<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Conan Doyle
Tytuł Groźny cień
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Z. N.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ARTUR CONAN DOYLE


GROŹNY CIEŃ
PRZEŁOŻYŁA
Z. N.
Bezpłatny dodatek
do Tygodnika Illustrowanego






םםםם   WARSZAWA — 1909   םםםם

NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA






Druk Piotra Laskauera i S-ki
Warszawa, Nowy — Świat 41






ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Noc sygnałów.

Otom jest, który piszę, ja Jock Calder z West Inch’u, w wieku lat pięćdziesięciu i w połowie dziewietnastego stulecia jeszcze w pełni władz wszystkich, zdrów na ciele i na duszy.
Żona zaledwie raz na tydzień dopatrzeć może na skroni jakiś tam jeden siwiejący włosek i wyrywa mi je dosyć gniewnie, choć nie rozumiem, co właściwie jej na tem zależy?
Nie mam poprostu czasu myśleć o takich drobnostkach, teraz szczególniej, gdy więcej niż kiedykolwiek czuję, że jestem już człowiekiem z bezpowrotnie minionej epoki, i że życie moje płynęło jednakże w okresie, w którym sposób myślenia i działania różnił się tak od dzisiejszych, jakby ci ludzie pochodzili nie z przed ćwierć wieku, a z jakiejś innej, dalekiej planety.
Kiedy, naprzykład, przechadzam się wśród pól i zieleniejących łanów, a spojrzę tam, — w stronę Berwick, — dostrzegam liczne, splątane sznurki białawego dymu, który mówi mi o tym dziwnym, nowym potworze, żywiącym się węglem, i który w cielsku swojem ukrywa do tysiąca ludzi, i snuje się bez końca wzdłuż granic.
W dni bardzo pogodne dojrzeć mogę bez trudu nawet czerwone błyski miedzianych kominów, skoro ów potwór kieruje się ku Corriemuir. A gdy obejmę wzrokiem sine, kłębiące się morza, dostrzegam go znowu, czasem dwa, częściej jeszcze kilkanaście żelaznych potworów i od cielsk dziwacznych nie umiem już oderwać oczu... Przejście ich w wodzie znaczy biała smuga, w powietrzu czarny ślad posępny, pod wiatr idą z większą łatwością, niż łosoś, płynący w górę Tweed’y.
I wyobrażam sobie, że na podobny widok mój ojciec oniemiałby chyba z zdumienia, a więcej może jeszcze z gniewu, bo starowina miał w duszy tak głęboko zakorzeniony lęk obrażenia czemkolwiek Wszechmocnego Stwórcy, że ani słyszeć nie chciał o „niewoleniu” natury i naginaniu jej do celów ludzkich, a wszelkie inowacye graniczyły w umyśle jego nieledwie z bluźnierstwem.
Bóg stworzył zwierzę pociągowe, konia.
A zuchwały śmiertelnik z pod Birmingham’u wymyślił, zuchwalszą jeszcze od siebie, maszynę.
I dlatego mój poczciwy ojciec upierał się przy wyłącznem używaniu siodła i odwiecznych ostróg, uświęconych tradycyami przodków.
Ale niemniejby się z pewnością zdziwił, gdyby mu było danem oglądać spokój i chęć czynienia dobrego, jakie królują teraz w sercach ludzi, gdyby mógł czytać dzienniki i słyszeć to, co mówią wszyscy, — że już nie trzeba wojny, — prócz, rozumie się, konieczności poskramiania negrów i tym podobnych niemiłych Bogu, czarnych stworzeń.
Bo przecież, — kiedy umierał, — biliśmy się i biliśmy się bez przerwy, — jeśli pominiemy krótki, zaledwie dwuletni rozejm — prawie już ćwierć wieku.
Zastanówcie się nad tem, wy, którzy prowadzicie teraz spokojne i bez żadnych wstrząśnień gwałtowniejszych, życie.
Toż dzieci, zrodzone podczas wojny, stawały się dojrzałymi ludźmi, którzy z kolei mieli swoje dzieci, a krwawy odblask bitew i stłumiony huk strzałów, ciągle jeszcze napełniał Anglię trwożnym, śmiercionośnym szmerem.
Ci, którzy poszli w służbę ojczyźnie w kwiecie wieku, w pełni sił młodzieńczych, doczekali się pochylonych pleców i siwizny, członki ich straciły jędrność i tężyznę, a wrogie floty i armie jeszcze walczyły, jeszcze się potykały i jeszcze ścierały bez końca.
I chyba nic dziwnego, iż wreszcie zaczęto uważać wojnę, za stan zupełnie normalny, i że w okresach pozornego, lub chwilowego pokoju, doznawano uczucia jakiegoś szczególniejszego braku, czegoś, czego niedostawało.
A całe owo nieskończone ćwierćwiecze wypełniły wojny z Duńczykami, z Holendrami, z Hiszpanią, a potem biliśmy się z Turkiem, z Amerykanami, a potem jeszcze z zastępami z Montevideo.
Pamiętam, jak mówiono, że w tym powszechnym zamęcie, żadna rasa, żaden naród nie był w zbyt blizkim, albo w zbyt dalekim stopniu pokrewieństwa, by uniknąć wplątania w ów wir olbrzymi, a złowieszczy.
Jednak przedewszystkiem i najwięcej biliśmy się z Francuzami, a wódz, który im przewodził, był człowiekiem, co natchnął nas wprawdzie niedoznawaną nigdy przedtem trwogą, nieokreślonym lękiem, ale także i szczerym, głębokim podziwem.
My, żołnierze, chlubiliśmy się niby tworzeniem wyszydzających go piosenek, w pułkach krążyły ośmieszające go rysunki, zabawne anegdotki, i każdy z nas przezywał go najchętniej szarlatanem, ale nie mógłbym zaprzeczyć, że przerażenie, jakie wzbudzał ten, upośledzonego wzrostu, człowiek, przesnuwało niby mgłą czarną, niby złowrogim cieniem całą bez wyjątku Europę, ani — że był kiedyś czas, w którym błysk płomienia, buchającego nagle nocą na wybrzeżu, wszystkie kobiety nasze rzucał na kolana i kładł karabiny w ręce wszystkich mężczyzn, zdolnych władać bronią.
Zwał się niezwyciężonym i zwyciężał zawsze: oto straszny talizman, który towarzyszył tej dumnej postaci.
Sławę, powodzenie, szczęście, — wszystko niósł z sobą, wszystko stanowiło z nim nierozerwalną jakby całość.
A w owych czasach wiedzieliśmy, że legł oto przyczajony na północnym brzegu, a z nim sto pięćdziesiąt tysięcy wypróbowanych weteranów, co więcej, towarzyszyły im i statki potrzebne do przebycia, zbyt niestety, wązkiego kanału.
Stara to historya.
Każdy wie, w jaki sposób nasz mały jednooki i bezręki unicestwił i zniszczył ich flotę.
W Europie zostawała przecież ziemia, w której wolno było myśleć i wolno było mówić.
Zresztą, przy ujściu Tweed’y, na wielkiej wyniosłości, mieliśmy przygotowany sygnał na wypadek jakiegoś alarmu.
Był to rodzaj drewnianego rusztowania, usianego gęsto beczułkami ze smołą i mazią.
Doskonale pamiętam, jakem co wieczór wypatrywał oczy i drżałem, czy nie ujrzę krwawego odblasku.
Miałem wprawdzie wtedy dopiero lat osiem, ale i „w tym wieku” można wziąć coś gorąco do serca, mnie zaś zdawało się, że losy ojczyzny zależą w ten sposób poniekąd ode mnie i bystrości moich oczu.
Aż pewnego wieczora, kiedy, jak zwykle, patrzyłem w ciemności, jak w tęczę, dostrzegłem nagle coś niby blade światełko, migocące tuż około sygnałowego pagórka, a potem czerwony języczek płomienia, który jął śpiesznie lizać smolne drzewo.
Jak dziś, przypominam sobie, że przetarłem kilkakrotnie, prawie do bólu, powieki i pokrwawiłem ręce o kamienne ramy okna, by przekonać się niezawodniej, iż nie śnię.
Tymczasem płomień rósł iście z zawrotną szybkością, po chwili szkarłatny blask upadł na wodę i drgał niby złoty wąż ruchomy, ja zaś wpadłem jak nieprzytomny do kuchni.
Tu urywanem głosem oznajmiłem ojcu, że Francuzi musieli przepłynąć nasz kanał, bo sygnał przy ujściu Tweed’y pali się wielkim płomieniem.
Rozmawiał wtedy z panem Mitchll’em, studentem prawa z Edymburga.
Chwilami zdaje mi się, że widzę go jeszcze, wytrząsającego popiół z ulubionej fajki, i że słyszę, jak pyta, patrząc na mnie przez wierzch dużych okularów w rogowej oprawie.
— Czy pewien tego jesteś, Jock’u?
— Tak pewien, jak zdrów i żywy — odparłem zadyszanym głosem, cały przejęty ważnością własnej osoby i chwili.
Ojciec pochwycił Biblię, leżącą na stole, rozłożył ją na kolanach, jakby miał zamiar przeczytać nam jakiś wyjątek, otworzył prędko, zamknął jeszcze prędzej i wybiegł pośpiesznie na dwór.
Student prawa i ja podążyliśmy za nim bez namysłu. Ojciec otworzył małą, okratowaną furtkę, tęgo umocowaną w murze i wychodzącą na główny gościniec.
I nagle oślepił nas sygnał, teraz już jeden wielki, gorejący słup płomieni, niby krwawa pochodnia na czarnem tle nieba, a za tym, gdzieś na północ, może koło Ayton, drgał drugi, mniejszy i nie tak złowrogi.
Za chwilę matka wyniosła dwa pledy, gdyż noc była niezwykle zimna, i zostaliśmy tak aż do rana, zrzadka tylko zamieniając po kilka słów, trwożnym, przyciszonym szeptem.
Droga tymczasem zaroiła się ludźmi, i wkrótce czerniło się ich więcej, niż tych, co przez cały dzień poprzedni mogli iść tędy i jechać. I ciągle prawie dostrzegałem jakąś twarz znajomą, byli to przeważnie okoliczni nasi dzierżawcy, którzy przedtem jeszcze zaciągnęli się w ochotnicze pułki w Berwick, a teraz pędzili, co koń wyskoczy, by stawić się do apelu, bo sygnał przecież oznaczał wołanie ojczyzny.
Niektórzy nie skąpili widać przed odjazdem strzemiennego, bo jechali butnie, z okrutną fantazyą.
Nie zapomnę nigdy jednego, który przemknął tuż koło nas, na wielkim białym koniu, zapamiętale wywijając ogromną zardziewiałą szablą, lśniącą w świetle księżyca, niby zielono-niebieska, krwawemi plamami, poznaczona smuga.
A wszyscy wołali, mijając, że sygnał z North Berwick Law cały gorzeje i że alarm rozpoczął się prawdopodobnie od strony edymburskiego Zamku.
Potem śmignęła nieliczna garstka jeźdźców w przeciwnym kierunku, byli to kuryerzy, wysłani do stolicy Szkocyi, wśród nich dojrzałem spokojną twarz syna pewnego szlachcica, za nim jechał master Playton, podszeryf i jeszcze kilku innych w podobnej godności.
Pomiędzy tymi „innymi” wyróżniał się przystojny, tęgi mężczyzna, siedzący na pięknym, dereszowatym rumaku. Przejeżdżał tuż koło muru i zatrzymał się przed naszą furtką, pytając o dokładną drogę.
— Jestem najmocniej przekonany, że to fałszywy alarm — odezwał się nagle pełnym przekonania tonem. — Spokojnie mogłem zostać w domu, ale kiedym już ruszył, nie widzę nic lepszego, jak spożycie śniadania przy pułku.
Spiął ostrogami konia i wkrótce zniknął wśród zielonych, falujących wzgórzy.
— Znam tego człowieka — szepnął student, ruchem głowy wskazując oddalającego się jeźdźca, — to pewien prawnik z Edymburga, układa wspaniałe wiersze. Nazywa się Wattie Scott.
Wprawdzie żaden z nas nie słyszał wtedy jeszcze o takim poecie, niewiele jednak dni minęło kiedy imię jego stało się rozgłośne w całej Szkocyi.
I nieraz potem wspominaliśmy pięknego jeźdźca, który pytał nas o drogę podczas tej straszliwej nocy.
Nad rankiem przecież ochłonęliśmy trochę na duchu.
Było pochmurno, łąki i pola przesnuła mgła szara i gęsta, czyniło się dojmujące zimno.
Matka wróciła do domu, chcąc zagrzać nam trochę herbaty, a prawie jednocześnie nadjechała bryczka, wioząca doktora Horscroft’a z Ayton i jego syna, Jim’a.
Doktór nasunął aż na uszy wysoki kołnierz swego bronzowego płaszcza, twarz miał gniewną i mocno nasępioną i opowiedział na wstępie, że Jim, ujrzawszy sygnały, jeden z pierwszych popędził do Berwick, zabierając ze sobą nowiuteńką dubeltówkę ojca.
Biedny pan Horscroft całą noc strawił na szukaniu syna i teraz prowadził go w charakterze, buntującego się co chwila, więźnia, — błyszcząca lufa fuzyi wychylała się ponętnie z pod siedzenia bryczki...
Mina Jima, piętnastoletniego wyrostka, dla którego miałem zdawna wielkie uwielbienie, gniewniejsza jeszcze była, niźli surowa twarz ojca, brwi ściągnięte, pogardliwie wydęta dolna warga i ręce, niedbale wetknięte w kieszenie, zdawały się trochę wyzywać, trochę urągać władzy rodzicielskiej...
— A wszystko kłamstwo — dodał na zakończenie zirytowany eskulap. — Tamtym ani się śniło lądować, ci głupi Szkoci napróżno tylko zalegli Bogu ducha winne, drogi!
Jim nie mógł już tego najwidoczniej słuchać i wydał jakiś głos nieludzki, za co oberwał od ojca przyzwoitego szturchańca.
Uderzenie miało przynajmniej ten skutek, że chłopak zwiesił głowę z pokorą na piersi i siedział już spokojnie, nieczuły i obojętny na wszystko.
Mój ojciec kiwnął tymczasem w zamyśleniu ręką, trochę jakby z żalem, gdyż lubił niezmiernie Jim’a, a potem wróciliśmy do domu, żartując z małego wodza, głównie jednak mrugając zawzięcie oczami, które kleiły się same, teraz, kiedyśmy już wiedzieli, że nie ma niebezpieczeństwa.
A przecież każdy z nas uczuwał coś, niby dreszcz wielkiej radości, tak wielkiej, jakiej doświadczyłem potem raz jeszcze, dwa najwyżej w życiu.
Tutaj zarzuci mi ktoś może, iż wszystko, co mówię, niezupełnie odnosi się do tego, com przedsięwziął opowiedzieć, ale skoro się ma dobrą pamięć, a przytem bardzo mało wprawy, trudno niezmiernie jedną myśl choćby z mózgu przelać na cierpliwy papier, żeby nie pojawiło się dwanaście innych, równie żądnych utrwalenia atramentem.
Zresztą, teraz, kiedy myślę nad tem wszystkiem głębiej, dochodzę do wniosku, że opisane powyżej zdarzenie, nie jest tak bardzo obce tym, które opowiem tu wkrótce, gdyż Jim Horscroft miał w skutku owego zajścia tak gwałtowną rozmowę z zapalczywym ojcem, że go niezwłocznie wyprawiono do kollegium w Berwick, a ponieważ mój znowu ojciec, oddawna już nosił się z projektem umieszczenia tam mnie także, skorzystał teraz z przypadkowej, pomyślnej okoliczności i wysłał mię z nim razem.
Zanim jednak wspomnę tu cokolwiek o tej szkole, muszę powrócić do punktu, od którego powinien byłem zacząć i oznajmić, kim właściwie jestem, bo mogłoby się zdarzyć, że te własnoręcznie pisane kartki, znajdą się nagle wśród ludzi, zamieszkujących zdala od naszego „brzegu” i którzy naprzykład, nigdy nie słyszeli o rodzinie Calder’ów z West Inch’u.
West Inch, prawda jak nazwa brzmi arystokratycznie? a jednak mizerna to posiadłość i dom zwykły, najzwyklejszy.
Spory szmat ziemi, stanowiącej wprawdzie doskonałe pastwisko dla owiec, po którem przecież większą część roku wiatr wyprawia niczem niewstrzymane harce, zimny, pełen złowrogich świstów, wiatr północny.
Ciągnie się długim pasem wzdłuż wybrzeża i krawędzi szeroko omywają zielone, słone, fale.
Tylko tyle, ile oszczędny, ciężko pracujący człowiek, może wydobyć z niej na cały dach nad głowę i na chleb z masłem w święta, zamiast mało pożywnej melasy.
Mniej więcej w pośrodku owego spłachcia ziemi, wznosi się dom z kamienia, pokryty jeszcze łupkiem i od tyłów przyozdobiony zacisznym, dużym gankiem.
Na kamiennym progu widnieje grubo i nieudolnie wykuta data roku 1703-go.
Dom ten od stu lat przeszło należy do naszej rodziny, która, pomimo ubóstwa, cieszy się w okolicy nieskażoną cnotą i niebylejakim wpływem, gdyż tutaj, u nas, większy nieraz szacunek zdobyć może ubogi dzierżawca, niż nowoprzybyły, bogatszy, ale nieużyty szlachcic, posiadacz znacznych choćby ziemi.
A domek w West Inch’u szczyci się przytem szczególną własnością.
Kiedyś, mianowicie, kiedyś, inżynierowie i inni jeszcze kompetentni, orzekli, że linia łącząca i rozdzielająca zarazem dwa kraje, biegnie z całą dokładnością przez środek naszego mieszkania, w ten sposób, iż najwspanialszy z pokoi sypialnych, przecina niejako na dwoje, na dwie połowy: angielską i szkocką.
Przytem łóżeczko moje zdawien dawna dumne było tym szczegółem, że „głowy” kierowały się ku północnej, „nogi” ku południowej granicy.
Przyjaciele moi utrzymują, że gdyby przypadek umieścił był nieszczęsne łóżko w położeniu akurat przeciwnem, zarost miałbym może jaśniejszy i nie tak czerwony, umysł zaś lotniejszy nie tyle „uroczysty”.
Na obronę swoją to tylko powiedzieć mogę, iż raz jeden w życiu, kiedy moja ruda, szkocka głowa nie nasuwała mi żadnego sposobu wywinięcia się z niebezpieczeństwa, mocne, wypróbowane nogi Anglika przyszły mi z pomocą i lotem wichru uniosły daleko.
Za to w szkole, nieszczęśliwa owa własność stawała się powodem nieskończonych z kolegami zatargów i źródłem niezliczonych przezwisk, — jedni ochrzcili mię przydomkiem „Grogu z wodą”, dla innych byłem „Wielką Brytanią” inni jeszcze nadawali mi miano „Unii Jack’a
Najgorsze cięgi spadały na mnie wtedy, kiedy pomiędzy małymi Szkotami i Anglikami zachodziła jakaś walna bitwa! Bo pierwsi zasypywali mię gradem kopnięć i szturchańców w nogi, a kułaki i targania drugich najlepiej odczuwały moje uszy.
A potem zarządzano krótkie „zawieszenia” broni i obydwa obozy wybuchały przeciągłym, głośnym śmiechem, jakby osoba moja doprawdy przedstawiała coś niezwykle zabawnego.
To też w początkach pobytu w szkole w Berwick czułem się ogromnie nieszczęśliwy.
Starszym nauczycielem był pan Birtwhistle, młodszym — Adams, nie umiałem jednak się przywiązać do żadnego.
Z natury nieśmiały, małomówny i zamknięty w sobie, jak cień snułem się pomiędzy kolegami, upływały dni, tygodnie i miesiące, a ciągle jeszcze daleki byłem od zjednania sobie profesorów, od zawarcia przyjaźni z którymkolwiek z towarzyszy.
A Berwick od West Inch’u dzieliło mil dziewięć w prostej linii, jedenaście i pół, jeśli jechało się gościńcem.
Więc moje małe serduszko ściskało się na samo wspomnienie tych nieskończonych obszarów, zalegających między mną i matką!
Pomyślcie tylko! Cóż, że malec „w tym wieku” udaje czasem dojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot macierzyńskich? Ale kiedy wezmą go za słowo i oderwą z kochającego łona, cierpi gorzko i tem ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.
Wkońcu nie mogłem tak dłużej wytrzymać, postanowiłem uciec co rychlej ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego domu.
Ale nigdy nie miałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że — w ostatniej chwili, — dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwal i uznania wszystkich, całego personelu kollegium, począwszy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu, — co oczywiście zmieniło do gruntu warunki i życie w szkole uczyniło bardzo pożądanem i przyjemnem.
A wszystko z powodu wypadku, jakiemu uległem, wywróciwszy — najzupełniej niechcący — koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.
Oto jak rzecz się miała.
Pewnego wieczora, Ned Barton, starszy kolega i kat całej szkoły, wybił mię tak mocno i obdarzył takiem mnóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgryzot, przepełniło i tak pełen już kielich dziecinnej goryczy.
Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłumiąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek jutrzejszy zastanie mię w West Inch’u, a conajmniej, gdzieś blizko domu.
Wprawdzie, sypialnia nasza znajdowała się na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznawałem zawrotu głowy na najbardziej niebotycznych drzewach.
Nigdy nie uczuwałem też najmniejszej trwogi, kiedy w West Inch’u, spuszczałem się z folwarcznego muru, po sznurze wprawdzie, i mocno nim w pasie owiązany, ale z wysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni ziemi!
Stąd, ani mi przez myśl nie przeszło, bym nie potrafił wymknąć się z sypialni i z pod czujnego oka srogiego pana Birtwhistle’a.
Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szepty, słowem wszelki ruch w pokoju, co zwiastowałoby zaśnięcie wszystkich.
Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szmery, a tu i owdzie ozwało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać miarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.
Otworzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.
U stóp moich roztaczał się olbrzymi ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.
Czegóż mógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem, — jedna chwila i zsunę się oto po gruszy, niby po drabinie.
A raz znalazłszy się w sadzie, muszę przeskoczyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.
Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń, dzieląca mię od domu ojców.
Ująłem więc silnie zbawczą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę grubszej i miałem już wyskoczyć z okna, gdy nagle znieruchomiałem, zastygłem, zmieniłem się w kamień.
U szczytu szkolnego muru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu, — ku mnie.
Dreszcz lodowaty przebiegł moje ciało i zaraz zacząłem drżeć mocno, tak dziwnie przeraziła mię ta twarz blada, o mur oparta, trwająca bez ruchu.
Po chwili księżyc oblał ją martwem, zielonawem światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet podniosły się w górę, ale mię nie dostrzegły pod gęstą osłoną liści gruszy, które okrywały mnie, niby firanką.
Potem, gwałtownym ruchem, twarz dźwignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.
Minęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ramiona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.
Usiadł teraz na murze, jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przyciągnął ku sobie jakiegoś chłopca, mego mniej więcej wzrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, zatykając usta ręką.
Starszy poszturchiwał go ciągle i szeptał coś groźnym głosem, krzywiąc się przytem szkaradnie.
Następnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wychylając znowu.
Wkrótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostawałem ciągle w tej samej pozycyi, z jedną nogą na gruszy, a drugą na występie okna, nie śmiejąc się poruszyć, — trochę ze strachu i trochę z obawy zwrócenia ich uwagi, zresztą, — po chwili, — dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakimś wilczym, złym, kurczowym ruchem, w linię cienia, rzucanego przez gmachy kollegium.
I nagle, tuż pod memi stopami, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem sciszone, przeciągłe dźwięczenie szkła, upadającego na ziemię.
— Zrobione — szepnął mężczyzna grubym, ochrypłym głosem — właź teraz, a prędko!
— Ależ otwór jest najeżony odłamkami szkła potrzaskanego — broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.
Z ust złodzieja wybiegły jakieś gniewne słowa.
— Właź, mówię ci, przeklęty szczeniaku! — zasyczał ze złością — albo...
Nie mogłem dojrzeć co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłumiony jęk bólu.
— Idę, już idę — bełkotał niewyraźnie nieszczęśliwy malec.
Nie słuchałem dłużej, bo nagle — zakręciło mi się w głowie...
Pięta zsunęła się z gałęzi...
Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów spadłem na pochylony grzbiet złodzieja.
Nie wiem, jak się to stało, i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.
Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić, kiedy pośliznęła mi się noga i przypadek rozstrzygnął trudną kwestyę.
Człowiek ów schylał się właśnie i wyciągając długą szyję, pomagał malcowi przedostać się przez zbite okno, kiedym, jak ciężki pocisk, zwalił się na niego, przytłaczając w miejscu, gdzie szyja staje się tak zwaną pacierzową kością.
Wydał tylko rodzaj urywanego, świszczącego krzyku, padł na wznak i potoczył się ciężko, głęboko ryjąc ziemię.
Towarzysz jego dał susa w bok i w mgnieniu oka zniknął po za murem.
Ja zaś usiadłem w trawie i jąłem wrzeszczeć w niebogłosy, usiłując jednocześnie rozcierać prawą swoją nogę, w której uczuwałem ból tak nieznośny, jakby ją kto ściskał w rozpalone do białości kleszcze.
Nic więc dziwnego, że nie upłynęła chwila, kiedy dom w pełnym komplecie, z dyrektorem na czele i stajennym, niosącym latarnię, zbudził się i biegł do sadu.
Tutaj wyjaśniono sprawę w oka mgnieniu.
Jęczącego złodzieja umieszczono na zerwanej okiennicy i zabrano pod silną eskortą.
Mnie zaś poniesiono w tryumfie i złożono troskliwie w specyalnej sypialni, gdzie wkrótce przybył chirurg Purdie, młodszy z dwóch lekarzy, noszących to słynne nazwisko, i umiejętnie złożył moją połamaną goleń.
Potem opatrzono rzezimieszka, doktór orzekł, iż obiedwie nogi ma sparaliżowane i na razie nie wiadomo, czy kiedykolwiek odzyska w nich władzę.
Prawo jednak nie czekało, aż medycyna wyjaśni tę kwestyę, gdyż w sześć tygodni później, skazano winnego na śmierć przez powieszenie i wyrok wykonano niezwłocznie, przy sądzie kryminalnym w Carlyle.
Ukarano go zaś z taką surowością, nietyle za ostatnią kradzież, ile że poznano w nim najzuchwalszego bandytę, jaki kiedykolwiek grasował na północy Anglii, na sumieniu zbrodniarza ciążyły podobno trzy jakieś ohydne morderstwa i niezliczona ilość win innych, za które powinien był już wisieć dziesięć razy.
Teraz jest chyba jasnem, żem nie mógł mówić wam o swej młodości, pomijając ten szczegół, najważniejszy i najdonioślejszy w skutki.
Na przyszłość również nie pozwolę się unieść opisywaniu żadnych pobocznych wypadków, gdyż skoro pomyślę o tem wszystkiem, co z konieczności samej muszę tu zamieścić, widzę, że to istna gmatwanina — splątany misternie kłąb zdarzeń — i wtedy zaczynam wątpić, czy — rozwodząc się tak szeroko — dobrnę szczęśliwie do końca.
Bo jeśli ktoś opowiada tylko własne swoje życie, ściśle zamknięte w szczupłem kole wrażeń osobistych, — może mu to wprawdzie zabrać wiele czasu, lecz ma przynajmniej pewną linię wytyczną, którą się kieruje, — skoro jednak losy złączą czyjąś mizerną dolę z wypadkiem tak wielkiej wagi, jak te, które chciałbym tu poruszyć, — wtedy na każdym kroku napotyka się nieprzewidziane i coraz zawilsze do pokonania trudności, i podobno mądrze czyni ów, który w myśli kreśli przedtem całkowity plan i szkielet owej pracy.
Za to pamięć mam doskonałą i umysł chwała Bogu, jeszcze nie zaćmiony, i staram się odtąd opowiadanie moje uczynić tak zwięzłem, jak tylko niem być może.
Owa przygoda z włamywaczem, stała się otóż niejako zawiązkiem przyjaźni pomiędzy mną i Jim’em, synem doktora Horscroft’a.
Nie znaczyło to wcale nic bylejakiego, bo Jim był chlubą szkoły i przywódcą wszystkich prawie od chwili wejścia do kollegium, gdyż w niespełna godzinę, pobił się z Barton’em i przerzucił go przez wielką klasową tablicę, Barton’a, największego zawadyakę i najsilniejszego z nas aż dotąd.
Przytem rósł i rozrastał się w oczach. Wtedy już był nad wiek wysoki, muskularny, barczysty, tęgi.
Ręce długie, prędkie ruchy i prędsze jeszcze czyny, przydawały mu oczywiście w naszych oczach nadzwyczajnego uroku, kiedy zaś oparł o mur szerokie swoje plecy i pięści zagłębił w przepaściste kieszenie dolnego ubrania, a spojrzał z dumą, śmiało — drżeli i bali się wszyscy.
Pamiętam także, że miał zwyczaj żuć bezustannie słomkę i przytem trzymał ją w zębach jakimś szczególniejszym ruchem, tym samym, którym później pykał nierozłączną już fajeczkę.
Jim otóż stał się dla mnie niezmienny w złej i dobrej doli, od początku przyjaźni, od pierwszego dnia, kiedyśmy się zapoznali i zbliżyli.
Boże! jakiśmy dla niego mieli podziw i szacunek!
Podówczas byliśmy wprawdzie wszyscy „jako te dzikie płonki”, ale też względy, któremiśmy go otaczali zawierały w sobie coś z bojaźni i zachwytu maluczkich wobec oczywistej siły.
Kolegował przecież z nami Tom Carndale z Appleby, który sam potrafił układać wiersze alkaiczne i pięciostopowe, a heametrem władał, jak każdy z nas pięścią, — jednak nikt nie poświęciłby w obronie jego „czci” jednego szczutka.
Był i Willie Earnshaw, który umiał na pamięć wszystkie daty, począwszy od zabójstwa Abla, aż do dni dzisiejszych, i to tak doskonale, że nauczyciele sami nieraz zwracali się do niego, skoro zdarzyły się jakieś w materyi owej, wątpliwości, cóż kiedy miał wązkie piersi, był wysoki i chudy, jak tyczka, a w dniu, w którym Jack Simons, malec z trzeciej, zapędził go w róg korytarza, wywijając tylko paskiem z metalową sprzączką, — od śmiechu kolegów nie obroniły go nieskazitelne daty!
A niechby który sprobował postąpić tak z Jim’em Horscroft’em!
Toż o jego sile krążyły wśród nas istne legendy, z ust do ust podawane z pobożnem przejęciem i z niekłamanym zachwytem.
Czyż nie on to wyłamał drzwi dębowe, wiodące do sali gier, jednem uderzeniem pięści? Czyż nie on, w dniu, w którym duży Merridew zdobył piłkę, chwycił w pół wielkoluda i dobiegł do mety wyprzedziwszy jeszcze po drodze wszystkich innych przeciwników?
Stąd niejednemu z nas wydawało się nieraz godnem oburzenia, by zuch tej miary, musiał łamać sobie głowę nad spondejami, albo daktylami, lub obowiązany był wiedzieć, kto podpisywał Charta Magna — Ustawę Kardynalną — Kartę Swobód w Anglii?
I skoro kiedyś, wobec całej klasy, oświadczył, iż powołał ją do życia król Alfred, my, wszyscy młodzi, byliśmy przekonani, że tak właśnie odbyć się musiało i że Jim wie prawdopodobnie lepiej, niż ten, kto pisał nieszczęsny podręcznik.
Wypadek z włamywaczem, odrazu ściągnął szczególniejszą uwagę Jim’a na moją, podówczas mizerną, osobę.
Z powagą położył mi rękę na głowie i uroczyściej jeszcze oznajmił, że jestem skończonym wisusem, kto wie, może nawet wcielonym dyabłem, co napełniło mię niezmierną dumą i przynajmniej z tydzień pyszniłem się nowym przydomkiem.
Potem zaś staliśmy się najserdeczniejszymi przyjaciółmi, a przyjaźń owa zacieśniała się przez następne dwa lata, nieledwie z każdym dniem więcej, pomimo różnic, jakie pomiędzy nami żłobiły nauki i szkoła; i chociaż popędliwość i nierozwaga pchnęły go do niejednego czynu, który w głębi martwił mię, a nieraz ranił, kochałem go jednak jak najmilszego brata i dnia, któregośmy się rozstawali na dłużej, kiedy odjeżdżał do Edymburga, by tam poświęcić się studyowaniu zawodu swego ojca, doktora, dnia tego wylałem morza łez, zdolne zapełnić przynajmniej dwie butelki atramentu.
U pana Birtwhistle’a przebyłem pięć lat jeszcze i sam potem zostałem najgłośniejszym zawadyaką szkolnym, wprawdzie byłem chuderlawy i tak smukły, jak prątek fiszbinu, ale moje żylaste i silne ramiona umiały nakazać sobie posłuch i szacunek, nie taki może, jaki wzbudzała pokaźniejsza postawa mego niezapomnianego poprzednika, jego bajeczne muskuły i nieprawdopodobna waga, dostateczny jednak, by zapewnić sobie pierwsze miejsce wśród poczciwych towarzyszy.
Jakoś, pamiętam, w jubileuszowym roku, opuściłem przecież mury kollegium Birtwhistle’a.
A potem trzy lata przebyłem w domu, ucząc się obchodzić z naszemi stadami, gdy tymczasem floty i armie ścierały się ciągle, — i posępny cień Bonaparte’go rozpościerał się bez końca nad moim umęczonym krajem.
Czy mogłem wtedy odgadnąć, że i ja również kiedyś przykładać się będę do odwrócenia tej chmury, która coraz niżej zwisała i niżej, i kładła się już prawie na potruchlałe głowy mojego narodu?...






ROZDZIAŁ DRUGI.

Edie z Eyemouth.

