Groźny cień/Rozdział piętnasty
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Groźny cień |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Z. N. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbliżam się oto ku końcowi opisywanych przez siebie wypadków i napełnia mię to szczerem zadowoleniem, — gdyż, rozpoczynając owo opowiadanie z dni minionych, — zabierałem się do niego ze spokojem, łudząc się, że znalazłem pożyteczne i miłe zajęcie na długie wieczory letnie. Ale nie obliczyłem się z siłami. Musiałem tylko rozranić dawne, nawpół uśpione bóle, dawne nawpół zapomniane cierpienia i dusza mi teraz krwawi, jak skóra nieumiejętnie ostrzyżonej owcy.
Jeśli więc szczęśliwie dobiję do portu, postanawiam do końca życia nie tknąć niewdzięcznego pióra. Z początku oto klei się wszystko samo, tak gładko, jakbyś zstępował w łożysko łagodnie toczącego swe wody strumienia, — a potem — ani się spostrzeżesz, kiedy noga się zapadnie w jakąś dziurę i — masz dyable kaftan! Morduj się, zanim się wygrzebiesz!
Kończę. Wykopaliśmy dół ogromny i legło w nim czterystu trzydziestu jeden żołnierzy z cesarskiej Gwardyi i naszej lekkiej piechoty, a z nimi złożone zostały śmiertelne szczątki Jim’a i Bonawentury de Lissac’a.
Ach, gdybyż można było siać krew bohaterów, jak rzuca się ziarno, jakie dumne wstawałyby plony!
A potem opuściliśmy straszne pola na zawsze i brygada nasz skierowała się ku granicom Francyi. Stamtąd mieliśmy ciągnąć na Paryż.
Przez owe wszystkie lata, — począwszy od bardzo wczesnego dzieciństwa, — przyzwyczajano mię patrzeć na Francuzów, jak na złych do gruntu ludzi, — ponieważ zaś słyszałem o nich jedynie z okazyi bitew i rozlicznych pogromów na lądzie i morzu, nic dziwnego, że mniemanie owo zapuściło korzenie głęboko i skłonny byłem przypisywać im najgorsze rzeczy.
Kto wie, czy tamtym nie opowiadano podobnych okropności o nas, skoro naród angielski oceniali mniej więcej tak samo?
Ale kiedy dostaliśmy się do ich kraju, kiedyśmy ujrzeli śliczne, czyściutkie folwarki i poczciwych wieśniaków, pochłoniętych całkowicie pracą w polu, kobiety robiące pończochy przed domem, na polu, przy drogach, staruszki w szerokich, białych czepcach, gromiące małe dzieci za brak uprzejmości, — życie ich wydało nam się tak pogodnem i pełnem prostoty, że ja osobiście naprzykład, zaczynałem nie rozumieć, czemu i za co nienawidziliśmy tych dobrych ludzi?
I przyszedłem do wniosku, że w rzeczywistości, istotnym i jedynym przedmiotem nienawiści, był tylko człowiek, który nimi władał, a teraz przecie lud swój już opuszczał, cień jego złowrogi znikał z nad umęczonego kraju i z nim zniknąć powinny wrogie, dotychczasowe uczucia, zawitać przyjaźń i pokój.
Prawie nie odczuwaliśmy trudów pochodu, bo droga szła przez kraj tak piękny, jakiego dotąd nie widziałem w życiu. Aż wkońcu dotarliśmy do stołecznego miasta.
Wodzowie nasi przygotowani byli stoczyć walną bitwę, co zdawało się prawdopodobniejszem jeszcze ze względu na olbrzymią ludność, — gdyby — podobno stawał jeden człowiek na dwudziestu, — już utworzyliby pokaźną armię. Ale obawy okazały się na szczęście płonne. Tym razem uznano widocznie szkodliwość zasady poświęcania tysięcy głów za jedną a szaloną.
Dotychczasowemu panu dawano tem do zrozumienia, że odtąd na siebie tylko może liczyć.
Zresztą, podług najświeższych, trwożnych jeszcze i niepewnych wieści, sam dobrowolnie oddał się w ręce Anglików.
