Skradzione dziecko
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skradzione dziecko |
Podtytuł | Ze wspomnień starego myśliwego |
Pochodzenie | Przy kominku |
Wydawca | A. G. Dubowski i R. Gajewski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Zima była dość ostra; śnieg otulił ziemię w całun biały. Pod tem przykryciem puchowem zniknęły pola, łąki, zniknęły rzeki i strumienie, pokryte twardą skorupą lodu, a w lasach, na konarach wysokich sosen i świerków, bieliły się także płaty śniegowe, które przy lekkim wietrze spadały, roztrącając się w powietrzu na drobne, błyszczące kryształki.
Zaledwie świtać zaczęło, wesoła drużyna myśliwych na prostych saniach fornalskich śpieszyła do lasu; na drugich saniach umieszczono ogary, które rozglądały się dokoła czarnemi, rozumnemi oczami.
Przodem, na krępym podjezdku, pomknął stary gajowy Ludwik, doświadczony myśliwy, strzelec doskonały, z okiem sokoła i iście lisim sprytem do wytropienia zwierza. Poprzedniego wieczoru upatrzył on w legowisku olbrzymiego odyńca i teraz prowadził myśliwych na pewno, gdyż wiedział, że mu się zwierz nie wymknie.
Konie biegły raźno, parskając i podnosząc kopytami tumany śniegu; myśliwi rozmawiali półgłosem, opowiadając sobie, nie bez ubarwień pewnych, różne zdarzenia łowieckie, i ani się spostrzeżono, jak wjechano w las stary, szumiący, poważny, pełen tajemniczych szmerów i szeptów.
Od śniegu oślepiającej białości odskakiwała ciemno-zielona, prawie czarna barwa sosnowych igieł, z których przy lada poruszeniu wiatru spadał brylantowy deszcz śnieżnych kryształków.
Stary Ludwik zalecił milczenie i ciszę, porozstawił na stanowiskach strzelców, a sam, wziąwszy psy na smycz, pokłusował w kierunku upatrzonego legowiska.
Myśliwi, trzymając broń do strzału gotową, z odwiedzionymi kurkami, wytężali wzrok, patrząc w gęstą łozę, z której spodziewali się, że zwierz lada moment wyskoczy.
Przez dobry kwadrans panowała cisza grobowa, nieprzerywana ani jednem słówkiem, ani westchnieniem nawet, tylko wiatr szumiał wśród konarów, albo nadłamana gałęź skrzypnęła pod ciężarem śniegu.
Nareszcie w owej łozie gęstej nagle dało się słyszeć szczeknięcie jedno, drugie, dziesiąte, a potem cały chór grubych, dźwięcznych głosów. To ogary ujadały zawzięcie, skomląc, rzucając się na nieprzyjaciela, który nie chciał legowiska swego opuszczać.
Myśliwi, gotowi do strzału, wstrzymali w sobie oddech. Ten i ów obejrzał się ostrożnie, czy w blizkości niema jakiego pieńka, za który możnaby się schronić w razie niebezpieczeństwa.
W gęstej łozie zrobił się szum i łoskot, dzik, wściekły ze złości, tocząc pianę z otwartego pyska, w którym świeciły kły białe, przedzierał się przez zarośla, a zawzięte psy rzucały się na niego, wpijając mu zęby w nogi i krwawiąc uszy. Od czasu do czasu odyniec obruszył się, machnął łbem potężnym i pies rozpłatany padał z przeraźliwem skomleniem.
Dwa strzały zraniły mu kark; zwierzę z wściekłości i bólu szalało, pędząc wprost na linię myśliwych.
Linia ta w jednej chwili została złamana, trwożliwi powskakiwali na pnie, inni po kilku niefortunnych strzałach pochowali się za drzewa, a dzik pędził wprost na właściciela lasu.
Był to człowiek stary, z wielkimi siwymi wąsami, groźnem spojrzeniem. Spokojny, nieruchomy, z twarzą przyłożoną do strzelby, stał on na drodze szalejącego zwierza i przypuścił go do siebie na piętnaście kroków. Dzik schylił łeb do ziemi i jednym susem byłby zwalił z nóg śmiałego myśliwca, lecz celny strzał ugodził go jak piorun w samo serce i zwierz padł prawie tuż przy nogach starego myśliwego.
— Wiwat, wiwat! — huknęli z całej piersi myśliwi — to mi gracz dopiero!
I zaczęły się winszowania, oglądania, podziwiania krwi zimnej i trafności strzału.
Na odgłos trąbki nadjechali niebawem fornale z saniami, wciągnięto na nie dzika, dobyto butelki i przekąskę i zaimprowizowano naprędce śniadanie.
— Ale gdzie Ludwik?
— Gdzie Ludwik? — zapytano — wszak do niego tryumf należy w połowie; on dzika obszedł, on go wypatrzył, wypędził go na nas.
Zaczęto trąbić w nadziei, że się stary gajus odezwie — ale napróżno. Z daleka tylko, bardzo z daleka, dochodziło przytłumione szczekanie psa.
— To, proszę wielmożnego pana, Kruczek tak ujada — odezwał się fornal; — ja zaraz jego ujadanie poznam.
— Jaki Kruczek?
— Adyć Ludwikowy pies; on za nim łazi jak cień, on nie odstąpi go ani na moment.
— Może się staremu jakie nieszczęście przytrafiło? możeby tam dojechać do niego?
— Ej nie — ozwał się fornal — co jemu może się przytrafić? On w lesie mądrzejszy, niż inszy w chałupie, ślepie ma jak jastrząb, a ze swojej strzelbiny to może w lot komarowi lewe oko wystrzelić i prawego bestya nie trąci.
Zaczęto mówić o czem innem i czekano powrotu gajowego. Nagle wśród ciszy leśnej dało się słyszeć głośne chrapanie i myśliwi ujrzeli z daleka, jak przez wązką leśną drożynę pędził Ludwik. Tłusty mierzyn, zmuszony do forsownego galopu, spuścił łeb ku ziemi i sapał jak stary miech kowalski. Ludwik puścił mu cugle na kark, a obydwiema rękami przytulał do piersi jakiś przedmiot, szary, dość duży, którego z daleka niepodobna było rozpoznać.