Na kilka lat przedtem — przed powyższymi wypadkami, — kiedy jeszcze byłem prawie dzieckiem, zjechała do nas jedyna córka brata mego ojca i bawiła około pięciu tygodni.
Willie Calder w młodości jeszcze, osiedlił się w Eyemouth, w charakterze fabrykanta sieci i z kręcenia sznurów potrafił ciągnąć bez porównania lepsze korzyści, niż my z piasczystych, gdzieniegdzie tylko, pokrytych janowcem „land’ów” w West Inch’u.
To też, córeczka jego, Edie, zjawiła się u nas w ponsowym staniczku, w kapeluszu, który kosztował co najmniej pięć shilling’ów i w towarzystwie kufra, kryjącego takie cuda, że na widok ich, nietylko mnie, ale i matce mojej, paliły się oczy.
I dziwnie było patrzeć, jak sypała wokoło pieniądze, nie targując się, nie licząc, jakby bogaczka z bajki, — to dziecko, prawie siostra.
Woźnicy dała naprzykład wszystko, czego żądał, i jeszcze nowiuteńki, dwupensowy pieniądz, do którego nie miał najmniejszego prawa.
Z imbierowego piwa niewiele co więcej robiła sobie, niż ze zwykłej wody, do herbaty używała stale cukru, chleba nie umiała inaczej jeść, jak grubo posmarowanego masłem, — zupełnie jakby była prawdziwą Angielką.
Co do mnie, wtedy jeszcze nie zwracałem prawie uwagi na dziewczynki i zupełnie nie mogłem pojąć w jakim celu zostały stworzone.
U Birtwhistle’a, żaden z nas nie raczył o nich myśleć, a najmłodsi okazywali się najmądrzejszymi, bo który tylko podrastał, zaraz — dziwnym zbiegiem okoliczności — okazywał się mniej stanowczy w tych, zdawało się, nie podlegających najmniejszej wątpliwości, kwestyach.
Najmłodsi bowiem zgadzali się jednogłośnie, że: stworzenie nie umiejące się bić, trawiące czas na powtarzaniu nudnych plotek i które nawet nie potrafi rzucić zwykłego kamienia, inaczej, jak wymachując w powietrzu ręką tak niezgrabnie, jakby to chodziło o marny gałganek, — jest poprostu do niczego i nie zasługuje na jakie takie choćby względy.
Zresztą, — trzeba je widzieć, jak nadają sobie tony, myślałby kto, że stanowią ojca i matkę w jednej swej osobie, wtrącają się do naszych gier, do naszych zabaw i od czasu do czasu cedzą ze śmieszną wyższością: „Jimmy, goły palec wygląda ci z trzewika”, albo: „Idź do domu, brudasie, i umyj się, zanim „zechcemy” się bawić”... słowem, umieją tylko dokuczać i w owej epoce, każdy z nas co tchu zmykał na widok cienkich nóżek i krótkiej sukienki.
Skoro więc kuzynka Edie pojawiła się nagle w West Inch’u nie zanadto byłem zachwycony perspektywą spędzenia, wspólnych z nią, wakacyi.
Miałem wtedy lat dwanaście.
Edie była o rok młodszą.
Pamiętam jej szczupłą, wysoką sylwetkę, duże, czarne oczy, śmiałe ułożenie i dziwne maniery.
Najczęściej patrzyła gdzieś nieruchomo, przed siebie, z przymglonym trochę wzrokiem i rozchylonemi ustami, jakby dostrzegała coś osobliwego, skoro jednak zbliżałem się na palcach i stawałem za nią, a potem zwracałem głowę w tym samym kierunku, widziałem tylko albo rodzaj sadzawki do dojenia owiec, albo ciemne stosy nawozu, lub wreszcie rozmaite części ojcowego ubrania, suszące się w słońcu.
A jeśli ujrzała kilka krzaków, albo kępę paproci, czy coś innego, równie pospolitego, wpadała w niezrozumiały, niemilknący zachwyt.
— Ach, jakież to piękne! Ach, jak tu prześlicznie! — szeptała leniwie, mrużąc oczy.
Myślałby kto, że podziwia obraz, albo jakiś słynny pomnik...
Nie lubiła gier wspólnych i rzadko bardzo udawało mi się namówić ją, żeby choć zabawiła się w kotka i myszkę, a i to odbywało się bez najmniejszego ożywienia, gdyż doganiałem zwykle dziewczynkę w trzech skokach, ona zaś nie umiała przyłapać mię nigdy, choć robiła zamieszanie i podnosiła wrzawę za dziesięciu chłopców.
Zirytowany, zaczynałem jej dokuczać, mówiłem, że jest do niczego, że stryj mógłby zrobić coś lepszego, niźli wychowywać taką niedołęgę i inne podobne grzeczności, a wtedy Edie wybuchała płaczem, oznajmiała, żem bąk nieznośny i głuptas, że odjedzie tego samego wieczora i nie przebaczy mi nigdy.
Ale nie upłynęło i pięć minut, kiedy zapominała o najsroższych swoich groźbach.
Co zaś było najdziwniejsze, to, że daleko więcej miała do mnie przywiązania, niż ja do niej i dzień cały nie dawała mi spokoju.
Szukała mnie, gdy odbiegłem, wyszperała w najdoskonalszej kryjówce, wykrzykiwała wtedy z radością: „Ach! jesteś tutaj?“!!“ — i udawała zdziwioną.
Prędko jednak dostrzegłem w niej i dobre strony.
Od czasu do czasu wtykała mi przemocą kilka pensów, tak, że raz zdarzyło mi się posiadać jednocześnie cztery, co mi się najlepiej jednak podobało, to opowiadane przez nią bajki.
Wiedziałem, że okrutnie boi się żab i ropuch.
Nie omieszkałem więc codziennie chwytać jednej i grozić, że włożę za kołnierz struchlałej ofiary, chyba... że opowie jaką ładną historyjkę.
Sumienie miałem spokojne, tłomacząc sobie, że tylko pomagam jej zacząć, bo skoro już raz wpadła w zapał, żadna siła nie mogła utrzymać potoku słów, płynących z koralowych ustek!
Potem zaś słuchałem niestworzonych bredni z zapartym prawie oddechem, cały w pobożnem skupieniu.
Więc w Eyemouth pojawił się kiedyś okrutny pirat, barbarzyńca.
Za pięć lat miał wrócić na okręcie, wyładowanym po brzegi samem złotem i pojąć ją, Edie, za żonę.
Kiedyindziej znów, opowiadała, iż do Eyemouth zawitał błędny rycerz i ofiarował jej pierścień, o który miał jakoby upomnieć się za blizkim powrotem.
Edie, mówiąc to, ukazywała mi obrączkę, do złudzenia podobną do tych, które podtrzymywały firanki mego łóżka i zapewniała, że jest zrobiona ze szczerego złota.
W tem miejscu ośmielałem się głos zabrać i pytałem, co uczyni rycerz, jeśli się spotka z piratem?
Edie objaśniała bez wahania, że zmiecie mu zuchwałą głowę z karku za jednym zamachem!
Co oni widzieli w tej chudej, czarniawej dziewczynce?
To przewyższało już zakres mej inteligencyi.
Potem zwierzała się jeszcze, iż w czasie podróży do West Inch’u, pragnął się jej przedstawić pewien przebrany, niezmiernie bogaty, książę...
Tu już nie umiałem powściągnąć zdumienia i wyrażałem pewne wątpliwości, — po czem mianowicie mogła poznać księcia?...
— Po przebraniu — odcinała bez namysłu.
Innego znów dnia opowiadała w tajemnicy, że ojciec jej układa niezwykle trudną zagadkę, a kiedy będzie gotowa, ogłosi ją w dziennikach, kto zaś nadeśle rozwiązanie, otrzyma rękę córki i połowę majątku.
Wtedy wyrzekłem z dumą, że doskonale umiem zgadywać szarady, niechże więc przyśle mi tę, skoro tylko będzie ukończona.
Dziewczynka szepnęła, że zagadka pojawi się w „Gazecie z Berwick“, a potem koniecznie chciała się dowiedzieć, co z nią uczynię, skoro ją, Edie, otrzymam z łaskawych rąk ojca?
Odparłem, że sprzedam ją przez licytacyę, więc oczywiście temu, kto ofiaruje najwięcej, prędko jednak pożałowałem słów swoich, gdyż tego wieczora Edie nie chciała już opowiadać mi bajek, w niektórych razach okazywała się nieubłagana.
Jim Horscroft był nieobecny cały czas, który Edie spędziła w domu mych rodziców.
Powrócił dopiero w kilka dni po jej wyjeździe i pamiętam jak mię niezmiernie zdziwiło, że raczył zadawać pytania i okazywać jakiekolwiek zajęcie osobą zwyczajnej, na domiar nieznanej dziewczynki.
Więc pytał, czy ładna, a kiedym odrzekł, że nie uważałem, wybuchnął głośnym śmiechem,przezwał mię skrytym i zapowiedział, iż wkrótce otworzą mi się oczy.
Potem jednak zajęliśmy się zupełnie czem innem i mała kuzynka na dobre wywietrzała mi z głowy, aż do dnia, w którym wzięła moje życie w swoje ręce i złamała, jak ja mógłbym złamać teraz gęsie pióro.
Stało się to w roku 1813-ym.
Opuściłem właśnie szkołę, — miałem już lat ośmnaście, co najmniej czterdzieści włosków na górnej wardze i nadzieję posiadania z czasem więcej.
I z chwilą rozstania się z murami zakładu czcigodnego pana Birtwhistle’a, dziwnie się zmieniłem.
Unikałem towarzyszy, żadnej z gier nie umiałem oddać się z dawnym zapałem.
Za to wymykałem się na wybrzeże, albo w ciemnozielone zarośla janowców i tam, wyciągnięty na piasku, pozwalałem słońcu pieścić moje ciało, albo wpatrywałem się w dal, nieruchomo, nawpół bezwiednie rozchylając usta, zupełnie jak to czyniła dawniej mała Edie.
Dobre to były czasy! Wtedy radowało mię wszystko, a kiedy mogłem biedz prędzej, lub skakać wyżej, niż mój bliźni, uważałem życie za rozkoszne i dostatecznie wypełnione.
A teraz, teraz, wszystko to wydawało mi się dzieciństwem i marnością.
Niezrozumiałe westchnienia poruszały moją pierś młodzieńczą, wznosiłem oczy ku jasnym błękitom niebios, to znów zatapiałem w szafirowo-szmaragdowych głębiach, pieniącego się u stóp mych, morza.
Coś, jakby ciężar nieznośny, tłoczyło mi myśli, czułem, że brak mi czegoś, nie umiałem jednak uprzytomnić sobie, coby to właściwie być mogło.
Stawałem się zły, zgorzkniały, — coraz gorszy i bardziej zniechęcony.
Niekiedy wydawało mi się, że każdy nerw czuję, że wszystkie są we mnie chore, i tak naprężone, iż którykolwiek lada chwila pęknie.
Matka często zatrzymywała na mojej twarzy niespokojne, troską zasnute, oczy i pytała zcicha, czy mi co nie dolega, ojciec od czasu do czasu napomykał o potrzebie bardziej wytężonej pracy, — obojgu odpowiadałem tak opryskliwie i cierpko, że nieraz potem doznawałem w głębi ducha ciężkich, najcięższych wyrzutów.
Bo można mieć więcej, niż jedną żonę, więcej niźli jedno dziecko, i niejednego przyjaciela, ale jedną jedyną tylko matkę, jedynego ojca!
Więc trzeba ich szanować i czcią otaczać, póki żyją, modlić się do zmarłych.
Ale wróćmy się do rzeczy. Kiedyś oto, kiedy wracałem z pola, wiodąc do owczarni stado, zdaleka jeszcze dostrzegłem ojca, siedzącego przed domem, z listem w ręku.
Był to wypadek rzadki i niezwykłej wagi, gdyż właściwie wcale nie odbieraliśmy listów, z wyjątkiem tego, który zjawiał się regularnie w oznaczonym czasie, pisany przez plenipotenta i przypominający o uiszczeniu dzierżawy.
Przyśpieszyłem więc kroku i po chwili, zauważyłem, że staruszek płacze, co napełniło mię, pamiętam, przedewszystkiem, ogromnem zdumieniem, bo myślałem dotąd, że to wyłączna właściwość kobiet, — rzecz niepodobna dla mężczyzny.
Zbliżyłem się jeszcze więcej i nie umiałem oderwać wzroku od zmienionej i postarzałej nagle twarzy ojca. W poprzek lewego policzka biegła tak głęboka zmarszczka, że łzy nie mogły jej widocznie przebyć i toczyły się powoli brzegiem, aż do ucha, skąd dopiero ściekały na papier.
Matka siedziała przy nim i w milczeniu gładziła jego rękę, jak czasem pieści się małe dziecko, chcąc je uspokoić.
Cicho stanąłem opodal.
— Jeannie — skarżył się boleśnie ojciec — Jeannie, kochana żono. Biedny Willie już nie żyje. Wszystko stało się tak nagle. Dlatego nie pisali. To był podobno antraks, a potem uderzenie krwi do głowy... Tak pisze mi prawnik.
— Więc skończyły się jego troski — pocieszała łagodnym głosem matka.
Ojciec otarł mokre od łez uszy, milczał chwilę, a potem odezwał się, o wiele już spokojniej:
— Oszczędności swoje zapisał naturalnie córce, a jeśli, czego niech Bóg broni, nie zmieniła się od tego czasu, kiedyśmy ją ostatni raz widzieli, — to nie na długo jej wystarczy. Czy pamiętasz, jak utrzymywała, że herbata u nas jest za słaba, mówiła to przecież o herbacie, której funt płaciłem po siedem shilling’ów!
Matka pokiwała w zamyśleniu głową i mimowoli spojrzała ku połciom słoniny, zwisającym od pułapu wielkimi płatami.
— Ten pan nie pisze, ile będzie miała — ciągnął ojciec dalej — zawsze jednak jest tam tego sporo, więcej może, niż potrzeba. I Edie zamieszka z nami, bo takiem było ostatnie życzenie nieszczęśliwego mego brata.
— Więc musi płacić za swe utrzymanie przerwała stanowczo matka.
W pierwszej uczyniło mi się dziwnie przykro, że można mówić o pieniądzach w takiej smutnej chwili, potem dopiero pomyślałem, że jednak matczysko ma racyę, bo West Inch zaledwie wystarczał na najskromniejsze potrzeby nas trojga, więc każdy większy wydatek, nie rachując już osoby tak rozrzutnej jak Edie, mógł przyczynić się do deficytu, a zatem w następstwie — i smutnego wyrugowania z dzierżawy.
— Naturalnie, że zapłaci — odpowiedział tymczasem ojciec nie znoszącym wątpliwości, tonem. — A przyjedzie dziś jeszcze. Jock’u, mój chłopcze — dodał, zwracając się do mnie, — zaprzęgnij do bryczki. Trzeba, żebyś zaraz wyruszył do Ayton. Zaczekasz tam na wieczorny dyliżans, zabierzesz Edie i przywieziesz ją tutaj, do West Inch’u.
I kwadrans po piątej, siedziałem już na koźle, energicznie popędzając poczciwą Souter Johnnie, naszą klacz długowłosą i liczącą tylko — około piętnastu wiosen — i z dumą oglądając się na świeżo malowany wasąg bryczki, która służyła nam jedynie w wielkie uroczystości kościelne i rodzinne.
Dyliżans ukazał się właśnie, kiedy zajeżdżałem przed oberżę, i złożyłem wtedy dowód iście zdumiewającej inteligencyi, bo, zapomniawszy o ubiegłych sześciu latach, z zapałem szukałem w tłumie przyjezdnych małej, czarniawej dziewczynki, w krótkiej, kolan nawet nie sięgającej, sukience.
A kiedy tak błądziłem z wytężonym wzrokiem i podaną naprzód szyją, ktoś dotknął nagle mojego ramienia, przede mną stanęła wysoka, żałobnie, lecz nadzwyczaj elegancko ubrana, młoda dama i oznajmiła, że — jest moją siostrą cioteczną, Edie Calder.
Wiedziałem to podobno, gdyby mi się jednak nie była przedstawiła sama, mogłem dwadzieścia razy minąć ją i nie poznać.
Jeżeliby zaś Jim Horscroft zapytał mię wtedy powtórnie, czy jest ładna, z pewnością po raz drugi, nie umiałbym mu odpowiedzieć.
Była brunetką, i o wiele ciemniejszą, niż zdarzają się zwykle dziewczęta, na naszym szkockim brzegu, a jednak poprzez te krucze włosy przewijał się miedziano-złoty odcień, podobny trochę do cudnej, ciepłej barwy, jaką dostrzegamy w głębi płatków żółto-czerwonej róży.
Usta miała ponsowe i świeże, w twarzy malowała się stanowczość i zarazem dziwna słodycz, pod cienką skórą krążyła krew młoda, gorąca, a duże, czarne oczy patrzyły łagodnie i jasno, od pierwszej jednak chwili dostrzegłem w ich przepaścistych głębiach błądzący wyraz jakiejś złośliwej, figlarnej chytrości.
Gdym stał tak przed nią i zachwyconym wzrokiem podziwiałem jej niezwykłą piękność, Edie obejmowała mię tymczasem w kapryśne władanie, jakbym ja także był jakąś cząstką świeżego dziedzictwa. Poprostu wyciągnęła rękę i zerwała mię jak kwiat, którym zapragnęła się przystroić.
Wysmukłą postać okrywała żałobna, powłóczysta suknia, która mię wprawiła w niekłamany podziw starannością wykończenia i oryginalnością formy, twarz przedtem osłaniał długi, krepowy welon, teraz w tył odrzucony i opływający ją czarną, lśniącą falą.
— Och! Jack’u... — szepnęła nagle, przeciągłym i obcym angielskiej mowie, akcentem, którego podobno nabyła na pensyi, — usuwając się i broniąc wypieszczonemi rączkami — nie, nie, Jack’u... zastarzyśmy już chyba na to?...
Gdyż ja, z niezręcznością prawdziwego wiejskiego niezgrabiasza, zbliżałem do jej twarzy swoje ogorzałe policzki i chciałem ją pocałować jak uczyniłem wtedy, kiedyśmy się po raz ostatni widzieli...
Na krótką chwilę zapanowała między nami kłopotliwa cisza.
— Bądź tak dobry i daj konduktorowi shilling’a — odezwała się niespodziewanie Edie, podnosząc ku mnie oczy z niemą prośbą — on tak troskliwie opiekował się mną całą drogę...
Spłonąłem, jak wiśnia, a potem zbladłem, niby ściana, i coś ostrego ukłuło mię w serce. W kieszeni miałem jeden tylko srebrny, czteropensowy pieniążek.
Nigdym nie odczuł braku mamony tak dotkliwie i boleśnie, jak w owej nieszczęsnej chwili. Kolana się pode mną zgięły...
Edie objęła mię szybkiem spojrzeniem, potem twarz jej rozjaśnił dobry uśmiech i w milczeniu wsunęła mi do ręki zgrabną portmonetkę ze srebrnym zameczkiem.
Załatwiłem polecenie i chciałem oddać jej pieniądze, ale spotkał mię wzrok serdeczny i prawie błagalny:
— Będziesz moim intendentem, Jack’u — prosiła wesoło. — Czy to jest nasz „powóz?” Och, jaki zabawny! Gdzież usiądę?!
— Na tym worku — objaśniłem trochę niepewnym głosem.
— A jak się na niego dostanę?
— Oprzyj nogę na kole, pomogę ci z chęcią, — postanowiłem już śmielej.
Jednym susem wskoczyłem do bryczki i ująłem małe, rękawiczką obciągnięte dłonie w swoje, szorstkie ręce.
Edie zręcznie wspięła się do wózka i przez jedno krótkie mgnienie oddech jej był na mojej twarzy, oddech dziwnie gorący i słodki, a potem zaraz uczyniło mi się w sercu jasno, i owe nieokreślone smutki, owe ciężkie i dręczące myśli, pierzchły gdzieś bezpowrotnie i bez śladu.
I zdało mu się, że ta jedna chwila, zabierała mię sobie niejako na własność, że już nie będę nigdy tym co dawniej, bo oto czyniła mię jakby członkiem, dojrzałem ogniwem, wśród całej rzeszy innych mężczyzn, moich towarzyszy, przyjaciół i braci.
Wszystko nie zajęło nawet tyle czasu, ile nasza poczciwa Johnnie zużyłaby na machnięcie swoim obfitym ogonem, a jednak... stało się i żadna siła nie cofnęłaby już tej przemiany.
Niewidzialne ręce zdarły mi oto zasłonę.
I ujrzałem się na progu życia szerszego, pełniejszego, słodszego, z głową pełną rojeń i szczęsnych snów o przyszłości.
Tu chmara myśli spadła na mnie, niby wiosenna ulewa, ale zarazem zmieszałem się okrutnie i nie wiedząc prawie, co robię, zacząłem gorliwie poprawiać i układać wygodniejsze dla Edie, siedzenie.
Ona tymczasem goniła w zamyśleniu spiesznie oddalającą się sylwetkę pocztowego dyliżansa, który z hałasem zawracał w stronę Berwick.
Nagle uniosła się trochę i z całej siły jęła poruszać białą, misternie haftowaną, chustką.
— Zdjął kapelusz... — szepnęła cicho i może nawpół bezwiednie — zdaję mi się, że to był chyba oficer. Wyglądał „dystyngowanie”. Czy go zauważyłeś? — pytała, pochylając się ku mnie — patrz, ten „gentleman” na imperyalu, w bronzowym paltocie i bardzo, bardzo przystojny.
Potrząsnąłem przecząco głową i cała moja radość gdzieś odrazu znikła, znowu uczułem gorycz w ustach i zniechęcenie w duszy.
Przez długą chwilę było cicho.
— Co tam! Nie zobaczymy się już nigdy — ozwała się Edie z wesołym uśmiechem. — Ot, wjeżdżamy już między zielone pagórki, i ta droga brunatna, kręta, — wszystko zostało mi w pamięci. Jak tutaj nic się nie zmieniło! Ty nawet, Jack’u, prawie ten sam jesteś, co i dawniej. Tylko... śmiem żywić nadzieję... że postępowanie twoje ze mną ulegnie jakiej takiej zmianie?... Myślę, że nie zechcesz ustanawiać całego królestwa żab za moim nieszczęsnym kołnierzem?...
Dreszcz zimny przebiegł moje ciało na samo wspomnienie tych dziecinnych figlów.
— Uczynimy wszystko, co będzie leżało w naszej mocy, byleś się czuła szczęśliwą w West Inch’u — odparłem drżącym głosem i z uwagą przyglądając się sznurkom biczyska.
— Wielka to z waszej strony dobroć, że zgadzacie się przyjąć do siebie biedną, opuszczoną przez wszystkich dziewczynę — rzekła Edie cicho.
— Ty jesteś dobra, żeś chciała przyjechać — przerwałem wzruszony. Obawiam się tylko, że wyda ci się u nas trochę smutno i nudno, a przedewszystkiem monotonnie.
— Wiedziałam o tem, Jack’u, — uspakajała mię łagodnie. — Znam przecież to ciche życie. Sąsiadów nawet niema, o ile pamiętam?
— Owszem, jest major Elliot — zaprzeczyłem ze szczerą radością. — Mieszka niedaleko, w Corriemuir, i często cale dnie spędza u nas, Stary to wprawdzie, ale dzielny żołnierz, — pod Wellington’em otrzymał postrzał powyżej kolana...
— Ależ, mówiąc o sąsiadach, nie miałam przecież na myśli staruszków, którzy przechowują w kolanach zaszczytnie otrzymane kule! zaśmiała się wesoło Edie. — Myślałam o ludziach w naszym wieku, z którymi można się przyjaźnić! Ot, naprzykład, ten stary, zgryźliwy doktór — miał zdaje się, syna, nieprawdaż?
— A jakże! Nazywa się Jim Horscroft i jest moim najlepszym przyjacielem.
— Czy tu mieszka?
— Nie, ale przyjedzie wkrótce. Studyuje medycynę w Edymburgu.
— Pamiętaj, Jack’u, że chciałabym ci dotrzymywać towarzystwa, zanim on przyjedzie — szepnęła dziewczyna miękko, a mnie znowu radość zalała duszę cichą falą. — Ale dziś jestem okropnie zmęczona i pragnę jaknajprędzej znaleźć się w West Inch’u.
Śmignąłem starą Johnnie batem i nie dawałem spokoju, aż póki nie puściła się kłusem, co nie zdarzyło jej się nigdy przedtem, ani potem.
W godzinę później Edie siedziała już za stołem, nakrytym do wieczerzy.
Matka nietylko postawiła przed nią masło, ale nawet galaretę z porzeczek w pięknej, szklanej salaterce, która w świetle świecy mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i wyglądała bardzo uroczyście.
Przytem nie minęło i pół pacierza, kiedy już zdążyłem zauważyć nieme zdumienie rodziców na widok zmian, zaszłych w dawnej, i tak już eleganckiej, Edie, zdumienie, różne jednak zupełnie od tego, któregom ja doświadczał, a które było rodzajem czci pokornej i tem silniejszego pociągu, im zdawała się w niedościglejszych dla mnie przebywać, wyżynach.
Matkę, naprzykład, tak usposobił dziwny wąż z drobnych piórek, który otaczał jej szyję, że mimowoli mówiła do niej miss Calder, zamiast poprostu Edie, a wdzięczne licho wygrażało jej paluszkiem, ilekroć odezwała się w ten sposób.
Po kolacyi, kiedy dziewczę oświadczyło, że czuje się zmęczone i odeszło do swojej sypialni, — oboje rodzice nie umieli rozmawiać o niczem, tylko o pięknej, czarnowłosej siostrzenicy, jej eleganckiem obejściu i wysokiem wykształceniu.
Nagle ojciec się zasępił.
— Wszystko to prawda — szepnął trochę gorzko i jakby z mimowolnym wyrzutem. — Ale wygląda mi na lekkomyślną. Śmierć mego brata nie rozkrwawiła jej zanadto serca.
Po raz trzeci dnia tego uczułem ból ostry w okolicach serca, i zimny, przejmujący chłód w piersiach. W myśli stanęły mi wszystkie jej słowa i nie znalazłem wśród nich żadnego, któreby dotyczyło niedawnej przeszłości i świeżo utraconego ojca...






ROZDZIAŁ TRZECI.

Cień na wodach.

Piękna Edie nie potrzebowała wiele czasu na zagarnięcie pod swe czarodziejskie berło wszystkich mieszkańców West Inch’u, nie wyłączając nawet ojca. Królowała, niby dumna władczyni wśród wpatrzonych w każde skinienie, poddanych.
Sypała przytem pieniędzmi, za wszystko płaciła, jak żądano, żadne z nas jednak nie wiedziało, czy i kiedy ukaże się dno tych niewyczerpanych niby skarbów.
Skoro matka jej oznajmiła, że cztery shilling’i tygodniowo w zupełności pokryją wszystkie jej osoby tyczące, wydatki, — Edie dobrowolnie podniosła tę sumę do wysokości siedmiu shilling’ów i sześciu pens’ów.
Pokój od południa, najsłoneczniejszy i którego okno całe tonęło w zieleni pnących roślin i bladoróżowych powojów, wspaniałomyślnie i jednogłośnie został przeznaczony dla niej, a po kilku dniach, kiedy przyozdobiła go mnóstwem ślicznych, w Berwick zakupionych, drobiazgów, przybrał zupełnie inny, elegancki i „kunsztowny” wygląd.
Do miasteczka jeździła regularnie dwa razy na tydzień, ponieważ zaś nasza poczciwa Johnnie i starożytna bryczka nie przypadły jej jakoś do gustu, więc wynajmowała w tym celu piękny gig Angus’a Whitehead’a, który zamieszkiwał duży folwark po drugiej stronie zbocza, więcej w głąb od brzegu.
I nie zdarzyło się chyba nigdy, by powróciła bez jakiejś drobnostki, którą ofiarowywała potem z radosnym uśmiechem. To przywiozła zgrabną fajeczkę dla ojca, to ciepły pled szotlandzki dla matki, książkę dla mnie, albo piękną obrożę dla Rob’a, naszego owczarka.
Nie wiem, czy kiedykolwiek pod słońcem żyła rozrzutniejsza od Edie kobieta.
Co jednak nam dawała najlepszego, to swoją obecność, — radość, wesołość i światło.
Dla mnie zmieniła świat cały.
Słońce świeciło teraz jaśniej, wzgórza okryły się piękniejszą zielonością, od morza szedł ożywczy, słony powiew, powietrze stało się przezroczyste i jakby bardziej błękitne...
Nasze dotychczasowe życie straciło swoją pospolitość, odkąd dzieliliśmy je z tą delikatną istotą, zgrzybiały, szary, posępny dom ojcowski przyoblekł jakiś świąteczny, uroczysty wygląd, słowem, pojaśniało wszystko od dnia, w którym jej stopy dotknęły naszego ubogiego progu.
Nietylko piękna twarz Edie czyniła te cudy, nie uroda, choć należała do najpowabniejszych, ani kibić i jędrne, młode kształty, chociaż nie znałem dziewczyny, która mogłaby się pod tym względem z nią porównać.
Ale przedewszystkiem jej sposób bycia, figlarne i trochę przekorne ułożenie, dziwna umiejętność prowadzenia „przymilnej” rozmowy, przedewszystkiem swoboda i dumne ruchy i wdzięk nieprzeparty, z jakim odrzucała suknię, lub pochylała ciemną głowę, wdzięk nieokreślony w każdem słowie, każdym czynie i w każdem spojrzeniu...
I czuliśmy się, niby proch, pod jej stopami.
A przeciągły, wymowny i trochę proszący wyraz czarnych oczu i serdeczne, ciepłe słowa dźwigały pokornych i wiodły w zawrotny wir wyżyn.
Niepodobna było jednak dosięgnąć tych szczytów.
Dla mnie pozostawała zawsze istotą niedościgłą, nieskończenie daleką, i królewsko dumną.
Nigdy nie umiałem pozbyć się tego uczucia, nigdy, pomimo przykrości, jaką mi to sprawiało i najkunsztowniejszych rozumowań.
Cokolwiek przemyślałem, nie mogłem jednak uznać, że ta sama krew płynęła i w jej żyłach, że była właściwie moją cioteczną siostrą i wieśniaczką, tak jak ja wieśniakiem.
Im więcej też ją kochałem, tem większą mię napełniała nieśmiałością, i obawą, ona zaś spostrzegła to o wiele wcześniej, niż domyśliła się pierwszego...
Kiedy byłem zdaleka, doznawałem dziwnego podniecenia i krew szybciej obiegała moje młode ciało, skoro zaś znaleźliśmy się razem, milkłem i drżałem tylko z trwogi, żeby jej nie obrazić jakiem nieopatrznem słówkiem, nie naprzykrzyć się sobą, nie rozdraźnić.
Gdybym wtedy znał głębiej naturę niewieścią, nie dręczyłbym się tak może napróżno, a z pewnością umiałbym lepiej wykorzystać chwile.
— Ogromnie zmieniłeś się, Jack'u, zupełnie niepodobny jesteś do dawnego — oznajmiła mi kiedyś Edie, przeciągle patrząc z pod rzęs czarnych i prześlicznych.
— Co innego mówiłaś, skorośmy się przywitali — zauważyłem zmienionym, któremu jednak usiłowałem nadać obojętność, głosem.
— Mówiłam, bo miałam na myśli poprostu twój wygląd, a teraz uderza mię twoje dziwne zachowanie. Wtedy byłeś ze mną despotyczny i szorstki i wszystko robiłeś po swojemu. Taki prawdziwy, mały mężczyzna. Pamiętam jeszcze te, wiecznie potargane, włosy i oczy, pełne złośliwości i coraz to pomysłowszych figlów! Dziś jesteś melancholijny i jakby trochę senny, z ust twoich płyną słówka miodowe...
— Każdy się z czasem wyrabia — przerwałem, cały drżący.
— Tak... ale... wolałam ciebie takim, jakim wtedy byłeś — szepnęła bardzo cicho.
Ogarnęłem ją szybkiem spojrzeniem. Myślałem zawsze, iż dotąd jeszcze nie przebaczyła mi dawnego traktowania.
Bo, żeby tego rodzaju „sposób bycia” mógł przypadać do smaku komu innemu, niż osobnikowi zbiegłemu z domu waryatów (bo tak przedstawiały mi się dzisiaj dawne moje figle), to już stanowczo przechodziło zakres mej inteligencyi.
I nagle stanął mi w oczach czas, w którym zastawszy ją, naprzykład, na progu, z książką na kolanach, umieszczałem na końcu giętkiego, leszczynowego pręcika drobne kuleczki gliny i póty w nią ciskałem, póki nie wybuchnęła płaczem.
Albo, schwytawszy w potoku Corriemuir, największego, jakiegom mógł upolować, węgorza, ścigałem ją z tym węgorzem w ręku, z taką zaciekłością, że, nawpół martwa ze strachu, wpadała do kuchni, biegła do kolan mej matki i kryła się pod jej zbawczym fartuchem, ojciec zaś wymierzał mi potężne uderzenie warząchwią, albo czem miał pod ręką, zwykle w ucho, które — razem z węgorzem — odrzucało mię gdzieś, aż pod kredens...
Więc tego żałowała?...
A zatem będzie musiała się obejść, bo prędzej uschłaby mi ręka, nim popełniłbym znowu, którąś z dawnych okropności.
Wtedy także po raz pierwszy uchwyciłem wątek i dostrzegłem charakterystyczny rys dziwnej, niezrównoważonej, natury kobiecej, i przyszła mi do głowy myśl genialna, że mężczyzna nie powinien zapuszczać się w żadne, karkołomne na temat ów, dociekania, a tylko mieć się na baczności i usiłować uczyć się, uczyć się, uczyć...
I przez chwilę znaleźliśmy się wreszcie na jednym poziomie, mianowicie, skoro oświadczyła, że zawsze robi to tylko, co jej się podoba i jak się jej podoba. Potem dodała z figlarnym uśmiechem, że jednak nie byłoby to nieprzyjemnie mieć mię tak na swoje usługi, jak naprzykład Rob jest posłuszny na głos rozsądku, objawiający mu się przez usta pewnego młodzieńca...
Tu każdy pomyśli, że jednak byłem kapitalnie głupi, pozwalając wodzić się pięknej dziewczynie na pasku.
I może w tem znalazłoby się ziarnko prawdy, należy przecież pamiętać, iż wtedy nie znalem żadnych prawie kobiet, z tą zaś spotykałem się pod jednym dachem.
Na głębsze usprawiedliwienie swoje, dodam jeszcze, że Edie — jako rodzaj — rzeczywiście była niezwykłą rzadkością, przytem, mogę z czystem sumieniem zapewnić, iż miała „mocną głowę” i ujarzmiała po mistrzowsku.
Naprzykład major Elliott.
Człowiek ten pochował trzy żony i uczestniczył w dwunastu walnych bitwach.
Tymczasem Edie mogłaby owinąć go koło swojego paluszka, — niby mokrą szmatkę, — Edie, siedmnastoletnia dziewczyna, która zaledwie opuściła pensyę.
Jakoś wkrótce po jej przyjeździe, spotkałem starego, wychodzącego z naszego folwarku. Szedł powoli i kulał, jak zwykle, jednak policzki dziwnie miał rozrumienione i nowy migotliwy błysk w oczach. Wyglądał o dziesięć lat młodziej.
Raz po raz podkręcał siwe wąsy, aż nastawił je w końcu niby szydła, prawie na linii oczu, a zdrową nogą stukał z taką butą, jakby conajmniej stawał do gry w „foot ball”.
Co ona mu powiedziała?
Jeden Bóg tylko wiedział, przecież niedobre przeczucie ścisnęło mi serce i w głowie jęło szumieć, jak po starem winie.
— Koniecznie chciałem się z tobą zobaczyć, mój chłopcze — odezwał się major rzeźko — ale już późno i będę musiał wracać. Nie żałuję jednak trudu, gdyż miałem sposobność poznać la belle cousine, najbardziej zachwycające, najpowabniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem mój kochany!
Styl miał ceremonialny i trochę szorstki, a przytem zwyczaj wtrącania kiedy niekiedy wyrazów francuskich, które pozbierał w wyprawach swoich po szerokim świecie.
Zaczął z zapałem opowiadać coś o Edie, ja zaś słuchałem jak na rozżarzonych węglach, gdy nagle dostrzegłem wyglądający mu z kieszeni róg gazety.
Uczyniło mi się nieco lżej na sercu, wiedziałem już powód wizyty, staruszek chciał, jak zwykle, podzielić się wiadomościami z wojny.
W West Inch’u trudno było o dzienniki.
— Co słychać nowego, majorze? — spytałem zaraz, rad, że mogę zmienić draźliwy dla mnie temat.
Wyciągnął gazetę z kieszeni i wstrząsnął nią tryumfalnie.
— Sprzymierzeni wygrali wielką bitwę, mój kochany — oznajmił z radosną dumą. — Myślę, że Nap niedługo już wytrzyma! Saksończycy go wyrzucili, pod Lipskiem doznał niepowodzenia, co się zowie! C’est parfait, drogi chłopcze. Wellington tymczasem przebył Pireneje, a pułki Graham’a dotrą w krótkim czasie do Bayonne’y.
Wyrzuciłem z uniesieniem kapelusz w powietrze.
— Więc wojna nareszcie się skończy?! — zawołałem głośno.
— Wielki czas na to — odparł major z niezwykłą powagą. — Morza krwi wytoczono. I myślę, że może niewarto wspominać ci o tem, co tłukło mi się po głowie ostatnimi czasy?
— Co takiego? — podchwyciłem niespokojnie.
— Przychodziło mi na myśl, że nic tu właściwie nie robisz — zaczął zwolna — ponieważ zaś moje kolano nabiera potrosze dawnej sprężystości, zapragnąłem wstąpić znowu w służbę czynną. I zapytywałem się w duchu, czy nie pociągnęłaby cię perspektywa obozowego życia pod rozkazami starego majora?
Krew nabiegła mi do piersi gorącym strumieniem.
— Och! Jakżebym chciał tego! — wyrwało mi się z głębi duszy.
— Liczę, że upłynie jeszcze około sześciu miesięcy, zanim będę dostatecznie zdrów na pomyślne odbycie oględzin komisyi lekarskiej, z drugiej znów strony prawdopodobnem jest, że Boney do tego czasu zostanie już sromotnie pokonany, gdyby jednak...
— Ale matka — przerwałem zmartwiony. — Pewno nie zechce mię puścić?
— Nie będziemy się pytali! — oznajmił staruszek szorstko.
Kiwnął mi głową i oddalił się, kulejąc mocno.
Ja zaś zaszyłem się w krzaki i ukrywszy twarz w rękach, jąłem rozmyślać o tem, co mi powiedział major, o słowach, które ukazywały mi nowe, jeszcze inne światy. Sylwetka Elliott’a tymczasem malała i majaczyła daleko, prawie na zakręcie drogi, niby duża, brunatna plama, wiatr rozwiewał mu z wściekłością poły płaszcza i uderzał o pled rzucony przez ramię, on zaś powoli, i z widocznym wysiłkiem piął się po stromem zboczu skalistego wzgórza.
I przez chwilę ten schorowany, stary, a przecież rwący się do czynu, człowiek, wydał mi się jakąś tytaniczną, olbrzymią postacią, a moje własne życie na folwarku lichem i nędznem i nic wartem.
Spokojniem poprostu czekał, aż zastąpię ojca, na tych samych siwych piaskach, na tem samem zboczu i przy tym samym, leniwie płynącym strumyku, i zawsze będę pasł owce, zawsze wzrok, mój zatrzymywać się będzie na tym pochylonym trochę zapadniętym domu ojców i praojców.
Albo na ciemnobłękitnych fałdach wiecznie szumiącego morza.
Ot, życie dla młodego, zdrowego mężczyzny!
A major, pochylony wiekiem, z dolegającą bezustannie i otwierającą się niekiedy, raną, ten umiał roić śmiałe plany i pragnął przyłożyć się do spraw ogólnych, — ja tylko, w pełni sił fizycznych, — dobrowolnie zatracałem się wśród gnuśnych wzgórzy!
Twarz moją oblały płomienie palącego wstydu i jednym susem zerwałem się z ziemi, pełen gotowości do odjazdu, z mocnem postanowieniem wyzyskania sił wszystkich dla ojczyzny.
Przez dwa dni nie umiałem myśleć o czem innem.
Trzeciego zaszło coś, co umocniło mię jeszcze w tych planach, a potem starło w proch wszystkie, na podobieństwo wiatru, rozwiewającego najtęższe nawet kłęby dymu.
Edie i ja z nierozłącznym Rob’em wybraliśmy się właśnie na codzienną popołudniową przechadzkę...
Wkrótce znaleźliśmy się na najwyższym cyplu pochyłości, zstępującej zwolna na otwarty i płaski brzeg morski.
Jesień już się kończyła.
Jak okiem sięgnąć, wzrok napotykał tylko trawy, przywiędłe, przykurzone i nawpół brunatne, słońce świeciło jednak jeszcze jasno i kładło na nas swoje gorące promienie.
Od południa szedł wiatr palący, a urywane, krótkie jego oddechy marszczyły nieskończone obszary morza, przewalającego się nam pod stopami.
Prędko nazbierałem chrustu i urządziłem dla Edie królewskie siedzenie. Rzuciła się na ów stos brunatnych gałązek zwykłym swoim, niedbałym trochę, ruchem, i z twarzą pełną uśmiechów, bo namiętnie lubiła ciepło, słońce i światło.
Ja zaś przysiadłem u jej stóp, w trawie. Po chwili Rob przyczołgał się także i złożył kudłatą głowę na moich kolanach.
Nad nami było tylko niebo i wielka, niezmącona cisza, a jednak i tutaj ów cień złowieszczy nie dał nam spokoju, bo nagle nad wodami zwisła groźna mara tamtego człowieka, tego, który imię swe wypisał krwawemi zgłoskami na kartach Europy, i na lądach całego prawie świata.
W oddali, na morzu pojawił się jakiś statek.
Zdaje się, że był to stary okręt handlowy o zwykłym, spokojnym wyglądzie, prawdopodobnie dążący do Leith.
Dostrzegaliśmy wyraźnie pokład, duże, czworoboczne reje, — wszystkie żagle były rozwinięte.
Minęła krótka chwila i z przeciwnej strony, od północo-wschodu ukazały się nagle dwie wielkie krypy, robiące wrażenie pospolitych, kupieckich statków, każda z ogromnym masztem i dużym, czworokątnym żaglem ciemnej, brunatnej barwy.
Z przyjemnością patrzyliśmy na owe trzy okręty, sunące wyciągniętym sznurem, i żwawo prujące fale, wśród których przejście ich znaczyła srebrno-biała smuga.
Wtem z jednego z owych kupieckich statków buchnął krwisty płomień, a zaraz potem kłąb czarnego dymu.
Z drugiego również wypełzł wężyk ognia.
Okręt handlowy odpowiedział przeciągłem trzeszczeniem, niby żałosnym jękiem.
I w mgnieniu oka piekło przesłoniło jasne niebo, i na cichych niedawno wodach, rozpasała się nienawiść: okrucieństwo i wszelkie, krwi spragnione namiętności.
Zerwaliśmy się, zanim dobiegł nas jeszcze pierwszy grzmot wystrzałów i Edie, cała drżąca, oparła się o moje ramię.
— Oni się biją, Jack’u! — krzyknęła z przestrachem. — Kto są ci ludzie? Kto to?!
Bicie mego serca wtórowało hukom armat, i dysząc ciężko, prędkim, urywanym głosem, jąłem szeptać:
— Są to dwaj korsarze francuscy, dwa sprawne dwumasztowce, — chasse-marée — nazywają je tam, na południu. A ten, to któryś z naszych okrętów handlowych, — i — jak prawda żeśmy śmiertelni, — tak ulegnie tym zbójom z pewnością. Major opowiadał mi kiedyś, że statki ich zaopatrzone są zawsze w doskonałą artyleryę i tęgo obsadzone w ludzi. Ach! czemuż nasi nie cofają się za wały, broniące ujścia Tweed’y?!...
Bo napadnięty okręt nie myślał zwijać żagli.
Przeciwnie, kołysał się dumnie na falach, potem coś ciemnego poruszyło się u szczytu masztu i po chwili zwisła nasza narodowa flaga i jęła trzepotać się w słońcu.
A potem znowu huknęły armaty i usiłowały zgłuszyć kanonadę z wielkich dział, których paszcze czerniały na statkach korsarskich.
W chwilę później trzy okręty starły się tak blizko, że zdala tworzyły jakby jedną, ciemną, pokłębioną masę.
Statek handlowy mknął ciągle niby jeleń, ścigany przez dwa wilki, czepiające mu się bioder.
A nad wszystkimi kłębił się dym czarny i przesłaniał zwartym, złowrogim tumanem. Kiedy niekiedy tylko ukazywały się wśród niego maszty, żagle, reje, albo błyskały języki płomieni i pięły się wyżej i wyżej...
Aż uczynił się tak piekielny hałas, taki huk nieprzerwany dział i armat, splątany z jakiemś ogłuszającem wyciem, okrzykami radości i bezustannym prawie jękiem, że echo tych świstów i zgrzytów, dźwięczało mi potem w uszach przez długie tygodnie.
Godzinę przeszło trwała bitwa, godzinę już dymy i błyski biegały po morzu, a my patrzyliśmy ze ściśniętem sercem na chwiejącą się ciągle banderę, co chwila przymykając oczy i bojąc się je potem otworzyć. — z obawy, czy dostrzeżemy ją jeszcze u szczytu. Ale kołysała się bez przerwy.
A potem od ciemnej, skłębionej plamy odciął się statek o dużych, czworokątnych rejach, dumniejszy jeszcze i bardziej niewzruszony, niż przed bitwą, okopcony, czarny — i puścił się w dalszą drogę.
Kiedy zaś dymy rozwiały się cokolwiek, ujrzeliśmy jednego z korsarzy, z pochylonym naprzód dziobem, niby zanurzająca się w wodę kaczka ze złamanem skrzydłem, — szybko pogrążającego się w morze, drugi co tchu na własny pokład przesadzał załogę, i temu widać groziło niebezpieczeństwo wciągnięcia w wir, który tworzył się już koło przebitego statku.
W ciągu tej krótkiej godziny przeżyłem pół wieku i całą duszą brałem udział w bitwie.
Wiatr porwał mi gdzieś czapkę, ale nawet tego nie zauważyłem.
Z przepełnionem sercem zwróciłem się teraz do Edie, i nagle mi się zdało, żeśmy ci sami, co przed sześciu laty.
Patrzyła nieruchomo przed siebie, usta miała rozchylone, jak dawniej, jak wtedy, drobne ręce zaplotła tak mocno, że skóra na wypukłościach złociła się, jakby wyrzeźbiona ze słoniowej kości.
— Co za kapitan! — szepnęła, błądząc wzrokiem po zielonych zaroślach i żółtych janowcach, — co za odwaga, jaki dzielny człowiek! Której z kobiet nie napełniłoby dumą posiadanie takiego małżonka?
— Świetnie sobie poradził, nieprawdaż!? — pytałem z dziecinną radością.
Edie objęła mię nagłem spojrzeniem. W oczach jej czytałem, iż zapomniała, że tu jestem.
— Dałabym rok życia, gdybym mogła spotkać takiego człowieka — ciągnęła, nie zwracając uwagi na mój niezręczny wykrzyknik. — Ot, co znaczy mieszkać na wsi. Widuje się tylko ludzi, którzy nie potrafią nic lepszego, jak grzebać się w ziemi, albo pasać owce.
Nie wiem, czy chciała mię dotknąć umyślnie, — nigdy jej nie trzeba było o to prosić, — jednak bez względu na intencyę, — słowa jej zraniły mię tak boleśnie, jakby kto gorącem żelazem przemknął po odkrytym nerwie.
— Dobrze mówisz, Edie — podchwyciłem, usiłując mowie swej nadać niewzruszony spokój. — To, coś wyrzekła przed chwilą, umacnia mię tylko w powziętem dawniej już postanowieniu. Tego wieczora jeszcze zaciągnę się do pułku, stojącego w Berwick.
— Doprawdy, Jack’u? Zostaniesz żołnierzem! — spytała prędko, z uśmiechem.
— Tak, jeśli rzeczywiście wierzysz, że każdy, pędzący życie na wsi, jest nic nie wart.
— Jak tobie ładnie będzie, w czerwonym mundurze! — wykrzyknęła, głusząc ostatnie moje słowa. — I zupełnie inaczej wyglądasz, kiedy się rozgniewasz. Chciałabym zawsze w twoich oczach dostrzegać te błyski! Teraz jesteś przynajmniej mężczyzną! Tylko... wiem doskonale, że... o tem wojsku, to żarty.
— Zobaczysz, czy żartuję.
I nie patrząc już na nią, pędem puściłem się po pochyłości, pędem przebyłem drogę i wpadłem, jak wicher, do kuchni. Matka i ojciec siedzieli, jak zwykle, każde po przeciwnej stronie wielkiego komina.
— Matko, mamo! — wołałem od proga. — Jadę dziś jeszcze, zostaję żołnierzem.
Gdybym im powiedział, że będę złodziejem, nie wiem, czy mogliby okazać się więcej zmiażdżeni, bo w owych odległych czasach, nieufni i względnie w niezłym bycie, pozostający wieśniacy, mniemali, że wszelakie „owieczki” sierżantów, no i wogóle wojsko, skaładają się przedewszystkiem i głównie ze szpiegów.
A jednak te zastępy, na obronę poświęconych, ludzi, niejedno nieszczęście odwróciły od ojczystej ziemi i zapisały niejedną chlubną kartę angielskiej historyi.
Matka w milczeniu poniosła swoje mitenki do oczu, ojciec przyoblekł twarz w tak straszną grozę, iż mimowoli uczułem mróz w kościach.
— Chyba zwaryowałeś, Jock'u — przemówił surowo.
— Ani mi się nawet śniło. Dziś odjeżdżam.
— Odmówimy ci błogosławieństwa!
— Trudno. Muszę się obejść — burknąłem opryskliwie.
Teraz matka krzyknęła głośno i zarzuciła mi ręce na szyję.
O twarz moją otarła się dłoń zniszczona, gruba, pełna blizn i zmarszczek, które pofałdowały zwolna trudy, podejmowane niegdyś koło mego wychowania, — i przemawiały wymowniej, niż najwymowniejsze słowa.
I naprawdę kochałem ją niezmiernie, jednak postanowienie moje było z tych, co są twarde, jak ostrze krzemienia.
Pocałunkami zmusiłem ją do zajęcia poprzedniego miejsca, i uciekłem do swego pokoju, z niezłomnem postanowieniem natychmiastowego spełnienia swych planów.
Czyniło się już ciemno, a czekał mię przecież porządny szmat drogi.
Zebrałem też pośpiesznie niewielki węzelek i gorączkowo ruszyłem ku wyjściu. Lecz w chwili, kiedy zamierzałem wymknąć się bocznemi drzwiami, ktoś delikatnie dotknął mojej ręki.
Obejrzałem się, — tuż przy mnie stała Edie, cała różowa od krwistych łun zachodu.
— Dzieciaku, — odezwała się z dziwnym uśmiechem, — dzieciaku, — nie jedziesz chyba naprawdę?
— Nie jadę? Przekonasz się najlepiej!
— Ależ ojciec twój nie życzy sobie tego, matka również?!
— Wiem dobrze.
— Więc po co?
— Powinnaś to wiedzieć.
— Dlaczego, pytam raz jeszcze?
— Ty sama kazałaś mi odjechać.
— Nic a nic nie zależy mi na tem, czy słyszysz, co mówię, — Jack’u!? — nalegała coraz ’błagalniej i ciszej.
— A jednak powiedziałaś to niedawno. Powiedziałaś, że ludzie, zagrzebani w wioskach, stworzeni są po to, żeby w gnuśnym spokoju pędzić całe życie. Zawsze to zresztą mówisz! — wybuchnąłem rozżalony. — Nie dbasz o mnie nawet tyle, co o te gołębie w gnieździe. Utrzymujesz, że jestem niczem. A więc dobrze, — postaram się, żebyś zmieniła tę — zbyt łaskawą — opinię!
Wszystko, co tłumiłem w sobie od chwili jej przyjazdu, wszystkie żale i całą gorycz młodego serca, sypałem jej teraz pod nogi, słowa potokiem cisnęły się na moje rozpalone usta.
A jej twarz opływała coraz purpurowszą barwą, miękkie, pieszczotliwe, trochę szydercze spojrzenie śmiało utopiła w moich, bólem nabrzmiałych, źrenicach.
— Ach, więc nie dbam o ciebie? — szepnęła przeciągle — więc to dlatego pragnąłeś odjechać?... A czybyś został, gdybym... gdybym zrobiła się lepsza?...
Pochyliła się trochę ku mnie, w ciemnych oczach zapłonęły jakieś tajemnicze blaski.
Jedno jeszcze mgnienie i — stało się.
Otoczyłem ją mocno ramieniem.
I grad pocałunków spadł na jej policzki, oczy, usta...
Przycisnąłem drogą dziewczynę do serca i mówiłem cicho, że była wszystkiem dla mnie, że nie mógłbym już żyć bez niej, że kocham ją więcej / niż spokój i sławę.
Nie odpowiadała nic, ale nie odwracała twarzy i nie broniła się wcale. Dopiero po długiej chwili odsunęła mię lekko, lecz stanowczo.
— Nieznośny zuchwalec — ozwała się, krzywiąc niby swe wiśniowe usta i oburącz poprawiając włosy. — I coś ty zrobił, Jack’u?! Nie przypuszczałam, żeś jest taki śmiały...
W tej chwili rzeczywiście nie lękałem się niczego, a miłość, dziesięćkroć gorętsza, niż dotąd, burzliwą falą kipiała mi w żyłach.
Porwałem ją powtórnie i całowałem bez końca, jakbym już do niej miał bezsprzeczne prawo.
— Moja jesteś, tylko moja — szeptałem namiętnie. — Nie pójdę już do Berwick, zostanę tu na zawsze. Musimy się pobrać!
Edie wybuchnęła serdecznym, głośnym śmiechem.
— Dzieciaku! Dzieciaku! — rzuciła wkońcu, zupełnie seryo grożąc mi paluszkiem.
Była tak rozrumieniona i śliczna, żem wyciągnął ramiona, żeby ją znowu pochwycić, ale spostrzegła ruch mój w porę i pobiegła w stronę domu, niby spłoszona jaskółka.