Zatem bramy Paryża na rożcież przed nami otwarto, co mnie osobiście uradowało w szczególniejszy sposób, gdyż przedtem jeszcze modliłem się żarliwie w duchu, by bitwa pod Waterloo była ostatnią, w której przyjmowałem udział...
Jednak w Paryżu znajdowało się podówczas mnóstwo ludzi szczerze przywiązanych do Boney’a i do jego sprawy.
Nic tak bardzo dziwnego, jeśli wspomnieć sławę, w jaką przyoblekł dumną, koronę francuską, jeśli pamiętać, że nigdy nie rozkazał wojskom iść tam, gdzieby zabrakło jego płomiennego słowa, lub zwycięskiego geniuszu.
I mogę zapewnić, że ci ostatni przyjmowali nas „cokolwiek“ kwaśno.
Brygada Adams’a pierwsza wkroczyła do miasta.
Minęliśmy most Neuilly, którego nazwę łatwiej napisać, niż wyrzec nieprzyzwyczajonemu do podobnych wyłamywań językowi, potem przeszliśmy przez park bardzo piękny, ochrzczony mianem Bois de Boulogne, a stamtąd dotarliśmy do Champs-Elysees, gdzie kazano nam rozłożyć biwaki.
Ulice Paryża napełniły się takiem mnóstwem Prusaków i Anglików, że całe miasto przybrało wygląd jakby wielkiego obozu.
Ja zaś uzyskałem pozwolenie wyjścia i z Robem Stewart’em z tej samej kompanii, — bo nie pozwalano zapuszczać się w głąb miasta inaczej jak dwójkami, — udałem się na ulicę Miromesnil.
Towarzysz mój pozostał w przedpokoju, a ja po kilku chwilach dziwnie trwożnego czekania, znalazłem się w obecności kuzynki Edie, tej samej dawnej Edie, która zaraz zatopiła w źrenicach moich wzrok słodki, szyderczy trochę, a wabiący...
Przez parę sekund patrzyła, jakby mię nie poznawała, nagle podbiegła i zarzuciła mi ręce na szyję.
— Jack’u, mój drogi Jack’u! — zabrzmiało mi dawną muzyką. — Jakiś ty piękny w czerwonym mundurze!
— Tak, tym razem zostałem żołnierzem naprawdę — odparłem trochę szorstko, gdyż zdało mi się, że poprzez cudne kształty tej wdzięcznej postaci, dostrzegam inną, zwróconą zastygłem spojrzeniem w niebo, tę, którą zabrało krwawe pole bitwy, tę, która została wśród zielonych wzgórzy Belgii.
— Ktoby temu uwierzył? — szepnęła przeciągle. — I czemże jesteś? Generałem? Pułkownikiem?
— Prostym żołnierzem — wycedziłem zwolna i dawny ból ukłuł mię w serce.
— Jakto? Nie należysz chyba do pospolitaków, którzy dźwigają karabin? — badała z chłodnem zdziwieniem.
— Do tych właśnie.
— Ach, tak. Nic ciekawego zatem — wyrzekła półgłosem i jakby do siebie, cofając się pośpiesznie na kanapkę.
Pokój umeblowany był wspaniale, cały obciągnięty jedwabiami, aksamitem, pełen kosztownych, lśniących jak słońce, przedmiotów, onieśmielał i przytłaczał przepychem tak bardzo, że zaledwie miałem odwagę przysiąść gdzieś na brzeżku krzesła, ja ubogi żołnierz i brat stryjeczny pani owych bogactw.
Edie usiadła z wyszukanym ruchem i wtedy zauważyłem, że jest w żałobnym stroju. Donieśli jej już zatem o śmierci małżonka.
— Lżej mi, że wiesz o wszystkiem — zacząłem po chwili niepewnym trochę głosem, — gdyż nie potrafiłem nigdy z oględnością udzielać złych wieści. — Powiedział... że to, co znajduje się w dwóch czarnych skrzynkach, należy odtąd do ciebie i że Antoni ma klucze.
— Dziękuję, Jack’u — przerwała z pośpiechem. — Dziękuję ci, żeś podjął się przynieść mi ostatnie polecenie. O wypadku dowiedziałam się przed ośmiu dniami. Byłam jakiś czas prawie obłąkana, zupełnie obłąkana. Całe życie nie zdejmę żałoby, choć w czarnym kolorze wyglądam jak istne straszydło. Nigdy, nigdy nie zapomnę. Wstąpię może do klasztoru i chciałabym przyoblec zasłonę, która wdowią krepą rozdzieliłaby mię z marnym światem...
