Pierwszy dzień miodowego miesiąca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pierwszy dzień miodowego miesiąca
Podtytuł Opowiadanie prawnika
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIERWSZY DZIEŃ MIODOWEGO MIESIĄCA.
(Opowiadanie prawnika.)



P

Po ukończeniu studyów uniwersyteckich pracowałem jako kandydat przy inkwirencie sądowym. Marzyłem, że kiedyś na polu kryminalistyki zdobędę europejską sławę. Ideałem moim był Lecocq... W snach młodzieńczych widziałem przerażające, potworne i bajecznie skomplikowane zbrodnie, ze śladami zatartymi tak zręcznie, że najzdolniejsi agenci nie mogli sprawy wytropić, a ja odnajdywałem zbrodniarzy od razu, bez żadnych przygotowań, idąc tylko za wskazówkami logiki i zdumiewającego talentu. Bo ja ten talent mam, czuję go w sobie; on we mnie kipi, wrze jak woda w kotle, jak lawa w wulkanie....
Ja każdą zbrodnię przeczuwam, a wobec śladów przestępstwa jestem jasnowidzący, nie chcę powiedzieć... prorok!
Kocham morderców dlatego, żeby ich wykrywać, zapalam się do zbrodni, jak muzyk do dźwięków, malarz do barw... ale jestem o całe niebo od nich wyższy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nieraz zadawałem sobie pytanie, dlaczego człowiek, ukochawszy jedną ideę, nie zostaje jej wiernym wyłącznie i jedynie, dlaczego w jego sercu znajdzie się zawsze dość miejsca na drugą namiętność, na inne uczucie?
Dziwna rzecz, lecz trudno, człowiek jest tylko człowiekiem, bo gdyby nie był człowiekiem, byłby prawdopodobnie czem innem, jak słusznie twierdzi pewien uczony holenderski, Van Sturchenkuks...
Fatalna siła faktów spychała mnie po pochyłości... Ujrzałem Manię, zacząłem bywać w domu jej mamy. Zrobiłem wyznanie miłości i dotoczyłem się, spadając coraz niżej po pochyłej desce konkurów, aż do stóp ołtarza.
Ślub nasz odbył się 22 maja roku 18.. w kościele, wobec świadków — o czem spisano odpowiedni akt w parafii. (Księga małżeństw, folio 76, numer 114.)
Wypis na wszelki wypadek mam.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na dwa tygodnie przed ślubem odbyliśmy z teściową naradę, co mamy robić po ślubie?
Pytanie wydało mi się co najmniej zbyteczne, albowiem nie sądzę, aby, co do mnie przynajmniej, zachodziła potrzeba udzielania jakichś informacyj, ale ustąpiłem przez grzeczność i zasiadłem przy stole z miną radcy, który przychodzi na sesyę, mając głębokie przekonanie, że w danym wypadku sesya jest zbyteczna zupełnie.
Teściowa zabrała głos.
— I cóż robić będziecie, gołąbki?
— Będziemy się kochali — rzekła Mania.
— Dobrze, moja córeczko, ale gdzie?
— Aha — pomyślałem — locus regit actum, jakaś kwestya cywilna, mniej dla mnie interesująca.
— Ja zawsze będę w raju — wtrąciła Mania.
Przyzwoitość nakazała mi mruknąć, że i ja także...
Teściowa otarła oczy sztuką batystu, z której coś odkrajano na tak zwaną wyprawę.
— To wzruszające! — zawołała. — Macie słuszność, drogie dzieci, wzajemna miłość to raj, ale dokąd pojedziecie po ślubie?
— Ja... na śledztwo — odrzekłem.
— A wstydź się, wyrobię ci urlop.
— O tak, mateczko, urlop, urlop! — zawołała Mania — urlop na sto lat.
Wtrąciłem, że można tylko na dwadzieścia osiem dni... Mania się rozpłakała i rzekła:
— Więc tylko dwadzieścia osiem dni żyć będę?...
Ten wykrzyknik wzbudził w moim umyśle niejakie podejrzenie, alem je odrzucił natychmiast.
Teściowa mówiła dalej:
— Moje dzieci, wy się kochajcie, a ja będę za was myślała. Nie wyślę was w podróż za granicę, bo to już wyszło z mody; tylko zbogaceni żydzi rozwłóczą najpiękniejsze wspomnienia życia po brudnych hotelach włoskich. Fe! Nie chcę was też zatrzymywać w mieście, bo potrzebne wam jest pewne tło, pewne otoczenie urocze, czyż nie tak?
