<<< Dane tekstu >>>
Autor Konstanty Gaszyński
Tytuł Gra i Karciarze
Podtytuł Satyra
Pochodzenie Poezje Konstantego Gaszyńskiego
Wydawca  F. A. Brockhaus
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
GRA I KARCIARZE.
(SATYRA.)




Krwią i łzami pisane człowieczeństwa dzieje —
I kraj nasz, nieraz ciężkie przechodził koleje!
Po stokroć, gdy szarańcze plon ziemi wyjadły,
Pojawiała się nędza, a z nią głód wybladły:
Czarna śmierci posłanka, często dżuma wschodnia
Stosy trupów, haraczem, wybierała co dnia.
To znów sroższe, niż dżuma i głód i szarańcze,
Niszczyły polską ziemię najazdy pohańcze —
Zamieniali w perzynę żyzne nasze włoście:
Turek i Szwed i inni nieproszeni goście!
Dzisiaj już nam nie grożą pohańskie zagony,
Butny Szwed siedzi cicho, bo sam zagrożony —
I morowem powietrzem już Bóg nas nie karze,
I szarańcza mniej częsta na lackim obszarze. —
Lecz nowa oto klęska obrzydła i wściekła,
Na nieszczęśliwy ród nasz wypuszczona z piekła,
Niszczy majątki, zdrowia — chwieje sumieniami
I charakter narodu upadla i plami!
Tą klęską dzisiaj w Polsce jest gry smutny narów:
A karty zastąpiły głód, mór i Tatarów! —
Prawda, że to nie całkiem nowy wynalazek;
Oddawna świat ubóstwiał karciany obrazek. —

Już Opaliński miotał na kosterów lancę,
A Krasicki z przekąsem pisze o hapance!
Przecież gra mniej chłonęła pieniędzy i wczasu,
Była skromną zabawką do zabicia czasu —
Nie słychać, by na kartę stawiał gracz szalony,
Włość po ojcach, chleb dzieci, albo posag żony.
By spłacić dług karciany, przezwan honorowym,
Nie szły do żydów srebra z klejnotem rodowym. —
Złotówką, nie dukatem walczyli szermierze:
Ja sam z księdzem proboszczem grałem o pacierze!
Dawniej, zimową porą, gdy w dom pana Jacka
Pan sąsiad Kalasanty zawitał z nienacka,
Było się na co patrzeć, gdy po pogadance
O siewbie i o młockach, przy węgrzyna szklance,
Co budzi afekt w sercu a troski rozprasza,
Zasiedli staruszkowie do partji marjasza. —
Po półzłotku do stawki — za symplę sześć groszy —
A dwanaście za dublę — lecz ileż roskoszy
Na ich twarzach, a w ustach jaki uśmiech szczery,
Gdy który z nich brał ciągle tuzy i kozery
A nadewszystko, jakaż tryumfalna chwila,
Gdy w przedostatniej karcie wyciągnął pamfila
I zadawszy z czterdziestu musnął wąs sierdzisty,
Dograł — i biorąc pulę krzyknął: perdidisti!
Po dwugodzinnej walce zmiennej alternaty,
Okazało się w końcu dziesięć złotych straty. —
Zwycięzca nie zrujnował sąsiedzkiego mienia,
Zwyciężony spał smaczno, bez zgryzot sumienia:
Nie rwał włosów na głowie w komicznym zapędzie
I nie klął się na Boga, że już grać nie będzie! —
Dziś inne obyczaje — dzisiaj szlachta nasza
Gardzi już skromną stawką starego marjasza —
Drużbart i Kiks, praojców niewinne zabawy,
Zeszły z pańskich stolików na lokajskie ławy.
Już i Wist gra poważna, stała się zbyt nudną,
Bo przy rozsądnym wiście zrujnować się trudno! —
Trzeba gier postępowych na oświaty czasy:
Nastały Preferanse, Sztosy, Gierylasy;

Djabełek wybiegł z piekła i służy z ochotą,
Zgarniając plon niw naszych przekuty na złoto;
A Faraon, pochłonion falami morskiemi,
Wypłynął — i króluje w błogiej Piasta ziemi! —
Patrzcie! w dzień uroczysty Świętego Michała
Na dwór solenizanta szlachta się zjechała.
Bankiet suty gościnność przodków przypomina;
Piętrzą się stosy mięsiw, płyną strugi wina —
W licznem gronie gwarliwa wszczęła się rozmowa:
Niebrak żartów — lecz słychać i poważne słowa.
Tu starzec, do młodszego zwrócony sąsiada,
O dawnych lepszych czasach z żalem rozpowiada;
Tam wojak, kreśląc palcem wąwóz Sommo-Sierra,
Tnie szarżę po obrusie i działa zabiera. —
Inny, późniejsze boje przypomniał i wzdycha —
A młodzież słucha pilnie i coś szepce zcicha.
Wtem gospodarz powstawszy przy ostatniej misie,
Z pełną kulawką w ręku huknął: Kochajmy się!