— Co to? co to? — zapytano — co on za zwierza upolował?
Mierzyn, dopadłszy do sani, osadził się jak wryty. Ludwik zeskoczył z siodła i zawołał:
— O la Boga, wielmożni panowie, ratujcie!... Zdaje się żyje jeszcze...
To mówiąc, rozwinął chustkę szarą i oczom zdziwionych myśliwych ukazała się dzieweczka, sześcioletnia może, z czarnymi włosami jak krucze skrzydła, o ślicznych, regularnych rysach; ale twarzyczka jej, posiniała od zimna, była martwa prawie, rączyny sztywne jak u trupa.
Właściciel lasu rozłożył futro na saniach, położono na niem dziecko, roztarte mu śniegiem nogi i ręce, a w usta wlano trochę wina. Na śliczną twarzyczkę wystąpiły kolory, lecz dziecina natychmiast w głęboki sen zapadła.
— Gdzież ją znalazłeś, Ludwiku? — zapytano.
— Ot, wielmożny panie — odpowiedział stary, — jak jeno psy dzika ruszyły, ja patrzę, a mego Kruczka niema, poleciał bestya i szczeka gdzieś, tak naszczekuje, aż strach; myślałem, że na warchlaka trafił i ujada. Że tu już psy ruszyły i wiedziałem że dzik na panów wyjdzie, takem pojechał za Kruczkiem... Patrzę, coś czarnego pod drzewem... Chciałem strzelić! — Matko Boża, aż mnie mróz przechodzi po skórze! ale mnie coś tknęło... podjeżdżam, patrzę... dziecko. — Skąd ty? co za jedna? a ona nic, jeno później powiada — Hania... sierotka... macocha... i — kaput! zwiesiła główkę, jak postrzelona kuropatwa i aus! Myślałem że umarła, ale widzę że dycha, takem ją wziął na ręce i lecę tu duchem... Widzi wielmożny pan — rzekł, odchylając ostrożnie futro — widzi wielmożny pan, zagrzała się, żyje... o dzięki Najwyższemu... byłoby na szczęt zamarło biedactwo!...
— Trudno ją opuścić, weźmiemy ją do dworu — rzekł gospodarz.
Ludwik błagalnie ręce złożył.
— Wielmożny panie — rzekł — tyle lat u wielmożnego pana służę poczciwie, tyle zwierzyny natłukłem i nigdy nic dla siebie nie wziąłem, ale to maleństwo niech moje będzie...
— Cóż ci po niem, mój Ludwiku?
— Widać wola Boska już taka. Dzieci nie mam, może ta sierotka osłodzi mi starość, może mi kiedy oczy zamknie...
Mówiąc to, stary miał łzy w oczach.
— Ha, więc weź ją, mój kochany, a moja głowa w tem będzie, żeby ją wyposażyć poczciwie.
Ludwik panu do kolan się skłonił.
Myśliwi z tryumfem powracali do domu; stary Ludwik tulił do piersi dziecinę, otuloną w futro.
Ludwik mieszkał w lesie. Na polance, przy dróżce wązkiej, która, jak wąż szary, przesuwała się wśród krzaków leszczyny, stał domek mały, czyściutki, przy nim stodółka i obórka, ogródek okolony nizkim płotem chruścianym. Jak zwykle siedziba gajowego, tylko czysto i starannie utrzymana. Oboje Ludwikowie byli już ludzie nie pierwszej młodości. Dwadzieścia pięć lat przeżyli z sobą dobrze, zgodnie, poczciwie; chleba im nigdy nie brakło — a nawet (bo, jak to mówią, i kamień na miejscu porasta) mieli podobno trochę groszowiny w skrzynce — od wszelkiego wypadku, na czarną chwilę.
Jedno ich tylko trapiło zmartwienie, a mianowicie bezdzietność. Nieraz wzdychali nad tem, że wśród ścian ich siedziby nie rozlega się gwar i szczebiot dziatwy, że nie będzie komu zostawić tego szczupłego mienia, do którego przez długoletnią oszczędność doszli.
Ludwikowa chodziła pieszo do miejsc świętych, żeby Pana Boga o pociechę uprosić, Ludwik własnemi rękami piękną figurę wyciosał i na tęż intencyę przy drodze ją postawił, lecz niebo było głuche na ich prośby.
Już się ściemniało, gdy gajowy, ze znalezioną dziewczynką na rękach, zastukał do chaty.
— Coś ty przyniósł, Ludwiku? — zapytała go żona ciekawie.
— Cicho, cicho — rzekł gajowy. — Com ja ci przyniósł? nie spodziewałaś się, nieboże — to mówiąc, delikatnie i ostrożnie złożył swój ciężar na łóżku.
— Ano, pójdźże i obacz — rzekł, — kiedyś taka ciekawa.
Kobieta odchyliła futro, w które Hania zawinięta była.
— Wszelki duch Pana Boga chwali!... a dyć to dziecko?...
— Ano, widzisz przecie...
— Czyje?
— Alboż ja wiem? dziecko — i tyle; toć nie ma napisane na głowie, czyje i gdzie się urodziło.
— Ale skąd ty je wziąłeś?
— Znalazłem w lesie... a że, jak miarkuję, nikt nie będzie się pytał o nie, to może i przy nas zostanie.
Kobieta przypatrywała się uważnie rysom uśpionej dzieciny.
— Bóg wie, co to za dziecko — rzekła — ni to cygańskie, ni żydowskie, czarne jak żuczek.
— Nie cygańskie i nie żydowskie, kiej ma na imię Hania.
— Powiedziała ci?
— A juści... no, a jak Hania, to niby Anna, a Anna imię święte, chrześcijańskie, a skoro imię ma, to musi być chrzczona.
— Ale gdzieżeś ją znalazł, co ona w lesie robiła, skąd się tam wzięła?