— O tak, mateczko! — zawołała Mania.
— A więc pojedziecie na wieś, do Zosina; kazałam wyporządzić dla was dworek przy ogrodzie. Dzierżawca mój mieszka na drugim folwarku, więc będziecie zupełnie swobodni. Wyjedziecie zaraz po ślubie, a ja się stawię na drugi dzień.
Na tę wiadomość Mania wydała okrzyk radości tak głośny, że aż drgnąłem.
Była chwila, że miałem chęć kazać ją aresztować.
Co za dzieciństwo!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stanęliśmy w Zosinie o godzinie czwartej po południu. Mania poszła zaraz do swego buduaru, aby się przebrać, ja zaś chciałem skorzystać z czasu i przedewszystkiem obejrzeć teren zbrodni... to jest nasze mieszkanie, albo, mówiąc dziwacznym językiem teściowej, „gniazdko gołąbków.“
Oryginalnie się wyraża ta kobieta; każdy jej frazes wygląda jak prosta kradzież z książki, lub rabunek, dokonany na jakim niezamożnym poecie.
Domek znajdował się tuż przy ogrodzie i składał się z sześciu pokoi i kuchenki; wejść było dwa: od frontu i od dziedzińca (do kuchni). Do ogrodu wchodziło się przez furtkę, opatrzoną lichym, zepsutym zamkiem, na którym znać było ślady dłuta. Ogród otoczony był sztachetami, z których kilka można było z łatwością wyjąć; próbowałem. Uliczki wygracowane i wygrabione świeżo, masa krzaków bzu i jaśminu. Wyborna kryjówka dla złodziei! Nieco dalej w ogrodzie sadzawka, zapleśniała, zielona, ponura jak dzieciobójstwo, za nią drzewa różne, a wśród nich jedna lipa z uschłą gałęzią, istne pokuszenie dla samobójców. Trawniki bez śladów stopy ludzkiej, lub ze śladami starannie wygładzonymi, co zdaje się prawdopodobniejsze. Za parkanem z jednej strony droga publiczna, z drugiej mała rzeczułka, z trzeciej pole i las, a z czwartej nasz dom i dziedziniec. Zanotowałem w myśli te szczegóły.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pierwszy obiad sam-na-sam.
Mania wygląda bardzo ładnie i nalewa chłodnik; usługuje Marysia. Zwróciłem się do niej z zapytaniem, kto tu gotuje? Odpowiedź była niejasna i wymijająca. Pozostawiłem dalsze badania na później.
Zjadłszy chłodnik i wypiwszy kieliszek madery, przysunąłem się z krzesełkiem do żony, z zamiarem złożenia na jej buzi pocałunku. Zmieszała się nadzwyczajnie; zauważyłem w niej pewien niepokój, na twarzy mocne rumieńce, w oczach łzy, które zresztą natychmiast otarła i usiłowała się uśmiechnąć.
Odsunąłem się z krzesłem i zacząłem jeść kurczę z sałatą, milcząc i nie spuszczając z Mani wzroku, tego magnetycznego wzroku, który już wielu zbrodniarzy zmusił do wyśpiewania prawdy.
Na Manię podziałał on inaczej. Po obiedzie przeszła do salonu i usiadłszy przy fortepianie, wyśpiewała aryę z „Rigoletta“ głosem bardzo drżącym i niepewnym. Zrobiła to zapewne w celu odwrócenia mej uwagi.
Nie bardzo to łatwo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuż przy salonie znajdował się jej pokój, który miał tylko jedno wejście, właśnie z salonu.
Bawiła tam moja tak zwana żona (na zegarek patrzyłem) osiemnaście minut, ale nie sama.
Do ucha mego dobiegały przyciszone głosy rozmowy i wyraźnie rozróżniałem słowa: „mój drogi,“ „mój kochany,“ „nie zapomnij,“ „koniecznie!“
Zwyczajny mąż możeby od takiego szeptu zwaryował, a ja badałem; gdy rozmowa ucichła, zapukałem do drzwi (jedynych, jak już nadmieniłem wyżej).
— Proszę — odpowiedziano.
Wszedłem i zastałem ją samą, lecz bystre moje oko dostrzegło na podłodze kilka plam z wilgotnej ziemi i jedną podobną na oknie.