Dotąd, zwyczajem ojców szło Patrona święto:
Lecz zaledwie talerze i nakrycia zdjęto,
Znalazł się zaraz szuler jeden, drugi, czwarty,
Co gada o partyjce i wyciąga w karty. —
Tamten już siadł za stołem i głosem Judasza
Do banku Faraona amatorów sprasza:
A jak zdradliwy ptasznik sadzi w klatkę wabia
I nastawione sidła jagodą ozdabia;
Tak pan Anzelm rubaszną dykteryjką znęca
I rozsypanem złotem do zguby zachęca. —
Otoczył stół fortuny mężczyzn poczet cały,
Kobiety opuszczone w bawialni zostały. —
Młódź nasza, ponętniejszej dziś hołduje Pani,
Uśmiech Damy pikowej stokroć słodszy dla niej!
Rycerze, co do nowych turniejów się garną
Dwie tylko noszą barwy: czerwoną i czarną!
Ktoś wyrzekł świętą prawdę, godną słów pacierza,
Że namiętność człowieka zamienia na zwierza. —

Patrzcie! w oczach tych graczy jaki wzrok niezwykły:
Szlachetnych uczuć ślady z wszystkich twarzy znikły;
Zostały tylko na nich potępienia piętna,
Gniew wściekły, podstęp podły i chciwość namiętna! —
Rzadki tam był poniter co uniknął szwanku.
Ów całoroczny dochód już zostawił w banku —
Drugi, trzeci, dziesiąty zgrany do szeląga,
Gra na słowo, lub w okół pożyczki zaciąga.
Tamten, straciwszy pieniądz ratuje się fantem:
Stawił złoty zegarek i pierścień z brylantem;
Duszę by własną rzucił w nurt bankowej rzeki,
Gdyby czart nie miał na niej pierwszej hipoteki! —
Pół dnia i wieczór cały i noc całą grano:
A słońce, oko Boże, z za chmur wstając rano,
Zastało szlachtę polską nie z lancą na wartach,
Nie z modlitwą w kościele — lecz w izbie — przy kartach!


Znaczne summy osiadły w bankierskiej kieszeni;
A gracze źli na siebie, wybladli, znużeni,
Rozjechali się wreszcie — robiąc plany drogą,
Jak niechybnym sposobem odegrać się mogą. —


Nie od dziś w okolicy krąży już uwaga,
Że pan Anzelm, zręcznością szczęściu dopomaga —
Że ciągnąc Faraona, ręka jego wprawna
Umie sfilować kartę gdy grubo obstawna —
Że stasować na Asa lub ułożyć lisa,
Jest igraszką dla biegłych palców infamisa!
O tych sztukach sąsiedzi gwarzą pokryjomu,
A jednakże sztukmistrza przyjmują do domu —
Kochanym przyjacielem zowią go nie jedni,
Z uwielbieniem słuchają sprośnych jego bredni;
A gdy ich pieniądz wsiąknął do trzosu Anzelma,
Mówią: «Miły to człowiek» — choć myślą, że szelma! —
O! takie pobłażanie straszną u nas winą:
Płochością śród narodów obyczaje giną!

Strzeżmy cnoty praojców — niech uczciwa ręka
Skalanej dłoni łotra dotykać się lęka —
Niechaj nas nie wstrzymują towarzyskie względy,
Bo złe z dołu czy z góry jest ohydą wszędy.
Obcym być nam powinien kto honor swój plami —
By nas świat uszanował, szanujmyż się sami!


Z tych nawiasowych zboczeń powracam do treści,
Bo to jeszcze nie koniec mej smutnej powieści! —
Dawniej, gdy się zebrało liczne gości grono,
Prawda, że nazbyt częstym kielichem grzeszono.
Lecz gdy wszyscy po uczcie w bawialni zasiędą,
Umiano czas umilać ciekawą gawędą
O zjazdach Trybunalskich, Sejmikowych mowach,
O figielkach kaniowskich i nieświezkich łowach —
O bitwach w których ojce przeważnie łamali
Zastępy Turków, Szwedów, Niemców i tak dalej.
Lecz odkąd zawitały w nasz kraj staroświecki
Obyczaje francuzkie i rozum niemiecki,
Odkąd pokój bawialny przezwano salonem,
Gawędzić, jest prostactwem — a śmiać się, złym tonem!
Dziś, przy weselnych godach, albo w dzień imienia,
Zaraz się dwór szlachecki w szulernię zamienia. —
Gdzie nie dośpiał Faraon, Djabełek się wkrada
I jak szarańcza, złoto w kieszeniach wyjada —
Lub szalony Preferans, nakształt Tatarzyna
Przez dwie doby rabuje, podpala i ścina! —
Kto się nad tajnikami ludzkich serc zacieka,
Niechaj się na tych graczów popatrzy zdaleka. —
Tutaj przy jednym stole, o! hańbo bez miary!
Nieraz dwóch młodych synów i ojciec ich stary,
Zmięszani z rozbestwioną zapaleńców zgrają,
Bez rumieńca na czole, obok siebie grają! —
Ten, stracił już majątek — pożyczką się łata,
Ztąd wyrwał kilka złotych a ztamtąd dukata,
I kosztem poniżenia, jałmużnę zebraną
Przynosi w drżącej dłoni na pastwę karcianą! —