Ludwik z wszelkimi szczegółami opowiadał całą przygodę, mówił także że do dworu dziecko wziąć chcieli, ale on uprosił dziedzica, bo widać już taka wola Boska, żeby przy nim zostało.
Kobieta po krótkim namyśle rzekła:
— Ha, może i wola Boska, któż zgadnie? Bóg ci zapłać, Ludwiku, żeś tę sierotkę przyniósł. Będę jej matką, jak Bóg przykazał, sprawiedliwie.
I znowuż zbliżyła się do śpiącej dzieciny i patrzyła na nią uważnie.
— Czarna, bo czarna — rzekła — ale ładna, żeby się chociaż uchowało biedactwo.
— Co się niema uchować? — rzekł Ludwik. — Toć w chałupie Bogu dzięki nie mróz, krowiny mleko dają, chleb jest.
— Prawda, prawda, ale naprzód ogarnąć ją trzeba; toć na niej łachmany same. Zajrzę ja zaraz do skrzyni, to jej ze swojego przyodziewek jaki wyśpekuluję, tymczasowo, dopóki się w mieście nie będzie.
Dla Ludwikowej z przybyciem dziecka otworzył się nowy świat kłopotów, krzątaniny, szycia, ale poczciwa kobieta nie przykrzyła sobie tego. Dziecko zajmowało ją tak, jak własne, i rozweselało chwile samotności, gdyż Ludwik całe dnie w lesie przepędzał.
Hania chowała się zdrowo i z każdym dniem przywiązywała się bardziej do swych przybranych rodziców. Gdy wiosna nadeszła, śniegi stopniały, a z pośród zieleniejącej trawki wychyliły się główki kwiatków wiosennych, Hania całe dnie przepędzała w lesie, zbierając kwiatki, goniąc motyle, przysłuchując się śpiewom ptasząt. W cieniu starych sosen i świerków, w balsamicznem powietrzu lasu wzrastała dziewczynka, na twarzy jej kwitnęły rumieńce zdrowia, z drobnych ustek nie schodził uśmiech.
Starzy zachwyceni byli swoją córką przybraną, o niej ciągle myśleli, o niej mówili tylko.
W zimie, gdy dziewczynka nie mogła biegać po lesie, Ludwikowa uczyła ją szyć i prząść, później sprowadzono elementarz z miasteczka, a że pani Ludwikowa była osoba piśmienna, więc zabrała się gorliwie do uczenia Hani i w rezultacie doprowadziła ją do tej perfekcyi, że mogła czytać płynnie z książki do nabożeństwa i ze starego kalendarza. Była to cała biblioteka gajowego.
Tak upływały lata, cicho, jednakowo, spokojnie, tylko dach na chacie gajowego poczerniał, a starym więcej włosów siwych przybyło.
Dziecko wyrosło już na dzieweczkę hożą, dorodną, o dziwnie błyszczących, wymownych, czarnych oczach. O przeszłości swej Hania wiedziała niewiele, smutne obrazy dzieciństwa zatarły się prawie całkiem w jej pamięci, nie zastanawiała się też nigdy nad tem, kto byli jej rodzice, gdyż całem sercem przywiązała się do swych opiekunów. Ludwika nazywała ojcem, Ludwikową zaś matką, i przez myśl jej nawet nie przeszło, żeby był na świecie ktoś inny, mający do tego tytułu prawo.
Wogóle była to kwestya, która Hanię mało zajmowała. Często jednak stary Ludwik myślał o tem, kilka razy nawet wyjeżdżał w okolice, dopytywał się, badał, ale za każdym razem smutny i zgnębiony z tych wycieczek powracał. Chodził też do dworu i dziedzica prosił, żeby mu w tych poszukiwaniach dopomógł. Podobno też dziedzic listy w różne strony popisał, nawet w gazetach ogłaszał, ale żadnego śladu nie odnaleziono, a tajemnica pochodzenia Hani pozostała, jak przedtem, zagadką.
Raz wieczorem, już na późnej jesieni, zdawało się Ludwikowi, że w lesie dostrzega jakieś oddalone światełko.
Zarzucił tedy strzelbę na ramiona, świsnął na psa i w tamtę stronę poszedł. Aczkolwiek ciemno już było, znając jednak las doskonale, szedł śmiało wązką ścieżką, wydeptaną w gęstwinie.
Światło było coraz wyraźniejsze, do uszu starego myśliwca dochodził gwar kilkunastu pomieszanych głosów.
Ludwik domyślił się łatwo, że banda cyganów musiała się tu na nocleg zatrzymać — jakoż rzeczywiście tak było.
— Kto wam tu pozwolił ogień palić? — zapytał głosem donośnym.
— Oj panie, panoczku złocisty! — zaczęły krzyczeć cyganki — my nic nie ukradniemy, my ognia nie zaprószymy, tylko pozwól nam tu odpocząć, panoczku złocisty, żeby cię Pan Jezus błogosławił, żeby ci Matka Boska stokrotnie nagrodziła.
— A nie mogliście gdzie w karczmie nocować, nie tu mi po lesie ognie rozkładacie?...
— Oj, panoczku, sam obacz, nasz stary zaniemógł, już duszy w nim prawie jak niema, zamawianie nie pomogło... księdza chce...
Na kożuchu, rozesłanym na ziemi, leżał wychudły, stary cygan. Biała broda spadała mu na piersi, oczy miał przymknięte — oddychał z trudnością.
Ludwik nachylił się nad nim; płomień ogniska błysnął żywiej i jasno oświetlił kościstą twarz starca, na której szybko zbliżająca się śmierć już wycisnęła swe piętno.
Ludwik pochylił się nad umierającym.
— Do chałupy go lepiej — rzekł.
— Nie, nie! — zawołała stara, brzydka cyganka. — Nie ruszcie go! Nie w chałupie jemu, nie na pościeli umierać! Chłop to on, czy co? Cygan, urodził się w lesie, przeżył tyle lat w borach, niechże i ginie w boru, kiedy taka dola mu przyszła.
— Toż miłosierdzie nad starym miej, babo! — rzekł Ludwik z gniewem. — Dalej, ruszcie się... do izby go weźcie.