Ta ostatnia miała tem większe znaczenie, że zaznaczała się wyraźnie i miała formę dużego męskiego obcasa.
Coraz lepiej!
— Więc to sypialny pokój? — zapytałem jak najgrzeczniej.
— Tak — odrzekła, spuszczając oczy.
— Wszak pozwolisz go zwiedzić szczegółowo?
Spojrzała na mnie wzrokiem, który wyrażał obawę.
Udałem że tego nie widzę i najspokojniej zacząłem badać wnętrza szaf, zajrzałem do komody, za toaletę, za piec, na piec, otworzyłem małą szafeczkę przy łóżku...
Mania wybiegła z płaczem; nie goniłem jej i w dalszym ciągu robiłem rewizyę.
Czyjeż to ślady na podłodze i na oknie? Kto wchodził sekretnie do pokoju mojej żony i z jakim zamiarem?
Pomimo że zmrok zapadał, wyszedłszy do ogrodu, znalazłem pod oknem ślady dużych butów męskich, zmierzyłem jeden trop taki i odrysowałem go dokładnie na arkuszu papieru; ślady szły furtce, tej samej, na której były znaki od dłuta i ginęły na dziedzińcu.
Gdym skończył tę czynność, dostrzegłem że Mania stoi nad sadzawką. Nagle zbliżyła się ku mnie i spytała:
— Czy pan... czy mąż... czy Karolek... czego szuka?
Była tak pomieszana, że nie wiedziała, jak mnie ma tytułować.
— Tak jest — odrzekłem — szukam.
— Ach, więc coś zginęło?
— Prawdopodobnie.
— Ależ co, na Boga?
— Może mój honor, może szczęście, może spokój, wogóle coś, co ginąć nie powinno bezkarnie.
— Przerażasz mnie!
— Zdaje się, że mówię bardzo spokojnie.
— Drżę cała!
— W danym razie jest to naturalne...
— Co?
— Objaw zwykły. Teologia nazywa to wyrzutem sumienia... pewna szkoła kryminalistów obawą kary.
— Co to znaczy?
— Pomówmy rozsądnie; przed mojem okiem nic się nie ukryje, przyznaj się więc od razu.
— Do czego się mam przyznać, przez Boga?
— Do popełnionego czynu.
— Ależ ja nie popełniłam nic!
— Zwykła odpowiedź oskarżonych... Powiedz mi, pani, dlaczego są znaki na zamku od furtki i kto je zrobił?
— Nie wiem.
— Dobrze, może więc wiesz, czyj ślad odrysowany jest na tym papierze?
— Ślad jakiejś ogromnej nogi.
— Męskiej zapewne.
— Może.
— Ach, więc już mamy mężczyznę. Zechciej mnie teraz poinformować, co to właściwie było? Czy wiarołomstwo poprzednio umówione i dokonane, czy też przysposobienie do napadu nocnego w celu pozbawienia kogoś życia? Proszę odpowiedzieć bez wykrętów, gdyż ja już o wszystkiem wiem.
— Pana... zapewne głowa boli — odrzekła — może piłeś za dużo wina przy obiedzie.
— Może... Wejdźmy do domu, napiję się zimnej wody i pomówimy jeszcze spokojniej... Proszę iść naprzód, ja zaraz nadejdę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zanim wszedłem do tak zwanego „gniazdka gołąbków“ (co za dzika ironia!), zamknąłem przedewszystkiem okiennice z zewnątrz i zawiązałem je mocnym sznurem. Ubezpieczywszy w ten sposób osobę wiarołomnej, a już co najmniej silnie poszlakowanej żony mojej od strony zewnętrznej domu, postanowiłem przeciąć jej możność ucieczki przez drzwi. W tym celu zaprowadziłem ją do sypialnego pokoju, obejrzawszy poprzednio zamek i schowawszy klucz do kieszeni. Każdy mój krok wywoływał w niej przerażenie, a gdym ją surowo i kategorycznie zapytał o nazwisko wspólnika przestępstwa, gdym zażądał, aby mi wyjawiła jego nazwisko, wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
I tę metodę znam.
Widząc że dziś już nie zdołam wydobyć zeznania, włożyłem klucz w zamek i rzekłem:
— Pani... przyznam się, że wyobrażałem sobie inaczej pierwsze chwile małżeńskiego pożycia, gdy jednak znalazłem ślady niegodziwych czynów, zmuszony jestem panią uwięzić.