ROZDZIAŁ CZWARTY.

Zwycięstwo Iim’a.

Minęło sześć tygodni, które stały się rodzajem snu nieprawdopodobnego, a czar ich, poprzez lata i zmiany, dziś jeszcze mną owłada, kiedy wspomnę...
Znudziłbym was opowiadaniem tego, co działo się i zachodziło między nami.
A przecież były to dni ważkie i wywierające na nasze, moje szczególniej, losy, wpływ stanowczy, ogromny i niezatarty.
Zachcianki jej i kaprysy, humor ciągle zmienny, wesoły, jak dzień jasny, to znów ponury, niby łąka, nad którą przeciągają chmury, — gniewy, zjawiające się bez widocznej przyczyny, szorstkie wyrzuty i żale, — wszystko przepełniało mię kolejno — radością, lub smutkiem.
Ona — to było moje życie, bez niej — świat zdawał mi się niczem.
Ale w najgłębszych skrytkach duszy i na dnie wszystkich tych uczuć, czaił się jakiś nieokreślony niepokój, trwoga podobna tej, jakiej doznaje człowiek, wyciągający ręce, by uchwycić tęczę, trwoga, wypływająca z poczucia, że jednak ta prawdziwa Edie, jakkolwiek nieraz składająca głowę na mych piersiach, w rzeczywistości pozostawała tak daleką i niedościgłą, jak dawniej.
Nie łatwo ją było zrozumieć.
Przynajmniej zaś objawiała się taką wieśniakowi o mało przenikliwym umyśle i duszy tak prostej, jak moja.
Bo, jeśli zaczynałem z nią mówić o najpożądańszych mych projektach, jeśli napomykałem, że mógłbym już traktować o wypuszczenie mi w dzierżawę Corriemuir, co do sumy koniecznej na opłacenie raty, przyrzuciłoby czystego zysku około stu liwrów i pozwoliło folwark w West Inch’u ozdobić salonem i cały dom odnowić jeszcze na dzień ślubu, śliczna twarz Edie zasępiała się odrazu, spuszczała oczy i marszczyła czoło, — co tak wyglądało zupełnie, jakby brakło jej cierpliwości na słuchanie nawet o tej, zbliżającej się przecież, przyszłości.
Ale skoro pozwalałem jej snuć własne myśli, zwierzenia jej płynęły głęboko wyżlobionym szlakiem, tylko były inne zupełnie, niż moje... Więc usiłowała odgadnąć, czem mogę zostać kiedyś, to znów stawała się podobną do dawnej dziewczynki i marzyła o jakimś, przypadkowo znalezionym dokumencie, któryby odkrywał istotne prawa moje do całej okolicznej ziemi i kreował ostatnim potomkiem wygasłego, szlacheckiego rodu, albo widziała mię — bez wstępowania jednak do służby wojskowej, gdyż o tem naprawdę nie chciała nawet słyszeć — nadzwyczajnym, świetnym wojownikiem, którego imię byłoby na ustach wszystkich,— i wtedy bywała wesoła, niby dzień majowy, a w czarnych, jak węgiel, oczach, paliły się cieplejsze błyski.
Starałem się ją zadowolnić i z całą powagą przyjmowałem udział w wysnuwaniu coraz nieprawdopodobniejszych bredni, zawsze jednak wkońcu wymknęło mi się jakieś nieszczęśliwe słówko, które stwierdzało niezbicie, że jestem poprostu tylko Jack’iem Calder’em z West Inch’u, — a wówczas grymas osiadał na jej ustach, i czułem jasno, że, pomimo wszystko, jestem dla niej — prawie niczem.
I tak żyliśmy z dnia na dzień, ona — w obłokach, ja, niestety, na ziemi, i gdyby zerwanie nie zaszło w ten sposób, byłoby jednak nastąpiło prędzej, czy później, ale nieochybnie i z pewnością.
Było to po Bożem Narodzeniu, ale tegoroczna zima mijała niezwykle łagodnie.
Tak właśnie było zimno, ile trzeba, by módz bez obawy przechadzać się po zmarzłych torfowiskach.
Śliczny, pogodny ranek rozpostarł się nad ziemią i zachwycona Edie wybiegła przed śniadaniem na króciutki spacer. Wróciła z policzkami zarumienionymi z ożywienia.
— Czy syn doktora, twój przyjaciel, Jack’u, wrócił? — spytała mię na wstępie.
— Nie wiem. Słyszałem tylko, że go się spodziewają.
— Ach, więc to pewnie jego spotkałam na zboczu.
— Spotkałaś Jim’a Horscroffa?
— To on był z pewnością. Chłopak, jak dąb wysmukły, barczysty — prawdziwy bohater z bajki — włosy ma ciemne, kręcone, nos prosty, zgrabny i ładne, szare oczy — trzepała jednym tchem Edie. — Co za posągowe ramiona! A jaki wzrost wspaniały! Ty, Jack’u, nie sięgasz mu chyba nawet do krawata? — zwróciła się do mnie, lekko pogardliwym tonem.
— Dostaję mu prawie do ucha! — przerwałem oburzony. — Czy tylko mówisz o Jim’ie? — poprawiłem się natychmiast, — Czy palił bronzową, drewnianą fajeczkę?
— A jakże! Był przytem w gustownem, szarem ubraniu, i głos ma silny, dźwięczny.
— Więc rozmawiałaś z nim nawet? — podchwyciłem nieufnie.
Zaczerwieniła się trochę, jakby powiedziała więcej, niż pragnęła.
— Szłam ku łączce, gdzie podobno jest już niebardzo bezpiecznie, — on mię ostrzegł — tłomaczyła się, lekko zmieszana.
— Teraz poznaję Jim’a — oznajmiłem zachwycony. — Poczciwy jest z kościami, — biedaczysko powinienby oddawna zdobyć upragniony dyplom. Cóż, kiedy ma wspanialej rozwinięte bicepsy, niż fałdy i zwoje mózgowe. Ale otóż i on we własnej osobie!
Dojrzałem go przez okno w kuchni i rzuciłem się na spotkanie, tryumfalnie dzierżąc świeżo napoczęty pączek.
Przyśpieszył kroku i po chwili ściskał mię mocno za rękę, rozpromieniony i szczęśliwy.
Jakże się cieszę, Jock'u, że cię widzę! — rzekł serdecznie. — Nie ma to, jak starzy przyjaciele, prawda?
Nagle urwał i patrzył gdzieś poza mnie, głęboko zdumiony.
Odwróciłem się prędko.
Na progu stała Edie ze zwykłym, trochę szyderczym, trochę jakby proszącym, uśmiechem.
Jakże czułem się dumny, patrząc w tej chwili na nią i powtarzając w duchu, że to jest właśnie moja przyszła żona.
— Kuzynka nasza, Jim’ie — objaśniłem drżącym głosem — Edie Calder.
— Często przechadza się pan przed śniadaniem? — zagadnęła go wesoło, figlarnie przechylając główkę.
— Prawie zawsze — odparł, chłonąc wzrokiem wdzięczną postać.
I ja również, a zwykle tamtędy — odpowiedziała pośpiesznie. — Jack’u — dodała, zwracając się do mnie z urazą — niezbyt gościnnie przyjmujesz swego przyjaciela! Dalej! Jeśli nie uczynisz mu należytych honorów, ja chyba będę musiała cię zastąpić i ratować poczciwe imię praojców!
I zaśmiała się, rada z dowcipu.
Wróciliśmy więc do pokoju i po chwili Jim siedział przed talerzem smacznego rosołu.
Ale jakoś zamilkł i zauważyłem kilkakrotnie, jak w zamyśleniu niósł pustą łyżkę do ust i z zajęciem przyglądał się Edie.
Ona zaś siedziała cicho i od czasu do czasu podnosiła na niego pytające oczy.
Zdawało mi się, że bawi ją wyraz nieśmiałości, która malowała się dzisiaj w twarzy mego przyjaciela, i że czyniła, co mogła, żeby go rozruszać. Za to musiałem jej być tylko wdzięczny.
— Jack wspominał mi kiedyś, że pan ma zamiar pracować w zawodzie lekarskim? — odezwała się nagle wśród ogólnego milczenia. — Wyobrażam sobie, jakie to musi być trudne i co czasu pochłania samo choćby przyswojenie tylu koniecznych nauk?!
— Tak. Rzecz rozciąga się na długie lata — odpowiedział z mocniejszym rumieńcem. — Jednak zawsze już bliżej końca.
— To mi się podoba! Co za stanowczość! Stawia pan sobie cel w życiu i dąży do niego wytrwale. Nie zrażają pana stosy przeszkód.
— Doprawdy, nie wiem czem mógłbym się pochwalić — bronił się Jim widocznie zmieszany.
— Niejeden, który zaczął razem ze mną, chlubi się już tabliczką błyszczącą na drzwiach swojego mieszkania. Ja zaś ciągle jeszcze muszę być studentem!
— Zanadto pan jest skromny, panie Horscroft — przekonywała dalej Edie. — Mówią, że tacy ludzie są najwięcej warci. Co to za radość, kiedy pan stanie u celu! Śladami pana kroczy zdrowie, cierpiącym powraca pan moc i dawną siłę. Czy może być cel piękniejszy, niż dobro ludzkości? Ja wiem, że pan tak myśli.
Uczciwa natura Jim’a nie wiedziała jak poradzić sobie z tym potokiem pochlebnych wyrazów.
— Obawiam się, że nie działam jedynie z pobudek szlachetnych — zaczął wreszcie. — Pragnę przedewszystkiem zarabiać na życie, w tym zaś wypadku mógłbym niejako rachować na klijentelę ojca, o ile oczywiście zostałbym dobrym lekarzem. A nawet i wtedy jedną ręką będę niby dawać uzdrowienie, drugą — wyciągać po należną mi zapłatę.
— Jakiż pan szlachetny i prawy! — zawołała Edie z gorącym płomieniem w czarnych oczach.
I tak w kółko. Przyznawała mu wszelkie cnoty i tak kierowała rozmową, żeby mógł w niej przyjmować najgłówniejszy udział, błyskała humorem, dowcipem, słowem, starała się zwrócić wyłączną na siebie uwagę, w sposób, którym znał tak dobrze...
Na razie nie podbiła go może zupełnie, widziałem jednak, że olśniony jest blaskiem tej, naprawdę niezwykłej, urody, zachwycony uprzejmem i uprzedzającem obejściem, oczarowany nieprzepartym wdziękiem.
Dreszcz dumy i szalonej radości przebiegał mię na myśl, że, — pomimo wszystko, — to czarujące stworzenie należy przecież do mnie, przytem, pochlebiało mi jeszcze niezmiernie — wysokie mniemanie, jakie powziąć musiał o jej wykształceniu.
— Prawda, jaka ona piękna? — spytałem go, kiedyśmy wyszli na ganek, — nie mając już siły powstrzymać tych słów, co od godziny prawie paliły mi wargi.
Jim zwolna zapalił fajeczkę.
— Czy piękna? — powtórzył gorąco. — Nie zdarzyło mi się napotkać podobnej!
— Mamy się pobrać — rzuciłem niby od niechcenia.
Fajka upadła mu nagle na ziemię, przez chwilę wpijały się we mnie jego rozszerzone oczy...
Potem podniósł ją cicho i oddalił się bez pożegnania. Myślałem, że jeszcze wróci, myliłem się jednak mocno.
I jakby wkuty w ziemię, długo przeprowadzałem go wzrokiem, — szedł powoli, z pochyloną na piersi głową, potykał się niekiedy, jakby nie patrzył, gdzie idzie, — potem zrobiło mi się dziwnie smutno.
Gdybym mógł go zapomnieć choć na jedną chwilę! Ale Edie przysunęła się, gdym wrócił do jadalni i zasypała mię tysiącem pytań. Pragnęła wiedzieć, jak mu upłynęła młodość, czy jest bardzo silny, czy zna dużo kobiet? Nie umiałem nawet zaspokoić wszystkich, a potem cały wieczór się dąsała...
Później powrócił ojciec i znowu mówił o Jim’ie, a mnie czyniło się coraz boleśniej, coraz więcej gorzko.
Nie mogłem poprostu słuchać. Jim pobiegł od nas do miasteczka i pił od południa w zajeździe.
Potem zaś, mocno już nietrzeźwy, zeszedł ku wzgórzom Westhouse’u, pobił się z jakimś cyganem i poturbował go tak nieszczęśliwie, że biedak podobno miał nie przeżyć nocy.
Ojciec sam spotkał Jim’a na wielkim gościńcu, posępnego jak gradowa chmura i gotującego się znieważyć pierwszego lepszego przechodnia.
— Mój Boże! — kończył staruszek, ze smutkiem trzęsąc siwą głową — co za czasy i jak to zmienia się wokoło wszystko! Ładnych będzie miał ten nieszczęśnik pacyentów, jeśli zawód swój rozpoczyna od łamania ludziom kości!
Edie, słuchając tego, raz po raz wybuchała takim serdecznym, zaraźliwym śmiechem, że wkońcu zacząłem śmiać się również i pragnąłem zbagatelizować wszystko, choć w gruncie rzeczy wiadomości owe przejęły mię i zmartwiły do głębi.
W dwa dni może później, wypadło mi udać się do Corriemuir. Szedłem na przełaj, przez pastwiska dla owiec i nagle ujrzałem Jim’a, zbliżającego się w moją stronę wielkimi krokami.
Wyglądał jakby inny zupełnie mężczyzna, ani trochę niepodobny do tego, który był u nas tak niedawno, wesoły, starannie ubrany i pełen dowcipów i żartów.
Nie miał kołnierzyka, ani też krawata, kamizelka zwisała mu niedbale, niezapięta, włosy były potargane, twarz zmieniona, chwiejny krok i cała postać zdradzały noc przepędzoną na piciu.
W ręku trzymał jesionową laskę i z jakąś bezmyślną zaciętością ścinał napotkane po obu stronach ścieżyny, janowce, a połamane łodygi gęsto znaczyły ślad przejścia.
— Jak się masz? — szepnąłem serdecznie, z przyciskiem.
Ale rzucił mi tylko jedno z tych spojrzeń, które widywałem czasem w jego oczach w szkole, w chwilach, kiedy ogarniała go tak zwana, pasya, albo kiedy coś zawinił i nie chciał tego uznać, usiłując zuchwalstwem i pewnego rodzaju czelnością pokryć uczuwany w duchu brak słuszności.
Nie odpowiedział ani słowa. Zwiesił głowę na piersi i minął mię śpiesznym, jakby gorączkowym krokiem, jeszcze zapalczywiej wymachując laską i po dawnemu łamiąc gałązki i martwe, zeschłe kwiaty.
Bóg widzi, żem nie chował do niego urazy.
Tylko było mi ogromnie, — bardzo przykro.
I rzecz dziwna, nie uczuwałem najmniejszej zazdrości, choć nie byłem przecież ślepy i rozumiałem doskonale, co znaczy to wszystko.
Biedaczysko zakochał się poprostu w Edie i nie umiał znieść myśli, że jednak ona będzie należała do mnie.
Cóż mu pozostawało innego?
Kto wie, czy na jego miejscu nie postępowałbym właśnie tak samo.
Kiedyś, kiedyś, wydałoby mi się może nieprawdopodobnem, żeby jedna dziewczyna mogła do tego stopnia zawrócić głowę rozsądnemu bądź co bądź mężczyźnie, teraz jednak uznawałem to za bardzo proste, i nawet z wyrozumieniem zapatrywałem się na wiele innych rzeczy...
Minęły znowu dwa tygodnie i przez cały ten okres nie widziałem ani razu swego dawnego przyjaciela. Aż przyszedł wreszcie czwartek, ów czwartek, który za jednym zamachem zmienił bieg całego mego dotychczasowego życia.
Tego ranka jakoś zbudziłem się wcześniej, niż zwykle, i z uczuciem owej dziwnej rozkoszy, jakiej doznaje się w chwili otworzenia oczu ze snu krzepiącego. A przytem pełno wzbierało we mnie radosnych, krew rozpalających, myśli.
Edie była wczoraj taka cudna, taka milutka, jak nigdy.
I usypiając, jeszcze szeptałem jej imię z uśmiechem, jeszczem powtarzał sobie, że naprawdę schwyciłem tę daleką tęczę i piersi rozpierała mi nadludzka prawie radość, iż — wprawdzie bez wybuchów i zbytnich uniesień, których ciągle od niej pragnąłem tak bardzo — zaczynała jednak przywiązywać się do mnie, do owego prostego Jack’a Calder’a z West Inch’u! Budziło się w niej serce?
Świadomość tego zapadła mi głęboko w duszę i była właśnie przyczyną owej niezwykłej rzeźkości. Podwójny poranek wstawał dla mnie.
Potem przyszło mi do głowy, że gdybym się pośpieszył, możebym zdążył wyjść z nią razem na przechadzkę, Edie miała bowiem zwyczaj odbywać długi spacer bardzo rano, — zaraz po wschodzie słońca.
Alem się wybrał za późno.
Bo, kiedy znalazłem się przy drzwiach jej pokoju, zbadałem, że były tylko przymknięte, sypialnia zaś pusta.
— Cóż robić, — westchnąłem mocno zły na siebie, — wyjdę choć na jej spotkanie, może wrócimy razem.
Ze wzgórzy, ciągnących się w stronę Corriemuir, doskonale widać całą okolicę, ponieważ są najwyższe, więc porwałem prędko kij sękaty i bez namysłu puściłem się w tym kierunku.
Dzień był pogodny, ale mroźny, i ciche powietrze mącił tylko miarowy łoskot bałwanów, rozbijających się o ostre brzegi, co nawet, pamiętam, mocno mię zdziwiło, bo od kilku już dni nie było wiatrów w naszej okolicy.
Z pośpiechem wspinałem się po stromej, zygzakowato wijącej się, ścieżce i pełną piersią wchłaniałem ożywcze, czyste, poranne powietrze, gwiżdżąc przytem wesoło, aż wkońcu, zdyszany trochę, dotarłem do szczytu, gęsto porośniętego przez karłowate krzaki i janowce.
Teraz szybkiem spojrzeniem ogarnąłem przeciwległe zbocze i po chwili dojrzałem w dole Edie, a przy niej... sylwetkę Horscroft’a.
Byli nawet względnie niedaleko, tak jednak zatopieni w rozmowie, iż nie dostrzegło mię żadne.
Edie szła bardzo powoli, z lekko pochyloną głową, po ślicznej twarzy błąkał się dziwny, jej właściwy, wyraz, ten sam, który znałem tak dobrze.
Kiedy niekiedy odwracała głowę od towarzysza i rzucała jakieś krótkie słówko.
Jim postępował tuż przy niej i nie odrywał oczu od zgrabnej postaci. Widziałem nawet ciemne wypieki na śniadych policzkach, z szybkich ruchów ust i gorączkowych gestów domyślałem się treści rozmowy, jakichś słów palących...
Nagle przybliżył się więcej jeszcze, o coś pytał, o coś nalegał natarczywie. Edie z pieszczotą położyła mu dłoń na ramieniu. Minęła chwila, jak wiek długa dla mnie, potem Jim porwał tę rękę, pociągnął ją całą ku sobie, uniósł w górę i zaczął całować raz po raz, gorąco namiętnie...
Nie byłem w stanie wydobyć głosu z gardła, ani też uczynić najmniejszego ruchu. Stałem tak, prawie zastygły, czując, że coraz więcej blednę, z sercem ciężkiem, jak ołów, z oczyma wżerającemi się w okrutny widok.
Obejmowała go teraz za szyję i przyjmowała pocałunki z takim samym uśmiechem, jak moje.
Postawił ją wreszcie na ziemi.
Musiało to być pożegnanie, bo potem nie uszli razem może i stu kroków, co już nie ździwiło mię wcale, — tutaj mogli być dostrzeżeni z najwyższych okien West Inch’u.
Edie skinęła głową i oddalała się zwolna, on stał ciągle w tem samem miejscu i ścigał jej sylwetkę zachwyconym wzrokiem.
Zmogłem się, aż póki nie zniknęła za zakrętem drogi. Potem jąłem spuszczać się ze wzgórza, bez tchu, szalonym jakimś pędem, z chaosem piekących myśli, nie patrząc prawie przed siebie i oprzytomniałem dopiero, kiedym ujrzał przed sobą pobladłą lekko twarz Jim’a.
Usiłował się uśmiechnąć, szare oczy spotkały moje z lękliwym, niepewnym wyrazem.
— To ty, Jock’u! — szepnął zcicha. — Na nogach już, tak rano?
— Widziałem was! — wyrwało się nawpół bezwiednie z moich ust ściśniętych.
W gardle czułem suchość tak nieznośną, że tylko rozpaczliwym wysiłkiem zdobyłem się na owe słowa.
— Doprawdy? — spytał z nagłą zaciętością.
Urwał i twarz jego przyoblekła nieugięty wyraz.
— Więc dobrze się stało — wyrzekł twardo. Dziś jeszcze miałem być w West Inch’u i otwarcie rozmówić się z tobą. Uprzedziłeś tylko moje chęci.
— Piękny przyjaciel! — rzuciłem z pogardą.
— Jock’u! — syknął boleśnie. — Jock’u, pomówmy rozsądnie. Sam wyjaśnię ci wszystko. Patrz mi w oczy, zobacz, że nie kłamię. Spotkałem Edie... chciałem powiedzieć miss Calder... zrana, pierwszego dnia pobytu w Berwick. Wtedy zdarzyły się okoliczności, które nakazały mi przypuszczać, że jest wolna, i w tem przekonaniu, — przysięgam ci, że mówię prawdę, — całą duszą rzuciłem się w ślady tego cudnego stworzenia. Potem... potem oznajmiłeś mi, że jest twoją narzeczoną i to był dla mnie chyba najcięższy cios w życiu. Wiadomość owa wprawiła mię poprostu w obłęd. Odtąd dnie i noce spędzałem na burdach i bezustannej prawie pijatyce, i tylko szczęśliwym jakimś trafem nie znajduję się w tej chwili w więzieniu. Aż spotkałem ją po raz drugi, — przypadkiem, — na zbawienie duszy, klnę ci się, że to był tylko przypadek, — i wtedy sama ze mną zaczęła rozmowę. Powiedziałem jej zaraz o tobie, ale wybuchnęła tylko śmiechem. Stosunek wasz, nazwała najnaturalniejszem przywiązaniem, zachodzącem zwykle między ciotecznem rodzeństwem, słowa twoje o sobie, ochrzciła mianem dzieciństwa i głupstwa. Rozumiesz więc chyba, Jock’u — ciągnął serdeczniej, jakby ze współczuciem — że nie jestem tak bardzo winny, i że nie zasługuję na twoją pogardę, tem więcej, iż Edie, przyrzekła mi solennie, postępowaniem swojem z tobą, przekonać cię, żeś się mylił, rozcząc sobie do niej, zupełnie zresztą bezzasadne, prawo. Z pewnością więc musiałeś zauważyć, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni unika cię rozmyślnie i nawet prawie nie rozmawia...
Z mojej krtani wybiegł śmiech zduszony, gorzki...
— O tak! — potwierdziłem dziko. — Bo nie dawniej, niż wczoraj, powiedziała mi właśnie, żem jest jedynym człowiekiem, którego kocha i jakiego kiedykolwiek mogłaby pokochać!
Horscroft okrył się trupią bladością, na chwilę zapadła między nami głucha cisza, potem uczułem ciężkie dotknięcie jego ręki na ramieniu, ponury, przeszywający wzrok wniknął we mnie, niby kaleczące ostrza, jakby mię pragnął przewiercić do głębi.
— Jock’u Calder’ze — zaczął zmienionym i chrapliwie świszczącym głosem — Jock’ — dotąd nie zdarzyło mi się słyszeć od ciebie kłamstwa? Czy teraz... czy teraz nie prowadzisz także gry podwójnej? Mówisz całą prawdę, — szczerze?!
Postępujemy z sobą uczciwie, jak prawy mężczyzna z mężczyzną?...
— Powiedziałem prawdę, jakbym wyznał ją Bogu — wyrzekłem poważnie, ze smutkiem.
Znowu zaległo milczenie. Jim nie spuszczał ze mnie oczu, oczu wyrażających teraz ból niezmierny, twarz mu drgała i mieniła się, jak człowiekowi, w którym odbywa się ciężka, wewnętrzna walka.
Minuty za minutami upływały długie, niby wieki.
— Ta kobieta drwi z nas obu, Jock’u! — rzucił wreszcie z bólem, stłumionym półszeptem. Ona drwi z nas obu, przyjacielu! — powtórzył nieprzytomnie. — Ciebie kocha w West Inch’u, mnie wśród tych śnieżnych wzgórzy, a każdy z nas tyle jej nawet nie obchodzi, co liść zeszłoroczny! Potworne serce w czarującem łonie! Podajmy sobie ręce, bośmy jeszcze dawni przyjaciele i zapomnijmy o tych piekielnych, wabnych oczach! Jest nikczemna!
Zawiele wymagał ode mnie.
Bo w głębi serca nie umiałem jej jednak przeklinać, co więcej, nie mogłem znieść spokojnie tylu pogardliwych wyrazów, o tej, którą jeszcze, ciągle i pomimo wszystko, kochałem. Nie mogłem słuchać ich nawet od najdawniejszego przyjaciela.
— Bez obelg! — szepnąłem groźnie.
— Niesprawiedliwy jesteś! — odparł z rozżaleniem. — Nazwałem ją jak na to zasługuje, bo takie właśnie imię powinno do niej przylgnąć!
— Czy tak?! — wybuchnąłem, zrzucając bez namysłu kurtkę. — A więc, baczność, Horscroft’cie! bo jeśli usłyszę o niej jedno jeszcze takie słowo, wtłoczę ci je do gardła, choćbyś był większy, niż zamek w Berwick’u!
Milcząc, odwinął rękawy, aż do łokci. A potem opuścił je z powrotem, zwolna.
— Nie unoś się — przemówił miękko. — Sześćdziesiąt cztery funty wagi i pięć cali wzrostu, to różnica, której nie zrównoważy najtęższa choćby siła pięści. Dwóch takich starych przyjaciół, biorących się za bary dla... No, już nie powiem! Ach! Boże! Patrz, czy to nie można stracić głowy i czy ten spokój nie przywiedzie najrozumniejszego do szaleństwa?!!
Drgnąłem i posłałem w bok prędkie spojrzenie.
O kilkadziesiąt kroków od nas stała Edie z twarzą tak obojętną i spokojną, jakby nie widziała naszych, — podnieconych i rozpalonych gorączką.
— Byłam już blizko domu — odezwała się łagodnie — kiedym dostrzegła was rozmawiających i zdaleka wydało mi się, że to chyba sprzeczka? Więc zawróciłam natychmiast, bo chciałam się dowiedzieć o co wam właściwie chodzi?
Twarz Jim’a zbielała z gniewu, skoczył ku niej jak szalony i mocno pochwycił za rękę.
Edie krzyknęła głośno ,w oczach jej odbił się wyraz przestrachu, lecz Horscroft nie zważał na to i wlókł ją prawie do miejsca, w którem stałem jak martwy, nie śmiejąc się nawet poruszyć.
— Tamto już się skończyło — rzekł, dysząc ciężko i zwracając się wyłącznie do mnie. — Teraz ona jest tutaj, czy chcesz, żebyśmy się zapytali wprost, którego woli? Nie zadrwi z nas przecież, bo jesteśmy razem?
— Zgadzam się — odpowiedziałem, czując cięższy jeszcze smutek w sercu.
— I ja również — ciągnął Hoscroft dalej. — Jeżeli wybierze ciebie, przysięgam, że nawet nie spojrzę na nią. Czy przyrzekasz uczynić to samo?
— Przyrzekam — szepnąłem cicho.
— A więc, miss Calder — zaczął nieugiętym głosem. — Otośmy dwaj przed tobą, obaj uczciwi, ludzie, przyjaciele, szczerzy w myślach i wzajemnych czynach i obaj znamy już twoją przewrotność. Ja wiem, co pani powiedziałaś wczoraj wieczór, Jock wie, co oznajmiłaś dzisiaj. Teraz niech pani mówi, tylko szczerze! Jesteśmy więc obaj przed tobą. Musisz wybrać nieodwołalnie, raz na zawsze! Jim Horscroft, czy brat twój cioteczny, Jock Calder?!
Nie myślcie, żeby okazała się zmieszana, choć na jedno mgnienie.
Przeciwnie, czarne oczy błyszczały ze szczerej radości.
Mógłbym przysiądz wtedy, że nigdy przedtem nie czuła się z siebie tak dumną.
Spojrzenie jej biegało między nami, jak iskra wszechwładna wśród prochów, na twarz prześliczną kładły się pogodne, słoneczne promienie, biła od niej młodość, wesołość i życie, była poprostu cudna.
Jim’owi musiało zapewne wydać się to samo, bo nagle puścił jej rękę, rysy mu złagodniały, twardy wyraz znikł z oczu, a miejsce jego zastąpił niekłamany zachwyt i namiętne błyski, które paliły mię jak ogniem.
— Wybieraj, Edie — powtórzył łagodniej.
— Dzieciaki jesteście — podchwyciła z pełnym politowania uśmiechem. — Duże niemądre dzieci. Kto widział tak się kłócić! Jack’u — odezwała się do mnie błagalnie — ty wiesz, ile mam do ciebie przywiązania...
— Bądź zdrowa, — rzekł Horscroft prędko.
— Ale kocham jednego tylko Jim’a — kończyła Edie z niezmąconą twarzą. — Nikogo w świecie nie kocham tak bardzo, jak jego...
I zaraz przytuliła się miłośnie i złożyła mu głowę na sercu.
— Sam widzisz, Jock’u — szepnął z radosnym błyskiem w oczach, pieszczotliwie gładząc ciemne włosy.
Tak. Widziałem.
Odwróciłem się prędko i jak pijany puściłem się w stronę West Inch’u, z burzą zawiedzionych uczuć’ w duszy, starszy o całe lata, jakby przedzierzgnięty w innego człowieka.