— Nie, nie! — wrzeszczała cyganka — nie potrzeba!... samego spytajcie zresztą.
Cygan nic nie rzekł, lecz głową przeczące znaki wciąż dawał.
— Ha, skoro taka jego wola — rzekł Ludwik, — niechże tak będzie. Chciałem go przygarnąć. Bóg świadkiem, człowiek to przecie... no... ale jak nie, to nie... Pamiętajcież mi, żeby z ogniem ostrożnie.
Chory cygan podniósł się na posłaniu, oczy jego błyszczały gorączkowo, wybełkotał kilka niezrozumiałych wyrazów po cygańsku i natychmiast wszyscy mężczyźni i kobiety, a nawet owa stara wiedźma, cofnęli się w las o kilkadziesiąt kroków.
Gdy już blizko nikogo nie było, starzec Ludwikowi dał znak, by się zbliżył do niego.
Czerwone światło ogniska padało na trupiobladą twarz cygana, a w oczach jego malowała się niema prośba, ale tak wymowna, tak gorąca, że Ludwik mimowoli nachylił się ku niemu i spytał cicho:
— Co chcecie?
— Siadajcie — szepnął cygan.
Ludwik usiadł przy cyganie, który po chwilowem milczeniu zapytał:
— Borowy?
— Niby ja?
— A tak.
— Borowy, borowy, tutejszy.
— Jakże wam?
— Ludwik.
— Hm... Ludwik... Ludwik... coś ja o was słyszałem...
— Nie dziwo, toć tu cygany często chodzą.
— Kościół daleko?
— Dwie mile.
Cygan westchnął ciężko.
— Dwie mile i noc... nie zdąży...
— Kto?
— Cygan po księdza pojechał, ale ona wpierw przyjdzie... o, przyjdzie...
Ludwik pytający wzrok w twarzy chorego utkwił.
— Nie wiesz kto? ale ja wiem... kto ona? to śmierć... już jest blizko, ot tam, tam stoi pod sosną. Patrz! widzisz? — mówił, wskazując wyschłą ręką na drzewo.
Ludwik przeżegnał się z trwogą.
— Nie bój się... ona do mnie... nie bój się... przysiądź bliżej i słuchaj... ty poczciwy, ty katolik... bo widzisz niby i ja katolik, a choć się czasem co skradło w kościele, ale toć człowiek nie pies, sumienie ma... Przysiądź bliżej, bo mi głos słabnie... i słuchaj... To będzie temu lat... ileż to? nie pamiętam... piętnaście może... jeszcze ja był cygan żwawy, jak koń. Ej, cygan był ja, cygan! i widzisz, córkę miałem... a ty masz córkę, Ludwiku?...
— Bóg nie dał...
— To lepiej, o lepiej sto razy, co po tem? Żebym kogo nożem dźgnął, tobym nie płakał, a widzisz jak ona umierała, tom płakał, i nie płakał ja, ale wył jak wilk, ręce sobiem gryzł, aż krew ciekła, kudły rwałem z głowy... Lepiej że córki nie masz. To było daleko... stąd może czterdzieści mil, może pięćdziesiąt... kto zliczy? my gościńcami nie chodzim, tylko po borach... Już ona, córka moja, chora była oddawna... marniała, schła jak kwiatek na jesieni... ale wtedy, wtedy już całkiem zaniemogła... Stanęliśmy w wielkim borze... kazałem cyganom gałęzi nałamać, budę dla niej zrobili, mchu usłali świeżego i tak w tej budzie coś dwa dni leżała... Umierała biedna, umierała... ale jej umrzeć nie dali... Leśniczy przypadł, gajowi rozpędzili cyganów, rozwalili budę... het, precz wygnali... Podobno pan tak kazał... kto ich wie? Rozpędzili jak psów... Prosiłem, skomliłem... napróżno... Włożyliśmy chorą na wózek, a droga okropna, jak wiadomo w lesie, korzenie same, wyboje..! Nieboga nie ujrzała już słońca... przed samym wschodem skończyła.
Cygan zamilkł, głowa jego z ciężkością opadła na kożuch, głos miał przerywany, chrapliwy.
Ludwik z przerażeniem i trwogą na niego spoglądał.
— Słuchaj, słuchaj — rzekł cygan, unosząc się znowuż z wysileniem. — Patrz, tu pod tą sosną, ona stoi... śmierć... słuchaj... Jakem swoją dziewczynę pochował, tom już i nie spał i nie jadł, tylkom zemsty chciał... krwi, ognia, zniszczenia!... Nie mogłem rzucić się wrogowi do gardła i zdusić go jak wilk... i krwią się napoić, ale cyganki moje podpełzły pode dwór jak żmije... Państwo w gościnie gdzieś byli... w domu tylko służba i dziecko. Moje żmije miały ogniste żądła, rozumiesz ty... ogniste! Ukąsiły — i dwór, i stodoły i stajnie... cztery słupy ognia buchnęły od razu, na całą okolicę świeciła krwawa łuna, a ja wtenczas leżałem blizko, pod krzakiem, i patrzyłem na to zniszczenie; byłbym jadł ten ogień, byłbym go pił jak miód, taki mi był słodki!... Może w dwie godziny potem, kiedy ogień jeszcze szalał, jak wicher przylecieli państwo. Cztery konie mało co powozu nie rozniosły, tak rwały naprzód, jak wściekłe... no, było też czego! Państwo byli młodzi, niedawno żyli z sobą, a w domu córeczka jedynaczka została. Co ci gadać długo... jak oni szukali, jak dopytywali ludzi gdzie dziecko, to ja, przyczajony pod krzakiem, śmiałem się... ale jak on chciał się w ogień rzucić... jak ona krzyknęła!... to mi taki mróz po plecach poszedł, tak mi włosy dębem stanęły, żem ścierpnął cały. Po chwili dopiero między krzakami i trawą zacząłem się czołgać jak wąż, a gdy do lasu dopadłem, to biegłem jak szalony, milę, dwie, trzy może, aż uderzyłem łbem o dąb i skrwawiony upadłem na ziemię. Ten krzyk, ten jeden krzyk matki wiercił mi uszy, jak świdrem. Słyszałem go ciągle, bez ustanku, przez długie lata... i dziś go jeszcze słyszę...