— Mnie!? — krzyknęła, zrywając się z krzesła.
— Tak... panią... O! nie lękaj się, o ile możności chcę uniknąć skandalu... dlatego nie posyłam po wójta, nie rozstawiam wart.
— Wójt?! warty?! Boże, cóż to znaczy?!
— To znaczy, że przepędzisz pani noc dzisiejszą w tym pokoju, pod kluczem.
— Ja?
— Zapewne... Nie radzę próbować ucieczki, bo sam pilnować będę okna.
— Boże wielki, ten człowiek zwaryował! Zawołam na pomoc!
— Nie radzę robić krzyków, bo natychmiast posyłam po wójta.
Padła z płaczem na łóżko, ja zamknąłem drzwi na dwa spusty i, uzbroiwszy się w kieszonkowy rewolwer, do białego dnia przechadzałem się po ogrodzie i dziedzińcu.
Tak przepędziłem pierwszą noc po ślubie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziewiątej rano przyjechała teściowa, taka rozpromieniona, wesoła, uśmiechnięta, jak gdyby nie było na świecie wiarołomców, morderców, podpalaczy, złodziei. Śpieszyła do „gniazdka gołąbków.“ Ironio!
Zaraz z miejsca obrzuciła mnie pytaniami:
— Jakże nasza droga Manieczka? co? jakże?
— Są silne poszlaki — odrzekłem, kłaniając się sztywnie.
— Poszlaki? na nią? ależ ty masz bzika, mój zięciu!
— Ani odrobinki, łaskawa pani.
— O co ją posądzasz?
— To się niebawem wyjaśni.
— Gdzież ona jest?
— W sypialnym pokoju, gdzie przepędziła noc pod kluczem i pod strażą.
Twarz mojej teściowej nabrała barwy krwi.
— Dawaj ten klucz! — zawołała z wściekłością — dawaj natychmiast! Słyszysz?
Po niejakim namyśle otworzyłem pokój sypialny. Lampa dopalała się, żona moja, ubrana, leżała na kanapie, była blada, zapłakana, brzydka.
— Maniu! Maniu! — krzyknęła matka. Mania zerwała się szybko i w objęciach matki zaczęła strasznie płakać. Ja cofnąłem się do salonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na tem miejscu mógłbym pamiętnik swój, a raczej ten jego rozdział, przerwać. Teściowa, która także przeprowadziła drobiazgowe śledztwo, nazwała mnie naprzód grubianinem, a potem idyotą. Według jej kompetentnego zdania, tylko idyota mógł przepędzić tak wyjątkową noc w podobny sposób, co ja. Jest to także pogląd, aczkolwiek motywowany słabo. Człowiek, według konkluzyi teściowej, który wchodził przez okno pokoju mojej żony, nie był to mężczyzna, tylko... ogrodnik; ubierał on jej pokój kwiatami, wchodził zaś przez okno i wychodził przez nie, żeby nie powalać posadzki, zafroterowanej świeżo w salonie. Co do wyrazów „mój kochany,“ „mój drogi,“ te istotnie powiedziane były przez moją żonę, która niby już z wrodzonej delikatności jest taka uprzejma dla prostych ludzi.
Ostateczne wnioski teściowej były takie: kwiat nie jest wiarołomstwem, ogrodnik nie jest mężczyzną, ja zaś nie jestem gentlemanem, lecz idyotą, szaleńcem, niegodnym być mężem anioła.
Co za naciąganie! Można to wmawiać w kogo innego, ale nie we mnie. Kiwałem też głową z uśmiechem niedowierzania, co doprowadziło teściową do takiej pasyi, że zabrała Manię do domu i natychmiast rozpoczęła sprawę rozwodową.
We dwie godziny po nich i ja opuściłem Zosin.
Badań dalszych nie prowadziłem, bo ostatecznie cóż mnie obchodzi wiarołomstwo, popełnione przez kobietę, która faktycznie żoną moją nie była, a obecnie z mocy wyroku i prawnie już nie jest?
W dalszym ciągu marzę o karyerze i odznaczeniu się, ale żenić się nie mam zamiaru. Dość raz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znak na zamku od furtki ogrodowej, jak wykryłem, zrobiony był także przez ogrodnika, który chciał go niby zreparować. Wykręt! Ale, jak powiadam, sprawa to nie moja już — niech tam strona interesowana prawdy szuka... jeśli może.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.