ROZDZIAŁ PIĄTY.

Cudzoziemiec z za morza.

Nie należałem jednak do tych, którzy potrafią rozpaczać nad stłuczonym dzbankiem.
Bo jeśli nie ma sposobu go skleić, a choćby też zdrutować, jedyną rzeczą, jaka przystoi mężczyźnie, jest — nie mówić o tem więcej.
Wprawdzie przez całe tygodnie uczuwałem potem piekący ból w sercu, a dziś nawet jeszcze, — po tylu latach i po szczęśliwem małżeństwie, — skoro pomyślę o tym smutnym roku, doznaję wrażenia, jakie się uczuwa przy rozdrapywaniu niezupełnie zabliźnionej rany. Ale wtedy usiłowałem wysoko nieść głowę, przedewszystkiem zaś sumiennie dotrzymywałem obietnicy, danej Jim’owi, w pamiętny ów dzień, na lśniącem od śniegów zboczu.
Byłem dla niej bratem, niczem innem.
Ale kochałem ją ciągle i nieraz przychodziły na mnie takie chwile, żem zaciskał zęby ile mi starczyło siły i zmagałem się z sobą, pragnąłem okazać twarz choćby spokojną.
Edie widziała doskonale, co się we mnie dzieje i rzekłbyś, że litowała się nade mną. Więc krążyła koło mnie, nawiązywała poufną rozmowę, ogarniała tem szczególnem, pół pieszczotliwem, trochę wyzywającem spojrzeniem i opowiadała cicho, jak często Jim bywa szorstki, jak trudno mu dogodzić i o ile szczęśliwszą czuła się w epoce, w której ja byłem dla niej dobry...
Wiem, że nie potrafiłaby nawet inaczej przemawiać: poprostu miała to we krwi, nie mogła być inną.
Podobne chwile przecież zdarzały się rzadko, częściej, znacznie częściej, dawanem mi było patrzeć na ich szczęście.
W całej okolicy mówiono o tej pięknej parze i o małżeństwie, mającem nastąpić z chwilą zdobycia przez niego dyplomu.
Ponieważ zaś Berwick leżało daleko i narzeczeni nie mogli się widywać dłużej, co tydzień przychodził do West Inch’u i spędzał z nami cztery doby.
Rodzice moi uradowani byli losem, jaki spotykał tak „niespodziewanie” Edie, ja również do ogólnego chóru usiłowałem dołączyć swą cząstkę.
Z początku jednak panowały pomiędzy nami stosunki oziębłe.
Nie była to już owa stara, szkolna przyjaźń, przesłoniło ją wspomnienie tego mroźnego poranka i smukła postać dziewczyny z wymownym uśmiechem... Dopiero później, później, kiedy minęła pierwsza fala bólu, uznałem w głębi duszy, że jednak postąpił uczciwie, i że — w gruncie rzeczy — nie mam żadnego powodu teraz jeszcze żywić do niego urazę.
I znowu byliśmy przyjaciółmi, — a przecież do pewnych tylko, ściśle określonych, granic.
On zaś zapomniał jej wszystkiego złego, jak nie pamiętał obelg, które rzucał jej w twarz wtedy... Myślę, że całowałby nawet ślad, jaki trzewiczki Edie czasem odciskały w błocie...
Kiedy niekiedy wybieraliśmy się — we dwóch tylko — na bardzo dalekie spacery. O jednym z nich chcę właśnie mówić.
Dnia tego, oddawna już pozostawiliśmy za sobą zbocza, okryte w świeżą zieleń strojnymi krzakami janowców, minęliśmy nawet Brampton House i okrążyli ogromny klomb sosen, chroniący domek majora Elliott’a od groźnych morskich wiatrów.
Rozpoczynała się wiosna.
A właściwie ta prawdziwa wyprzedziła kalendarzową i tak znacznie, że już w końcu kwietnia wszystkie drzewa, obsypały się młodymi liśćmi.
Ciepło było, jakby w pogodny dzień letni.
To też zdziwiliśmy się obaj niepomiernie, skoro oczom naszym ukazał się nagle kominek, zdala już krwawiący się mnóstwem rozżażonych węgli i królujący, jak podczas najsroższej zimy, na trawniku przed drzwiami majora.
Paliło się na nim co najmniej pół pnia sosnowego, a płomienie buchały wysoko i sięgały prawie do okien sypialni.
Jim i ja otwieraliśmy szeroko oczy, istotnie nie mogąc uwierzyć we śnie-li to ,czy na jawie, jednak ogarnęło nas prawdziwe osłupienie, kiedyśmy ujrzeli majora, wychodzącego z domu ze sporym garnkiem w ręku, za nim zaś jego siostrę, staruszkę, zajmującą się dotąd całem gospodarstwem, potem jeszcze dwie służące i dziwny ten orszak jął wyprawiać nad ogniem dziwaczniejsze jeszcze gesty.
Zdawało nam się, żeśmy obaj dostali pomieszania zmysłów.
Toż był to człowiek starszy już, zasłużony, cieszący się powagą całej okolicy, i nagle przedzierzgał się w czarnoksiężnika, odprawiającego jakieś trudne do pojęcia, gusła i wstrząsającego kwartą nad — w szacunku posiwiałą — głową.
Ruszyliśmy ku nim pędem.
Major dostrzegł nas zaraz i zamaszyściej jeszcze wywijał swym garnkiem.
— Pokój! — wołał z uniesieniem. — Wiwat! dzieci! Pokój!
Na dźwięk tego krótkiego wyrazu — niby za skinieniem różdżki czarodziejskiej — i my również zaczęliśmy tańczyć i śpiewać — bo odkąd tylko mogliśmy spamiętać, paliła się wojna, wojna, wojna.
Aż wyczerpała wszystkich. Złowieszczy cień tak długo przesłaniał tę ziemię, że skoro się rozwiewał, uczuliśmy wprawdzie radość, ale przedewszystkiem, i głębiej — zdziwienie.
Trudno nawet było zupełnie uwierzyć, lecz major pośpieszył rozproszyć resztę wątpliwości.
— Tak! Tak! Najprawdziwsza prawda! — powtarzał, zatrzymując się dla nabrania oddechu i ujmując się butnie pod boki. — Sprzymierzeni zajęli wreszcie Paryż. Boney’owi odechciało się wszystkiego, on, i jego poplecznicy, szczęśliwie już przysięgli wierność Ludwikowi XVIII-mu!
— A cesarz? — pytałem niespokojnie. — Czy mu zapomną tego, co uczynił?
— Podobno mają wysłać go na wyspę Elbę, stamtąd nie będzie mógł szkodzić! — objaśniał major gorączkowo. — Ale cały sztab, oficerowie! Nie wszyscy wywiną się tak małym kosztem! W okresie tych lat dwudziestu, popełniono czyny, które nie zostały zapomniane, tu i owdzie znajdą się stare rachunki. Jednakże grunt — pokój! Nieodwołalny pokój!
I jął znowu uroczyście poruszać się w około ognia, z nierozłącznym garnkiem w ręku, niby kapłan starożytny, czczący wielkie święto.
Krótkośmy bawili u majora.
Śpieszyło nam się na nasze wybrzeże, jaknajprędzej podzielić się radosną wieścią, w drodze mówiliśmy o tem ciągle, a więcej jeszcze o tem, co w skutku stać się może.
Jednak na ten temat niewieleśmy mogli powiedzieć.
Jim uprzytomniał sobie więcej, ja nic prawie, zawsze przecież doszliśmy do wniosku, że wygórowane ceny na niektóre artykuły, spadną, że do kraju powrócą całe zastępy naszych dzielnych zuchów, że okręty zaczną bezpiecznie krążyć po angielskich wodach, że zniszczymy wszystkie sygnały, wzniesione na zagrożonym brzegu, bo odtąd już nie będzie jedynego, któregośmy się mogli lękać, wroga.
Tak rozmawiając i gestykulując, szybko stąpaliśmy po twardym, białym piasku, od czasu do czasu, rzucając rozweselone spojrzenia na Północne morze.
Jim szedł wyprostowany, wysoki, smukły, kwiat młodości i zdrowia, pełen śmiałych nadziei i marzeń o szczęściu, i jakże daleki od myśli, że w tej chwili właśnie dosięgał zenitu swej doli i odtąd już tylko zstępować będzie coraz niżej...
Nad morzem unosił się leciuchny opar, gdyż pierwsze godziny ranka były bardzo mgliste i słońce nie zdołało potem rozproszyć tumanu.
Wyglądało to, jakby ktoś rozwiesił delikatną, mleczną, przejrzystą koronkę, i chwilami nie mogliśmy oderwać oczu od tego pięknego zjawiska.
Nagle, z mgły białej wynurzył się powoli żagiel, a za nim ciemne kształty niewielkiego batu, który zbliżał się od strony ziemi, kołysząc się majestatycznie.
W łodzi widniała sylwetka jednego tylko człowieka, cały zaś statek poruszał się tak niepewnie i chwiejnie, jakby płynący nie umiał się zdecydować, czy ma lądować, czy też się oddalić.
Dostrzegł nas po chwili i obecność nasza podziałała widać na bardziej stanowcze rozstrzygnięcie sprawy, gdyż niespodzianie skierował do brzegu i wkrótce spód łodzi z trzaskiem ocierał się o mokre głazy.
Zwinął żagiel, wyskoczył i pociągnął dziób głębiej, na piasek.
— Wielka Brytania, zdaje się? — przemówił, zwracając się do nas.
Był więcej, niż średniego wzrostu, wysoki, smukły, ale nadzwyczajnie chudy.
Spojrzenie miał przeszywające, oczy osadzone bardzo blizko nosa długiego i zakończonego ostro, pod którym ciemniały kępy brunatnych wąsów, tak sztywnych i twardych, jak kocie.
Odziany był starannie i nawet szykownie, w jakiś bronzowy kostyum z mosiężnymi guzikami, nogi jego obciągały zgrabnie długie buty, teraz spękane i pomarszczone, zapewne od dłuższego wpływu wody morskiej.
Twarz i ręce miał tak ciemne, że z łatwością mógłby uchodzić za Hiszpana, albo jakiego tam innego południowca, skoro jednak zdjął kapelusz, by nam się ukłonić, ujrzeliśmy czoło białe i niezwykle delikatne, brunatna cera była zatem spalenizną.
Popatrzył na mnie i na Jim’a uważnie, badawczo, a z szarych oczu przebijał się wyraz, którego nie widzałem dotąd nigdy. Przytem pytanie jego było wprawdzie zrozumiałe, jednak zadane tonem, w którym ukrywała się jakby pogróżka, rzekłbyś, że odpowiedź nie będzie grzecznością, ale pewnego rodzaju nakazem.
— Czy Wielka Brytania? — powtórzył ,niecierpliwie uderzając obcasem o głazy.
— Tak, — odparłem uprzejmie, a Jim wybuchnął głośnym śmiechem.
— Anglia? Szkocya?
— Szkocya, ale po drugiej stronie tych drzew, zaczyna się ziemia angielska.
— Doskonale! Przynajmniej wiem teraz, gdzie jestem! Mgła mię zaskoczyła na morzu i błądziłem trzy dni bez busoli — objaśniał śpiesznie nieznajomy. — Nie spodziewałem się już ujrzeć ziemi.
Mówił bardzo biegle po angielsku, od czasu do czasu uderzały mię tylko dziwne zwroty zdania.
— Skądże pan jedzie? — pytał Jim ździwiony.
— Przedtem byłem na okręcie, który, niestety, zatonął — oznajmił obcy trochę szorstko.— Jak się nazywa to miasto?
— Berwick.
— Bardzo dobrze! Chciałbym odpocząć trochę, zanim ruszę dalej.
Wykonał pół obrotu w stronę statku i nagle zachwiał się tak mocno, że upadłby z pewnością, gdyby nie zdążył uchwycić się dziobu.
Przysiadł na nim ciężko, twarz powlekła mu się natychmiast ciemno-purpurową barwą, oczy błysnęły dziko, jak u zwierza, potem spojrzenie zmętniało...
Voltigeurs de la Garde!! — krzyknął głosem donośnym i dźwięcznym, niby granie trąby. I raz jeszcze:
— Voltigeurs de la Garde! Zerwał kapelusz z głowy i podniósł go wysoko, potem raptownie, z podaną naprzód twarzą, zwalił się brunatną, bezkształtną plamą na białawy piasek.
Horscroft i ja patrzyliśmy przez chwilę ze zdumieniem.
Niespodziane przybycie tego człowieka było takie dziwne, dziwniejsze jeszcze zapytania i teraz ten nagły wypadek!
Ochłonąwszy trochę, unieśliśmy zemdlonego i położyli wygodnie na ziemi.
I tak już pozostał nieruchomo, na ciemnych policzkach czerniły się obwisłe wąsy i nos wydatny, długi, w zbielałych wargach nie krążyła ani jedna kropla krwi czerwonej, oddech uczynił się tak słaby, że nie wiem, czyby poruszył najdrobniejszą kiść delikatnego puchu.
— On umiera, Jim’ie!? — szepnąłem przerażony.
— Umiera z pragnienia i głodu, — potwierdził Horscroft, z uwagą pochylając się nad nieznajomym. — To jasne. W łodzi nie ma ani okruszyny chleba. A może znajdziemy cokolwiek w tej torbie?
Zręcznym susem dostał się do batu i w mgnieniu oka wyciągnął skórzany, czarny worek.
Obszerny płaszcz granatowy i owa torba były jedynymi przedmiotami, znajdującymi się w łódce...
Jim bez namysłu zepsuł zamek, otworzył i nagle oczy nasze olśniła istna powódź złota.
Ani on, ani ja, nie widzieliśmy go tyle naraz, co mówię, dziesiątej nawet cząstki.
Zawierało chyba setki i tysiące funtów, gdyż były to suwereny angielskie, błyszczące, nowe, jakby wyszły przed chwilą z pod stępla.
Niespodziewany widok owych bogactw wprawił nas narazie w rodzaj odrętwienia i mimowoli zapomnieliśmy o ich nieszczęśliwym właścicielu. Ocucił nas dopiero jęk cichy, przeciągły.
Wargi mu zsiniały jeszcze więcej, dolna szczęka opadła i odsłoniła usta, z których błysnęły dwa rzędy zębów, białych, jak kły wilka.
— Boże! On kona! — wyszeptał Jim ze współczuciem. — Prędko, Jock’u, prędko! Biegnij do strumienia i przynieś mi wody w kapelusz! Prędko, mówię ci, albo nie uratuje go już żadna siła! Rozbiorę biedaka tymczasem!
Co tchu kopnąłem się pomiędzy drzewa i w kilka sekund byłem już z powrotem, spełniwszy co do joty polecenie.
Horscroft rozpiął mu ubranie i odsłonił wykwintną koszulę.
Potem energicznie spryskał całe ciało wodą i troskliwie, pokilkakroć zwilżył wyschłe wargi.
Starania jego odniosły nadspodziewanie prędko pożądany skutek, gdyż nieznajomy odetchnął głęboko, dźwignął się i zwolna jął przecierać oczy, jak człowiek, budzący się ze snu twardego.
Wracał do życia, my zaś, ochłonąwszy z chwilowego przerażenia, osłupiałym wzrokiem mierzyliśmy jego pierś odkrytą.
Widniały bowiem na niej dwa straszliwe, czerwone wgłębienia, jedno pod obojczykiem, drugie mniej więcej pośrodku prawej strony ciała.
A skórę miał tak delikatną i białą, jak u dziecka, co tem dziwniej odbijało przy ciemnej, ogorzałej szyi i tem zdawało się bielsze przy krwawych, pomarszczonych bliznach.
Stojąc, mogłem doskonale zauważyć, że na plecach ciemniała również taka szrama, kierunkiem odpowiadająca jednej z tych, które znaczyły piersi.
Byłem niedoświadczony, młody, a jednak nietrudno mi przyszło odgadnąć, co za świadectwo dawały te ślady.
Oto podwakroć musiał otrzymać postrzał, jedna z kul przeszyła mu ciało na wylot, druga uwięzła w środku.
Ale nieznajomy odrazu się domyślił przyczyny naszego zdumienia, bo podniósł się raptownie i — chwiejąc się trochę — zapinał koszulę jakby gniewnie, i obejmując mnie i Jim'a podejrzliwym wzrokiem.
— Co się stało? — rzucił nam szorstkie pytanie. — Czy straciłem przytomność? W takim razie nie zważajcie na to, com mógł mówić! Czy wołałem?
— Krzyknął pan w tej chwili, w której pan upadał — objaśniłem bez wahania.
— Com powiedział? — pytał dalej, jakby niespokojnie.
Powtórzyłem owe dziwne słowa, zdawało się, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.
Ogarnął nas badawczem, przenikającem do głębi spojrzeniem i nagle wzruszył ramionami.
— Wyrazy te w pewnej pieśni stanowią zakończenie zwrotki — oznajmił powoli. — Ale nie to obecnie umysł mój zaprząta. Co mam począć? Nie myślałem, że do tego stopnia jestem osłabiony. Skąd braliście wodę?
Wskazałem mu srebrzący się opodal strumień i zaczął iść w tym kierunku, chwiejąc się i potykając za każdem stąpnięciem.
Potem legł nad brzegiem i pił tak długo, żeśmy się obawiali, iż nigdy nie skończy.
Długa, ciemna, pomarszczona szyja wyprężała się na podobieństwo karku konia, za każdym łykiem dochodziło nas głośne mlaskanie wargami.
Nakoniec dźwignął się, odetchnął przeciągle, głęboko i otarł wąsy mankietem rękawa.
— Lepiej mi — powiedział raźno. — Czy moglibyście użyczyć mi cokolwiek do zjedzenia?
Szczęśliwym trafem miałem w kieszeni dwa spore kawałki maślanego placka. Nieznajomy porwał je zgłodniałym ruchem i połknął w mgnieniu oka.
A potem wyprostował łopatki, wydął piersi i z rozkoszą przeciągnął dłonią po zapadłych bokach.
— Winien wam jestem wiele — odezwał się z wdzięcznością. — Okazaliście się dobrzy dla obcego. Ale widzę, żeście rewidowali mój worek?
— Myśleliśmy, że znajdziemy tam wino, lub wódkę. Szukaliśmy, kiedy pan omdlał, bo na razie nic innego nie było pod ręką — tłumaczyłem zakłopotany.
— Niewielkie to sumy — szepnął nieznajomy z nagłym zamyśleniem w oczach. — Jakby tu powiedzieć?... Trochę oszczędności... Nic prawie, myślę jednak, że wystarczy, zanim coś sobie znajdę do roboty. Zdaje mi się, że to spokojne strony i może mógłbym tu osiąść. Trudno żądać cichszych okolic, zdrowszego klimatu, a choćby piękniejszego położenia. Daleko od miasta... Angielski gendarme nawet nie miałby tutaj co robić. — dokończył półgłosem i jakby do siebie.
— Za pozwoleniem. Nie wiemy jeszcze kto pan jesteś, skąd przybywasz i czem byłeś? — odezwał się Horscroft nieufnie.
Spojrzałem na Jim’a ze szczerem zdumieniem, skądże znowu coś podobnego przyszło mu do głowy?
Przybyły zmierzył go od stóp do czubka włosów zimnym, ukośnym wzrokiem, z miną znawcy.
— Na honor — byłbyś przepysznym grenadyerem! Pour une compagnie de flanc! — rzekł z uśmiechem, ciszej. — Co zaś do pytań, które pan zadajesz, mógłby srodze się o nie pogniewać, — gdyby chodziło o kogokolwiek innego, — pan przecież ma niezaprzeczone prawo do wyjaśnień, ze względu na poprzednie, szlachetne obejście się ze mną. Nazywam się Bonawentura de Lapp. Jestem żołnierzem i z zamiłowania podróżnikiem, czcigodni panowie, i przybywam z Dunkierki, jak to możecie sprawdzić wypisane wielkiemi literami z boku statku.
— Zdawało mi się, że pan uratował się z rozbicia? — wtrąciłem prawie mimowoli.
Ale zmieszałem się zaraz, bom spotkał niezmącone, uczciwego człowieka znamionujące, spojrzenie.
— Tak właśnie było — objaśnił porywczo. — Ale okręt płynął z Dunkierki, a to jest jedna z jego szalup. Załoga ratowała się w wielkiej, żaglowej łodzi, statek zaś pogrążał się tak szybko w wodę, że już nie zdążyłem nic ocalić z katastrofy. Rzecz miała miejsce w poniedziałek.
— A dziś czwartek! — zawołałem ze współczuciem. — Trzy dni pan się błąkał bez wody i żywności!?
— W istocie, to cokolwiek długo — potwierdził bolejącym tonem. — Wprawdzie kilkakrotnie już znajdowałem się w podobnem położeniu, zawsze jednak krócej. A teraz — dodał spokojniej — możebyśmy zostawili tu mój zbawczy statek i zobaczyli, czy nie mógłbym nająć mieszkania w którym z tych szarych domków, widniejących tam, na pochyłości. Co znaczy ogień, błyskający z pośród tamtych sosen?
— Rozpalono go u jednego z sąsiadów, który bił się kiedyś z Francuzami—pośpieszyłem z chętnem objaśnieniem. — Ma wyrażać radość z powodu zawartego niedawno pokoju.
— Ach, więc posiadacie i takich!? Proszę, bił się z Francuzami — podchwycił nieznajomy trochę szorstko. — Niezmiernie się z tego cieszę, gdyż i ja, w rozlicznych przygodach, łyknąłem coś niecoś tej wojny.
Nie wyglądał jednak na uradowanego, przeciwnie, brwi ściągnął i na chwilę przysłonił niemi swoje przenikliwe oczy.
— Czy pan jest Francuzem? — odważyłem się wkońcu zapytać.
On tymczasem ujmował czarny worek i zarzucił na ramię swój płaszcz granatowy.
— Jestem Alzatczykiem — wyrzekł zwolna — ci zaś, jak panowie wiecie, zaliczają się raczej do Niemców. Ja osobiście, zwiedziłem przytem tyle krajów, że w każdym czuję się prawie u siebie. Kiedyś byłem zapalonym podróżnikiem. Ale mniejsza o to. Jak pan myślisz, — gdzie najniezawodniej znalazłbym mieszkanie?
Dziś, poprzez odległość trzydziestu pięciu lat blizko, które ubiegły od owych obfitych w następstwa wydarzeń, — trudno mi będzie, trudniej nawet, niż przypuszczałem, oddać wiernie wrażenie, jakie uczynił na mnie ten szczególny człowiek.
Zdaje się, że mię od pierwszej chwili natchnął dziwną nieufnością, a jednak wywarł zarazem jakiś niezrozumiały urok, który mimowoli napełniał przyjazną sympatyą.
W całej jego powierzchowności, we wzroku, w ułożeniu, w sposobie wysłowienia się — przebijało coś, czego wprawdzie nie umiałem nazwać, co jednak zasadniczo różniło się od wszystkiego, com widywał dotąd.
Jim Horscroft był silnym i pięknym mężczyzną, major Elliott zasłużonym, dzielnym niegdyś, żołnierzem, a przecież obu brakło tego nieuchwytnego czegoś, co posiadał nieznajomy, — żywego, dziwnie przenikającego spojrzenia, dumnego blasku w oczach, wreszcie owej szlachetnej, nie dającej się nawet opisać, dystynkcyi.
Przytem, — uratowaliśmy mu życie — leżał nam u nóg, siny, oddający prawie swe ostatnie tchnienie, — więc jakoś trudno było nie zmięknąć wobec człowieka, któremu się oddało tego rodzaju przysługę.
— Jeśli pan zechce pójść ze mną — odezwałem się z lekkiem wahaniem — jestem prawie pewien, że mógłbym znaleźć panu jakie takie pomieszczenie na dni kilka. Potem pan się rozpatrzy i postanowi już coś stanowczego?
Nie odrzekł mi nic, tylko zdjął kapelusz i skłonił się z niewypowiedzianą gracyą.Tymczasem Jim Horscroft schwycił mię za rękaw i nieznacznie pociągnął na stronę.
— Oszalałeś, Jock’u! — jął perswadować niezadowolonym szeptem. — Ten jegomość niezawodnie musi być awanturnikiem. Po co się będziesz mieszał w cudze sprawy? Co ci do głowy strzeliło?!
Z natury jednak byłem najbardziej może upartym człowiekiem pod słońcem, przytem, — najpewniejszym środkiem skłonienia mię do „pójścia naprzód”, było — ciągnąć w tył z całej siły.
— Dlatego właśnie, że jest obcym, uważam za swój obowiązek czuwać nad nim — odciąłem się dosyć, zgrabnie.
— Bacz, żebyś nie żałował! — rzucił szorstko.
— I to nawet być może.
— Więc jeśli cię nic nie wzrusza, mógłbyś mię usłuchać, choćby przez wzgląd na Edie!
— Edie doskonale może pilnować się sama!
— Róbże zatem, jak chcesz i niech cię dyabli porwą! — wybuchnął w uniesieniu najwyższego gniewu.
I wykręciwszy się tylko na pięcie, bez pożegnania i krokiem, zdradzającym wielkie, wewnętrzne rozjątrzenie — puścił się w kierunku wzgórzy, które osłaniały domek jego ojca.
Ja zaś powróciłem śpiesznie do mego niespodziewanego gościa i obaj jęliśmy zstępować z wyniosłości. Po ustach nieznajomego błąkał się niezrozumiały uśmiech.
— Zdaje mi się, żem nie zyskał uznania w oczach tego pana — powiedział wreszcie trochę ironicznie. — Odgadłem, choć zdaleka, powód pańskiej sprzeczki. Żądał, aby mi nie udzielać przytułku, nieprawdaż? Cóż on sobie myśli? — ciągnął już wzburzony. — Czy nie wyobraża sobie przypadkiem, że ukradłem te pieniądze, które znajdują się w worku? Czegóż innego się lęka?!
— Och! nic nie wiem i wszystko mi jedno — odparłem pojednawczo. — Za to nikt obcy nie przestąpi naszego progu, komuby nie udzielono kąta do spania, albo odmówiono chleba!






ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Orzeł bez gniazda.

Jednakże ojciec przychylał się w tym wypadku raczej do zdania Horscroft’a i bynajmniej nie okazał chętnej gotowości względem zamiarów obcego. A przedewszystkiem mierzył go od stóp do głowy bezustannem, nieufnem i niezwykle badawczem spojrzeniem.
Lecz po chwili podsunął mu półmisek śledzi, zaprawionych octem, pan de Lapp objął je chciwem spojrzeniem i w kilka minut sprzątnął — dziewięć. Tu ojciec znowu nie umiał powstrzymać skrzywienia — nasze codzienne porcye ograniczały się do dwóch tylko sztuk na każdego. Nieznajomy tymczasem, z najobojętniejszą w świecie miną, obtarł wąsy i zaraz powieki jęły mu same opadać na oczy. Prawdopodobnie przez owe trzy dni nie spał wcale.
Wkrótce też zaprowadziłem go do przeznaczonego mu pokoju. Ubożuchna to była izdebka, przecież rzucił się na łóżko z rozkosznym uśmiechem, okrył nierozłącznym płaszczem i prawie natychmiast usnął.
Chrapał przytem tak głośno i donośnie, iż ja, — którego pokój przylegał do tego właśnie, na moje nieszczęście, — nie potrzebowałem się obawiać, że mógłbym, zapomnieć o gościu pod naszym dachem!
Gdym zeszedł nazajutrz rano na dół, przekonałem się, iż byli tacy, co mię wyprzedzili, bo nieznajomy siedział już naprzeciwko ojca przy stoliczku, stojącym przy kuchennem oknie, raz po raz pochylał się do niego i coś mówił. Pomiędzy nimi błyszczał rulon złota.
Obecność moją ojciec zauważył dopiero po chwili i podniósł na mnie oczy, w których paliła się dziwna chciwość. Nigdy przedtem nie widziałem w nich tego wyrazu.
Łakomym ruchem zgarnął leżące pieniądze i prędko wsunął do kieszeni.
— Tak więc, szanowny panie — kończył zaczętą rozmowę, — pokój należy do pana, rachunek zaś regulowany będzie z góry, trzeciego każdego miesiąca.
— Otóż i mój najpierwszy przyjaciel — przerwał de Lapp wesoło, podając mi rękę z uśmiechem życzliwym wprawdzie, w którym się jednak przewijał odcień jakiejś wyższości, podobny temu z jakim traktuje się naprzykład psa, szczególniejszego ulubieńca.
— Wypocząłem już znakomicie — ciągnął ze swobodą i to tylko dzięki wspaniałej kolacyi i jednym tchem przespanej nocy. Głód bo odejmuje człowiekowi odrazu energię. No, a przytem zimno...
— Prawdę pan powiada — wtrącił uprzejmie ojciec — na naszem spokojnem wybrzeżu, zaskoczyła mię kiedyś burza śniegowa, trwająca trzydzieści sześć godzin. Wiem ja, co to znaczy!
— Ja zaś widziałem śmierć głodową trzech tysięcy ludzi — odezwał się pan de Lapp, nagrzewając zziębnięte ręce przy ogniu. — Z dnia na dzień, w oczach prawie, chudli i stawali się podobniejsi raczej do małp, niż do stworzeń ludzkich. Czasem przyczołgiwali się na brzeg pontonów, — gdzieśmy ich oblegali, i wyli z wściekłości i męki.
— Owe dzikie krzyki z początku rozlegały się po całem mieście, po tygodniu dopiero ucichły tak bardzo, iż straże, rozstawione na brzegu, zaledwie mogły dosłyszeć coraz słabsze jęki... Oto jak głód wycieńcza...
— I pomarli?! — krzyknąłem ze zgrozą.
— Wytrzymywali strasznie długo. Byli to grenadyerzy austryaccy z korpusu Starowitz’a, olbrzymi, dorodni mężczyźni, podobni wzrostem do pańskiego przyjaciela. Ale skoro się miasto poddało, nie zostało więcej nad czterystu i każdy z nas mógłby trzech ich unieść na raz, istne szkielety! Litość brała patrzeć. Ach!!! Czy zechcesz mię pan przedstawić pani i tej młodej damie?
To Edie z matką wchodziły do kuchni.
Pan de Lapp nie widział ich wczoraj, a teraz z trudnością mi przyszło zachować powagę, gdyż, — zamiast im się ukłonić lekkiem pochyleniem głowy, jak jest we zwyczaju w Szkocyi,— zgiął nagle grzbiet swój, niby pstrąg, chcący dać przyzwoitego susa, jedną nogę wysunął naprzód misternem śliźnięciem i położył rękę na sercu z wielce pocieszną miną.
Poczciwa matka staruszka szeroko otworzyła oczy, sądząc zapewne, że z niej szydzi, Edie jednakże była zachwycona.
I zaraz, z taką swobodą, jakby to dla niej stanowiło codzienną zabawkę, ujęła z wdziękiem sukni i zgrabnie oddała ukłon, ukłon tak głęboki, iż przez chwilę zdawało mi się, że straci równowagę i jak niepyszna usiądzie na środku kuchni.
Ale gdzieżtam, wyprostowała się zwinnie i lekko, — niczem odskakująca, a mocno przedtem przygięta sprężyna!
Zasiedliśmy do stołu i z apetytem spożywali słone placuszki, zalane mlekiem i rozgotowanem mięsem.
Ten człowiek w zadziwiający sposób umiał mówić z kobietami!
Gdybym ja, lub Jim Horscroft postąpił podobnie, z pewnością obdarzonoby nas nazwą głupców, a wszystkie dziewczęta szkockie naśmiałyby się do syta, — tymczasem owo ułożenie tak przystawało do rodzaju tej dziwnej twarzy i dopełniało wykwintu języka, że nietylko nic a nic nie raziło, ale zdawało się poprostu naturalnem i koniecznem.
Skoro więc zwracał się do matki mojej, albo Edie, — a o to nie kazał się prosić — nie czynił tego nigdy bez jakiegoś charakterystycznego półukłonu, i przytem przemawiał tonem, którego samo już brzmienie nakazywało wierzyć, iż obie robią mu niezasłużony zaszczyt cierpliwem słuchaniem słów jego; a kiedy odpowiadały, — twarz przystrajał w głębokie skupienie, nasuwające myśl, że wyrazy ich były nieskończenie cenne i godne zapamiętania na zawsze.
A jednak, i pomimo wszystko, pomimo nawet owego uniżania się wobec kobiet, w głębi źrenic zachowywał ów błysk niezmąconej dumy, jakby pragnął dać do zrozumienia, że dla nich tylko stawał się tak uprzedzający i uprzejmy, — w potrzebie zaś potrafi się okazać nieugięty.
Staruszka matka topniała jak wosk pod wpływem tego miłego obejścia.
W niespełna pół godziny wtajemniczyła go w najważniejsze szczegóły naszego dotychczasowego życia i opowiedziała o stryju swym, chirurgu z Carlisle i najcenniejszej znakomitości w rodzinie.
Potem mówiła o śmierci mego brata, Rob’a, nieszczęściu, o którem nie słyszałem jej wspominającej dotąd żadnej żywej duszy, — co dziwniejsza — pan de Lapp okazał się mocno wzruszony i prawie łzy miał w oczach — choć przed chwilą z zimną krwią opowiadał o zamorzeniu głodem trzech tysięcy ludzi!!
Edie była przeważnie milcząca i tylko od czasu do czasu rzucała szybkie, ukradkowe spojrzenia na naszego gościa, — on zaś patrzył na nią uważnie i jakoś badawczo.
Po śniadaniu zaraz odszedł do swego pokoju, a wtedy ojciec wyjął z kieszeni ośm błyszczących gwinei i tryumfalnie położył na stole.
— Co powiesz na to, Jeannie? — zagadnął z uśmiechem.
— Cóż mam mówić! Sprzedałeś pewno dwa najpiękniejsze barany? — odparła pytająco matka.
— Gdzietam! To tylko miesięczna zapłata za mieszkanie i żywność „przyjaciela” Jock’a! — oznajmił staruszek z dumą. — Co cztery tygodnie będziemy otrzymywać tyleż!
Matka smutno pokiwała głową.
— Dwa funty na tydzień to o wiele zadużo — wyrzekła dziwnie stanowczo. — Biedny „gentleman” i tak prawie cudem uratował się z rozbicia, a my chcemy jeszcze korzystać z jego nieszczęścia i każemy płacić za trochę pożywienia nieprawdopodobne sumy!
— Ta! ta! ta! — krzyknął rozgniewany ojciec. — Powiadam ci, że może to uczynić bez żadnego dla siebie uszczerbku! Nie poczuje nawet! Przecież ma pełen worek złota! A zresztą sam ofiarował to wynagrodzenie.
— Zobaczysz, że takie pieniądze nie przyniosą szczęścia — szepnęła z obawą kobieta.
— Et! Pleciesz jak na mękach! Widzę, że na starość pierwszy lepszy przybłęda potrafi zawrócić ci głowę!
— Dobrzeby było, gdyby mężowie nasi odznaczali się drobną choćby cząstką jego uprzejmości — odcięła obrażona staruszka.
Pierwszy chyba raz w życiu odważyła się ostrzej odpowiedzieć ojcu.
Sprzeczkę przerwało wejście do kuchni de Lapp’a, który zaproponował mi małą przechadzkę.
Przystałem na to chętnie i wyszliśmy na oblaną słońcem drogę. Nieznajomy chwilę postępował zamyślony, mętnym wzrokiem ścigając białe chmurki, — potem coś zamigotało mu w ręku i ujrzałem maleńki krzyżyk z czerwonych kamyków, tak piękny, iż piękniejszego nie widziałem w życiu.
— Są to rubiny — powiedział lekko wzruszonym głosem — dostałem go pod Tudelą, w Hiszpanii. Miałem dwa podobne, jeden ofiarowałem niegdyś pewnej młodziutkiej Litwince. Ten pragnąłbym dać panu, na pamiątkę dobrego serca, jakie pan wczoraj okazał. Każe pan sobie zrobić szpilkę do krawata, dobrze?
Szczera prośba zadźwięczała w jego głosie i nie pozostawało nic innego, jak przyjąć ów dar wspaniały, przewyższający swą wartością wszystko, co dotąd posiadałem w życiu. Uścisnąłem mocno dłoń podaną.
— Muszę policzyć jagnięta, pasące się na tamtych łąkach — odezwałem się po chwili. — Może miałby pan ochotę pójść ze mną, — rozejrzałby się pan cokolwiek w okolicy?
Zawahał się trochę, potem przecząco ruszył głową.
— Powinienem wyprawić kilka listów i to jaknajprędzej — wyrzekł zwolna. — Zabierze mi to cały ranek, — zatem — do widzenia.
Rozstaliśmy się i przez kilka godzin musiałem uganiać się po pochyłościach, ale z myślą całkowicie pochłoniętą przez wczorajsze wypadki i tajemniczą osobistość nieznajomego.
Skąd to rozkazujące wejrzenie, skąd wyniosły i groźny wyraz siwych oczu, skąd te szlachetne maniery i wykwintne ułożenie?
A owe przygody, o których wspominał z taką niedbałością, takim obojętnym tonem, w jakiemże burzliwem istnieniu mogły się zawierać? co za niezwykłem musiało być życie!
I dla nas okazywał się taki serdecznie uprzejmy, przemawiał z taką wyszukaną grzecznością,— tak widocznem było, że pragnie ująć każdem słowem, — a jednak, jednak nie umiałem, nie mogłem pozbyć się nieufności, którą mię napełniał dziwny wyraz tych dumnych, orlich oczu.
Prawie, że uznawałem w duchu, jako Jim Horscroft miał słuszność, i chwilami wyrzucałem sobie wprowadzenie do domu ojców człowieka z nieznaną przeszłością.
Kiedym dnia tego powrócił do domu, zastałem mego gościa tak oswojonego z otoczeniem, jakby tu się urodził i tu, nie gdzieindziej, spędził całe życie.
Siedział w wielkim fotelu z drewnianemi poręczami, który od niepamiętnych czasów stoi przy kominku i trzymał czarną kotkę na kolanach.
Ręce rozstawił szeroko, — otaczał je duży motek wełny, którą matka z przejęciem zwijała w kłębuszek.
Tuż przy nich ciemniała żałobna suknia Edie, siedzącej z pochyloną głową i zaczerwienionemi od płaczu oczyma.
— Miałaś jakie zmartwienie? — spytałem łagodnie.
— Uchowaj Boże! — podchwycił ze współczuciem nieznajomy. — Tylko mademoiselle — ma tak czułe serce, jak wszystkie prawdziwe, pełne szlachetnych porywów, kobiety. Nigdybym nie przypuścił, że do tego stopnia wzruszy ją moja opowieść, — nie byłbym zaczynał, gdybym mógł przeczuć następstwa! Opowiadałem paniom o cierpieniach, na jakie narażały się wojska, zmuszone przebywać góry Guadarama w czasie uciążliwej zimy. Patrzałem na to własnemi oczyma! Potężny to grozą widok! Wicher porywał nieraz pojedynczych ludzi i niósł nad przepaścią, niekiedy nieszczęśliwi roztrzaskiwali się o twarde skały, często dosięgali tamtego brzegu otchłani, ale i wtedy zwykle kończyło się śmiercią, gdyż ścieżki były ślizkie i gładkie, niby tafle lodu, nigdzie o co się zatrzymać, czegoś chwycić! Całe pułki szły zwartymi szeregami, jedni z drugimi krzyżowali ręce, i wtedy jako tako stawiali opór nawałnicy. Kiedyś jednak... pamiętam... dłoń pewnego artylerzysty została w mojej, ledwiem zdążył ująć... Zgangrenowana była od trzech dni z powodu straszliwego mrozu...
Słuchałem z rozwartemi szeroko ustami.
Wytrawni, zaprawni w bojach grenadyerzy, walczyli z owymi trudami z jakąś głuchą zaciętością, a i tych wreszcie ogarniała rozpacz, stygł zapał, marła chęć poświęceń. A skoro z bólu i umęczenia zostawali w tyle, chwytało ich rozżarte chłopstwo, ćwiekami przybijało do wierzei stodół, zwykle głową do ziemi i rozpalało pod nieszczęsnymi wolno podsycany ogień... Groza brała patrzeć na marną zgubę tego, słynnego z bitności, żołnierza. Za wojskiem jęły wkrótce wlec się mary owych czynionych okrucieństw i taki lęk je zdejmował na samo wspomnienie męk nieludzkich, że potem, skoro który żadnym już wysiłkiem nie mógł zmusić się do marszu, zwalniał wprawdzie kroku z rezygnacyą, lecz po to tylko, by zmówić modlitwę i oprzytomnieć trochę na jakiem porzuconem siodle, albo na własnym tornistrze. Potem zaraz zdejmowali pończochy i buty, opierali podbródek na wylocie karabina, trącali cyngiel wielkim palcem lewej stopy, — paff! — i było po wszystkiem. Nie potrzebowali już obawiać się najgorszej choćby wojny. Och! krwawa bo robota szła w tych niegościnnych górach!
— Czyje to były wojska? — pytałem ciekawie.
— Bah! Nie łatwa odpowiedź, młody przyjacielu! Tyle już widziałem armii, przez tylem krajów się przewinął, że sam teraz nie mogę się w owych wspomnieniach połapać. Jakie bo moje oczy oglądały wojny! I waszych Szkotów spotykałem kilkakrotnie przy robocie! Twarda piechota, ani słowa. Tylko, — sądząc po nich, — myślałem dotąd, że u was tu wszyscy noszą... jakże to się nazywa... spódnice?
— To są „kilts’y”, używane wyłącznie w północnej, górzystej części Szkocyi — objaśniłem, uśmiechając się pomimowoli.
— Ach, więc w górach — powtórzył zamyślony. — Ale oto dostrzegam przed domem jakiegoś człowieka. Może to ten, który miał podjąć się odstawienia mych listów na pocztę; jak mi to obiecał pański ojciec?
— Właśnie. Jest to chłopiec dzierżawcy Whitehead’a. Czy pan życzy sobie, żebym mu osobiście doręczył te listy? — spytałem, widząc, że wyjmuje z bocznej kieszeni surduta kilka zaadresowanych kopert.
— Odgadłeś, młody przyjacielu — odparł z wesołym uśmiechem. — Myślę, że z rąk twoich nierównie większą będą miały wagę i zostaną doręczone pewniej, — a pragnąłbym módz liczyć na to.
I oddał mi je pełnym zaufania ruchem.
Bezzwłocznie wyszedłem do sieni i tu wzrok mój upadł nagle na adres listu, który się znajdował na wierzchu.
Widniało na nim pięknem, wyraźnem pismem:

A sa Majesté
le Roi de Suède
Stockholm“.

