę stracił do szczętu, ale myślę, ryzyk fizyk! trza ratować. Akuratnie proszę wielmożnego dziedzica żona moja miała takie apteczne lekarstwo, przez urazy wielmożnego pana, od kobiecej słabości, takoż i to dałem.
— Coś ty, zwaryował?!
— Gdzie zaś? jeno człowiek niewiedzący wszystkiego próbuje — ja myślałem, że może się we wole co wzruszyło... potem rozcieraliśmy go kołkiem, a potem Ignacowa zamawiała i zaraz też zdechł.
— Czegożeście go nie dorznęli?
— A jakże panie, ino tylko co zdechł, zaraześmy mu grzdykę przerznęli, ale krew nie szła — żydy już byli, mięso kupią do miasta; takie miał biśtyki, jak słonina...
— Oj Boże, Boże, ja tu zginę przy was!... Do lasu posłałeś?
— Zaraz fornale jadą — tylko nie wiem, kto Szczepanowemi końmi pojedzie?
— Ano któż? Szczepan!
— Właśnie, wielmożny panie, że nie, bo się wczoraj spił jak cztery dziewki, zadatek rznął o ziemię i powiedział, że nie chce służby znać.
— Cóżeś mu na to?
— Straszyłem go wielmożnym panem i prześwietnym sądem... ale gdzie on i wielmożnego pana i sąd odesłał, to nawet wstyd powtórzyć...
— Możesz nie powtarzać — więcej nic?
— Bogu dzięki — tymczasowie nic.
— No, idź na folwark, każ kowalowi nowe zamki do śpichrza dać, z wołem zrób porządek, ja tam zaraz przyjdę.
— Magda! Magda! chodź-no i powiedz Kokosińskiej, niech mi tu kawy przyniesie, bo już dzień; a co tam za żydziak czai się przy bramie?
— On do wielmożnego pana z listem, jeno się psów boi.
— Weź od niego list i powiedz mu, niech idzie się rozgrzać do pachciarza — skąd on jest?
— Z miasteczka.
— No, biegaj po list... możem na loteryi wygrał! może choć jedna dobra nowina!
Magda wróciła z listem.
Pan Jakób włożył okulary i czytać zaczął — po chwili zaklął piorunami, zmiął list w ręku i cisnął w piec.
Ciekawy ten dokument zawierał następujące wyrazy:
„Wielmożnego dzżedżycu... Na jeszonowa pora kupiałem od wielmożnego pana sześćdziesząt pary zborzie, czyszczowanego, mlinkowanego, przez żadne kunkul i kostrziewa, co buło kontraktowanego, z dostawem na Lystopadzie. Zborzia pan nie dostawiłesz, a tymciasem cene spadniało i w Gazete Handlowe, tak stoi co nic warty — prosię mi wracać mego zborzia i zapłaczycz dwieszcze czterdzieści rubli straconego korzyśców, bo inaczej podam wielmożnemu dziedzycowi na sąd z wielgiem ziczliwościem bardzo upsiejmy sługa.
— A niech cię milion! Podawaj sobie gdzie chcesz, zboże leżało w śpichrzu, czekałem aż je ukradną! — Kokosińska, dawaj raz tę kawę!
— Czy i dla wójta każe pan dać??
— A gdzież jest wójt?
— Czeka w pierwszej stancyi.
— Wołaj go!
— Niech będzie pochwalony — rzecze, kłaniając się, niemłody wieśniak.
— Na wieki — siadajcie sobie wójcie, co tam nowego?
— Ha, nieszczęście na wielmożnego pana, wolisko zdechło.
— Zdechło, cóż robić!
— Właśnie według tego jezdem, niech pan nie kaze zdejmać skóry — zara witryniorz przyjedzie, może, chowaj Boże, zaraza...
— Dobrze, dobrze.
— Okradli też wielmożnego pana — szkoda — posłałem laport do śledowatego — Bóg ta Najwyższy wie, cy znajdą.
— Eh, przepadło... takie to nasze życie...
— Oj prawda, prawda — rzekł wójt, sięgając za sukmanę — i powiastków do sądu mam dla wielmożnego pana coś osiem.
— Tylko osiem?
— I znowu przykaz je, żeby wielmożny pan dał cztery furmanki na jutro, bo wojsko będzie jechało.
— Czekajcie, wójcie... odpocznij, choć kielich gorzałki kropnę, bo mi już w gardle zaschło od tego wszystkiego.
— Oj, święta prawda, panie, zawdy kużdy człek ma swojego móla... a czy wielmożny pan ma kiele siebie trochę groszowiny?
— Albo co?
— Sekwestrator dziś ma być.