Tamten znów, został sknerą choć dawniej żył w zbytku,
Ujmuje własnej gębie strawy i napitku,
Skąpi obuwia dzieciom albo sukni żonie,
By zaoszczędzić grosza — który Sztos pochłonie!
Inny, szatańską silą nad przepaść zagnany,
Naruszył cudzy fundusz w depozyt mu dany;
Niepomny kary Bożej, ni ludzkiej pogardy
Wypuszcza szeląg wdowi na banków hazardy!
Ten odmówił stu złotych krewnemu, co w nędzy,
Skarżąc się na złe czasy i na brak pieniędzy —
A z pełnym workiem zasiadł śród graczy kamratów
I w partji Preferansa przegrał sto dukatów!


Lecz i tych gier nie dosyć. — Ledwie z końcem lata
Wejdzie do pustych stodół dań ziemi bogata,
Nasze Panki sprzedawszy zmłóconą pszenicę,
Pod pozorem kuracji, jadą za granicę. —
Większa część z nich tak zdrowa jak ryby w ich stawach,
Myśli tylko o balach, koncertach, zabawach —
Jedyną ich chorobą jest do gry ochota,
Chcą kąpać się w krynicach bankowego złota,
I pieniądz krwawym potem z niw polskich wydarty,
W Badenie i w Homburgu przepuścić na karty. —
Lecz są prawdziwie chorzy i tych żal mi szczerze;
Oni do zbawczych źródeł jadą w dobrej wierze —
Ale wciągnieni zwolna przykładu pożogą,
Wkorzenionym nałogom oprzeć się nie mogą —
Niszczą grą sił nabytek zyskany lekami,
I niebaczni! szaleni! mordują się sami.
Doktor kazał pić wody, chłodzić się dietą;
Aż tu Pan, na pedogrę leczy się ruletą. —
Z ręką drżącą do pokus, z krwią nabiegłem czołem,
Bierze łaźnie parowe nad zielonym stołem!
Inny, co miał ratować płuca zagrożone,
Całe dnie się kuruje — w Czarne i Czerwone![1]

Wbiegła w pierś zrujnowaną gry ognista żmija
I ostatki żywota swym jadem dobija —
I dobije — i grób mu kopiąc, może śmiało
Pisać nad nim: «Tu leży samobójcy ciało.»
O! szlachetnego zdrowia ożywcza Bogini
Nie mieszka w Benazeta ni w Blanka jaskini[2]
Jej, przy ciepłych powiewach pogodnego nieba
Ciszy, swobodnej myśli i spokoju trzeba.
Świat gorączkowych wzruszeń, obcym dla niej światem,
Wrogiem każda chuć brzydka, a każda gra — katem! —


Może ta mowa szczera przebrzmi niesłuchana. —
Lecz poeta w narodzie ma urząd kapłana:
Gdy mu sumienie każe, powinien z odwagą
Gromić ziomków i prawdę powiadać im nagą!
Mniejsza, że źli i głupi powstaną nań z wrzawą,
Krzycząc: «Do strofowania kto tobie dał prawo?»
Byle choć kilku mądrych i zacnych współbraci
Rzekło, dłoń mu ściskając: «Niech ci Bóg odpłaci.» —
O! wy wszyscy, dotknięci dżumą gry zajadłą,
Od której tyle ofiar w polskiej ziemi padło!
Jeżeli was sumienie własne nie oświeci,
Nie wstrzymają łzy żony, ani jęki dzieci,
Niech wam wdowia ojczyzna stanie przed oczyma
I błagalnym was głosem nad przepaścią wstrzyma!
Gdy zewsząd wróg na byt nasz chciwym szponem sięga,
Majątek, to ostatnia narodu potęga —
To wpływ, to niezależność, to część wspólnej broni:
I wielkim grzeszy grzechem kto majątek trwoni!
Na zbytki, na karciarstwo tracąc ojcowiznę,
Rozszarpujemy sami, rozdartą ojczyznę. —

Ziemię, kędy nam zbiegły błogie dni dziecięce,
Wydając z kośćmi przodków w cudzoziemskie ręce —
Nie mamy wstydu w duszy, litości nad krajem,
I jak bracia Józefa, własną krew sprzedajem! —

Drezno, dnia 7. września 1857.








  1. Znana gra, rouge et noir.
  2. Benazet w Badenie a Blanc w Homburgu, dyrektorowie sławnych szulerni europejskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Konstanty Gaszyński.