Niewiele umiałem po francusku, zawsze jednak dosyć, żeby to zrozumieć.
„Do Jego Królewskiej Mości, króla Szwedzkiego, w Sztokholmie...”
Jakiż to zbłąkany orzeł spoczywał w ubogiej chacie moich ojców?






ROZDZIAŁ SIÓDMY.

Wieża sygnałowa w Corriemuir.

Byłoby zbyt uciążliwem dla mnie, a myślę, że i was znudziłoby prędko, gdybym jął tu opowiadać dzień po dniu bieg naszego spokojnego życia, odkąd ów nieznajomy znalazł się pod naszym dachem, — albo też, — w jaki sposób pozyskał wkrótce przychylność nas wszystkich.
Z kobietami wprawdzie od pierwszej chwili nie przedstawiało to żadnych trudności, jakim jednakże cudem tak prędko udobruchał i rozbroił ojca, — to już chyba pozostanie dla mnie na zawsze zagadką. Bo rzecz nie należała bynajmniej do łatwych.
Przekonał do siebie nawet i Jim’a Horscroft’a!
Co prawda, w stosunku do niego byliśmy tylko niby duże, a mało rozgarnięte, dzieci, gdyż on zwiedził pół świata i widział chyba wszystko, co może być godne poznania, skoro więc zagawędził się na dole którego wieczora, przenosił nas zwykle w strony niezmiernie dalekie od cichej kuchni i wiejskiej, pochylonej chaty, bo w gwar obozów, na pola bitew, na świetne, błyskotliwe dwory, do wszelkich cudów świata.
Horscroft odnosił się do niego z początku nieufnie i w sposób trochę szorstki, ale pan de Lapp swym taktem i niezwykłą łatwością obejścia zwycięsko wyszedł z owego niemego pojedynku i tak potrafił nakłonić ku sobie to serce, iż odtąd najulubieńszą czynnością Jim’a było przysuwać krzesło do jego fotela i z ręką Edie w swoich dłoniach, — z rozgorączkowanym wzrokiem, słuchać zajmujących, jakby z tysiąca i jednej nocy, opowieści, z ust mu nieledwie chwytać, dziwnym haszyszem przepojone, słowa...
Nie będę tutaj szczegółowo opowiadał, ale dziś jeszcze, po tylu, tylu latach, mógłbym wykazać z najściślejszą dokładnością, jak tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, takiem, czy innem słowem, tym, czy owym, postępkiem, urabiał nas niejako wedle własnych planów, oczarowywał, oślepiał, pociągał...
Każdy ruch tego człowieka niestartą głoską wyrył mi się w sercu.
Jednym z najpierwszych czynów było ofiarowanie ojcu batu, w którym przybył, z tym tylko warunkiem, że będzie mu wolno odebrać go w razie koniecznej potrzeby.
Tego roku śledzie akurat przepływały bardzo blizko brzegu, że zaś stryj, jeszcze przed śmiercią przysłał nam kiedyś piękny zapas sieci, więc szczodry dar de Lapp’a przysporzył ojcu dobrych kilkanaście funtów.
Czasem nieznajomy puszczał się w łodzi sam jeden i nieraz miałem sposobność widzieć, jak posuwał się zwolna wzdłuż brzegów, co chwila zanurzając długą tykę i co kilka łokci rzucając w wodę kamyk, owiązany sznurkiem.
Nic a nic nie rozumiałem tej manipulacyi, aż do dnia, w którym nieznajomy rzecz całą wyłuszczył mi z własnej ochoty.
— Niezmiernie lubię badać wszystko, co ma jakikolwiek związek z techniką wojenną — odezwał się kiedyś, skorośmy wyszli na spacer. — To też nigdy nie opuszczam najdrobniejszej sposobności. Tutaj zaś znalazłem obfite pole do rozmaitych, ciekawych dociekań. Przyszło mi na myśl, naprzykład, czy komendantowi korpusu jakiejś armii, bardzo byłoby trudno lądować na tym piaszczystym brzegu?
— Szczególniej, gdyby przeszkadzał wiatr wschodni — zauważyłem naiwnie.
— Otóż właśnie, — w razie wschodniego wiatru — powtórzył z tryumfem. — Czy gruntowano tu kiedy?
— Nie pamiętam.
Linia angielskich okrętów wojennych musiałaby trzymać się na pełnem morzu, — ciągnął de Lapp z niezwykłem jakiemś ożywieniem. — Jednakże przy brzegu dosyć jest głęboko, żeby czterdziesto-działowa fregata mogła się zbliżyć na odległość strzału. Na żaglowe łodzie spuścić tyralierów, umieścić ich za łańcuchem tych piaszczystych wzgórzy, wesprzeć nowym posiłkiem, potem innym jeszcze, a z fregat, ponad ich głowami, niechaj się posypie deszcz kartaczy. Tak staćby się mogło, tak stałoby się z pewnością!
Szorstkie, kocie wąsy zjeżyły mu się więcej jeszcze, we wzroku zapaliły się gorące błyski, rojenia unosiły go stanowczo w kraje zbyt wybujałej fantazyi.
— Pan zapomina, że nasi żołnierze znajdowaliby się odrazu na brzegu! — przerwałem oburzony.
— Ta! ta! ta! — krzyknął gniewnie, zły, że przerywam mu kunsztowne plany. — W bitwie muszą być przeciwnicy. A teraz, — rozumujmy. Ilu postawilibyście ludzi? Dwadzieścia, no, powiedzmy trzydzieści tysięcy! W tem zaledwie kilka tylko pułków regularnego żołnierza, bo reszta! Nowozaciężni, mieszczanie, dzierżawcy wiejscy, może nawet nie umiejący obchodzić się z bronią! Jakże to nazywacie takich? Ochotnicy, prawda? — kończył lekceważąco.
— Dzielni, odważni, ludzie! — poprawiłem z naciskiem.
— O tak, bardzo odważni i dzielni, tylko skończone głupcy! — rzucił zirytowany. — Nic a nic nie znasz się na tem, więc się nie unoś, drogi przyjacielu. Stopień ich głupoty trudnoby nawet było zmierzyć najwspanialszym termometrem. Zresztą nie mówię tu specyalnie o nich, lecz o wszystkich wojskach, składających się z rekrutów i innych niedoświadczonych ludzi. Tacy — przedewszystkiem jak ognia, lękają się okazania cienia choćby strachu, zwykle też nie przedsiębiorą najelementarniejszych ostrożności. Widziałem to nieraz. Kiedyś, w Hiszpanii, pewien batalion rekrutów atakował dziesięciodziałową bateryę: trzeba było widzieć, jak szli naprzód śmiało, tak śmiało, że z miejsca, w którym stałem, ślad ich przejścia wyglądał... jakże to się nazywa po angielsku?... wyglądał jakby ciastko z poziomkami... Cóż zostało z „odważnego“ batalionu? Potem drugi odkomenderowano do owego szturmu. Ruszyli z miejsca przepisanym krokiem, krzycząc i wywijając karabinami z niepowszednią butą, co jednak pomogą krzyki przeciwko kartaczom? Wkrótce drugi batalion zaściełał zbocze, niby krwawe maki. Wtedy dopiero runęli piesi strzelcy gwardyjscy, starzy, wytrawni żołnierze. Rozkazano im zdobyć bateryę. I trzeba ich było widzieć jak szli cicho, nie kolumnami, nie w szeregach, — sprawnie, umiejętnie. Ciemna linia zrzadka rozsypanych tyralierów, boki otoczone przez plutony zapasowe, dziesięć minut, jak wiek długich, i baterye sterczały, jak dawniej, tylko już zmuszone do milczenia, wśród nich nieliczne trupy artylerzystów hiszpańskich... Z naszych nikt nie był zabity. Wojny i sztuki wojowania trzeba się tak samo uczyć, jak hodowania owiec, młody przyjacielu!
— Et! — odparłem, cokolwiek porywczo — gdybyśmy umieścili trzydzieści tysięcy ludzi na którem z tych zboczy, z pewnością przyszłoby do tego, żebyście jedyny ratunek widzieli w statkach, osłaniających wam tyły!
— Na zboczach? — powtórzył de Lapp z przeciągłym akcentem, szybkiem spojrzeniem ogarniając skały. — Tak, gdyby wasz dowódca znał się naprawdę na rzeczy, oparłby lewe skrzydło o folwark w West Inch’u, środkowe bataliony umieściłby w Corriemuir, a prawe tam, koło domku waszego doktora, otoczone gęstą linią tyralierów. Przytem kawalerya musiałaby tak umiejętnie manewrować, żeby przeciąć nam pochód już z chwilą formowania kolumn na wybrzeżu. Niechże nam jednak pozwolą rozwinąć szeregi, potrafimy poradzić sobie z resztą! Najsłabszą stroną terenu jest tamten oto wąwóz: w mgnieniu oka wymiótłbym go armatami i zapełnił swoją kawaleryą. Potem piechota runęłaby w zwartych szeregach, i rozniosłaby to skrzydło. Gdzieżby wtedy byli wasi ochotnicy, Jock’u? — zapytał z przekąsem.
— Ścigaliby pańskich ludzi, depcząc boleśnie po piętach! — odciąłem się, zupełnie seryo.
I nagle obaj wybuchnęliśmy serdecznym śmiechem, — w ten sposób kończyły się zwykle wszystkie podobne rozmowy.
Czasem, skoro tak dowodził, byłem najszczerzej przekonany, iż żartuje, kiedyindziej nie tak łatwo mogłem to przypuścić i wtedy nieokreślony jakiś niepokój wpełzał mi do duszy.
Pamiętam doskonale, jak pewnego letniego wieczora, kiedy kobiety spać poszły, a w kuchni zostaliśmy się my tylko, czterej mężczyźni, — nieznajomy jął nagle mówić o Szkocyi i stosunkach łączących ją z Anglią.
Dawniej, przed laty, mieliście własnego króla i prawa wasze stanowiono w Edymburgu, — odezwał się obojętnie, jakby od niechcenia.— Czy teraz nie ogarnia was niekiedy rozpacz, nienawiść może, na myśl, że obecnie wszystko pochodzi z Londynu?
Jim odjął od ust nierozłączną fajkę.
— My to przecież narzuciliśmy monarchę Anglii, — oparł zwolna, — jeśli więc kto, to oni właśnie powinni czuć się pognębieni.
Panu de Lapp obcym najwidoczniej był ten szczegół, gdyż na chwilę zaległo milczenie.
— Jednakże wszystkie prawa z Londynu dziś biorą początek — powtórzył w zamyśleniu, — bądź, co bądź, dla was nie może to być korzystnem.
— Naturalnie, że nie jest — podchwycił mój ojciec. — I dobrzeby się stało, gdyby przywrócono nam parlament w Edymburgu, — cóż jednak robić, tyle mam kłopotu ze swemi stadami, że nawet ochoty braknie myśleć o tem wszystkiem.
— Bo też do młodych należy obowiązek zastanawiania się nad tego rodzaju sprawami — zauważył nieznajomy, zwracając się do nas. — Uciśnioną ojczyznę młodzież powinna pomścić i ratować.
— Pan ma poniekąd słuszność — rzekł Horscroft półgłosem, — nieraz człowiekowi przychodzi do głowy, że jednak rdzenni Anglicy zbyt są czasem chciwi, — jeśli już mowa o przywilejach i prawach.
— Doprawdy? — przerwał de Lapp z dziwnym błyskiem w oczach. — Skoro więc inni również podzielają wasz sposób zapatrywania, że zaś tak jest, wiem z pewnością, dlaczegóżbyśmy nie mieli zorganizować tu, żądnych pomszczenia się, pułków i pomaszerować na Londyn; na ową urągającą waszym tradycyom stolicę?!
— Zapewne, zapewne, wspaniała kampania — wtrąciłem z uśmiechem — ale któżby nas prowadził?
Wyprostował się dumnie, złożył ukłon i rękę zabawnym ruchem przycisnął do serca.
— Ja, jeżelibyście panowie mi raczyli uczynić ten zaszczyt — powiedział z chłodną powagą.
Roześmieliśmy się wszyscy, więc po chwili, zaczął śmiać się także, jednak w głębi duszy najmocniej byłem przekonany, że mu się nie śniło żartować.
Trapiły mię także jego lata, których ani ja, ani Horscroft nie umieliśmy określić nawet w przybliżeniu.
Czasem wydawał nam się człowiekiem starszym, z doskonale zakonserwowaną powierzchownością, czasem zaś, przeciwnie, młodzieńcem o zniszczonej twarzy.
Ciemne, szorstkie, ostrzyżone krótko włosy, nie zdradzały najmniejszej siwizny, nad czołem przechodziły w czub obfity i starannie utrzymany, z którym mu było niezmiernie do twarzy.
Za to skórę okrywała sieć drobniutkich zmarszczek, które uwydatniała jeszcze bronzowa, opalona cera, czemże więc innem był, jeżeli nie starcem? A temu znów kłam zadawała zdumiewająca ruchliwość i zręczność, lekkość kroku, smukłość postaci i ciało jędrne i niby stal sprężyste, — przeczyły dni, spędzane w górach, lub na morzu z wiosłem.
Wszystko zatem zważywszy, orzekliśmy, iż może mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu, choć znowu srodze nas niepokoiła okoliczność, w jaki sposób mógł tyle widzieć w tak krótkiem stosunkowo życiu?
Aż dnia pewnego zgadało się coś o latach, klimacie i długowieczności i wtedy spotkała nas nieoczekiwana niespodzianka.
Oznajmiłem właśnie, że niedawno skończyło mi się lat dwadzieścia, Jim miał dwadzieścia siedem.
Więc jestem z was najstarszy — zauważył pan de Lapp spokojnie.
Parsknęliśmy głośnym śmiechem, — toż podług naszych obliczeń mógłby być moim ojcem!
— Jednak nie o wiele — ciągnął, marszcząc brwi z lekkiem niezadowoleniem, — skończyłem dwadzieścia dziewięć w grudniu.
Oświadczenie owo, więcej może, niż najbarwniejsze, dotychczasowe jego opowieści, przyczyniło się do zrozumienia, jak niezwykłem i pełnem przygód musiało być to dziwne życie.
Dostrzegł nasze zdumienie i uśmiechnął się z kolei — pobłażliwie.
— Używałem ja życia — szepnął ciszej. — Nie marnowałem dni i wypełniałem noce, — miałem zaledwie lat czternaście, kiedym sam jeden dowodził kompanią w bitwie, w której przyjmowało udział pięć narodów. W dwudziestym roku pewnemu królowi mówiłem do ucha rzeczy, które mu wysysały wszystką krew z policzków. Przyczyniłem się do odbudowania jednego królestwa i byłem z tych, co zmienili innego króla na potężnym tronie, w roku, w którym doszedłem do pełnoletności... Pędziłem pracowicie życie.
I oto wszystko, cośmy się mogli dowiedzieć z bogatej przeszłości tego tajemniczego człowieka.
Bo skoro dopraszaliśmy się obszerniejszych, więcej ciekawych szczegółów — trząsł tylko w milczeniu głową, albo uśmiechał się dziwnie.
Niekiedy znów, przychodziło nam na myśl, że jednak może to być tylko zręczny kłamca, bo skądżeby, człowiekowi, który tyle miał ongi znaczenia i wpływów, chciało się pędzić nudne, monotonne życie w hrabstwie Berwick?
Kiedyindziej znowu, zaszło coś, co okazało nam dowodnie, że przeszłość jego skrywała tajemnicze i niezrozumiałe czyny.
Pamiętacie zapewne, iż jednym z naszych najbliższych sąsiadów był stary major, wsławiony podczas hiszpańskiej kampanii, ten sam, który na cześć pokoju odprawiał dzikie harce nad ogniem, z siostrą staruszką i dwiema, leciwemi służącemi.
Otóż zaraz w początkach lata wyjechał do Londynu w sprawach żołdu i jakiegoś odszkodowania za otrzymaną dawniej ranę, jednocześnie zaś z nadzieją ponownego dostania się do czynnej służby i bawił długo, prawie do końca jesieni.
Odwiedził nas niezwłocznie po swoim powrocie i oczy jego po raz pierwszy wtedy spoczęły na panu de Lapp’ie.
Nigdy chyba, przedtem, ani potem, nie widziałem twarzy ludzkiej, wyrażającej tak bezdenne osłupienie!
Patrzył i patrzył, i obejmował jego postać przeciągłem spojrzeniem, płynęły minuty, a on jeszcze nie wyrzekł żadnego słowa, któreby nam objaśniło powód owego ździwienia.
Gość nasz również przyglądał się uporczywie panu majorowi, trudno jednak odgadnąć było, czy także go poznaje.
— Nie wiem kto pan jesteś — zaczął wkońcu — ale pan przypatruje mi się, jakgdyby znał rzeczywiście?
— Widziałem już raz pana — powiedział major stanowczo.
— Nigdy.
— Mógłbym przysiądz.
— Gdzież więc?
— W wiosce Astorga, w roku 18...
Nieznajomy drgnął silnie i utopił w majorze swój wzrok przenikliwy.
Mon Dieu, mon Dieu, — szepnął po chwili, — co za dziwny zbieg okoliczności! Pan jesteś owym parlamentarzem angielskim, nieprawdaż? Tak, teraz już pamiętam. Pozwoli pan, że mu w cztery oczy rzeknę małe słówko.
Odeszli na stronę i rozmawiali po francusku, przynajmniej przez kwadrans, twarz nieznajomego przyoblekła przytem wyraz niezwykłej powagi, coś tłomaczył żarliwie, o coś pytał, niecierpliwie potrząsając ręką, major zaś od czasu do czasu potakiwał tylko siwiejącą głową.
Zdaje się, że zgodzili się wreszcie na jedno, bo major silnie uścisnął podaną mu rękę, potem rzekł kilkakrotnie: Parole d’honneur, potem jeszcze: Fortune de la guerre, wyrazy, które zrozumiałem doskonale, gdyż u Birwhistle’a niezmiernie dbali o rozwój w naukach...
Wkrótce zaś nie uszło mym oczom, że major nie ośmielał się na żadne poufałości, ani też zwykłe traktowanie naszego tajemniczego gościa, rzeczy, któreśmy czynili teraz ze swobodą, — że przemawiając do niego lekko schylał głowę i na każdym kroku starał się mu okazać oznaki pełnego czci szacunku.
Nieraz probowałem wyciągnąć coś na ów temat z majora, lecz trzymał się ostro i zawsze odchodziłem z jednakowym kwitkiem.
Horscroft całe owe lato spędził z nami, jesienią dopiero jął zbierać się do Edymburga, na zimowy semestr, obiecując sobie pracować gorliwie, tak, by módz otrzymać dyplom już na wiosnę. Na święta Bożego Narodzenia miał do nas przyjechać.
Pomiędzy nim i Edie odbyło się więc serdeczne, uroczyste pożegnanie.
Mieli się pobrać z chwilą, w której Jim’owi wolno będzie leczyć.
Nie widziałem nigdy mężczyzny, okazującego kobiecie więcej niż on przywiązania, ubóstwiał poprostu narzeczoną, — Edie ze swej strony przywiązała się do niego także, — na swój sposób, — i rzeczywiście, trudnoby jej było znaleźć piękniejszego i bardziej pociągającego człowieka, choćby nawet zeszła całą Szkocyę.
A jednak, skoro tylko Jim poruszał kwestyę blizkiego małżeństwa, na ustach Edie nikł uśmiech i ustępował miejsca brzydkiemu skrzywieniu, ja zaś, jako doświadczony, czytałem wtedy z jej twarzy, jak z otwartej księgi. Oto myślała sobie, iż wszystkie śmiałe rojenia ustąpić muszą nieugiętym następstwom pierwszego, zbyt pochopnego kroku, że każą się jej wyrzec dumnej przyszłości, mitry, czy korony, że zostanie żoną skromnego wiejskiego lekarza. Wszystko jednak zważywszy, nie miała innego wyboru, bądź co bądź, Jim lepszą ode mnie był partyą, skłaniała się zatem do Jim’a...
Wprawdzie Opatrzność zesłała jej także de Lapp’a, ten jednak pochodził z klasy o tyle wyższej nad nasz mizerny stan chłopski, — sądząc choćby z zachowania się pana majora, — iż nie ośmieliłaby się z pewnością zwrócić w jego stronę oczu.
W owych czasach trudno mi było określić, czy i o ile zajmował Edie ten szczególny człowiek.
Bo Skoro Jim bawił u nas, poświęcała mu naprawdę wszystkie prawie chwile, nie zwracając na tamtego najmniejszej uwagi.
Kiedy go zaś nie było, i potem, gdy wyjechał, spotykali się z de Lapp’em dosyć często i z przejęciem przysłuchiwała się wytwornej jego mowie.
A jednak kilkakrotnie odzywała się o nim tak, jakby się jej nie podobał, tymczasem, skoro zdarzyło się, że nie zszedł, na wieczerzę, — posępniała i traciła zwykły swój, pogodny humor.
Żadne z nas nie lubiło tak z nim namiętnie rozmawiać, żadne nie potrafiłoby zadawać tak kunsztownych pytań.
Kazała sobie opisywać strój królowych, ich ruchy, uczesanie, wygląd, dywany, po których stąpały, pragnęła wiedzieć, czy noszą szpilki we włosach, ile piór na kapeluszu, aż dziwiłem się wkońcu skąd mu się brała cierpliwość odpowiadać na to wszystko i jak mógł zauważyć te wszystkie szczegóły!
Każde jej pytanie zaspakajał z pełnym wyrozumienia uśmiechem. I tak barwnie opowiadał te błahostki, tak widać po nim było, że chce ją rozśmieszyć i zabawić, iż nieraz mimowoli pytałem się w duchu, jakim to cudem się dzieje, że ciągle jest taka sztywna, czemu okazuje mu twarz tak bardzo różną od tej, którą miała choćby dla nas.
Minęło lato, jesień, potem upłynął pokaźny szmat zimy, a my ciągle wiedliśmy spokojne i względnie szczęśliwe życie.
Zaczął się rok 1815-y.
Wielki cesarz ciągle przebywał na Elbie i rozpacz żarła mu nielitościwe serce, a zebrani w Wiedniu ambasadorowie, ciągle jeszcze kłócili się o sposób podzielenia pomiędzy siebie tej dumnej, lwiej skóry, teraz, kiedy mu jarzmo włożyli na szyję i zmusili do stłumienia groźnych dla siebie pomruków.
My zaś, w naszym zapadłym kątku Europy, cali pochłonięci byliśmy przez drobiazgowe, drobne, a jednak niezbędne czynności, przez starania koło owiec, częste wyprawy na targ do Berwick z bydłem, wreszcie przez wieczorne pogawędki przy ogniu, podsycanym ciągle świeżym torfem.
I nie przychodziło nam nawet do głowy, że czyny tych wysokich i potężnych dygnitarzy, mogą mieć jakikolwiek wpływ na nasze losy.
Co zaś do wojny, zgodnie przecież przyznawali wszyscy, że skoro cień złowieszczy z nad głów naszych rozwiał się już na zawsze, i jeśli przytem Sprzymierzeni nie pokłócą się przypadkiem z sobą, tedy może minąć pięćdziesiąt lat i nawet więcej, zanim w Europie zabrzmi jeden choćby wystrzał.
W tym także mniej więcej czasie, zdarzył się wypadek, który w tej chwili ostremi liniami rysuje się w mojej pamięci. Zdaje się, że to zaszło przed końcem lutego i chcę go tu opowiedzieć, zanim ruszymy dalej.
Wiecie zapewne, jak wyglądały pograniczne wieże alarmowe?
Były to olbrzymie, ze złomów budowane, stołby, rozsypane w pewnej między sobą odległości, wzdłuż linii, dzielącej prowincye, i tak obmyślane, by dawać mogły schronienie i opiekę tamecznym mieszkańcom przeciwko maruderom i bandytom.
Kiedy Percy ze swoimi ludźmi zapuszczał się głębiej w pogranicze, wszyscy ściągali z trzodami na podwórzec wieży, zamykano ciężką bramę i natychmiast zażegano chrust, przygotowany oddawna na szczycie.
Był to umówiony sygnał, na który miały odpowiadać wszystkie inne wieże.
I migotliwe płomyki rozwijały się prędko w długi szereg, dosięgały zboczy Lammermuir, niosły nowinę do Pentland’u, potem do Edymburga. Tak oto bywało w owych odległych czasach. Bo teraz wszystkie te starożytne wieżyce waliły się już w gruzy i sterczały ostrymi kantami rozsypujących się murów, martwe, opuszczone, ciche. Milczenie rozdzierał tylko chwilami krzyk ptactwa, z upodobaniem gnieżdżącego się wśród ruin.
W szkolnych i dziecinnych latach niezmiernie lubiłem włóczyć się tam całemi nieraz godzinami, a w wieży z pod Corriemuir zebrałem nawet sporą liczbę rzadkich jajeczek do mojego zbioru.
Aż teraz, kiedyś oto ojciec wyprawił mię do Armstrong’ów z Laidlaw, z jakiemś pilnem poleceniem. Folwark ich znajdował się dwie mile od Ayton, — po dziś dzień zamieszkiwany jeszcze przez ową zacną rodzinę.
Cały czas szedłem szparko i koło piątej, na krótko przed zachodem słońca, wracałem już napowrót, wązką ścieżyną, wijącą się wśród ogołoconych teraz z zieloności wzgórzy, — przede mną zaczynały się już rysować zębate mury West Inch’u, — trochę na lewo ciemniały potężne ruiny strażnicy.
Potoki czerwonego światła, jakie wysyłały horyzontalne już promienie słońca, oblewały martwe złomy żywą, jaskrawą barwą, w dali, za krwistą plamą wieży majaczyło ciemno-zielonawe morze, szedł od niego jakiś szept dziwny, kojący... Była cudna przedwieczorna chwila.
Wytężałem oczy, chcąc zabrać w duszę więcej tych usypiających blasków i nagle, w jednym z wyłomów w murze, dostrzegłem ciemną sylwetkę człowieka.
Zatrzymałem się prawie bezwiednie, zdziwiony niepomiernie tem odkryciem, co bowiem mogła mieć do czynienia istota ludzka o tej właśnie porze, — przecież to był luty, więc ani gniazd, ani ptaków.
Stanowczo było to coś niezwykłego i natychmiast postanowiłem wyświetlić podejrzaną sprawę.
Odłożyłem więc na bok zmęczenie i śpiesznym krokiem skierowałem się ku opuszczonej wieży.
Trawa zarastała obficie całą potrzebną do przebycia przestrzeń, to też zbliżałem się prawie bez szmeru i wkrótce dosięgłem dużego wyłomu, który niegdyś stanowił główne wejście.
Rzuciłem ukradkowe spojrzenie do środka.
Wewnątrz, tuż przy murze majaczyła smukła sylwetka de Lapp’a, pilnie coś śledzącego ciągle tym samym otworem.
Zwrócony był do mnie profilem.
Nie ulegało wątpliwości, że dotąd nie widział mię wcale, gdyż patrzył bez przerwy w kierunku West Inch’u.
Postąpiłem krok naprzód, pod stopami memi zatrzeszczały obficie rozesłane po dziedzińcu gruzy... Nieznajomy drgnął nagle, odwrócił się błyskawicznym ruchem i utopił we mnie wzrok palący.
Nie należał jednak do tych, których coś nieprzewidzianego mogłoby niespodzianie zaskoczyć, lub zmieszać. Wyraz dumnych rysów nie zmienił się ani na jotę, owa twarz zagadkowa równie dobrze mogła wyrażać w tej chwili, że czekał mię tu od roku, jak i to, że niepożądaną mu była ta właśnie obecność. A przecież w orlich oczach paliło się coś, co mi mówiło, że dałby z pewnością wiele, żeby pozbyć się mnie jaknajprędzej.
— Hallo! — wyrzekłem, nie ukrywając bynajmniej ździwienia — a pan co tutaj robi?
— Mógłbym zapytać o to samo — odparł gniewnie.
— Przyszedłem tu tylko dlatego, żem dojrzał pana w wyłomie.
— Ja zaś po to, by rozejrzeć się w tych wspaniałych ruinach — zaczął mówić prędko i jakby wzburzony — wiesz pan i sam zresztą mogłeś już niejednokrotnie zauważyć, że niezmiernie interesuje mię wszystko, co ma jakikolwiek związek z rzeczami wojskowemi, tego rodzaju wieżyce są oczywiście z ich liczby. A teraz poczekaj tu na mnie chwilkę, drogi przyjacielu.
Silnym ruchem ujął wystającą krawędź muru, zawisł w otworze i znikł z moich oczu.
Ale ciekawość moja zbyt już była zaostrzona, by mógł ją oszukać tak łatwo.
Przechyliłem się także i usiłowałem dostrzedz, co on robi.
Stał tuż przy baszcie, szczelnie przyciśnięty do szarego muru i poruszał gorączkowo ręką. Wyglądało to na jakiś tajemniczy sygnał.
— Co pan robi?! — wykrzyknąłem ze zdumieniem.
I pędem wybiegłem z dziedzińca, chcąc jaknajprędzej stanąć przy nim i zobaczyć, komu daje te dziwaczne znaki.
— Zanadto pozwalasz sobie, mój panie! — wybuchnął cudzoziemiec zirytowanym głosem — nie przypuszczałem, że ośmielisz się zajść tak daleko. Każdy „gentleman“ ma prawo postępować, jak mu się podoba, nie radziłbym więc panu trudnić się szpiegostwem. I jeśli nadal mamy zostać przyjaciółmi, to tylko pod warunkiem, że każdy z nas ma zapewnioną całkowitą swobodę swych kroków.
— Nie lubię tych tajemnic — odpowiedziałem szorstko — a ręczę, że nie podobałyby się z pewnością i ojcu.
— Ojciec pański może kiedy zechce rozmówić się ze mną, zresztą nie ma tu żadnych sekretów — oznajmił suchym, groźbę kryjącym, tonem — wszystkie lęgną się w zbyt bujnej wyobraźni pana! Ach! Irytują mię tylko te głupstwa!
Odwrócił się pogardliwie i nie kiwnąwszy nawet głową, wzburzonym krokiem puścił się w stronę West Inch’u.
Po chwili namysłu udałem się za nim, w przyzwoitej jednak odległości. Cały mój poprzedni humor pierzchnął gdzieś daleko, w duszy zaś coraz jaśniej rysowało się dziwne przeczucie, że oto knuje się coś niedobrego, nie miałem tylko najmniejszych choćby wskazówek, coby to mianowicie być mogło.
I ani się spostrzegłem, kiedy przeniosłem się myślą do dnia pojawienia się tego człowieka, długiego wśród nas pobytu i mnóstwa szczegółów, które pojedyńcze i luźne, nie stanowiły wprawdzie nic podejrzanego, a jednak związane w pewien ciągły łańcuch, nabierały cech istotnie tajemniczych i niejasnych.
Kogo on oczekiwał w sygnałowej wieży?
Czyżby był szpiegiem, lub może miał wspólnika, trudniącego się szpiegostwem, a te ruiny byłyżby miejscem ich schadzek?
Nie, to niedorzeczność.
Cóżby mógł szpiegować w spokojnem hrabstwie Berwick?
Zresztą, major Elliott znał go przecież bliżej i o powodach pobytu w West Inch’u musiał być poinformowany dokładnie, — czyżby siwa głowa zasłużonego żołnierza schylała się przed tym nieznajomym z takim niezwykłym szacunkiem, gdyby znajdował w tem cośkolwiek niejasnego?
Wtem z boku usłyszałem głośne pozdrowienie. Spojrzałem szybko w tym kierunku i na najbliższej pochyłości ujrzałem właśnie majora, powoli spuszczającego się w dolinę. Na smyczy prowadził ulubionego buldoga, Bounder’a.
Niecierpieliśmy go wszyscy, gdyż zwierzę było złe, złośliwe i na sumieniu miało już niejednego pokaleczonego człowieka, — jednak stary żołnierz darzył go niezmiennem przywiązaniem i nie ruszał się z domu bez ukochanego ulubieńca, na nalegania sąsiadów, zakładając mu jedynie mocny, skórzany rzemień i obrożę.
Nagle major chorą swą nogą zawadził o gałąź janowca i zachwiał się mocno, a odzyskując równowagę, wypuścił smyczę z ręki i prawie natychmiast przeklęte zwierzę pomknęło naprzód, błyskawicznie zbiegając w dolinę.
Ciarki mi przeszły po grzbiecie i każdy chyba zrozumie, że położenie moje nie należało wcale do najzabawniejszych, gdyż w pobliżu nie było nietylko kamienia, lub kija, ale nawet najnędzniejszego patyka.
Major przywoływał go wprawdzie rozpaczliwym krzykiem, zdaje się, jednak, iż głos ten jątrzył tylko napróżno buldoga, ponieważ biegł coraz prędzej. Na szczęście znałem jego imię i „ośmielałem się“ żywić nadzieję, że to wywalczy względy należne starej znajomości.
I kiedy już rzucał się na mnie, ze zjeżoną sierścią, krwią zaszłemi oczyma i pianą na brzydkim pysku, krzyknąłem całą siłą płuc młodych i zdrowych.
— Bounder! Bounder!!
Co wywołało tyle upragniony skutek, gdyż przesadził mię potężnym susem i skoczył, jak szalony w kierunku, idącego spokojnie de Lapp’a.
Uszu cudzoziemca dosięgnął tymczasem cały ten niezwykły hałas, gdyż odwrócił się nagle, ogarnął nas bystrem spojrzeniem, i zaraz, zrozumiawszy niby o co chodzi, szedł dalej, założywszy w tył ręce i nie przyśpieszywszy wcale kroku.
Uczyniło mi się gorąco, — pies nie znał go wcale.
Jąłem biedz zatem tak prędko, jak tylko mi na to pozwalały nogi, chciałem przywołać zwierzę, a choćby tylko ostrzedz tego, który zdawał się nie pojmować całej grozy chwili. Do dnia dzisiejszego nie rozumiem, co się potem stało. Buldog gotował się właśnie do skoku, gdy nagle spostrzegł dziwne ruchy, jakie pan de Lapp czynił wielkim i ostatnim palcem... I zaraz wściekłość znikła, niby za dotknięciem laski czarnoksięskiej, pies zakręcił radośnie króciutkim ogonem i łasząc się, przypadł mu do nóg, pieszczotliwie opierając łapę o jego kolano...
— To pański pies, majorze? — spytał od niechcenia, gdy stary żołnierz zbliżył się, kulejąc i sapiąc mocno. — Śliczne zwierzę, prześliczne, co za rasa!
Major nie mógł zrazu odpowiedzieć, milcząc ocierał pot z czoła i oddychał ciężko. Nic dziwnego, całą tę przestrzeń przebył pędem!
— Obawiałem się, żeby panu nie zrobił co złego — wymówił wreszcie urywanym głosem.
— Ha! Ha! Ha! Wolne żarty, drogi panie!— zaprzeczył nieznajomy z uśmiechem. — Piękne, łagodne zwierzę. Ogromnie lubię psy rasowe i ogromnie się cieszę z dzisiejszego spotkania, majorze, gdyż ten oto młody człowiek, któremu, między innemi, winien jestem wiele, ma niezmierną ochotę ogłosić mię za szpiega. Czy nie odgadłem, Jock’u? — dodał złośliwie, zwracając się do mnie.
Tak mię przeraziły te niespodziewane słowa i nagły zwrot w rozmowie, iż głosu nie mogłem dobyć z gardła. Podobno zaczerwieniłem się, jak burak i spuściłem oczy. Wyobrażam sobie jaką musiałem mieć minę!
— Pan mię znasz, majorze — ciągnął de Lapp nielitościwym tonem — mam więc nadzieję, że mu powiesz, jako rzecz sama w sobie jest zupełnie niemożliwa?
— Tak, Jock’u. Absolutnie i zupełnie! — powtórzył stary żołnierz z oburzeniem.
— Dziękuję — rzekł cudzoziemiec chłodno.— Powinieneś pan był wyrządzić mi tę przysługę. Co tam u pana słychać? Kolano pewnie ma się lepiej, myślę, że wkrótce wrócisz pan do ukochanego pułku?
— Czuję się dosyć dobrze — odparł z wdzięcznością major, — wątpię jednak, czy kiedykolwiek będę jeszcze pułkownikiem, chyba, że znów wybuchnie jaka wojna, a zdaje się, iż to nie nastąpi za mojego życia.
— Istotnie pan wierzy w swe słowa? — zagadnął de Lapp ze zwykłym, charakterystycznym półuśmiechem. Ha, zobaczymy. Nous verrons, nous verrons, kochany przyjacielu.
Zdjął kapelusz, obrócił się na pięcie i zakręcił w stronę naszego folwarku.
Pan Elliott stał długo jeszcze, niby wkuty w ziemię i ścigał niknącą sylwetkę zamyślonym wzrokiem.
A potem spytał, co było powodem, że wziąłem go za szpiega.
Opowiedziałem dokładnie wszystko, czegom był świadkiem w ruinach, na tem jednak skończyła się rozmowa, gdyż major nic nie odrzekł, w niczem mię nie objaśnił, potrząsnął tylko głową i przytem miał wyraz człowieka, którego coś trapi, kogoś, co nie może się pozbyć jakiejś dręczącej zagadki.