— I ta dziecina spaliła się? — zapytał z przerażeniem Ludwik.
— E nie, nie spaliła się ona — odrzekł cygan z westchnieniem — bo ją moje cyganki ukradły. Służba spała, psy trutkę zjadły, a nim czerwony kogut zatrzepotał skrzydłami, to dziecko było już w lesie.
Ludwik, który ze drżeniem słuchał słów cygana, teraz dopytywać zaczął:
— Gdzie to dziecko? gdzieście je podzieli?
Ale stary milczał. Ociężałe powieki przymknęły się, głowa opadła bezwładnie.
— Gdzieżeście ją podzieli? gadajcie! — mówił, biorąc cygana za rękę.
Napróżno!
Nagle Ludwikowi przyszła myśl; przypomniał sobie, że w torbie borsuczej, którą zawsze na sobie nosił, ma flaszkę z wódką. Wydobył ją natychmiast i, podtrzymując jedną ręką głowę cygana, drugą wlał mu spory łyk w usta.
Dziad, który omdlał chwilowo, zaraz oczy otworzył.
— O tu, tu, już przy tym krzaku stoi... tuż przy nas... widzisz ją?... borowy... borowy... ty jesteś tu jeszcze?... słuchasz?... czy słuchasz?... bo ja chcę, żebyś wszystkiego wysłuchał...
— Słucham, słucham — rzekł Ludwik — i pytam was, gdzieście to dziecko podzieli?
— Alboż ja wiem! — rzekł stary. — Uciekaliśmy z niem po lasach, ale strach był, żeby nie gonili, więc dopadłszy do jakiejś wiosczyny, oddaliśmy babie na wychowanie; zapłaciłem jej dobrze za to, a w pół roku odebrałem i znów oddałem drugiej, o piętnaście mil stamtąd, żeby wszystkie ślady zatrzeć... potem trzeciej, a potem...
— Co potem?...
— Ha, ta trzecia... niegodziwa kobieta była... wypędziła dziecko z domu i od tej pory ani śladu... może ją gdzie w lesie wilki zjadły... może... albo ja wiem?... O, patrz... patrz... już idzie, już siada przy mnie... Cicho! słuchaj-no ty, borowy!... jeśliś uczciwy człowiek, masz; to cyganki wraz z dzieckiem papiery jakieś zabrały... weź to... szukaj... może duszy lżej będzie... Ach!... ten krzyk matki!... słyszę go jeszcze... skrzywdziłem ją, skrzywdziłem ich... niewinnie... oni nawet w domu nie byli... kiedy mnie z konającą córką leśniczy z boru wypędzał... masz, masz... jakże ci tam?...
— Ludwik.
— Masz te papiery... Ludwiku; szukaj dziecka... i pomódl się za mnie...
To były ostatnie słowa starego cygana.
Westchnął, wyprężył się i skonał.
Ludwik krzyknął. Cała banda wnet do ogniska się zbiegła.
— Już po wszystkiem — rzekł Ludwik smutnie, — już umarł...
Cyganki wybuchnęły głośnym płaczem, a Ludwik, ściskając konwulsyjnie w ręku zwitek papierów, zadumany, smutny, przygnębiony całą masą przykrych wrażeń, poszedł powoli ku domowi.
Przy świetle ogniska cyganki lamentowały rozpaczliwie nad zwłokami starego cygana, który przed chwilą zakończył swą doczesną włóczęgę.
W chacie Ludwika zaś tej nocy świeciło się bardzo długo. Hania od dawna już spała, Ludwikowa także, tylko on sam przy niepewnem świetle lampki przewracał i oglądał zbutwiałe papiery, które z rąk umierającego cygana otrzymał. Było ich tam kilkanaście sztuk, a między niemi portrecik miniaturowy na kości słoniowej, przedstawiający młodą, bardzo piękną kobietę, o czarnych włosach i wymownem, bardzo rozumnem wejrzeniu.
Podobieństwo jej do Hani było tak uderzającem, że Ludwik ani na chwilę nie wątpił, iż tajemnica pochodzenia ukochanej jego wychowanki rozjaśnioną zostanie.
Rozpamiętywając w myśli opowiadanie umierającego cygana, patrząc na plik papierów i na ów portret, Ludwik nie miał już żadnej wątpliwości, że Hania jest dzieckiem rodziców zamożnych, którzy, skoro się o niej dowiedzą, odbiorą ją natychmiast i dadzą jej edukacyę, majątek...
Hania opuści cichą chatkę w lesie, w dobrym bycie zapomni o swych opiekunach, którzy przywiązali się do niej sercem całem; a tu, w tej chatce ustronnej, będzie znowuż smutno, ponuro, jak w grobie...
Łzy zakręciły się w oczach Ludwikowi.
Przez chwilę wahał się, czy nie lepiej zamilczeć o rozmowie z cyganem, wrzucić w piec zbutwiałe papiery — i cieszyć się nadal dzieckiem, jak dotąd?... Zastanowił się starowina i nad tem, czy rzeczywiście w pańskim bycie lepiej będzie Hani, niż teraz, bo przecież różnie to bywa na świecie, a szczęście nie zawsze chodzi w parze z dostatkiem.
Świt go zastał pogrążonym w tych myślach ciężkich, lampka już zagasła, przez okienko zaczęło się wdzierać światło dnia i rozpraszało mroki, panujące w izbie. Bądź-co-bądź, chociaż z bólem w sercu, chociaż przewidując smutną konieczność rozstania się z ukochanem dzieckiem — postanowił odszukać rodziców Hani i, nie zwłócząc, wziąć się zaraz do tego.
Zerwał się z ławy, oblał rozpaloną z bezsenności i wrażeń głowę zimną wodą, ubrał się odświętnie i papiery starannie pod sukmanę schował...