— Przepraszam jaśnie panią — przerwał niespodzianie lokaj, wsuwając z szacunkiem głowę — hrabia de Beton pragnie panią widzieć?
— Ot i masz, Jack’u! — rzekła, podnosząc się gwałtownie i oblewając ponsowym rumieńcem. — Rzecz jest bardzo ważna. Przykro mi, że musimy przerwać tę miłą rozmowę, ale przyjdziesz jeszcze kiedy, prawda? Tak, do widzenia! Prawdziwe zmartwienie! Ach! — wykrzyknęła półgłosem, widząc, że zmierzam ku wyjściu — czy nie byłoby ci wszystko jedno wysunąć się schodami służbowemi? Dziękuję ci raz jeszcze, mój stary, kochany Jack’u — ciągnęła serdeczniej, pragnąc zapewne osłodzić pigułkę — ty zawsze byłeś dla mnie dobry, zawsze czyniłeś to tylko, co chciałam...
Stała — skąpana w słońcu, z ust rozchylonych bielały śliczne ząbki, spojrzenie płonęło dziwnym blaskiem, wabiło i nęciło, rzekłbyś, że obiecuje ci morza upojeń, cudne ciało pieściły złote, słoneczne smugi, — sama cudniejsza, niż rozkosz...
Uciekłem.
Taką pamiętać będę do końca dni swoich, — ponętną, żywą pełną blasków. Była mi jak kropla srebra.
Połączyłem się z towarzyszem i razem wyszliśmy przed bramę. Tu stał prześliczny zaprzęg ciągniony przez dwa rasowe konie i tu odgadłem powód swego niedawnego poniżenia. Nie chciała by przyjaciele jej z wielkiego świata dowiedzieli się o istnieniu takich nieznaczących, choć uczciwych ludzi, z jakimi żyła w dzieciństwie...
Ani słóweczkiem nie zagadnęła mię o Jima, przez prostą grzeczność nie spytała o ojca, czy matkę, którzy ongi okazali jej przecież tyle przychylności.
Przysiągłem sobie wtedy, że widzę ją po raz ostatni.
Taka poprostu była i inną być nie mogła, jak naprzykład królik nie potrafiłby nigdy utrzymać w spokoju ogonka, a jednak świadomość tego przyczyniła mi dużo głębokiego bólu.
W dziewięć miesięcy później, doszła nas wieść, że poślubiła hrabiego de Beton, a w rok, czy dwa zmarła przy urodzeniu się dziecka.
Wróćmy jednak do rzeczy. Nasze trudy dobiegły oto do ostatecznego końca.
Cień złowrogi rozsnuwał się z nad Europy i miał nie zwisnąć nigdy już nad naszą ziemią, nigdy więcej nie przesłonić spokojnych folwarków i cichych, zadumanych wiosek, nigdy nie zawlekać kirem istnień, które mogły być takie szczęśliwe...
Wykupiłem uwolnienie z wojska, i wróciłem do Corriemuir, do płaczących z radości rodziców. Ojciec zmarł jakoś niedługo, — objąłem po nim cały folwark.
A potem ożeniłem się z Lucią Deane z Berwick i wychowaliśmy siedmioro dzieci, a wszystkie chcą być mądrzejsze od własnego ojca i nie zaniedbują niczego, byle mu to czarno na białem wykazać.
Bo, wśród cichych, trochę monotonnych i nie zakłóconych żadnym ważniejszym wypadkiem, dni, jakie płyną od chwili powrotu, — jednakowych jak wieczorny różaniec płonących latarni, — trudno mi przekonać moją czupurną młodzież, że i tu mogło się życie toczyć niezwykłą koleją, że w czasach, kiedy kochaliśmy się z Jim’em w pięknej zalotnicy i kiedy cudzoziemiec o kocich wąsach i dumnem spojrzeniu przywędrował z tamtej strony morza, — działy się naprawdę wielkie, groźne, wiekopomne rzeczy.