ROZDZIAŁ ÓSMY.

Pojawienie się „cutter’a“.

Od czasu owego zajścia, w wieży alarmowej, stosunek mój z nieznajomym zmienił się o wiele.
Nie umiałem pozbyć się myśli, że usiłuje ukryć przede mną jakąś tajemnicę, a raczej, że osobistość jego sama jest już zagadką, jak nieznaną i ciągle jednakowo niedostępną była cała urozmaicona przeszłość.
Jeśli zaś, wypadkiem, uchylał się przed nami rąbek tej zasłony, to zwykle po to jedynie, by ukazać jakiś obraz krwawy, posępny, straszliwy.
Sam widok jego ciała już napełniał trwogą.
Kiedyś, pamiętam, w upalny dzień letni, kąpaliśmy się razem i wtedy zauważyłem po raz pierwszy, że cały pokryty jest bliznami. Nie licząc siedmiu, czy ośmiu kres bardzo głębokich, miał boki rozorane mnóstwem mniejszych, prawie jednakowych śladów, na prawej łydce widniała czerwona szrama i brakło kawałka ciała.
Uśmiał się serdecznie, dostrzegłszy moje zdumienie.
— Kozacy to, kozacy! — rzekł wreszcie, dotykając białawych brzegów blizny. — Boki znów urządził mi tak pięknie wybuch jaszczyka z prochem. Szkaradna to historya, kiedy czujesz armaty, jadące ci po grzbiecie! Bo kawalerya to nic jeszcze. Koń, żeby tam biegł najprędzej, zawsze patrzy, gdzie stawia kopyta. Przeleciało po mnie tysiąc pięciuset kirasyerów i huzarów rosyjskich pod Grodnem, a przecież nie wyrządzili mi najgorszej krzywdy. Najokropniejsze są armaty!
— A łydka? — pytałem niecierpliwie.
— Ba! Głupstwo! Tylko ząbki wilka — objaśnił, krzywiąc się zlekka. — Nie uwierzyłbyś, młody przyjacielu, jak to się zabawnie stało. Leżałem oto z koniem, obaj pokiereszowani, on na śmierć, ja z kośćmi pogruchotanemi przez armaty... A było zimno... brr... piekielnie zimno! Ziemia twardsza od żelaza, żywej duszy, któraby mogła zająć się rannymi. Nieszczęśliwi czołgali się w mękach okropnych do kamieni, gruzów, do drzew wreszcie przydrożnych, myśląc, że znajdą jakie takie schronienie przed zimnem — i marzli jeden po drugim, — a wyglądali zdaleka jak żywi, bo tak marli, jak ich pochwyciło... Ja również czułem, że kostnieję. Co począć? Z wysiłkiem ująłem szablę i powoli rozprułem brzuch memu koniowi. Potem wykrajałem stamtąd, co się dało, na rękach wpełzłem do środka i szczelnie zakryłem się skórą, zostawiając tylko maleńki otwór na przypływ świeżego powietrza. Sapristi, jakże tam było gorąco! Cóż jednak! W żaden sposób nie mogłem pomieścić się cały, stopy i część nóg — po kolana — musiały zostać na mrozie. Nic to jeszcze, — zasnąłem potem, trochę z bólu, trochę ze zmęczenia, tymczasem zaś pojawiły się wilki i zaczęły pożerać trupy ludzkie i ścierwo ubitych koni. Oczywiście nie omieszkały i mnie trochę nadwyrężyć. Odtąd jednak, co noc czuwałem z pistoletami w ręku i nie pozwoliłem im więcej probować tego przysmaku. W ten sposób przepędziłem dziesięć dni, i nie mógłbym powiedzieć, że były najgorsze w życiu.
— Dziesięć dni! — wykrzyknąłem z osłupieniem. — A czemże się pan żywił?!
— Koniną — oznajmił z zimną krwią cudzoziemiec. — Był dla mnie zarazem mieszkaniem i... jakże tam?... wiktem. Tylko, rzecz prosta, że ból i rany nie odjęły mi całkowicie rozsądku, więc pokornie spożywałem nogi, nie tykając ciała. Wokoło mnie walały się dziesiątki trupów, przy każdym błyszczała manierka, miałem zatem wszystko, czegom mógł zapragnąć! Jedenastego dnia przybył, wysłany na zwiady, patrol lekkiej kawaleryi i cała przygoda skończyła się nadspodziewanie dobrze.
I tak, poprzez rozmowy, zawiązywane przypadkiem i które nie były na tyle ważne, by je przytaczać — w luźnym z całością związku — czyniło się w umysłach naszych światło, darła się zasłona, rzucona na osobę i przeszłość tego dziwnego człowieka. A wkrótce miał nadejść dzień, w którym zgłębiliśmy wszystko, — co właśnie pragnę tutaj opowiedzieć.
Zima była wyjątkowo ponura i smutna, dopiero w drugiej połowie marca zaczęły się pojawiać oznaki blizkiej wiosny, coraz znamienniejsze i częstsze, i w ostatnim tygodniu tego miesiąca zawitały do nas ciepłe, południowe wiatry, a słońce jęło grzać mocniej.
Siódmego spodziewaliśmy się powrotu Jim’a z Edymburga, gdyż — jakkolwiek decydujące posiedzenie ciała profesorskiego miało odbyć się kilka dni wcześniej, liczyliśmy, że egzamin, odebranie dyplomu, i tym podobne formalności zabiorą mu około tygodnia.
Szóstego marca, — jak dziś pamiętam ten dzień straszny, — przechadzałem się z Edie po cichem wybrzeżu i pomimo wszystko, pomimo całej goryczy wiążącej się z imieniem najdawniejszego przyjaciela, — nie mogłem w tej chwili mówić o czem innem, nie umiałem nagiąć myśli do żadnej rzeczy, któraby nie odnosiła się do tego upragnionego przez Jim’a dyplomu i nie dotyczyła go choćby pośrednio. Bądź co bądź był to jedyny człowiek, który posiadał moją — kiedyś wyłączną, teraz jeszcze silną — przyjaźń.
Edie milczała prawie ciągle — co stanowiło u niej objaw bardzo rzadki, — jednakże słów moich słuchała bez zwykłego skrzywienia, powiedziałbym nawet — z uśmiechem.
— Biedny, biedny Jim — szepnęła nagle z współczuciem i jakby do siebie. — Poczciwe biedaczysko.
— A jeśli egzamina poszły mu pomyślnie — ciągnąłem, nie zwracając uwagi na ów niezrozumiały wykrzyknik, — wynajmie zaraz mieszkanie, na drzwiach umieści lśniącą, doktorską tabliczkę, — my zaś — utracimy naszą Edie...
Umyślnie przybierałem ton cokolwiek żartobliwy i usiłowałem o tym niedalekim fakcie odzywać się z całą swobodą, przecież wyrazy więzły mi co chwila w gardle i ogarniało mię, niczem się nie dające powściągnąć, wzruszenie.
— Biedny ten Jim — wyrzekła znów Edie cichutko.
Widziałem doskonale, że łzy miała w oczach.
— I biedny Jack — dodała ciszej jeszcze, serdecznie ujmując mię za rękę.
Przez jedno krótkie mgnienie szliśmy bliziutko przy sobie, jak dawniej, krew gorącą falą nabiegała mi do piersi...
— Biedny, bo i tobie chodziło kiedyś o mnie, prawda Jack’u? — mówiło dziewczę dziwnie zdławionym głosem.
Zdało mi się nagle, że chyba się nie zmogę, chyba porwę tę dziewczynę i ucieknę z nią na koniec świata, i nikogo jej nie pozwolę kochać, tylko siebie!
Sekund kilka — jak wiek długich.
— Patrz, jaki śliczny statek! — odezwała się już spokojniej.
Oprzytomniałem i mimowoli spojrzałem w wskazanym kierunku. Na morzu istotnie kołysał się zgrabny „cutter”, o trzydziestu mniej więcej tonnach objętości. Sądząc po smukłych masztach i budowie przodu, mógłby współzawodniczyć w szybkości z niejednym wielkim okrętem.
Płynął z południa, a w promieniach zniżającego się powoli słońca, srebrem lśniły trójkątne żagle, rozpięte na przednim i środkowym maszcie, lecz nie upłynęło nawet pół minuty, skoro wszystkie zwinęły się nagle, na podobieństwo mewy, składającej śnieżne swoje skrzydła, i zaraz z masztu na przodzie statku jęła się spuszczać kotwica, a woda bryznęła w górę białą pianą.
Przystawał nie dalej, jak ćwierć mili angielskiej od brzegu, kto wie, czy nie bliżej, gdyż na pokładzie z tyłu statku rozróżnialiśmy doskonale wysokiego wzrostu mężczyznę w rodzaju szłyka na głowie, który z lunetą w ręku przyglądał się uważnie okolicznym zboczom.
— Co on tu robi? — zagadnęła mię Edie po chwili.
— Są to prawdopodobnie jacyś bogaci Anglicy z Londynu — odparłem dosyć stanowczo.
Dziś z uśmiechem politowania wspominam owo określenie, wówczas jednak objaśnialiśmy w ten sposób wszystko, cokolwiek niezrozumiałego zachodziło w pogranicznych hrabstwach.
Z godzinę chyba podziwialiśmy wykwintny statek, potem zaś, ponieważ słońce miało właśnie ukryć się za chmury, a powietrze stawało się zimne, i ostre, — okrążyliśmy wzgórza półkolem i wracaliśmy śpiesznie w kierunku West Inch’u.
Główne wejście na folwark wiodło przez duży ogród, tak jednakże zaniedbany, iż rzadko kto przechodził tamtędy, stąd furtka żelazna w murze zwykle prawie zamknięta była na zasuwkę.
Przy tej to furtce spędziłem ongi noc bezsenną, — wówczas, — kiedy gorzały sygnały i kiedyśmy mieli szczęście rozmawiać z Walter’em Scottem, jadącym z Edymburga.
Na prawo od wejścia i właśnie w owym opuszczonym sadzie, wznosi się rodzaj kamiennego kopca, który podobno postawiła kiedyś babka, matka mojego rodzica.
Złożyły się na niego głazy, wypolerowane gładko przez wody strumienia, złotawy piasek, żwir błyszczący, wreszcie piękne muszle morskie, lśniące tęczą barw wśród mchów zielonych i delikatnych paproci, wychylających się z pośród kamieni, niby puszyste, koronkowe kity.
Minęliśmy już furtkę i zapuściliśmy się krętą ścieżką, która biegła tuż koło owego kopczyka. Wzrok mój upadł nań przypadkiem i na płaskim, najwyżej leżącym kamieniu, dostrzegłem sporą, na dwoje rozłupaną drzazgę, której ramiona obejmowały jakiś biały papier.
Schyliłem się prędko, pragnąc przekonać się, co to, lecz uprzedziła mię Edie i odtrącając lekko, chwyciła kartkę i błyskawicznym ruchem ukryła w kieszeni.
— To dla mnie — szepnęła, oblewając się mocnym rumieńcem.
Ja zaś uczułem, że krew wszystka ucieka mi z serca, i zagłębiłem w jej źrenicach oczy, których wyraz zgasił pogodę w jej twarzy. Pobladła.
— Od kogo, Edie? — zapytałem głucho.
Ściągnęła brwi mocno, lecz nie odpowiedziała ani słowa.
— Od kogo, dziewczyno?! — powtórzyłem, całą mocą tłumiąc jeszcze gniew, wzbierający mi w duszy. — Czyżby to być mogło, że oszukujesz Jim’a, jak przedtem zadrwiłaś ze mnie?
— Jesteś brutal! — przerwała z ogniem w oczach. — Radzę ci nie wtrącać się do tego, co do ciebie nie należy.
— Owa kartka pochodzić może od jednego tylko człowieka! — mówiłem dalej, urywanym głosem. — Tylko od jednego. Od de Lapp’a.
Wyprostowała się dumnie.
— A gdybyś miał słuszność? — wycedziła sucho.
Zimna krew tej istoty w takiej, w takiej chwili, odbierała mi przytomność i przyprawiła poprostu o jakiś szał gniewu.
— Przyznajesz się! — wybuchnąłem, postępując krok naprzód. — Więc naprawdę nie masz już żadnego wstydu?!
Cofnęła się z godnością i zmierzyła mię dziwnem spojrzeniem.
— Czemuż to nie wolno mi otrzymywać listów od tego właśnie „gentlemana?” — odparła zimnym, jak stal głosem.
— To podłość!
— Czemu?!!
— Ponieważ to obcy, Francuz może, cudzoziemiec!! — krzyknąłem już prawie z rozpaczą.
— Mylisz się — wyrzekła zwolna. — To mąż mój — przedewszystkiem.






ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Co zaszło w West Inch’u.

Do grobu nie zapomnę tej straszliwej chwili.
Nieraz przedtem słyszałem ludzi, utrzymujących, iż cios jakiś gwałtowny, a nagły, mocen jest ogłuszyć nerwy i stępić wraźliwość na wszystko, co nie jest tym bólem.
Ze mną stało się inaczej, przeciwnie nawet, bo wzrok, słuch i myśli zyskały tylko na jasności.
Pamiętam, że oczy moje upadły właśnie na bryłę marmuru, wielkości ręki mężczyzny, okoloną wieńcem szarych, śpiczastych kamyków, i z całem skupieniem podziwiałem różnokolorowe, po niej się wijące, żyłki...
A jednak twarz musiała przybrać jakiś nieznany przedtem wyraz, bo nagle Edie wydała krzyk stłumiony i pędem uciekła w stronę drzwi, z po za których kładło się na ścieżce żółtawe, migotliwe światło.
Chwilę bezmyślnym wzrokiem ścigałem jej postać, potem jak szalony puściłem się w kierunku domu i jąłem stukać w okno jej pokoju nawpół nieprzytomnie. Tam przecież schroniła się niezawodnie.
Przez szyby dojrzałem wkrótce białe czoło, brwi ciemne, wiśniowe usta...
— Odejdź stąd, odejdź, czy słyszysz? — odezwała się nakoniec gorączkowo. — Nie chcę twoich wyrzutów! Nie pozwalam ci tak mówić! Nie otworzę okna! Odejdź, słyszysz?
Nie przestawałem stukać coraz głośniej.
— Muszę cię o coś zapytać — rzuciłem przez ściśnięte zęby.
— Co takiego? — podchwyciła, uchylając z nieufnością okna. — Wiedz, że jedna wymówka, a zamknę i nie otworzę więcej!
— Czy naprawdę jesteś mężatką, Edie? — zacząłem ze drżeniem, czekając słów jej jak wyroku.
— Tak — szepnęła poważnie, a mnie najcięższy kamień spadł z serca, lecz miejsce jego zajął ból głuchy, stępiony...
— Kto wam ślub dawał?
— Ojciec Brenman, zakonnik, w kaplicy rzymsko-katolickiej, w Berwick.
— Tobie, presbiteryance?!
On życzył sobie, żeby akt odbył się w kościele katolickim.
— Kiedy... kiedy... się to stało?
Tydzień będzie we środę...
W tejże chwili przypomniałem sobie, że dnia tego Edie jeździła do Berwick, a cudzoziemiec znikł także, uprzedziwszy, iż wybiera się na dłuższy spacer w góry...
— A... a... Jim? — odważyłem się teraz zapytać.
— Jim przebaczy mi wszystko.
— Złamiesz mu serce i zrujnujesz przyszłość — wyrzekłem surowo.
— On mi przebaczy — powtórzyła, blednąc.
— Chyba nie znasz Jim’a?! Prędzej zabije twojego de Lapp’a! Och! Edie, — skarżyłem się z bólem — jak mogłaś przyczynić nam tyle wstydu i tyle cierpienia?
— Wymówki?! — rzuciła gniewnie, z łuną krwi na cudnej twarzy.
I natychmiast okno zamknęło się z trzaskiem.
Czekałem, aż się uspokoi i stukałem znowu, gdyż o wiele rzeczy musiałem ją jeszcze zapytać, ale nie chciała zbliżyć się do okna, nie chciała odpowiadać, chwilami zdawało mi się, że słyszę płacz jej, podobny do jęku...
Wyczerpało mię to wreszcie, i że przytem ściemniło się zupełnie, więc ociężałym krokiem skierowałem się ku domowi, gdym nagle usłyszał skrzypnięcie ogrodowej furtki.
Na ścieżce zamajaczyła smukła sylwetka de Lapp’a.
Szedł prędko, zwrócony bokiem do mnie i przez chwilę myślałem, że wraca obłąkany lub nietrzeźwy.
Posuwał się dziwnym, rytmicznym, z jakiegoś obcego mi tańca, zapożyczonym krokiem. Przytem raz po raz trzaskał w palce, a źrenice mu gorzały, niby dwa błędne ogniki.
Voltigeurs! — wybiegło mu z ust cichym krzykiem. — Voltigeurs de la Garde!
Te same słowa, które wymówił wtedy, na wybrzeżu...
A potem:
En avant! En avant!
Ostry świst przeszył powietrze, — to cudzoziemiec wykonywał jakieś energiczne ruchy laską.
Nagle stanął. Dostrzegł mię przy murze i odgadł widać, że byłem świadkiem jego słów i zachowania, gdyż lekki przymus odbił mu się w twarzy.
— Ach! to ty, młody przyjacielu! — odezwał się wreszcie. — Nie przypuszczałem, że zastanę tutaj kogokolwiek. W doskonałem jestem dziś usposobieniu! Dawno się nie czułem równie znakomicie.
— Ja zaś przysiągłbym, że jutro, — skoro powróci Jim Horscroft, — napewno nie będzie panu tak wesoło! — wybuchnąłem szorstko.
— Więc przyjeżdża jutro? — ciągnął z tym samym spokojem. — Proszę, proszę, dlaczegóżby to jednak miało wpłynąć na mój humor?!
— Dla tej prostej przyczyny, iż zabije tego, kto wydarł mu szczęście.
— Doprawdy? Widzę, żeś pan zgłębił już tajemnicę naszego małżeństwa — odparł cudzoziemiec chłodno. — Edie musiała się przyznać? Trudno więc! Horscroft uczyni co zechce.
— Pięknie pan nam odpłacił za życzliwość i schronienie! — rzuciłem z bezsilnem oburzeniem.
Nieznajomy przystąpił bliżej.
— Drogi chłopcze — zaczął miękko. — Myślę, że jest przeciwnie, i że wywdzięczyłem się wam, jak mogłem najlepiej. Sam chyba widzisz niedostatki waszego cichego życia i rozumiesz, że Edie stworzona była do innych przeznaczeń. A przez małżeństwo ze mną wchodzi do możnej i zacnej rodziny. Gdzież tu powód do wyrzutów? Teraz musimy się rozstać, gdyż muszę dziś jeszcze napisać kilkanaście listów, co zaś do reszty, to możemy jutro, kiedy Horscroft już będzie, powrócić do całej tej sprawy raz jeszcze.
Skinął mi głową i skierował się ku drzwiom mieszkania.
— Ach! więc to dlatego pan zachowywał się tak dziwnie w sygnałowej wieży! — wykrzyknąłem nagle, olśniony niespodzianem światłem.
— Widzę, Jock’u, że stajesz się istotnie zabójczo domyślny! — przerwał z szyderczym uśmiechem.
W chwilę później dobiegło mię skrzypnięcie drzwi jego pokoju i zgrzyt klucza, dwukrotnie obróconego w zamku.
Byłem pewny, iż po tem, co zaszło, nie zobaczymy się tego dnia więcej, nie upłynął jednak i kwadrans, kiedy ukazał się na progu kuchni, gdzie jak zwykle dotrzymywałem towarzystwa mym rodzicom.
— Pani — rzekł, zbliżając się do matki i kładąc rękę na sercu owym dziwnym, charakterystycznym ruchem — byłem dotąd przedmiotem wielkiej dobroci pani, o której na zawsze zachowam wspomnienie. Myślałem już, że nigdy nie będę czuł się tak szczęśliwy, jakim stałem się tutaj, pod dachem pani, w tej cichej, spokojnej okolicy. Proszę bardzo, niech pani zechce przyjąć teraz małą ode mnie pamiątkę. I pan, szanowny panie — zwrócił się z kolei do ojca — nie odmówi mi także przyjęcia podarku, który chciałbym mieć zaszczyt panu ofiarować?
Złożył na stole dwie spore paczki, obwinięte w biały papier, potem oddał matce trzy inne ukłony i śpiesznie wyszedł z kuchni.
Staruszka drżącymi palcami rozwinęła pierwsze zawiniątko i oczom naszym ukazała się prześliczna, złota broszka, z wielkim, zielonym kamieniem, otoczonym sześcioma mniejszymi, przejrzystymi i siejącymi całą tęczę blasków.
Aż dotąd nie widzieliśmy nic równie wspaniałego i żadne z nas nie umiało nawet nazwać tych przepychów, dopiero znacznie później, w Berwick, powiedziano nam, że duży kamień jest szmaragdem, a małe brylantami, całość zaś o wiele przewyższa swą wartością sumę, którąbyśmy otrzymali ze sprzedaży wszystkich jednorocznych jagniąt.
Poczciwa matka staruszka umarła już niezmiernie dawno, ale przepyszna brosza błyszczy zawsze przy sukni najstarszej mojej córki, ilekroć się wybiera na bal, czy wizytę, a skoro na nią spojrzę, zaraz mi pod powiekami majaczą przenikliwe, bystre oczy, nos śpiczasty, arystokratyczne rysy i kocie wąsy złowrogiego gościa z folwarku w West Inch’u.
Ojcu przypadł w udziale złoty zegarek z podwójną kopertą i trzeba było widzieć z jaką dumą kładł go na wklęsłości dłoni i dłoni się, wstrzymując oddech, by posłuchać regularnego tykania.
Nie umiałbym powiedzieć, które z dwojga rodziców było więcej zachwycone i cały wieczór z uniesieniem mówili o szlachetnym cudzoziemcu, jego rzadkiej dobroci i pańskiej hojności.
— Siedziałem milczący w kącie.
— Dał wam jeszcze coś innego — ozwałem się wkońcu posępnie, nie umiejąc hamować się dłużej.
— Cóż takiego? — pochwycił ojciec z ciekawością.
— Męża dla Edie — szepnąłem, do krwi przygryzając usta.
Z początku nie chcieli wierzyć, gotowi przypuszczać raczej, że ja to postradałem zmysły, skoro jednak odsłoniłem całą prawdę i trudno było się łudzić, zamiast gniewu, ujrzałem w twarzach ich, niestety, dumę i radowali się tak szczerze, jakbym oznajmił im, że Edie poślubiła szlachcica, pana naszej szkockiej ziemi.
Przytem Jim Horscroft słynął, jako sławny zabijaka i najmocniejsza głowa w okolicy, syn doktora — mówiono — dobry i do pitki i do bitki, — z tej przyczyny staruszkowie krzywili się trochę na niego, jako na przyszłego zięcia, matka zaś niejednokrotnie powtarzała Edie, że nie będzie szczęśliwa w tem małżeństwie.
Czyżby przeczuła moją bolesną tajemnicę i po matczynemu chciała zło naprawić, czy też Edie istotnie nie była stworzona ani dla mnie, ani dla Horscroft’a, i żaden nie umiałby zaspokoić jej pragnień i urzeczywistnić swoich?
Nie wiem.
Tymczasem pan de Lapp, — o ile oczywiście mogli o nim coś pewnego wiedzieć, — należał do sfer, wyższych o wiele od naszej, dobrze wychowany, delikatny, spokojny, przytem w możności zapewnienia sobie i żonie dostatniego bytu, może zbytków?
Wprawdzie rzecz trzymana była w tajemnicy i to jednak nie zaniepokoiło mych rodziców, gdyż potajemne małżeństwa były zjawiskiem pospolitem w Szkocyi, a ponieważ kilkanaście wyrazów wystarczyło by z kobiety i mężczyzny uczynić małżeństwo, nikt nigdy nie mógł wiele tu zarzucić.
Staruszkowie nie kryli więc zadowolenia i nie wiem, czy ucieszyliby się więcej, gdyby im nagle zmniejszono tenutę dzierżawną, a ja wróciłem do swego kątka z podwójnie zranionem sercem, raz, — bolała mię bezpowrotna utrata dziewczyny, którą do szaleństwa mogłem był pokochać i kochałem dotąd, jakby nietykalną świętość, — powtóre — nie umiałem się opędzić myślom o rozpaczy Jim’a, tak zdawało się, blizkiego tego raju, utraconego już teraz na zawsze, ani też uczuciu, że jednak nakarmiono go tu niewdzięcznością i podeptano lekkomyślnie prawa, — wiedziałem zaś, że nie należy do ludzi, przyjmujących z pokorą, co im los przyniesie...
Więc stanie się coś okropnego, co mianowicie, gdybyż można przeczuć!...






ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

Cień wraca.

Nazajutrz rano podniosłem się z głową, ciążącą jak ołów, gdyż pewien byłem, że Jim zjawi się tu wkrótce i dzień ów stanie się dniem wielkich smutków.
Co jednak przyniesie to pogodnie zapowiadające się słońce, jakie zmiany zajdą w doli każdego z osobna? To było więcej, niż śmiałem odgadywać w najposępniejszych i najgłębszych chwilach bólu.
Pozwólcie mi, że opowiadać będę tak, jak się stawało.
Więc przedewszystkiem, — zerwałem się przed wschodem słońca dlatego, iż rozpoczynał się okres przybywania jagniąt i obaj z ojcem mieliśmy z tem mnóstwo pracy.
Było jeszcze szaro.
Wyszedłem na korytarz i nagle zimny powiew musnął mię po twarzy: drzwi od sieni były na rozcież otwarte. Płynęło przez nie różowawo-popielate światło jutrzni, w głębi, w ogrodzie ciemniała uchylona furtka.
Objąłem dom szybkiem spojrzeniem.
Drzwi od pokoju Edie i sypialni cudzoziemca również nie były zamknięte.
I wtedy, niby mgnieniem błyskawicy, zrozumiałem wszystko, zrozumiałem, co znaczyły owe wczorajsze podarki. To było pożegnanie.
Zniknęli oboje.
On i — ona. Uchyliłem drzwi jej dziewczęcego pokoiku i przystanąłem na progu. Jak mogła, jak mogła! W tej chwili miałem dla niej w sercu tylko gorycz.
Dla obcego, dla cudzoziemca opuściła nas wszystkich bez jednego cieplejszego słówka, bez serdeczniejszego choćby uściśnienia ręki!
I on także!
Trwożyłem się na myśl samą, co zajdzie, gdy stanie oko w oko z Jim’em. Teraz, zdawało mi się, że chciał niejako uniknąć owego spotkania i rzecz, pomimo wszystko, miała pozory podłości.
Czułem się upokorzony, w piersiach wił się ból piekący, w duszy wzbierał gniew głuchy, tem tęższy może, że bezsilny.
Zapragnąłem nagle orzeźwić się chłodnem powietrzem i słowa nie mówiąc ojcu o smutnem odkryciu — wybiegłem ku owczarniom, ruchem uspakajać rozpaloną głowę.
Dosięgłem wkrótce Corriemuir i tam, ze wzgórzy, niespodzianie ujrzałem raz jeszcze wiotką postać Edie. Stała na wybrzeżu, przy niej rysowała się nienawistna sylwetka de Lapp’a. Wszystka krew spłynęła mi do serca...
Zgrabny „cutter” kołysał się spokojnie na szafirowo-szmaragdowych falach, wtem od jednego z boków oderwała się ciemna plama dużej, żaglowej łodzi i wartko płynęła do brzegu.
Nie mogłem wykonać żadnego ruchu, zmartwiałemi oczyma wpijałem się tylko w jej postać.
W ręku trzymała szal czerwony i poruszała nim rytmicznie, zwolna. Zapewne musiał to być umówiony sygnał.
Potem wsiedli oboje do łodzi i jęła zawracać w kierunku okrętu.
Dotarli wreszcie, spuszczono drabinkę, podróżni weszli na pokład...
Później kotwica podniosła się z posępnym chrzęstem, statek zakołysał się mocniej i zaczął oddalać się na pełne morze.
Na pokładzie migotała ciągle czerwona plama szala Edie, de Lapp stał przy naszej drogiej dziewczynie i trzymał jej ręce...
Teraz i oni mię dostrzegli, — sylwetka moja ostro musiała się odcinać na jasnem tle nieba.
Oboje przyjaźnie potrząsnęli ręką, potem Edie kilkakrotnie wionęła chusteczką, ale przestali wkrótce, gdyż nie otrzymali ode mnie żadnej odpowiedzi.
Skrzyżowałem ręce i stałem tak, wyprostowany dumnie, palącym wzrokiem ścigając statek, który porywał mi podstępem wszystko, co kochałem, z zapamiętaniem powtarzając sobie, że już jej niema, że jej nigdy więcej nie zobaczę, że nawet oto „cutter” staje się tylko białą, kwadratową plamą, a teraz ginie w mgłach porannych.
Śniadanie było już na stole, kiedy wróciłem do domu, — siedliśmy do niego jak dawniej, — we troje, — tylko bez żadnego apetytu, i z chmarą odmiennych uczuć w duszy.
Rodzice już przedtem domyślili się wszystkiego, — ojciec starał się okazać spokój, a nawet chłodną obojętność, matka tylko nie mogła znaleźć dla Edie dość twardych wyrazów.
Wprawdzie nigdy nie było głębszego między niemi przywiązania, a choćby nawet szczerej życzliwości, w ostatnich zaś czasach stosunek oziębiał się prawie z dniem każdym.
— List tylko zostawił — przypomniał sobie niespodzianie ojciec, ręką wskazując stoliczek i na nim papier, złożony w kilkoro. — Znalazłem go w jego pokoju. Może nam przeczytasz?
Poczciwi moi rodzice, jakkolwiek płynnie czytali duże, wyraźne druki, nigdy jakoś nie mogli uporać się z gładszem odcyfrowywaniem „pisanego” i teraz więc nawet nie otworzyli koperty.
Adres wypełniony był tem samem pięknem, czytelnem pismem i brzmiał jak następuje:
Dobrym ludziom z West Inch’u”.
List zaś przechowuję dziś jeszcze i to, co w tej chwili przepisuję z pożółkłych, zaplamionych kartek:
— „Przyjaciele!
Nie spodziewałem się opuścić was tak niespodzianie i nagle, rzecz zależała jednak od innej, niż moja, woli.
Obowiązek i honor powołują mię w szeregi dawnych towarzyszy.
Słowa moje zrozumiecie lepiej, zanim niewiele jeszcze dni upłynie.
Zabieram z sobą Edie, ponieważ się zgodziła zostać moją żoną, — kto wie, czy w przyszłych, spokojniejszych czasach, nie ujrzycie nas kiedy w West Inch’u.
Tymczasem przyjmijcie choć zapewnienie mojej życzliwości i zechciejcie wierzyć, że nigdy nie zapomnę tych cichych miesięcy, jakie przebyłem pod waszym gościnnym dachem, — wtedy — gdy pozostawał mi zaledwie tydzień życia, gdybym wpadł w moc Sprzymierzonych. Może zaświta dzień, w którym i to także się wyjaśni.
Szczerze wam życzliwy
Bonawentura de Lissac,
Pułkownik Woltyżerów Gwardyi i adyutant Jego Cesarskiej Mości, Cesarza Napoleona”.
Głos mój stał się chrapliwy i syczący, gdy wymawiałem nienawistne, pod nazwiskiem cudzoziemca, umieszczone słowa.
Wiedziałem wprawdzie i domyśliłem się dawno, że ten, któremu u nas przyrzekłem schronienie, musiał być jednym z owych nieustraszonych o których tyle słyszeliśmy wszyscy i którzy krwią własną torowali sobie drogę do wszystkich stolic Europy, z wyjątkiem jednej tylko, — naszej. Londyn ostał się przed ich zaborczem objęciem. Ale nie odgadłbym nigdy, przenigdy, iż człowiek, przebywający pod naszym dachem jest adyutantem owego tytanicznego cesarza, — pułkownikiem jego Gwardyi.
— Więc nie nazywa się de Lapp, tylko de Lissac — rzekłem twardo. — A pułkownik, czy inny dygnitarz, niech się cieszy, że będzie daleko, zanim Jim przyjedzie z Edymburga... Stało się — szepnąłem zdławionym głosem, rzuciwszy mimowolne spojrzenie w okno i dostrzegłszy znajomą, barczystą sylwetkę, — ot i oczekiwany. Już otworzył furtkę.
Zerwałem się gorączkowo i wybiegłem na spotkanie.
W duszy zmagały się tysiące uczuć i dałbym wiele, żeby módz cofnąć tę chwilę, módz zawrócić go do Edymburga.
Jim szedł zdyszany, wielkimi krokami i zdala już potrząsał zwitkiem papieru, który trzymał w ręku.
Przez mózg mi przemknęło, że to zapewne list od Edie i że wie zatem wszystko.
Kiedy się jednak zbliżył, stwierdziłem, że papier był duży, żółtawy, i sztywny, i szeleściał za każdem dotknięciem, a oczy Jim’a błyszczały radością, jak dwa jasne światła.
— Wiwat, Jock’u! — zakrzyknął, skręciwszy w aleję, wiodącą już przed próg mieszkania. Gdzie jest Edie?! Gdzie Edie?
— Czy zaszło co nowego, przyjacielu? — przerwałem, nie wiedząc jak zacząć.
— Gdzie Edie? — powtórzył niecierpliwie.
— Co to za papier? — pytałem z bijącem sercem.
— Dyplom! Dyplom, Jock’u! Mogę leczyć odkąd zechcę! Doskonale poszło! Ale przedewszystkiem chcę go pokazać Edie.
— Co mógłbyś uczynić najlepszego, to już nie myśleć o niej — zacząłem drżącym głosem.
Twarz mu się nagle zmieniła, pobladł, i chyba nie zdarzyło mi się więcej widzieć człowieka, na którymby większe wrażenie wywarły — tylko ludzkie słowa.
— Co?... Co chcesz przez to powiedzieć? — wyszeptał po chwili z wysiłkiem.
Z rąk wymknął mu się drogocenny papier i wiatr natychmiast uniósł go przez ogrodzenie, zakręcił po piaszczystej drodze i rzucił o krzak ciernistego janowca, gdzie uwiązł i jął się szamotać, — Horscroft nie obejrzał się nawet.
Oczyma wżerał się w moje, jakby chciał mię przewiercić, aż do dna, z pod powiek sypały się straszne, nieprzytomne jakieś błyski.
— Ona niegodna ciebie — wyrzekłem wreszcie, spuszczając wzrok ku ziemi, gdyż nie mogłem znieść już tego dzikiego spojrzenia.
Palce jego wpiły się w moje ramię.
— Coś ty uczynił? — ozwał się chrapliwie. — Co to za okrutne żarty? Gdzie jest Edie?
— Odjechała z Francuzem, który mieszkał u nas — rzuciłem jednym tchem, z rozpaczą.
Od rana myślałem, jak mu to powiedzieć, w jakie słowa przyoblec tę straszną wiadomość, żeby choć trochę złagodzić cios nieunikniony, — zawsze jednak byłem w tych rzeczach niezręczny i teraz więc nie umiałem wywiązać się lepiej.
Jęk głuchy, mimowolny, wybiegł z jego warg zbielałych, zwiesił głowę na piersi, potem znów spojrzał na mnie.
Nie zapomnę tego wzroku! Oczy jego były na mnie, a przecież czułem, że mię nie widzi, — takie obłędne, bólem oszalałe oczy.
Minęło kilka minut, potem zacisnął palce kurczowym, mechanicznym ruchem, potem mu na skronie wystąpiły sine żyły...
Nagle zaczerpnął tchu, uczynił ruch, jakby przełykał coś z trudnością, i jął mówić dziwnym, chrapliwym, przyduszonym głosem:
— Kiedy... to... zaszło?...
— Dziś przed samym świtem — objaśniłem cicho.
— Czy... był ślub?
— Tak.
Oparł się o słupy ganku, jakby miał za chwilę upaść. Ani kropli krwi nie było w jego twarzy.
— Nic nie zostawiła dla mnie? — pytał dalej, głucho.
— Powiedziała, że jej przebaczysz.
— Niechże Bóg potępi moją duszę, jeśli to kiedykolwiek uczynię — rzekł ponuro. — Dokąd wyjechali?
— O ile domyślać się możemy, — do Francyi.
Ten... nazywa się de Lapp?
— Nie. Prawdziwe nazwisko jego brzmi: Lissac — jest pułkownikiem w gwardyi cesarza Napoleona — odparłem niespokojnie.
— Ach! tak! Więc prawdopodobnie zamieszka w Paryżu. W Paryżu — powtórzył ze strasznym uśmiechem.
— Spokoju, Jim’ie! — krzyknąłem, widząc, że jeszcze więcej blednie. — Ojcze, ojcze, brandy przynieś, prędzej!
Kolana się pod nim gięły, ale znów nabrał silnym oddechem powietrza i przychodził do siebie, kiedy staruszek nadbiegał z dużą butlą wódki.
— Zabierzcie to — szepnął Jim niedosłyszalnym głosem.
— Jeden łyk, panie Horscroft — prosił z troskliwością ojciec — jeden łyk tylko, a wrócą dawne siły.
Jim porwał flaszkę i cisnął daleko, na drogę.
— Zapewne, doskonały trunek dla tych, co pragną zapomnieć! — rzucił twardo. — Ale ja muszę pamiętać.
— Boże Wszechmocny, przebacz mu te grzeszne słowa — powiedział mój ojciec z mocą.
— A również i to, że o mały włos nie rozbił głowy oficerowi piechoty Jego Królewskiej Mości — dobiegł nas gniewny głos starego majora i pan Elliott ukazał się za ogrodzeniem. — Z ochotą, byłbym wypił lampkę wina po rannej przechadzce — ciągnął wzburzony dalej — ale dostać butelką po uchu! Po tylu latach wiernej służby?! Cóż to się tutaj stało, że stoicie, jakby grabarze na... que diable... na pogrzebie?!
Przystąpiłem szybko do rozgniewanego staruszka i półgłosem powiadomiłem go o naszych smutkach. Jim nawet nie ruszył się z miejsca, plecami podparł mocniej słupy ganku i trwał w martwem zapamiętaniu, z brwią ściągniętą i twarzą ziemistą, jak popiół.
Major niezmiernie lubił Jim’a, z uwielbieniem odzywał się zawsze o dobroci i piękności Edie, teraz więc, skoro dowiedział się wszystkiego, — oburzenie nie miało prawie granic.
— Nie zawiodło mię zatem przeczucie — ozwał się wreszcie. — Od czasu tego zajścia w sygnałowej wieży, ciągle jakoś obawiałem się podobnych rzeczy i nie miałem już chwilki spokoju. Już po tym postępku odrazu poznałbym Francuza! Ci nie mogą przejść obojętnie koło przystojnej kobiety. Ten przynajmniej poślubił i to jest zawsze pociecha. Cóż robić. Na świecie ciągle kołaczą się smutki. Wy swoje będziecie zmuszeni odłożyć na stronę — mówił dalej, a głos jego stał się nagle poważny i dziwnie wzruszony. — Bo nad całą Europą znowu rozgorzała rewolucya i prawdopodobnie na karki nasze spadnie nowych dwadzieścia lat wojny!
— Co pan mówi? — przerwałem zdumiony.
— Napoleon umknął z Elby! — wybuchnął z uniesieniem stary żołnierz. — Oczywiście zbiegły się do niego wszystkie dawne wojska, a król Ludwik musiał ratować się śpieszną ucieczką. Wiadomości te przywieziono do Berwick dziś rano.
— Wielki Boże! — krzyknął ojciec z prawdziwą rozpaczą. — Więc te krwawe dzieje rozpoczną się znowu?! Wieczna wojna?!
— Tak, panie — oznajmił major uroczyście. — Myśleliśmy, że Cień ów znikł z nad naszych głów na zawsze, a oto ukazał się znowu. Wellington otrzymał już rozkaz opuszczenia Wiednia i udania się do Niderlandów. Przypuszczają, że cesarz tam przedewszystkiem skieruje swe siły. Zły wiatr powiał nad naszą ziemią, wiatr, który nie wróży nic dobrego. Ja zaś otrzymałem przed chwilą zawiadomienie, iż odkomenderowano mię do 71-go pułku w randze starszego majora.
Ostatnie słowa wymówił z widoczną dumą, ja zaś uścisnąłem serdecznie dłoń poczciwego żołnierza, bom wiedział, jak go kosztowała dotychczasowa rola inwalidy, ciężaru społeczeństwa.
— W jaknajkrótszym więc czasie muszę odjechać do pułku, a tam, po tamtej stronie morza, będziemy za miesiąc, kto wie, może w Paryżu za drugi...
— Na miłość Boską, majorze, zabierz mię pan z sobą! — jęknął nagle Horscroft. — Z ochotą poniosę karabin, jeśli pan mię poprowadzi na spotkanie tego... potępieńca!
— Mój chłopcze — rzekł major ze współczuciem — będę dumny, jeśli zechcesz iść pod moje rozkazy. Naturalnie że de Lissac nie odstąpi od Napoleona!
— Pan wie jego nazwisko? — podchwyciłem z naiwnem zdumieniem.
— To jeden z najlepszych oficerów wojsk francuskich — objaśnił Elliott ze szczerem uznaniem. — Człowiek, znający się na tych rzeczach, rozumie co znaczy tego rodzaju pochwała. Podobno chciano go w swoim czasie mianować marszałkiem, wolał jednak zostać przy boku cesarza. Miałem sposobność widzieć go na dwa dni przed zajściami w Korunii, kiedy wysłano mię w roli parlamentarza, z poleceniem omówienia sprawy naszych rannych. Był wówczas w towarzystwie Soult’a. Tutaj poznałem go natychmiast.
— I ja poznam go natychmiast — powtórzył Horscroft twardo, z błędnem spojrzeniem i nieugiętą zaciętością w głosie.
Ja tymczasem oczyma duszy ujrzałem nagle swoje przyszłe, niedalekie życie, samotne, monotonne i bezpożyteczne, zakopane w tych milczących piaskach, nawet bez towarzystwa starego wojaka, nawet bez przyjaźni Jim’a. A oni będą szli szparko na spotkanie wroga, będą się narażać na każdą wściekłość nawałnicy.
I powziąłem postanowienie szybsze niż olśniewający zygzak błyskawicy.
— Jadę z wami, majorze — oznajmiłem stanowczo.
— Jock’u! dobiegł mię bolesny szept ojca.
Alem nie słyszał tego, a Jim objął mię nagle mocnym, braterskim uściskiem.
Z oczu majora sypały się iskry, z tryumfem wyrzucił laskę w powietrze.
— Mam dwóch rekrutów! — zawołał radośnie. — Na schwał chłopy, takich trzebaby nam więcej! A więc, przyjaciele, chwili niema do stracenia. Przygotujcie się do drogi, bo ruszymy wieczornym dyliżansem.
Ot, co przyniósł jeden dzień tylko, jeden dzień nie dłuższy wcale od innych, a ileż to lat nieraz upłynie bez żadnej w życiu człowieka zmiany, bez zajść gwałtowniejszych, bez wstrząśnień, bez bólów. A ten króciutki okres czasu tyle zażegł smutków!
Dwadzieścia cztery godziny podobne do innych, a jednak:
De Lissac odpłynął i zabrał nam Edie. Napoleon oswobodzony z Elby. Wybuch europejskiej wojny. Jim Horscroft utracił wszystko, co mogło wiązać go z życiem, szczęście, narzeczoną, ja — widok choćby kochanej dziewczyny, a teraz obaj gorączkowo gotowaliśmy się do odjazdu, obaj szliśmy bić się z Francuzami...
Dzień cały minął, niby sen jakiś niejasny i ciężki, aż do chwili, w której z węzełkiem na plecach kierowałem się ku Ayton, by zdążyć na dyliżans i na zakręcie drogi raz jeszcze rzuciłem spojrzenie za siebie, na szary dom moich rodziców i dwie ciemniejące na progu sylwetki.
Matka kryła twarz w fałdy swego shetlandzkiego szala, ojciec poruszał wielkim, pasterskim kijem, i trząsł raz po raz ręką, jakby chciał dodać mi odwagi w przededniu nieznanej, może posępnej, przyszłości.