— Gdzież ty, Ludwiku, tak rano? — zapytała go żona, wchodząc z drugiej stancyi; — do miasta?...
— Ej nie, nie do miasta, tylko do dworu mi trzeba — odrzekł z zakłopotaniem pewnem, — a zresztą może i w mieście być wypadnie...
— Po co? na cóż to? — dopytywała z ciekawością kobieta, ale Ludwik niechętnie odpowiadał, nareszcie pod naciskiem ciągłych pytań na wykręt się zdobył.
— Bo to, widzisz — rzekł do niej — ambaras mam w lesie...
— Pewnie znowuż chłopi sosnę ścięli?
— E nie, tylko tu cygani nocowali niedaleko, no, i ich najstarszy zmarł; boję się, żeby sąd nie zjeżdżał, więc chcę zawczasu do dworu dać znać...
— Cygan umarł — rzekła kobieta — toż to nie napróżno wczoraj tak puszczyk hukał paskudnie; nawet mówiłam do Hani, że jeszcze jaką biedę wyhuka... no, ale kiedy się tak stało, to trudna rada, trzeba dać znać do dworu; zaraz ci też garnuszek mleka zagrzeję, żebyś tak o czczej duszy nie leciał.
To mówiąc, babina rozpaliła suche drewka na kominie, Hania zaś pobiegła do obory ze szkopkiem.
Po niedługiej chwili Ludwik miał już gotowe śniadanie. Zjadł je, pożegnał żonę i Hanię, a zarzuciwszy strzelbę na plecy, poszedł ku dworowi.
Z siedziby gajowego do dworu było dość daleko, pięć wiorst prawie, lecz dla człowieka tak jak Ludwik do chodzenia przyzwyczajonego, niewiele taka droga znaczyła. W godzinę też niespełna znalazł się we dworze, w pokoju zwanym kancelaryą, w którym właściciel folwarku przyjmował interesantów, oficyalistów i kupców, gdy się po nabycie jakiego produktu zgłaszali.
I w tej chwili znajdowali się tam ekonom, karbowy i dwaj żydkowie, którzy owies kupować zamierzali.
Ludwik, wszedłszy do pokoju, powiedział „pochwalony“ i ukłonił się nizko.
Właściciel folwarku był to człowiek stary, poważny, wielkie siwe wąsy spadały mu aż na piersi, a głowa pokryta była gęstymi, jak mleko białymi włosami.
Zobaczywszy Ludwika, dziedzic powstał z krzesła i rzekł, zbliżając się do niego:
— Jak się masz, Ludwiku, co u ciebie słychać w lesie?
— Proszę wielmożnego pana, cygany przyszli wczoraj w nocy, ogień palili, chciałem ich wypędzić; ale był między nimi jeden stary, konający, więc pozwoliłem...
— Dobrześ zrobił.
— No... i proszę wielmożnego pana, ten stary zmarł w nocy, więc żeby jakiego ambarasu nie było...
— Nie będzie, już tu raniutko był cygan o deski na trumnę prosić... dałem desek, a ekonom zawiadomił wójta; cygan kilka tygodni już chorował podobno, więc kwestyi z pogrzebem nie będzie.
Powiedziawszy to, dziedzic zwrócił się do ekonoma i dyspozycye jakieś mu dawał, Ludwik zaś stał wciąż przy drzwiach, przestępując z nogi na nogę.
Nie uszło to uwagi dziedzica.
— Ty masz do mnie jakiś interes, Ludwiku?...
— Niby, proszę wielmożnego pana — rzekł nieśmiało.
— No mów, czegóż się wstydzisz?
— Wielmożny panie, to jest taka rzecz, którą tylko w cztery oczy powiedzieć mogę.
Dziedzic spojrzał na niego z pewnem zdziwieniem, odesłał ekonoma i karbowego, żydom kazał przyjść trochę później, a zasunąwszy w drzwiach zasówkę, usiadł w fotelu i rzekł:
— No, jesteśmy teraz w cztery oczy, mój Ludwiku.
Gajowy zbliżył się i półgłosem opowiadać zaczął przygody nocy ubiegłej, wyznanie cygana, historyę pożaru, ukradzenie dziecka; opowiadał to, nie pominąwszy żadnego szczegółu, a dziedzic słuchał uważnie, z wrastającem ciągle zajęciem. Nareszcie w konkluzyi Ludwik rzekł:
— Proszę wielmożnego pana, miarkując po czasie, kiedy to się stało i kiedy to wielmożny pan tego dzika zabił, to owo ukradzione dziecko pewnikiem nie będzie insze, ino moja Hania sierotka.
— Czarna Hania?...
— A tak; gdy pomyślę o tem, że mi ktoś może to dziecko odebrać, że mnie może osierocić na starość, to mi się serce krwawi!...
— A może to nie ona, mój Ludwiku?
— Ej, musi ona, wielmożny panie, musi ona nieboga, bo tu w tych papierach, co mi cygan ostawił, jest taki obrazik maleńki, akuratnie jakby kto Hanię wymalował. Jakem zobaczył, małom nie krzyknął, ale ścisnąłem zęby, nie powiedziałem słowa nikomu, tylko napowrót zawinąłem ten obrazik w papiery, a papiery w gałgan, i przyszedłem do wielmożnego pana o przykaz, co dalej robić, o radę.
To mówiąc, Ludwik ową paczkę papierów położył na stole.
Dziedzic rozwinął ją powoli, wyjął miniaturę i uważnie przyglądać jej się zaczął. Widocznie rysy pięknej twarzy, wymalowanej na portrecie, nie były mu obce, gdyż zamyślił się, tarł rękami czoło, jak gdyby tym sposobem chciał dopomódz pamięci, i długo, długo wpatrywał się w portrecik.
Nareszcie po długim namyśle rzekł:
— Mój kochany Ludwiku, papiery przechowują myśli ludzkie i przechowują mowę, ale żeby tę mowę zrozumieć, trzeba czytać; tu ich jest, jak widzisz, sporo tych papierów, parę godzin trzeba na ich przejrzenie. Pójdź sobie zatem do kuchni, posiedź tam w cieple i posil się, a pani poproś, żeby mi tu żywego ducha nie wpuścili do pokoju. Chcę być sam.