ROZDZIAŁ JEDENASTY.

Tłum narodów.

Zbliżam się teraz do punktu mego opowiadania, którego samo już wspomnienie tłumi dech w piersiach i budzi coś niby rodzaj lęku, — obawę — czy podołam tak bardzo trudnemu przedsięwzięciu. Chwilami zaczynam już wątpić, czy wybrnę, gdyż, skoro piszę, lubię rzecz opowiadać bez pośpiechu, — a wszystko we właściwem miejscu i niewzruszonym chronologicznym porządku, podobnym temu, jaki króluje wśród owiec, prowadzonych przez wytrawnego owczarka.
Tak mogło dziać się w West Inch’u. Ale teraz, gdy staję na progu życia szerszego, gdy opisywać mam bieg wypadków, które przeniosły nas w odmienne światy, niby źdźbła słomy, leniwie poruszające się w rowie, do chwili, kiedy porwie je prąd wielkiej rzeki i skręci w wiry z szaloną szybkością, — trudno mi niezmiernie rozwijać rzecz w miarę jak się odbywała i pierwszorzędne w dziejach ludzkości zdarzenia ująć w proste formy mego nieudolnego języka. Przyczyny, skutki i nieuniknione następstwa tych lat niezatartych każdy snadnie znaleźć może na kartach historyi, wszystko to zatem zostawiam na stronie i mówić będę jedynie o tem, com słyszał własnemi uszami, o tem, na co patrzyły moje tylko oczy.
Pułk, do którego odkomenderowano majora, był 71-ym pułkiem lekkiej piechoty, złożonej z Highlander’ów (górali szkockich), odzianych w czerwone mundury i tartanowe spodnie w barwne, różnokolorowe kraty. Punktem zbornym służby czynnej naznaczono Glasgow.
Tam też udawaliśmy się we trzech dyliżansem.
Major był niezwykle podniecony i z uniesieniem opowiadał nam tysiączne anegdoty o Księciu i o półwyspie iberyjskim, których jednak ja tylko naprawdę słuchałem, gdyż Jim wcisnął się w kątek pojazdu, skrzyżował ręce, przyciął usta i siedział milczący, ponury, bez ruchu. Przysiągłbym, że wszystkie jego myśli oplatały się około cudzoziemca i że w duchu zabijał go co chwila, coraz wymyślniejszą, okrutniejszą śmiercią.
Odgadywałem to po złych, posępnych błyskach oczu i po kurczowem zaciskaniu palców.
We mnie był za to chaos i z pośród mnóstwa splątanych uczuć nie umiałem wydobyć na jaw prawdy i nieodwołalnie rozstrzygnąć, czy zadowolił mię ten obrót rzeczy, czym może postąpił fałszywie, — zawsze bo ognisko rodzinne pozostaje rodzinnem ogniskiem, i jakkolwiekby źle przy niem było, jakkolwiek szersze życie hartuje i uszlachetnia, zawszeć to ciężko myśleć, iż więcej, niż pół Szkocyi rozpościera się między tobą i matką, i że każda chwila usuwa cię dalej i dalej...
Nazajutrz byliśmy w Glasgow’ie.
Tu major powiódł nas z tryumfem do komendy, przed którą wartował żołnierz z pękiem wstążek przy czapce i trzema galonami na ramieniu. Na widok Jim’a ukazał w uśmiechu wszystkie zęby i okrążył go potrzykroć, chcąc się zapewne napatrzeć dowoli, i tak — co najmniej — uroczyście, — jakby to chodziło o zamek w Carlisle.
Potem przybliżył się do mnie, pomacał moje boki, sprobował muskułów i równie rad był, jak przy oglądaniu Jim’a.
— Ot, czego nam trzeba, majorze! odezwał się wkońcu z radością, — akurat czego trzeba! Z tysiącem podobnych zuchów moglibyśmy stawić dzielny opór najlepszym żołnierzom Boney’a!
— Jakże tam idzie? — zagadnął pan Elliott ciekawie. — Jak z mustrą?
— Litość bierze patrzeć — odparł rozmowny wartownik. — Siła czasu i wiele pracy upłynie, żeby tam uszło od biedy. Najprzedniejszych zabrali nam do Ameryki, a tu sami prawie rekruci, milicya.
— Tak, tak — przytwierdził major z głębokiem westchnieniem. — A pójdziemy na spotkanie wytrawnym, starym żołnierzom. Jeśli będziecie potrzebować wskazówek moich, czy innej pomocy — dodał, zwracając się do nas — przyjdziecie do mnie, — na kwaterę.
Skinął przyjaźnie głową i oddalił się sprężystym krokiem.
Zaczynaliśmy z Jim’em rozumieć, że major, który jest zarazem twoim pułkownikiem, to osobistość zasadniczo różna od majora-sąsiada i prawie przyjaciela ze wsi.
Niech i tak będzie, ale po co was nudzę tem wszystkiem?
Zużyłbym sporą ilość najlepszych piór gęsich, gdybym zaczął opowiadać, jak poczynaliśmy sobie z Jimem z chwilą przyjazdu do Glasgow’a, jak poznaliśmy oficerów, zwierzchników, starszych, towarzyszy i jak każdy w odmienny prawie sposób zawierał z nami znajomość.
Wkrótce nadeszła wieść pewna, że ambasadorowie obradujący dotąd w Wiedniu i ciągle zajęci krajaniem Europy, jakby to było zwykle udo baranie, lotem błyskawic rozbiegli się do swoich krajów i wszystko, co zawierały, — konie, żywność, amunicya, ludzie, — wszystko ruszało na Francyę.
Z drugiej znów strony opowiadano sobie o ściąganiu wojsk nieprzeliczonych do Paryża, o gorączkowem zbrojeniu się i generalnych, cesarskich przeglądach, słynnej na całą Europę armii.
Potem gruchnęła wiadomość, że Wellington już w Niderlandach i że nam, lub Prusakom wypadnie przetrzymać pierwsze uderzenia gromu.
Rząd nasz jak tylko mógł najśpieszniej, ładował wojsko na okręty.
Wszystkie porty na wschodniem wybrzeżu zawalone były armatami, natłoczone końmi, amunicyą.
Trzeciego czerwca i my otrzymaliśmy rozkaz wymarszu.
Tegoż jeszcze wieczora wsadzono nas w Leith na okręty i nazajutrz o zmierzchu przybyliśmy do Ostendy.
Pierwszy to raz w życiu noga moja stąpiła na cudzoziemską ziemię.
I nietylko ja, gdyż większość moich towarzyszy składała się z młodych, nowozaciężnych, żołnierzy.
Zdaje mi się, że jeszcze widzę te ciemnoszafirowe wody, lekko sfałdowaną linię powrotnych bałwanów morskich, rozbijających się o skały, wydłużone, żółtawe wybrzeże i dziwaczne jakieś młyny z poruszającemi się bez końca ramionami, których na lekarstwo daremnie szukałbyś we Szkocyi.
Miasto było czyste i utrzymane nadzwyczaj starannie, jak może żadne ze szkockich, ale nie znalazłbyś tam ani mocnego, angielskiego piwa (ale), ani doskonałych, owsianych placuszków.
Wojska udały się stamtąd do Bruges, a potem jeszcze do Gandawy, gdzie pułk nasz połączył się z 52-gim i 95-ym pułkiem i teraz już stanowiliśmy pełną brygadę.
Gandawa uczyniła na mnie bardzo podniosłe wrażenie, pokrywa ją coś niby tajemnicza pleśń minionych wieków, imponują dzwonnice i potężne kamienne budowle i gmachy.
A jednak, we wszystkich owych miastach, w których zdarzyło się nam gościć, nie zauważyłem ani jednego kościoła tak pięknego, jak nasze, choćby naprzykład w Glasgow’ie.
Z Gandawy obróciliśmy pochód na Ath, niewielką wioseczkę położoną nad brzegiem rzeki, a raczej wązkiej strugi, ochrzczonej mianem rzeczki Dender.
Tutaj rozbiliśmy namioty, gdyż czas był słoneczny i piękny i cała brygada od rana do nocy, niezmordowanie, ćwiczyła się na okolicznych polach.
Dowodził nami generał Adams, pułkownikiem mianowano Raynell’a, co jednak budziło jakąś lwią prawie odwagę, to myśl, iż wodzem naczelnym był Książę, którego samo już imię zdawało się zaklętym dźwiękiem bojowej pobudki.
Przebywał obecnie w stolicy Belgii z główną armią, wiedzieliśmy przecież, że w razie najmniejszego niebezpieczeństwa, czy choćby tylko powikłań — posłyszelibyśmy niezawodnie głos jego nad sobą. To napełniało całkowitą, zupełną otuchą.
Tysiące nowych uczuć zrywało się w duszy.
Aż dotąd nie widziałem naprzykład nigdy takiej ogromnej ilości Anglików, i przyznać muszę, iż patrząc na nich — mimowoli doznawałem pewnego rodzaju niechętnej pogardy, która zresztą jest podobno dość pospolitem zjawiskiem wśród ludzi zamieszkujących jakiekolwiek pogranicza. Ja zaś czułem się przedewszystkiem i pomimo wszystko, Szkotem. Nic a nic jednakże nie mógłbym zarzucić dwóm tamtym pułkom przydzielonym do naszej brygady, gdyż na całym chyba świecie nie znalazłbym lepszych kolegów i bardziej oddanych towarzyszy.
Rzeczywista liczba żołnierzy w pułku 52-im wynosiła tysiąc ludzi i liczyła wielu starych żołnierzy, z czasów walk hiszpańskich.
Pułk 95-y składał się z karabinierów, odzianych w zielone mundury, zamiast czerwonych, jak nasze.
Przy najbliższej sposobności zwrócił moją uwagę odmienny, a trafny sposób w jaki używali broni, mianowicie — kulę — owijali przed użyciem zatłuszczoną szmatką i przybijali rodzajem dwugłowego młotka, — strzały ich niosły daleko, a od naszych były bez porównania celniejsze.
Całą tę część Belgii zajmowały wówczas wojska wyłącznie angielskie, gdyż oprócz piechoty, w okolicach Enghien stała nasza Gwardya, niedaleko zaś od nas znajdowały się liczne pułki kawaleryi.
Wellintgon był zmuszony rozwinąć na wybrzeżu wszystkie swoje siły, ponieważ Boney bezpiecznie krył się pod gęstą osłoną pogranicznych fortec i nikt nie mógł przewidzieć, z której strony zwali się na nas owa groźna, śmiercionośna chmura...
W każdym razie należało przypuszczać, iż wtargnie tędy, gdzie będziemy się najmniej spodziewać.
Popierwsze, mógł wsunąć się pomiędzy nas i morze i odgrodzić w ten sposób od Anglii, — powtóre — nic na pozór nie przeszkadzało mu niebezpiecznym klinem wbić się między armie angielskie i pruskie. Na szczęście Książę nasz równie jak tamten okazywał się przebiegły, — gromadził wkoło siebie kawaleryę, a lekką jazdę i piechotę rozrzucił po Belgii, niby niezmierną jakąś pajęczynę i przytem czynił to tak mądrze, że gdyby jeden chociaż Francuz przestąpił granicę, mogliśmy bardzo szybko skupić potrzebne siły w każdym zagrożonym punkcie.
Mnie osobiście działo się w Ath doskonale, ludzie tamtejsi są poczciwi i pełni prostoty.
Do końca życia naprzykład nie zapomnę dobroci Bois, pewnego dzierżawcy, na którego polach rozkazano nam stanąć obozem.
W chwilach wolnych od ćwiczeń wznieśliśmy mu przez wdzięczność drewnianą stodołę, a ja i Jeb Seaton, najlepszy kolega, nieraz z własnej ochoty rozwieszaliśmy jego bieliznę na sznurach, a zapach wilgotnego płótna w dziwny jakiś sposób przenosił nas myślą do opuszczonego kraju i wzgardzonej ciszy domowego progu. Przypominał tak dotykalnie i mocno, jak oto woń perfum, lub ulubionego kwiatu przywodzi na pamięć obecność osoby kochanej.
Nieraz wybiegam myślą do tej szczęsnej wioski i pytam w duchu, czy żyje jeszcze poczciwy dzierżawca i jego najzacniejsza żona. Ale to prawie niemożliwe, bo wtedy, w owych odległych czasach, znajdowali się już na schyłku dojrzałego wieku, właściwie na progu starości.
Jim zachodził czasem do nich ze mną i siadłszy zwykle gdzieś w kącie przestronnej kuchni flamandzkiej — puszczał zajadłe kłęby dymu z ulubionej fajki, — tylko, że był to Jim zupełnie różny od dawnego.
Zawsze, w najmłodszych nawet latach, bywał szorstki, nieraz przykry i twardy, — teraz zniknęło to bez śladu. Nieszczęście spopieliło mu duszę, zmieniło w głaz, w zastygły, martwy kamień. Od owego ranka w West Inch’u nie widziałem już uśmiechu na wyschłych, pobladłych ustach przyjaciela.
Odzywał się niechętnie, rzadko. Wszystkie jego myśli, wszystkie władze duszy skupiały się wokoło pragnienia zemsty, pragnienia śmierci de Lissac’a, tego, który wydarł mu Edie, jedyne, wymarzone, jedyne pożądane, szczęście.
Całe godziny przepędzał skulony we dwoje, z czołem podpartem rękoma, z brwią ściągniętą i nieruchomem, pół błędnem spojrzeniem, w którem paliły się złowrogie błyski. Straszne były te oczy. Pragnienie krwi i pomsty wyzierało z nich niby jakaś upiorna, a okropna mara.
Milczenie i niechęć, wstręt nawet do koleżeńskiego życia przyczyniły się w znacznej mierze do tego, iż przez czas niejaki stał się przedmiotem żartów i złośliwych figlów towarzyszy, skoro jednak ci ostatni zapoznali się ze szkocką jego pięścią, zostawili go odtąd w spokoju. Słynne muskuły i tym razem zapewniły mu powszechny „głęboki“ szacunek.
Ale wróćmy do rzeczy. W owych czasach kazano nam zrywać się tak wcześnie, że zwykle cała brygada stawała pod bronią zanim jeszcze słońce wysłało pierwsze swoje brzaski.
Pewnego ranka, — było to — pamiętam — szesnastego czerwca, — formowaliśmy właśnie szeregi, a generał Adams ruszył konno wydać jakiś rozkaz Raynell’owi. Obaj zatrzymali się od miejsca w którem stałem, mniej więcej w odległości strzału i nagle utkwili wzrok w kierunku gościńca, wiodącego do Brukselli.
Żaden z nas nie ośmielił się odwrócić głowy, i tylko cały pułk wytężył również spojrzenia w tę stronę, i wszyscy dostrzegliśmy po chwili oficera w barwach adyutanta głównodowodzącego generała, pędzącego jak wicher na siwo-jabłkowitym koniu. Po drodze szedł odgłos kopyt i szczęk stali.
Pochylał głowę na kark koński i raz po raz śmigał zwierzę trenzlą. Rzekłbyś iż życie jego zależy od szybkości biegu.
— Patrz — ozwał się generał do pana Raynell’a — bezwątpienia zaszło coś ważnego. Cóż pułkownik na to?
Puścili konie stępa i obaj ruszyli na spotkanie, — nie upłynęło chyba ćwierć minuty, kiedy generał rozrywał podaną depeszę.
Koperta nie zdążyła jeszcze paść na ziemię, a on już wykonał pół obrotu i wzniósłszy otrzymany papier w górę, śmignął nim, niby szablą.
— Złamać szeregi! — skomenderował grzmiąco. — Przegląd generalny i wymarsz za pół godziny!
Zakotłowało się wśród wyciągniętych w sznur żołnierzy, szmer coraz głośniejszy poszedł po szeregach, — wkrótce z ust do ust podawano sobie świeżo przywiezione wieści.
Po kilku minutach wiedzieliśmy wszystko: Napoleon wczoraj przekroczył granicę, zmusił do cofnięcia się wojska Prusaków i śmiało zapuścił się w głąb kraju. Obecnie znajdował się na wschód od naszego obozu i wiódł pod sobą sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierza.
Rozkazano nam zebrać rzeczy, zjeść śniadanie i stawać w szeregach.
W niecałą godzinę później byliśmy już w drodze, śpiesznym marszem opuszczając cichą wioskę Ath i rzeczułkę Dender z żalem i na zawsze.
Istotnie nie było chwili do stracenia, gdyż Prusacy nie dawali teraz znaku życia i wódz nasz mógł jedynie domyślać się prawdopodobnego dalszego przebiegu wypadków. Że wyruszył z Brukselli na pierwszą wieść niepokojącą, jak czujny brytan z legowiska, to stawało się wyłączną zasługą genialnego rozumu Księcia, jednak i pomimo tego, trudno było spodziewać się, iż zdążymy jeszcze na odsiecz Prusakom.
Ranek był upalny, jasny, brygada nasza, niby wąż barwny, posuwała się szerokim gościńcem belgijskim i co chwila ginęła w obłokach szarawego pyłu, który wbijał się w niebo i przesłaniał nam drogę, niby dymy nieprzyjacielskich bateryi.
Upał stał się wkrótce straszny i nie potrzebuję tu chyba zapewniać, że błogosławiliśmy ręce, które wysadziły szosę gęstymi sznurami przepysznych topoli, — cień ich cenniejszym był dla nas, niż najsmakowitsze trunki.
Po obu stronach gościńca zalegały starannie uprawione pola, tu i owdzie przecięte siną wstęgą drogi, jedna z nich biegła blizko i prawie równolegle z naszą, druga w bok trochę, mniej więcej w odległości dobrej mili angielskiej.
Bliższą dążyła kolumna piechoty.
Od czasu do czasu mierzyliśmy się rozjaśnionym wzrokiem i przyśpieszali kroku. Prędzej prędzej na wroga...
Otaczał ich tak gęsty tuman żółtawego kurzu, że chwilami jedynie mogliśmy rozróżnić srebrzyste lufy karabinów, czapy z niedźwiedziej skóry, to znów dostrzegaliśmy ramiona i głowy jadących konno oficerów, sztandary wreszcie, wesoło igrające z wiatrem.
Bez trudu poznaliśmy brygadę Gwardyi, jednakże nie umieliśmy określić — która, gdyż współcześnie z nami aż dwie odbywały kampanię.
W dali, na bocznej drodze, majaczyła również zwarta chmura pyłu, która chwilami rzedła i odsłaniała nieskończony sznur niebieskich błysków, przesuwających się niby lśniące paciorki różańca.
Lekki powiew wiatru niósł ku nam odgłosy muzyki tak silnej, donośnej i dźwięcznej, że nic podobnego nie słyszałem w życiu.
I nie domyśliłbym się, coby to takiego było, gdyby nie nasi kaprale i sierżanci, wszystko starzy, wytrawni żołnierze, którzy zwiedzili już dotąd pół świata i teraz dzielili się z młodszymi doświadczeniem. Jeden z nich postępował tuż przy mnie, z halabardą w ręku i okazywał się niewyczerpany w objaśnieniach i opisach, nieprzebrany w radach. Więc nie żałował wyrazów i teraz.
— To ciężka jazda — tłomaczył z przejęciem. — Czy dostrzegacie ten podwójny odblask? Pochodzi z szyszaków, przyłbic i z pancerzy. Są to królewscy, tak zwana Służba Dworska, — Enniskillens. Słyszycie granie kotłów i cymbałów? A wiedzcie, że ciężka jazda francuska trochę byłaby za twarda dla nas. Wszystko wyborni żołnierze, pułki gęsto okryte, dziesięciu przypada na jednego! To też koniecznie trzeba mierzyć w głowę, albo w konia. Zapamiętajcie to sobie; bo nuż wypadnie i z tymi się spotkać. Inaczej biada! Cięcie szablą przez wątrobę i możesz iść na łono Mahometa! Cyt, cyt. Słuchajcie. Tam gdzieś od wschodu zaczyna się inna muzyka.
Nie skończył jeszcze, kiedy rozległ się stępiony, głuchy huk dalekiej kanonady. Działa grzmiały...
Po polach szedł chrapliwy, złowrogi, przytłumiony odgłos.
Rzekłbyś ryk jakiegoś dzikiego, okrutnego zwierza, sczerwienionego krwią, żądnego ciągle nowych ofiar, żyjącego tylko życiem coraz innych istnień ludzkich.
Szmer niepokoju podniósł się w szeregach i prawie jednocześnie ozwał się poważny, energiczny rozkaz:
— Przepuścić armaty!!
Mimowoli odwróciłem głowę i ujrzałem kompanie aryergardy, śpiesznie łamiące szeregi i rozstępujące się na boki drogi, po chwili — ukazało się w oddali sześć, dwójkami sprzęgniętych, rumaków, pędzących pełnym galopem. Rzuciły się w oswobodzoną przestrzeń. Za nim czerniło się dwunastokalibrowe działo, z łoskotem podskakujące po bruku gościńca.
Potem zjawiło się drugie, trzecie, dziesiąte, potem dwadzieścia cztery i przeleciały koło nas z ogromnym hałasem i hukiem. Na armatach i jaszczykach siedzieli żołnierze w granatowych uniformach, niby ciemne plamy na żelaznych grzbietach dział, woźnice palili z bata i obrzucali się tysiącem przekleństw, grzywy końskie wiatr rozwiewał, cebrzyki i wyciory od armat co chwila zderzały się z głośnym, metalicznym chrzęstem.
Powietrze napełniło się krzykiem i donośnem dźwięczeniem łańcuchów.
Z rowów przydrożnych podniosły się stłumione brzęki.
Artylerzyści odpowiedzieli im niezrozumiałym krzykiem, potem przemknął koło nas szarawy obłok i przez chwilę pogrążył nas w ciemności.
Teraz kompanie się zwarły i postępowaliśmy znowu jak przedtem, tylko ów huk w oddali stawał się potężniejszy, wyraźny i groźny.
— Trzy baterye — objaśnił nas sierżant. — Bull i Weber Smith, — doskonała marka. Te ostatnie to dziewiątki. Tam, — przed nami — musi ich być więcej i nawet groźniejszych, bo dostrzegam tu ślady wyżłobione przez jedno tylko dziewięciokalibrowe działo, — wszystkie pozostałe wycisnęły dwunastki. Jeśli któremu z was zależy na lekkiej śmierci, niechaj śmiało idzie pod dwunastkę, — dziewiątka najczęściej okaleczy i poszarpie, — tymczasem dwunastka przetnie cię na dwoje, niby kucharka marchew.
I bez końca opowiadał o wszelkich okropnościach wojny, o strasznych ranach, zadawanych przez specyalnie ku temu służące naboje, o tych, które sam widział i tak w kółko. A mnie słowa jego krew mroziły w żyłach.
Nie tylko mnie zresztą. Mógłbyś z całej siły trzeć kredą twarze towarzyszy, a nie wiem, czy stałyby się bielsze. Bo bladość okryła policzki słuchaczy.
— Tak. Tak. Nie bójcie się robaczki — ciągnął sierżant z okrutnym spokojem. — Ręczę, że będzie wam gorzej, gdy poczujecie porządny ładunek kartaczy w wnętrznościach!
Mimowoli uczyniło mi się zimno, lecz zauważyłem w tejże chwili, że kilku starszych żołnierzy uśmiecha się dziwnie i zaraz nieznośny ciężar spadł mi z piersi. Już wiedziałem, że krotochwilny sierżant chce tylko ubawić się kosztem naszego przestrachu.
Zacząłem śmiać się także, młodsi koledzy poszli za moim przykładem, a jednak w gruncie rzeczy wesołość nasza nie była, nie mogła być szczerą. Toż zbliżaliśmy się wielkimi krokami ku bitwie, i kogóż z nas nie dręczył niepokój o jutro?
A słońce wzbiło się nad głowami wysoko i dopiekało strasznie, wkrótce też zarządzono postój w miejscowości, noszącej miano Hal’u.
Znaleźliśmy tam starą, opuszczoną pompę i pompując niezmordowanie dobraliśmy się nakoniec do wody. Jeden z pierwszych napełniłem kaszkiet ożywczym, chłodnym płynem. Najpiękniejszy dzban szkockiego „ale’u” nie smakował mi tak bosko, jak ta mętna trochę woda.
Przed nami bez końca ciągnęły armaty, potem przeszła husarya Vivian’a: trzy pułki dumnie jadące na skarogniadych, prześlicznych wierzchowcach.
Prawdziwa uczta dla oczu.
Tymczasem w dali grzmiały armaty głośniej, coraz głośniej, prawie nieprzerwanym hukiem, mnie zaś poczynały grać nerwy i we wspomnieniach wstawała jak żywa ta chwila, taka zdaje się, niedawna, gdym z kochanką dziewczyną przy boku podziwiał walkę handlowego statku z korsarzami.
A grzmot szedł tak potężny, iż zdawało się prawie, że biją się tuż, po drugiej stronie najbliższego lasku, dopiero sierżant rozwiał nasze wątpliwości.
— Bitwa jest o dwanaście, piętnaście może mil angielskich — oznajmił stanowczo. — Za to ręczę. Generał musi zresztą wiedzieć, że tam obejdą się bez nas, gdyż w przeciwnym razie nie popasalibyśmy w Hal’u. Możecie wierzyć staremu, robaki.
I rzeczywiście mówił prawdę, bo wkrótce podjechał ku nam pułkownik i wydał rozkaz stawiania broni w kozły i rozłożenia biwaków.
Cały dzień spędziliśmy w owej dolinie, spokojnie przyglądając się przeciągającej kawaleryi, artyleryi, piechocie nawet, — szli Anglicy, Hanowerczycy, Holendrzy.
Dyabelska muzyka trwała prawie do wieczora, niekiedy wybuchała potężnym akordem, to znów cichła, stawała się niewyraźnym, stłumionym pomrukiem, do złudzenia naśladującym odgłosy kończącej się burzy.
Około ósmej wieczorem umilkła niespodzianie i nie odezwała się więcej.
A nas jęła trawić okrutna niepewność i chęć jaknajprędszego dowiedzenia się, co zaszło tam, za ciemnym borem, — tak głęboko jednak tkwiło w każdym przekonanie, że co uczyni Książę, będzie uczynionem dobrze, iż po trochu ogarniał nas spokój i ufność.
Brygada nasza spędziła w Hal’u cały następny ranek. Dopiero około południa przypadł do generała książęcy ordynans i wtedy zarządzono pochód. Wkrótce przecież zatrzymaliśmy się powtórnie w lichej wioseczce — Braine, jeśli mię pamięć nie myli.
Czas był już najwyższy, gdyż prawie jednocześnie rozszalała się straszliwa nawałnica, z upustów niebieskich lunęły potoki zimnej wody i srożyły się póty, póki pól i gościńców nie zmieniły w istne bagna i jeziora.
Rzuciliśmy się do stodół, szukając jakiego takiego schronienia przed zlewą i w jednej z nich znaleźliśmy dwóch zbłąkanych żołnierzy, starszy należał do pułku noszących „kilts’y”, górali szkockich, — młodszy podchodził z legii niemieckiej i obaj podzielili się z nami wieściami, które były tak posępne, jak zachmurzone niebiosy.
Boney — opowiadali — zbił wczoraj Prusaków, potem wystąpili nasi i z trudnością dotrzymywali mu pola. Jednak podobno zwyciężyli wkońcu.
Słowa moje wydawać się wam będą, jak stara, znana, niepotrzebnie na światło dzienne wywleczona, bajka, i nikt z was poprostu nie jest w stanie wyobrazić sobie rozdrażnienia, w jakie wprawiły nas te niespodziane wiadomości. Krew jęła grać zapalczywszym, inni zaczęli się tłoczyć przez otwarte wrota, uczynił się tłok, gorąco, hałas.
Potrącano się, bito, przepychano siłą, — po to, by pochwycić choć jedno słowo, z tego, co mówili, a potem tych oblegano z kolei, kazano powtarzać sobie przed chwilą zasłyszane wieści, — i znów niecierpliwili się dalsi...
Chwilami wybuchały oklaski i śmiechy, niekiedy złorzeczenia, przekleństwa i groźby. I słuchano z przejęciem, jak pułk 44-y wytrzymał atak kawaleryi, jak Holendrzy i Belgowie sromotnie zmykali z pola bitwy, jak Czarna Gwardya pozwoliła złamać czworobok ułanom, a potem przypuściła do nich rzeź okrutną. Ale ułani walczyli tak mężnie, że miast uledz w puch rozbili pułk 69-y i unieśli jeden ze sztandarów.
Książę cofał się przecież pomimo zwycięstwa, chodziło mu bowiem o zachowanie łączności z ustępującą armią pruską.
Mówiono, że pragnie obrać odpowiedniejsze pole do przyszłych zapasów i prawdopodobnie wielka bitwa rozegra się w tem właśnie miejscu, gdzie generał Adams rozłożył się teraz obozem.
A wkrótce przekonaliśmy się, ile w tych pogłoskach było prawdy. Pamiętam, rozjaśniło się pod wieczór i komu sił stało, wstępował na poblizkie wzgórza, skąd widać było całą okolicę.
Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się zielone łąki i płowe, szumiące zboża.
Wielkie, pełne kłosy zaczynały właśnie żółknąć, przepyszne żyta sięgały ramienia średniego wzrostu mężczyzny.
Trudno sobie wyobrazić krajobraz spokojniejszy, cichszy i bardziej spokojny.
Gdziekolwiek wybiegło się wzrokiem, — wszędzie napotkałeś łagodnie falujące wzgórza, pokryte złotem, kornie chylącem się zbożem, tu i owdzie zieleniały ciemne gromady topoli, z których znów strzelały dzwonnice wioskowych kościołków. Wszędzie dobrobyt, spokój, wszędzie uroczyste, wieczorne milczenie, rzekłbyś, ziemia gotuje się do snu świętego. Nie, nieprawda. Bo oto spojrzyj ku wschodowi. Czernieje tam, niby ślad śmignięcia batem, długa, nieskończona pręga, poruszająca się na podobieństwo splotów jakiegoś potwornego węża, — długi sznur sylwetek krasnych jak maki, niebieskich, to znów zielonych, jak morze, wreszcie czarnych jak najczarniejszy węgiel, zbliżających się bez przerwy, ciągle, przez równinę, zasypujących gościńce i drogi. Aż jeden koniec owego potwornego cielska znalazł się tak niedaleko, iż mogliby usłyszeć nasze krzyki, jak rozróżnialiśmy doskonale żołnierzy, składających broń w kozły, na lewo od nas, na przyległym wzgórzu, — a drugi ginął w lasach i niepodobna było dojrzeć końca.
Potem, na innych drogach, ukazały się szeregi dwójkami posprzęganych koni, które z wysiłkiem ciągnęły złowrogo błyszczące armaty, — tuż przy nich snuły się ciemne postaci żołnierzy, chylących się co chwila i co chwila dźwigających koła z gęstego, lepkiego błota.
I szedł pułk za pułkiem, brygada za brygadą i kolejno, sprawnie zajmowały wyznaczone pozycye na wzgórzach, a zanim słońce zaszło, stanęło na nich w bojowym szyku więcej niż sześćdziesiąt tysięcy wyborowego wojska i zamknęło Napoleonowi drogę do Brukselli.
Tymczasem deszcz zaczął padać z dawną siłą i my, z pod 77-go, — bez namysłu schroniliśmy się z powrotem do zbawczej stodoły. I stamtąd żałowaliśmy pobożnie reszty towarzyszy, którzy radzi nieradzi, zmuszeni byli pozostać na wichrze i błocie i w spokoju ducha znosić wściekłość nawałnicy, aż do pierwszych brzasków wschodzącego słońca.






ROZDZIAŁ DWUNASTY

Cień na ziemi.