Ludwik skłonił się i wyszedł — dziedzic tymczasem zamknął drzwi na klucz, włożył okulary, a zasiadłszy przy biurku, zaczął przeglądać i czytać papiery powoli i uważnie.
Na twarzy jego malowały się różne wrażenia ciekawość, zniechęcenie, to znów radosny jakiś blask w oczach.
Upłynęła godzina jedna, druga, trzecia, a on wciąż czytał i czytał. Nadeszła pora obiadowa, lecz nikt nie śmiał zapukać do drzwi, nawet żona.
Dopiero nad wieczorem wyszedł dziedzic ze swego pokoju. Milczący był, zachmurzony, kazał sobie coś do zjedzenia podać, a potem Ludwika zawołał.
Gdy gajowy wszedł do kancelaryi, dziedzic zamknął drzwi szczelnie i rzekł półgłosem:
— Dziwne bywają koleje losów, mój Ludwiku, bardzo dziwne...
— Wielmożny pan czytał te papiery?
— Czytałem, czytałem wszystkie, co do jednego i proszę cię, mój Ludwiku, żebyś się na kilka dni, a może na tydzień w drogę wybrał, pojedziemy razem. Lasu tymczasem popilnuje kto inny.
— Dobrze, wielmożny panie, jutro będę gotów — rzekł Ludwik.
— Ale pamiętaj, nie mów nikomu, nawet żonie swojej, ani słowa.
— Słucham, wielmożny panie, będę milczał jak pień.
— Dobrze więc, a teraz idź z Bogiem.
Ludwik jednak nie ruszał się z miejsca.
— Wielmożny panie — rzekł, kłaniając się dziedzicowi do kolan — wielmożny panie, jedno słowo jeszcze; toż to dziecko jak moje własne...
— Więc?...
— Chciałem wielmożnego pana zapytać, co w tych papierach stoi?...
— Mój drogi, w tych papierach, co prawda, ważnego niema nic, ale ja wiem coś więcej niźli te papiery. Przypominam sobie tę całą historyę pożaru, gdyż była głośną w swoim czasie... zapomniałem tylko nazwiska nieszczęśliwych rodziców. Znalazłem je jednak w tych papierach i teraz wiem, gdzie i do kogo się udać. Jutro jedziemy, Ludwiku.
— Dobrze, wielmożny panie — rzekł gajowy z westchnieniem — jutro pojedziemy, a jak wypadnie dziecko oddać, to... to... niech się dzieje wola Boska... to oddam — dodał nawpół z płaczem.
Nazajutrz raniutko, skoro się tylko rozwidniło, dziedzic z gajowym puścili się w drogę. Dojechali do najbliższej stacyi drogi żelaznej, potem pół dnia koleją, wreszcie trzęsącą bryczką pocztową; jechali przez okolice płaskie, równe, lesiste, aż wreszcie trzeciego dnia jazdy znaleźli się u celu.
Przed dworem, przed którym zatrzymała się bryczka pocztowa, stał Niemiec w kurtce czerwonej, w drewnianych trzewikach, z fajką w ustach. Spoglądał na przybyłych pytająco, uważnie.
— Czy pan w domu? — zapytali podróżni.
— Ja, ja, pan w domu jest... ja sam aber pan, to moja folwark...
— Pański folwark?...
— Aber, Herr Jezus, moja folwarka; czego panowie chcecie?
— A gdzież są państwo K..., dawni właściciele?
— K...? no ja, das ist was anders, K. miala folwarka, aber jetzt niema, ja kupil...
— Dawno?
— Szedem lat... nie... oszem lat, richtig oszem.
— A tamci?
— Wzięla pieniędzy i pojechala do miasto. W miasto jest, na bruk siedzi.
Podziękowawszy Niemcowi za objaśnienie, nasi podróżni udali się do miasta odległego o mil kilkanaście, gdzie spodziewali się znaleźć rodzinę K., wypocząwszy nieco po uciążliwej podróży; rozpoczęli poszukiwania i wreszcie odnaleźli na ustroniu domek, w którym, jak zapewniał wszystko wiedzący faktor, K... miał mieszkać.
Gdy zadzwonili, otworzyła im drzwi kobieta niemłoda już, szczupła, wysoka, i w sposób wcale nieuprzejmy zapytała, czego chcą i w jakim celu nachodzą spokojne mieszkanie?
Stary szlachcic odpowiedział również ostro:
— Niechże się dobrodziejka nie indyczy, nie nachodzimy przecież domu, tylko chcemy się dowiedzieć o pana K..., do którego mamy pilny interes...
— Nareszcie, że się choć raz ktoś o niego zapytał! Proszę do pokoju, bardzo proszę...
— Więc pan K... jest u siebie?
— Jakto u siebie? on jest u mnie; pan dobrodziej zapewne musiał o mnie słyszeć; mnie tu całe miasto zna, jestem wdowa i to nie byle po kim... Mój nieboszczyk był porucznikiem i to nie byle gdzie, bo w dragonach, a potem umarł, choć go mieli rotmistrzem zrobić, a ja jestem sobie obywatelka i to nie byle jaka, bo ta cała posesya to moja i czysta jak szkło, bo długu nie mam, za pozwoleniem pańskiem, ani grosza... Ot, widzisz pan dobrodziej, że tedy K... nie jest wcale u siebie, tylko u mnie.
— I cóż on tu robi u pani?
— Mój panie, naprzód on nic nie robi, tylko wyrabia, a co on wyrabia, tegoby na psiej skórze nie spisał; teraz na przykład jest w ogrodzie, siedzi sobie na ławce i przędzie.
— Przędzie?!
— Aha, a wiesz pan dobrodziej, co on przędzie? Jak oto słońce świeci, to między listkami są takie promienie, jak złote nici, proszę pana, to on je przędzie; powiada że już siedem tysięcy motków uprządł i że je schował, a wie pan dobrodziej, gdzie schował? Powiada że w makowy kwiatek schował i kroplą deszczu przykrył. Jak Boga kocham, tak powiada... No, nie głupi? niech pan sam osądzi.
— Więc on tego? — rzekł szlachcic, dotykając ręką czoła.
— A cóż pan myślał? Waryat, całkiem waryat, często wybiera się z wizytą do żony... ma jechać karetą z orzechowej łupiny, cztery myszy w lejc, motyl za stangreta, przez dwa tygodnie bicz robił z makowych ziarnek, z pół kwarty maku mi zepsuł... Ale co się pan tak patrzy, może pan myśli, że ja jestem waryatka?... Nie, jak mi Bóg miły tak nie; jestem uczciwa wdowa, nazywam się Rajtarska, a tego biedaka to tak trzymam przy sobie, niby to za pieniądze, ale więcej z litości...
— Proszę pani, ależ ten człowiek miał majątek, miał żonę!...
— I wielka rzecz! cóż że miał?... Nieszczęścia ich ścigały, dziecko stracili, potem ta jego żona umarła, a on tęsknił, tęsknił i widać mu się coś w głowie wzruszyło. Z początku nikt nie wiedział, że on ma jakiegoś zajączka, a on tymczasem precz wszystko marnował i marnował; aż raz dopiero jak chciał dwór na cztery rogi podpalić, tak zmiarkowali co się święci. Przyjechał jego jakiś krewny, który także już dziś nie żyje, jego biedaka oddał do szpitala, majątek sprzedali; no, ale cóż, waryat jak to waryat, głupstwa robił, a dobrzy ludzie żywili się przy tem, zostało całej parady dziesięć tysięcy rubli, to jest w banku... no, i widzi pan dobrodziej, procent idzie na jego utrzymanie. W szpitalu bardzo szalał z początku, a potem to się zrobił taki spokojny, jak baranek. Wzięłam go do siebie i już kilka lat tu jest. Oto cała historya, widzi pan dobrodziej; ale zagadałam się; nie zdążyłam zapytać, co panowie macie do niego za interes? Proszę mnie powiedzieć, bo cóż z waryatem...
Stary szlachcic opowiedział w krótkości historyę Hani; pani Rajtarska aż podskakiwała na krześle.
— Cud! jak mi Bóg miły, cud! — wołała.
— A jednak czy można mu to powiedzieć? czy to nie zrobi na nim wielkiego wrażenia?
— Proszę pana, można. On nie wierzy w to, że mu żona umarła, że mu się dziecko spaliło, wcale temu nie wierzy. Czekajcie panowie, ja go zaraz zawołam.
Z temi słowy otworzyła lufcik i zawołała kilkakrotnie:
— Panie Józefie! panie Józefie! goście są.
Na to wołanie wszedł do pokoju człowiek wysoki, szczupły, z błędnym wzrokiem, ogromną szpakowatą brodą i długimi włosami. Zobaczywszy obecnych, stanął przy progu, spoglądając trwożnie.
— Niech się pan Józef nie boi — rzekła pani Rajtarska, — ci goście przyjechali od Hani, od córeczki pana Józefa.
Na wspomnienie córki oczy biedaka zaświeciły blaskiem żywym.
— Od Hani... od mojej maleńkiej... dalibóg to pierwsi rozumni ludzie, jakich widzę... bo, proszę panów, powiedzieli, że Hania w ogniu, że Anielka w ziemi... to nieprawda! W ogniu pali się drzewo, ale złoto nie pali się wcale, a ja miałem szczerozłote dziecko...
— Hania żyje, wielmożny panie — rzekł Ludwik.
— Przecież wiem że żyje, mówiłem ci już, dobry człowieku, że złoto się nie pali.
— A możeby ją pan chciał zobaczyć? — spytał stary szlachcic.
— Owszem, od dawna wybieram się do niej, ale zawsze coś wypadnie; motyl, mój stangret, spił się jak dzik, lejcowa mysz dostała dychawicy, ale czekajcie... zaraz zarządzę, żeby fornalskie szczury zaprzęgli, w braku motyla, pijanego wiecznie, pojedzie stary kret, ślepy na jedno oko, ale wozi świetnie. Zaraz każę zaprzęgać. Poczekajcie z pięć minut.
Ludwik miał łzy w oczach.
— Jak pani myśli — spytał stary szlachcic — a gdybyśmy go zawieźli do córki?
Pani Rajtarska wstydliwie oczy spuściła.
— Panie dobrodzieju — rzekła — zrób to. Ten człowiek to mój ciężar. Jeżeli się mam panu przyznać otwarcie, to właśnie trafia mi się, za pozwoleniem pańskiem, kawaler. Nie porucznik wprawdzie, lecz gubernialny sekretarz, bo ja jestem na to grymaśna i człowieka z byle jaką rangą nie chciałabym za nic. Jest on nie pierwszej młodości i stateczny, kocha mnie, za pozwoleniem, serdecznie. Więc, jeżeli mam panu dobrodziejowi prawdę powiedzieć, jabym za niego wyszła... Nie wątpię iż pan rozumie, że w takich uroczystych chwilach, jak pierwsze miesiące młodego, kochającego się małżeństwa, obecność obcego, z przeproszeniem, mężczyzny, byłaby zbyteczną...
— Tak, tak, masz pani zupełną słuszność.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W chacie Ludwika jasno jest i wesoło. Słońce przedziera się przez gałęzie sosen, złotemi plamami pada na mech i paprocie.
Przed chatą siedzi Hania i szyje, u stóp jej na ziemi usiadł człowiek blady, z długą, szpakowatą brodą i palcami jakieś automatyczne wykonywa ruchy. Przędzie on złote promienie słońca dla swej córki na welon.
— Dobrze ci tu, ojcze? — pyta go Hania.
— Czemu nie dobrze? jak w niebie... tyś dobra, Ludwikowie dobrzy i ten stary pan dobry... z nieba złote nici spływają, a jak barwne motyle podrosną, to pojedziemy do niej... Wiesz, do kogo pojedziemy, Haniu?...
— Do kogo?
— Ano, do niej... do matki...