Ale i rankiem jeszcze siąpił drobny, gęsty, przenikliwy deszczyk, a wiatr mokry i lodowaty napędzał nowe, brunatne chmury.
Dnia tego otworzyłem oczy z dziwnem, pierwszy raz w życiu doświadczanem, uczuciem. Myślałem oto, że dziś, za chwilę, wezmę udział w prawdziwej, strasznej może, bitwie? I po mózgu roiły mi się krwawe, pełne trupów i jęku obrazy. Żaden z nas jednak nie przeczuwał nawet tego, co miało nastąpić.
Było jeszcze szaro, gdyśmy się zerwali i czemprędzej pchnęli drzwi stodoły. Tu słuch nasz uderzyła przedewszystkiem muzyka tak cudna, żem nie kosztował piękniejszej. Płynęła gdzieś ze, spowitej w sinawe mgły, dali.
Z innych stodół i z całej wioski zbiegali się żołnierze i wszyscy słuchali z łaknącym podziwem. A tony szły słodkie, spokojne i smutne. Sierżant zaczął śmiać się wreszcie z naszego zachwytu.
— To francuska kapela — oznajmił trochę drwiąco. — Sprobujcie-no wejść wyżej, a ujrzycie, czego wielu z was już może więcej nie zobaczy.
Posłuchaliśmy rady.
Po chwili wdarliśmy się na szczyt wzgórza. Muzyka płynęła ciągle. Chciwem spojrzeniem ogarnęliśmy w mgłach stojące zbocza.
U stóp wyniosłości i o pół karabinowego strzału wznosił się zgrabny folwarczek, otoczony murem, z poza którego wychylały się zielone, owocowe drzewa, ciemniały równymi rzędami dachówki budynków, całe obejście nęciło dobrobytem i czystością.
Ale sad opasywał szereg żołnierzy w czerwonych mundurach i wysokich, futrzanych czapkach, pracujących niezmordowanie nad wierceniem otworów w murze i barykadowaniem bramy.
— To lekkie kompanie Gwardyi — objaśnił nierozłączny sierżant, z miną znawcy. — Do ostatniego tchu bronić się tu będą, zobaczycie. Nie poddadzą się, póki jeden choćby potrafi ruszyć palcem. Spójrzcie-no tam jeszcze. To ognie francuskich biwaków.
Poszliśmy za kierunkiem jego ręki, w przeciwną stronę doliny, ku zniżającym się wzgórzom i dostrzegliśmy tysiące żółtawych światełek, nad któremi wznosiły się czarne pióropusze dymów i leniwie wzbijały się w mgliste przestworza.
Na przeciwległem zboczu tej doliny ciemniał drugi folwarczek i właśnie podziwialiśmy jego zalotne zarysy, gdy wtem, na niedalekim wzgórku pojawiła się gromadka jeźdźców i jęła przyglądać się nam niezwykle badawczo.
Tyły owego szczupłego orszaku stanowiło dwunastu huzarów, czoło — pięciu ludzi, z których trzech w pełnem uzbrojeniu i hełmach na głowie, czwartemu z czapki powiewała szkarłatna, piękna kita, ostatni wyróżniał się dziwnym, płaskim kapeluszem.
— Wielki Boże! — wykrzyknął nagle sierżant. — To on, to Boney, mógłbym założyć się o żołd miesięczny! Patrzcie, ten, na siwym koniu.
Na dźwięk tych wyrazów o mało oczy nie wyszły mi z orbit. Więc to on? Więc to jest człowiek, który nad całą Europą rozwiesił te posępne cienie, co pogrążyły w ciemnościach narody prawie na ćwierćwiecze, cienie, które dosięgły nawet naszego cichego folwarku, wydarły nam Edie, a mnie i Jim’a rzuciły w obce kraje na niepewną przyszłość i śmiertelną walkę?!
O ilem mógł wnioskować z odległości, — trochę był przysadkowaty, nizki, o kwadratowych, potężnych ramionach.
Szeroko wyginał łokcie i co chwila podnosił do oczu perspektywę.
Patrzyłem na niego ciągle, nie umiejąc oderwać wzroku od krępej sylwetki, gdy uszu moich dobiegł niespodzianie ciężki, urywany oddech.
Mimowoli obejrzałem się za siebie i spotkałem źrenice Jim’a, żarzące się jak dwa czerwone węgle.
Twarz prędko przysunął do mojej.
— To on — szepnął zdławionym głosem.
— Tak. To Bonaparte — odparłem poważnie.
Ach! Cicho! De Lapp, mówię, czy de Lissac, — jeśli ten szatan nie ma jeszcze innego nazwiska — przerwał mi z wybuchem. — On, on — powtórzył, zaciskając zęby.
Spojrzałem raz jeszcze i — poznałem także.
Ten, u którego czapki chwiała się szkarłatna kita...
Prawda. Te same spadziste ramiona, to samo dumne pochylenie głowy. Teraz mógłbym przysiądz.
Potem przystąpiłem do Jim’a, objąłem go mocno ramieniem i milcząc zajrzałem w biedne, bólem oszalałe, oczy. Pierś mu dyszała ciężko i krew grała w żyłach, — lękałem się, by nie popełnił jakiegoś niedarowanego głupstwa.
Wtem zdało nam się, że Bonaparte pochyla się w siodle, mówi coś do adyutanta...
Potem cała gromadka wykonała zwolna pół obrotu i wkrótce znikła pośród wzgórzy, a prawie w tejże chwili z bateryi, umieszczonej na najdalszem zboczu rozległ się wystrzał armatni, wzbił się w niebo obłoczek białawego dymu.
Nie ucichł jeszcze, kiedy w naszym obozie zagrano pobudkę.
Co tchu kopnęliśmy się na dół i jęliśmy gorączkowo formować szeregi.
A wzdłuż linii wojsk naszych nieprzerwanym hukiem rozegrzmiały strzały i wszyscyśmy myśleli, że to zaczyna się bitwa, dopóki inni nie objaśnili nam, że w ten sposób kanonierzy czyszczą swoje działa.
Istotnie należało się obawiać czy podsypki i lonty nie zwilgotniały podczas tej burzliwej nocy.
Z miejsca, w którem stałem roztaczał się widok tak wspaniały, iż by go ujrzeć, warto było przepłynąć nieskończone morza.
Całe zbocze pokrywały czerwone i niebieskie czworoboki, i ciągnęły się aż ku jakiejś niewielkiej wioseczce, odległej od nas prawie o dwie mile.
A w szeregach naszych powtarzano cicho, że zawiele tych niebieskich mundurów, nie dosyć czerwonych, — toż Belgowie nie dalej jak wczoraj jeszcze dali dowód, iż mają cokolwiek za „miękkie” serca do krwawych zapasów. A przecież stało ich teraz dwadzieścia tysięcy!
Co więcej, — nasze własne wojska składały się przeważnie z żołnierzy, z milicyi i nowo-zaciężnych rekrutów, gdyż kwiat zaprawnych w boju pułków i bohaterów z czasu walk hiszpańskich znajdował się obecnie na okrętach, wśród niepewnych fal niezmierzonego Oceanu i żółwim krokiem wlókł się z powrotem, po zażegnaniu jakiegoś bezsensownego zatargu z amerykańskimi krewniakami.
Mieliśmy tylko niedźwiedzie czapy gwardzistów, pod postacią dwóch potężnych brygad, — barwne mundury Highlander’ów, błękit legii niemieckich, w czerwień przybrane liniowe wojska brygady Pack’a, brygady Kempt’a, wreszcie w sznur wydłużony rozsypane zielone sylwetki karabinierów, wysuniętych na czoło sprzymierzonych armii.
Każdy z nas wiedział, że to są ludzie zdecydowani na wszystko i gotowi na bohaterską walkę bez względu na niebezpieczeństwa, że przewodzi im człowiek posiadający w genialnym stopniu zdolność wyzyskiwania najgorszych pozycyi.
Od strony Francuzów płynęły tylko mgły milczące i szły złotawe mrugania biwakowych ogni, — tu i owdzie na pochyłości czerniły się gromadki jeźdźców. Nagle zagrzmiały trąby i w mgnieniu oka napełniły dolinę rozgłośnem, nieulękłem graniem.
W tej samej prawie chwili z poza wzgórzy wystąpiła niewidzialna dotąd armia i jęła spuszczać się na przeciwległe zbocza, szły nieskończonym szeregiem brygady, szły niezmierną lawą dywizye, aż zalały całą falującą przestrzeń, — gdzie okiem sięgnąć niebieściły się wrogie mundury i migotały zimne błyski stali.
I płynęły, płynęły, ciągle, spokojnie, bez przerwy, — zdawało się, że nigdy im nie będzie końca, że sekunda jeszcze, a bez strzału zawładną równiną. A nasze wojska przyglądały się owej nawale w milczeniu, niektórzy wsparli się o karabiny, inni kurzyli fajeczki, — wszyscy słuchali słów starych, zaprawnych w walkach z Francyą żołnierzy.
Wreszcie piechota uformowała wielkie, długie plamy i teraz pojawiły się armaty, które jęto spiesznie zaciągać wzdłuż zboczy.
Mimowoli trzeba było podziwiać tę szybkość, baterya wyrosła jak za skinieniem różdżki czarodziejskiej.
Potem, uroczystym truchtem, wyłoniła się z za wzgórzy kawalerya, — najmniej trzydzieści pułków, zakutych w stal, w pancerze, hełmy, u których powiewały pióra, w szable lśniące złowrogą, zimną bielą, w piki. Aż pojaśniało od sztandarów i chorągwi.
Błysnęli świetnością uzbrojenia i sprawnością ruchów i zajęli skrzydła i tyły swej armii.
— Ot, zuchy! — zakrzyknął z mimowolnym podziwem stary sierżant. — Trzeba ich widzieć w robocie! Dyabełby nie poradził. A spójrzcie-no ku tym środkowym pułkom, w wielkich „shako”. Nie, nie tutaj, — w tył od tamtego folwarku! To Gwardya. Jest ich dwadzieścia tysięcy, robaczki, dwadzieścia tysięcy najprzedniejszych ludzi, wściekłych jak szatany, którzy całe życie się biją, od dzieciństwa prawie, od czasu kiedy niewiele co więksi byli, niż moje kamasze. Przeciwko dwóm trzech ich staje, dwa działa przeciwko jednemu. Panie odpuść! Wy, rekruci, jeśli wam się przyjdzie spotkać, pożałujecie ciepłego kąta w domu, wpierw nim który natrze!
Niema co mówić! Dodał nam odwagi! Że jednak brał udział we wszystkich dawniejszych kampaniach i bitwach, począwszy od hiszpańskiej Korunii, że miał medal i siedem zaszczytnych odznaczeń, więc przysługiwało mu niezaprzeczone prawo plecenia co ślina na język przyniesie.
Kiedy armia francuska stanęła już w bojowym szyku, trochę dalej, niż odległość armatniego strzału, — z pośród nich wyłoniła się gromadka jeźdzców, kapiących od srebra, złota i purpury i jęła przebiegać pomiędzy pułkami, a w ślad ich przejścia zrywały się pełne uniesienia krzyki, wyciągały się ramiona, podnosiły ręce, — wojsko z zapałem słuchało słów uwielbianego wodza.
A potem umilkło wszystko.
I dwie armaty stanęły twarz w twarz w straszliwej, niczem niezmąconej ciszy.
Widok był potężny i często wstaje w mych wspomnieniach.
Nagle, tuż przed nami, zakołysały się szeregi na pozór trwożnym i bezładnym ruchem.
Jedna z kolumn oderwała się od wielkiej plamy niebieskich mundurów i miarowym, sprężystym krokiem skierowała się ku folwarczkowi, leżącemu u stóp angielskich pozycyi.
Nie uczyniła jednak pięćdziesięciu kroków, kiedy z umieszczonych po lewej stronie bateryi rozległ się wystrzał armatni.
Bitwa pod Waterloo rozpoczęła się w tej samej chwili.
Nie do mnie należy opowiadać tu historyę, tej, jedynej może w swym rodzaju, bitwy, — i zresztą, dałbym może wiele, żeby łaskawe bogi nie plątały mię w dzieje owej niesłychanej rzezi, — tymczasem los przekorny zagnał trzy nasze spokojne istnienia, pędzące dotąd cichy żywot na szkockiem wybrzeżu, w morze krwi i jęków i zmusił przyjąć w niej udział na równi z cesarzami i królami świata.
Jeżeli przytem uczciwie mam wyjawić prawdę, to więcej o Waterloo wyczytałem w książkach, niż widziałem wtedy na własne, ślepotą przecież niedotknięte, oczy.
Bo i com mógł zresztą widzieć w zwartym szeregu towarzyszy, i cały w dymie, pochodzącym z lufy mego karabinu.
Z rozmów innych i z ust mądrzejszych ludzi, dowiedziałem się, że ciężka jazda angielska przypuściła szarżę i rozbiła linię słynnych kirasyerów, że w proch ją potem starto i przestała istnieć.
Z tego również źródła powziąłem wiadomość o bohaterskich atakach, nieustraszonej odwadze Pack’a i Kenipt’a i ucieczce Belgów.
Osobiście mógłbym tylko opisać to, co dostrzegaliśmy w krótkich przerwach strzelaniny i w chwilach, kiedy dym poczynał rzednąć, — i co po namyśle gotuję się tu opowiedzieć.
Wyznaczono nam pozycyę nieco na lewo od linii bojowej i pozostawiono na razie w rezerwie, gdyż Książę lękał się, że Bonaparte zechce usiłować wedrzeć się z tej strony i niespodzianie zająć tyły. Odkomenderowano więc tutaj trzy pułki, prócz tego Hanowerczyków i inną jeszcze brygadę angielską i rozkazano być w pogotowiu na najmniejszy alarm.
Opodal stały jeszcze dwie brygady lekkiej kawaleryi. Francuzi tymczasem atakowali wyłącznie fronty sprzymierzonych armii, więc słońce wzbiło się wysoko, a myśmy jeszcze trwali w tej samej pozycyi.
Baterya, która pierwsza rozpoczęła ogień, grzmiała po lewej stronie naszych pułków prawie bezustannie.
Niemiecka pracowała niezmordowanie po prawej.
To też tonęliśmy w tumanach dymu, jednak nie na tyle, żeby pozostać niewidzialnymi dla artyleryi francuskiej, umieszczonej wprost naszych pozycyi, — i około dwudziestu kul armatnich z ostrym świstem przeszyło wkrótce powietrze i upadło w sam środek szeregów.
Warczenie jednej z nich posłyszałem nagle tuż około ucha i bezwiednym prawie ruchem pochyliłem głowę, jak człowiek pragnący dać nurka, a jednocześnie sierżant uderzył mię końcem swojej halabardy.
— Nie bądź-no taki delikatny, — zaczął z gniewem. — Nie bój się, i tak schylisz się, kiedy cię trafią!
Inna z kul zmieniła pięciu naraz żołnierzy w jedną krwawą masę, a potem nieruchomo przypadła do ziemi, niby ohydny, sczerwieniony football.
Inna jeszcze ubiła konia pułkowego adyutanta, — z tępym, głuchym zgrzytem, podobnym do świstu kamienia ciśniętego w błoto. Przeszyła lędźwie biednego zwierzęcia i rzuciła o ziemię jak rozgniecioną porzeczkę.
Trzy następne upadły dalej, cokolwiek na prawo, a zamieszanie i bolesne jęki oznajmiły nam zaraz, że i tym razem upatrzyły kilka ofiar.
— James, straciłeś doskonałe bydlę — odezwał się ze współczuciem major Reed do adyutanta, którego spodnie i buty ociekały krwią gorącą.
— Pięćdziesiąt liwrów dałem za niego w Glasgowie — odparł poszkodowany z westchnieniem. — Mniejsza zresztą o zwierzę. Ale czy nie uważałbyś, majorze, iż byłoby dobrze kazać ledz pokotem ludziom? Armaty najwidoczniej skierowano na naszą pozycyę?
— Nie — syknął niechętnie pierwszy. — To rekruci, James’ie. Potrzeba im próby.
— I tak doświadczą zawiele, może nawet zanim słońce zajdzie — przerwał gorąco adyutant.
Zanosiło się na sprzeczkę, z której bylibyśmy zapewne wyszli nie najlepiej. Od surowości majora obroniła nas przecież niespodziana interwencya pułkownika Raynell’a. Spostrzegł właśnie, iż pułk 52-gi i karabinierzy z rozkazu dowódzców kładą się na ziemi i skomenderował, żeby natychmiast uczynić to samo. Nie potrzebuję zapewniać, że każdy z nas przysięgał mu w tej chwili niezachwianą wdzięczność i że odtąd z ulgą i pewnego rodzaju złośliwą radością śledziliśmy pociski nieszkodliwie przelatujące o kilka stóp ponad naszymi grzbietami.
A przecież i wtedy jeszcze nie byliśmy bardzo bezpieczni, — toć co chwila rozlegał się złowrogi łoskot, co chwila bryzgały odłamki stali i krople krwi czerwonej, a potem zrywały się okropne jęki i ponury odgłos przedśmiertnego darcia nogami o ziemię, — co oznajmiały nam o ciężkich, nieustannych stratach.
Zaczął padać deszcz drobny, przenikliwy, chłodny.
Teraz wilgoć nie pozwalała dymom wzbijać się wysoko, więc wlokły się szaremi smugami przy ziemi, co znów utrudniało ogarnięcie wzrokiem całej bitwy i prawie nie wiedzielibyśmy, co się dzieje, gdyby nie ciągły huk armat, który mówił nam, że na całej linii wrzeć musiała zaciekła, rozpaczliwa walka.
Czterysta armat waliło bez przerwy, z czterystu armat szedł grzmot nieustanny, trwogą śmiertelną rozdzierał wnętrzności, ogień zażegał w piersiach.
Zgrzyt, świsty, odgłosy strzałów i jęki, plątały się w coraz straszliwszy, skłębiony, przeraźliwy chaos, który w duszach uczestników rył niestarte piętno i potem, potem, — przy lada sposobności, — wybuchać miał krwawem wspomnieniem.
Nawprost naszego pułku, na łagodnej pochyłości wzgórza, lśniło potworne działo, tak zdawało się blizkie, że tylko sięgnąć ręką. Uwijała się przy niem gromadka artylerzystów, których sylwetki odcinały się wyraźnie na szarem tle zboczy.
Odziani w obcisłe spodnie, w wielkich kapeluszach, zdobnych w sztywne kity, — poruszali się sprawnie i prędko, wyciory migały w niestrudzonych rękach, i raz po raz zakładali świeży nabój do armaty, raz po raz rozlegał się huk głośniejszy od innych, — nie ustawali w pracy.
Było ich czternastu, gdym spojrzał w kierunku działa po raz pierwszy.
A potem choć owa liczba zmalała do czterech, — cztery sylwetki uwijały się, niby w gorączce — niezmordowaniej i gorliwiej, niż przedtem.
U stóp naszych, w dolinie, leżał folwarczek Hougoumont.
Od świtu prawie wrzała tam zacięta walka, — bramy, płoty i okna stały w kłębach dymu, rozrywanych co chwila czerwonawym błyskiem strzałów, — i szedł stamtąd huk ogłuszający, jęki, i prawie nieludzkie wycie. W godzinę śmierci nie zapomnę tego strasznego widoku, tych mąk zadawanych braciom przez współbraci.
Nawpół spalony dom czerniał zgorzelizną, niby świeżemi ranami, setki kul piętrzyło się w drzwiach, w oknach, w murze, — wejście oblegało dziesięć tysięcy żołnierza, a czterystu gwardzistów po bohatersku odpierało napad! Do wieczora została ich ledwie połowa, lecz ani jeden Francuz nie pokalał progu.
A jednak jak oni się bili!
Życie nie obchodziło ich w tej chwili więcej, niż błoto, w którem brodzili po kostki.
Jeden z nich, — zda się prawie, że widzę go jeszcze, — wysoki mężczyzna o zdrowej, ogorzałej cerze, — korzystając z nagłego przycichnięcia strzelaniny, — ruszył ku bocznym drzwiom domu, podpierając się wprawdzie laską i kulejąc mocno, ale z odważnie podniesionem czołem, — i jął szturmować do forteczki z całej siły, wołając na swoich, by szli za nim.
I stał tam może z pięć minut, nieustraszony, pod gradem kul, które nanowo sypnęły się z okien, aż z pułku tyralierów brunświckich, broniących się w sadzie, padł strzał, który roztrzaskał mu głowę.
Ale za tym nadciągali wnet inni, mniejsze, lub większe kupy odważniejszych, po dwóch wreszcie, po czterech, — wszyscy odważnie, i z taką śmiałością, jakby śladem ich gotowała się tu przybyć cała armia.
I trwaliśmy tak od rana, pochłaniając tylko wzrokiem tę śmiertelną, u stóp naszych rozgrywającą się bitwę, — Książę jednak zauważył wkrótce, że nic nie grozi prawemu skrzydłu sprzymierzonych armii i postanowił rzucić nas także w wir walki.
Francuzi zmienili taktykę. Teraz szerokiem półkolem otaczali folwark i prażąc go ciągłym ogniem — posuwali się naprzód, zwolna występując po za linię strzałów.
Chwila i tyralierzy francuscy zniknęli już w gęstem, zielonem zbożu, w dole, tuż przy naszym pułku...
I stamtąd usiłowali wziąć na cel kanonierów, usiłowali tak celnie, że trzy działa umilkły wraz na lewem wzgórzu, u stóp armat zaczerniły sylwetki poległych na stanowisku...
Nic jednak nie uszło żbiczego wzroku Księcia.
Galopem przypadł ku nam.
Ujrzeliśmy twarz ukochaną, zniszczoną trudami wojny, ciemne włosy, nos zakrzywiony, długi, błysły wielkie kokardy kapelusza... Ogarnął nas przenikliwem, a bystrem spojrzeniem...
Otaczało go ze dwunastu może oficerów, tak rozbawionych i strojnych, jakby jechali nie przymierzając, polować na lisy, i nie wiedząc, że ani jeden nie ujrzy jutrzejszego słońca...
— Ciężka sprawa, generale! — odezwał się, zwalniając biegu.
— Bardzo ciężka, Ekselencyo — odparł poważnie Adams.
— Ale możemy ich powstrzymać! Cóż znowu! Mieliżbyśmy pozwolić, żeby garść tyralierów obezwładniła nam całą bateryę!? Wyrugujcież mi ich, generale, z tej pozycyi!!
Po raz pierwszy w życiu uczułem dziwny jakiś dreszcz charakterystyczny, który niby iskrą przebiega ciało, skoro za chwilę ma się wziąć udział w bitwie. Krew zagrała.
Aż dotąd nie czyniliśmy nic przecie, prócz leżenia na ziemi i z zamkniętemi oczyma przyjmowania śmierci — z pokorą, bez ruchu, pod groźbą najsurowszej kary, a to jest chyba najcięższym wysiłkiem.
Teraz nadchodziła kolej czynów i — szliśmy ze śpiewaniem, prawie, z gotowością.
Brygada zerwała się z ziemi i jęła formować długą, w czwórki wyciągniętą linię. Potem zaczęliśmy się spuszczać z góry...
A wtedy tamci rozbiegli się niby stado spłoszonych przepiórek i gnali przed siebie, naoślep, z pochylonym naprzód grzbietem, wlokąc po ziemi ciężkie karabiny, padając, zrywając się, krzycząc...
Połowa zdążyła uciec, ale drugą ogarnęliśmy już bez litości, a najpierw oficera, który był bardzo tęgi i nie mógł biedz tak prędko...
Rob Stewart, towarzysz z prawej strony, utopił bagnet w jego grzbiecie, nieszczęsny wydał dziki, straszny okrzyk... Wzdrygnąłem się pomimo woli..
Rozkazano nie dawać pardonu, — więc walczyliśmy na bagnety, uderzali kolbą...
Krew ogniem trawiącym zalewała żyły, — i trudno nam się nawet było dziwić, — toż oni, tamci, od rana strzelali do nas, niby do zajęcy, — sami bezpieczni, bo niewidzialni prawie w gęstem zbożu.
Jak nieprzytomni rzuciliśmy się w zielonawe łany, kłując, mordując, bijąc, naoślep zadając straszne, śmiercionośne razy, aż minęliśmy zboże, potem sine pasy dymu... Nagle błysnęła purpura i złoto i ujrzeliśmy przed sobą olbrzymi pierścień wojsk francuskich, — całą armię nieprzyjacielską, — od której dzieliły nas tylko łąki i szara wstęga wązkiej, polnej drogi.
Wydaliśmy donośny okrzyk, krew zagrała goręcej, w oczach zamajaczyły bagnety, atak i zwycięstwo, — i każdy rwał się naprzód, bo nadchodziła chwila, w której traci się już świadomość i poczucie samoobrony własnej, chwila, która staje się rodzajem haszyszu dla żołnierza, a napięcie jej — stanowi o losach wybuchającej w tym momencie bitwy.
Ale książę czuwał ciągle, choć zdaleka, a teraz przebiegł na spienionym koniu i rzucił krótki rozkaz naszemu dowódcy.
Zaraz też na front wysunęło się konno kilku oficerów, zamigotały szable, — rozkazano się zatrzymać.
Zewsząd ozwały się przenikliwe głosy trąbki.
Po szeregach poszły przekleństwa i komendy spoconych sierżantów, — nie szczędzących nam szturchańców i nawet ukłuć halabardą — potem jęliśmy się zwolna cofać.
I w mgnieniu oka, w czasie, z pewnością krótszym, niż zajmuje mi teraz napisanie owych kilkunastu wierszy, — brygada nasza złamała się na trzy niewielkie, regularne czworoboki, zjeżone lasem bagnetów „en échelon”, — co każdemu z nich pozwalało strzelać niejako w poprzek frontu następnego.
Ten zwrot był jedynym ratunkiem wobec grożącego nam niebezpieczeństwa, ratunkiem tak skutecznym, — że jakkolwiek nowicyusz — poznałem się na nim odrazu.
Z prawej strony wznosiło się nizkie, łagodnie falujące wzgórze.
Stamtąd, z przeciwległego i zakrytego przed wzrokiem naszym, zbocza, szedł dziwny, trochę przytłumiony pomruk — do złudzenia naśladujący szum bałwanów na wybrzeżu w Berwick, wtedy szczególniej, gdy wieje wiatr wschodni.
Aż ziemia drżała od tego zgłuszonego szmeru, który przepełniał powietrze, rósł, wzmagał się, zbliżał...
— Śmiało! siedemdziesiąty pierwszy! Na miły Bóg, śmiało! — rozległ się nagle głos naszego pułkownika.
Spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem, — toć przed nami roztaczała się tylko szmaragdowa pochyłość pagórka, usiana gwiazdami rumianków i nieznanem mi, złotawem kwieciem.
Wtem, u szczytu wzgórza błysnęło ośmset miedzianych kasków...
Przy każdym chwiała się długa, okazała kita, z pod każdego wyjrzała twarz groźna, spalona i czarna i runęli ku nam, mocno pochylając się na karki, lotem błyskawic pędzących, rumaków.
Przez jedno mgnienie oślepiały nas jeno kirysy, migały szable, chwiały się barwiste kity, potem ujrzeliśmy rozdęte i czerwone chrapy końskie, chwytające z trudnością powietrze, zaczerniły się kopyta...
Jeszcze kilka sekund, jak wiek długich.
A później zniżyła się linia naszych karabinów i kule zderzyły się z miedzią kirysów, z dźwiękiem podobnym jęczeniu gradu, obijającego się o szyby.
Dawałem raz po raz ognia i broń nabijałem bez wytchnienia, a skoro dym opadał, — zapuszczałem w dal szybkie spojrzenie. Nic jednak nie mogłem dojrzeć, prócz dziwnego, wązkiego kształtu, który poruszał się ciągle wśród dymu kurczowym jakimś i niezrozumiałym ruchem.
Potem zagrała trąbka i oznajmiła zaprzestanie ognia.
Mocniejszy, gwałtowny powiew wiatru odgarnął nagłe dymy przesłaniające widnokrąg i mogliśmy teraz objąć wzrokiem całą przestrzeń.
Sądząc z zażartości i wściekłości bitwy — myślałem, że z nacierającego pułku nie ocaliła się nawet połowa, tymczasem, — czy dlatego, że osłaniały ich pyszne kirysy, czy z powodu niedoświadczenia naszego i zbytniej gorączki, czy mierzyliśmy może trochę za wysoko, — strzały nie sprawiły oczekiwanego rezultatu.
Na ziemi leżało zaledwie ze trzydzieści koni, trzy z nich tuż koło siebie i nie dalej ode mnie, niż o dziesięć yard’ów; — jeden spoczywał na grzbiecie, — nogi w przedśmiertnych drgawkach, — rwały kurczowo powietrze, najbliższa musiała właśnie być owym, poruszającym się prędko przedmiotem, który wśród dymu nabrał owych cech dziwnych i niewytłomaczonych, kształtów.
Około dziesięciu trupów czerniło się bezkształtną, krwawą plamą i tyluż może rannych, którzy pół siedząc, pół leżąc w miękkiej, sczerwienionej trawie — jęczeli przeciągle, głucho — jeden z nich tylko raz po raz powtarzał głośny, dumny okrzyk:
— Vive l’Empereur!
Inny, który najwidoczniej otrzymał postrzał w biodro, ogromny, o ciemnym zaroście, mężczyzna, — pobladłemi usty chwytał przesiąkłe słodkawą wonią powietrze i oburącz obejmował trupa swojego wierzchowca.
Nagle porwał karabin i z równie zimną krwią, jakby szło o zwykłe strzelanie do celu, — zmierzył i kula ugodziła Angus’a Myresa, którego rozdzielało ze mną dwóch tylko żołnierzy. Biedaczysko zwalił się ciężko, jak kłoda, z czoła trysnęła rubinowa nitka...
Ranny błyskawicznym ruchem sięgnął po drugi, leżący opodal karabin, — zanim jednak zdążył go pochwycić, — nadbiegł z czoła grenadyerów gruby Hodgson i utopił mu bagnet w gardle. Żal mię zdjął mimowoli, — taki był rosły mężczyzna!
Wracam jednak do bitwy. Myśleliśmy więc oto, że kirasyerzy, korzystając z dobroczynnych osłon dymu, ratowali się zręczną ucieczką, ale nie należeli do tych, którym to przychodzi łatwo!
Konie, przerażone kulami i dymem zboczyły jednakże z drogi, i stąd pułk otarł się tylko o krawędź naszego czworoboku, pomknął dalej i wpadł pod ogień dwóch drugich. Co począć?
Przebiegli linię strzałów i choć szlak ich przejścia znaczyły gęsto ciała zabitych i rannych, co koń wyskoczy rwali do niedalekiego muru, i przedostali się przez ogrodzenie. Stał tam pułk Hanowerczyków, z którym uczynili to, co mybyśmy zrobili z nimi, gdyby los zrządził inaczej.
Rozbili go w proch w oka mgnieniu.
Strasznym był widok opasłych Niemców, rozbiegających się po sadzie, jak stado strwożonego ptactwa, na każdego godziło kilku naraz kirasyerów, którzy co chwila wznosili się na siodle, by ciężkim swym, wielkim szablom nadać większy rozmach, i mordowali bez litości.
Z nieszczęsnego pułku ocalało może zaledwie stu ludzi.
A zwycięska kawalerya w cwał puściła konie i zatoczywszy ogromne półkole, wracali tą samą drogą, wznosząc wysoko, aż po rękojeść zakrwawione szable i z okrzykami tryumfu na ustach.
Szukali zaczepki, chcąc najwidoczniej zmusić nas do pierwszych strzałów, — ale pułkownik zbyt dobrym i doświadczonym był żołnierzem.
Wiedział, że z takiej odległości nie mogliśmy im uczynić nic tak bardzo złego, a runęliby z pewnością ławą, zanim zdążylibyśmy nabić broń powtórnie.
Trzech jeźdźców oderwało się z tylnich szeregów i pędem przebiegło z prawej strony czworoboku...
Ale staliśmy jak mur niewzruszeni, — złamać nieznacznie choćby szyk bojowy, znaczyło pożegnać się z życiem, — w mgnieniu oka pułk cały jechałby po naszych karkach!
Trwaliśmy więc bez ruchu, było jednak coraz ciężej, gdyż o kilkaset yard’ów od nas, i także pod osłoną wzgórzy, zaciągano pośpiesznie dwanaście dział, wprawdzie mniejszego kalibru, ale zakrytych tak dobrze przed wzrokiem, że artylerzystom nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo, a czworobok nasz pozostawał jak przedtem odkryty...
Baterya nagle przemówiła i odtąd wyrzucała kule, które literalnie pogrążały się w sam środek szeregówtir plongeant nazywają podobno taki rodzaj strzałów, — jeden z artylerzystów skoczył potem na szczyt wzgórza i zatknął w mokrej ziemi rohatynę, mającą ułatwić celowanie towarzyszom. Stało się to na oczach całej naszej, zdumionej nieprawdopodobnem zuchwalstwem brygady.
Żaden z nas nie wystrzelił, — każdemu się zdało, że wyręczy go z pewnością najbliższy towarzysz...
Ale trudno to było ścierpieć. Chorąży Samson, najmłodszy z podoficerów naszego pułku, wybiegł nagle z czworoboku, wdarł się na wierzchołek błyskawicą i już, już dosięgał rohatyny, gdy na pochyłości jak z pod ziemi wyrosła sylwetka ułana i na podobieństwo szczupaka godzącego w niedomyślającego się nawet podstępu węgorza, utopił mu lancę w grzbiecie. A cios był tak straszny, iż nietylko ostrze, lecz i drzewce wyszło przodem, pomiędzy drugim i trzecim guzikiem mundura...
— Helu! Helu moja! — krzyknął nieszczęśliwy i runął twarzą na ziemię, a prawie jednocześnie mordercę zasypał grad kul, żądnych pomszczenia śmierci towarzysza i ułan powalił się także, — nie wypuszczając jednak lancy z kurczowo zaciśniętych dłoni. Skonał u nóg ofiary. Śmierć połączyła ich straszliwym węzłem.
Baterya odpowiedziała nam gorętszym ogniem, zaraz też krew jęła bluzgać, mgłą czerwoną przesłoniła oczy...
Czworobok może być doskonalą formą do skutecznego odpierania ataków kawaleryi, — ale co innego kule armatnie, granaty i tym podobne okrucieństwa! Co chwila teraz świst złowrogi przeszywał powietrze i szerzył wśród bezbronnie stojących krwawe spustoszenie. Uszy napełniły się wkrótce głuchym odgłosem charakterystycznego chrzęstu, jaki czyni żelazo, pogrążające się w ciele człowieka, mundury, twarze, ręce plamiła coraz częściej krew mrących kolegów...
Minęło dziesięć nieskończonych minut, potem rozkazano nam się cofnąć o sto kroków w prawo, — na dawnem jednak miejscu został drugi, na wieki milczący czworobok, — stu dwudziestu żołnierzy i siedmiu oficerów, ciemną, nieruchomą plamą znaczyło poprzednią pozycyę...
Tamci nie dali i teraz jeszcze za wygraną.
Nie wyszło i pół pacierza, gdy na najwyższej wyniosłości wzgórza zamajaczył pułk kawaleryi, tym razem ułanów, — i pędem puścił się ku nam po łagodnie falującem zboczu.
Z radością prawie słuchaliśmy tętentu kopyt, — znaczyło to przedewszystkiem, że baterya na chwilę zaprzestanie ognia, że potykać się będziemy czoło w czoło. Teraz dopiero miała zawrzeć bitwa, — bo przedtem była tylko rzeź straszliwa!
I po bohatersku jęliśmy odpierać napad, jeno krew już krążyła wolniej, jeno mierzyliśmy chłodniej, — zobojętniali na śmierć własną i cudzą, co od rana szalała na tych okropnych polach.
Strzelało się niby uważnie, a przecież bez świadomości istotnego czynu; zabijało się, nie myśląc, że to ludzie, mechanicznie, miarowo, bezwiednie.
Całą istotą owładało dziwne jakieś uczucie, coś niby chęć pomszczenia na kimkolwiek wszystkiego co się wycierpiało, odwetu za wszystkie krzywdy, — a potem mniejsza nawet o życie!
I naprawdę mściliśmy dawniejsze straty, — ułani nie mieli kirysów — po pierwszej naszej salwie legło ich odrazu więcej, niż siedmdziesięciu.
Kto wie, czy napełniałoby nas równe upojenie, gdybyśmy wtedy mogli ujrzeć siedmdziesiąt matek płaczących nad zwłokami synów, — ale podczas bitwy człowiek staje się tylko zwierzęciem, które morduje innych dla podobnych powodów, jak dwa zagryzające się na śmierć tygrysy.
Tutaj pułkownikowi przyszła myśl genialna.
Obliczył, że odparta kawalerya przez kilka minut przebiegać będzie pod ogniem własnych armat, które z konieczności zatem milczeć muszą — rozkazał sformować się powtórnie i błyskawicznym marszem cofnąć się w poblizkie zagłębienie, rodzaj obronnej doliny, gdzie byliśmy już bezpieczni i mogliśmy żartować z najgroźniejszych armat.
Odetchnęliśmy trochę, a wielki czas było odpocząć, — pułk stopniał przez kilkanaście minut, niby lód na słońcu. Innym działo się jeszcze gorzej.
Przed chwilą oto Holendrzy i Belgowie w liczbie piętnastu tysięcy, rzucili się sromotnie do ucieczki, łamiąc kunsztowną linię wojsk angielskich, w której zaraz poczyniły się puste wyłomy. Kawalerya nieprzyjacielska już posuwała się ku nim zwartą, zatrważającą ławą.
Nie koniec na tem. Armaty francuskie przewyższały nasze wartością, liczbą i doskonałą obsługą, nasza ciężka jazda poniosła już poważne straty, — jednem słowem rzeczy zaczynały przybierać wcale niewesoły obrót.
Z drugiej znów strony, folwarczek Hougoumont, jakkolwiek przedstawiający teraz tylko kupę dymiących i skrwawionych zgliszczy — pozostał w naszych rękach. Ani jeden pułk angielski nie ustąpił jeszcze z placu boju, ani jeden nie okrył się hańbą ucieczki.
Jednak, — nie widzę powodu, dla którego miałbym taić całą prawdę, tu i owdzie, wśród ustępujących szybko niebieskich mundurów — błyskały plamy czerwonych... Ale w szeregach zbiegłych znajdowała się młódź tylko sama, lub podli, jakich wszędzie przecież pełno.
Powtarzam raz jeszcze: ani jeden pułk nasz nie opuścił pola, ani jeden się nie poddał.
Całe prawe skrzydło w tej chwili nie przyjmowało prawie udziału w czynnej walce, Prusacy to ruszali z kolei do ataku, — choć wówczas nikt z nas nie wiedział o tem.
Napoleon rzucił ku nim dwadzieścia tysięcy żołnierza i usiłował zmusić do odwrotu.
Siły aż dotąd też same prawie były co i zrana.
Wszystko to przecież objawiało się dla nas ciemne i niezrozumiałe.
Potem znów przyszedł inny, pamiętny moment bitwy — kawalerya francuska zaczęła następować taką niezmierzoną ławą, że przesłoniła nam środek i lewe skrzydło armii i zaczynaliśmy wierzyć, że wszystko stracone, bo oto zostaje jedna już nasza brygada...
Więc zacinaliśmy zęby i obiecywali drogo sprzedać życie.
Była godzina czwarta, piąta może po południu, — nie mieliśmy nic do jedzenia, większość pościła od wczoraj wieczorem.
Nadomiar wszystkiego deszcz wzmógł się i wkrótce przemoczył nas do nitki. Padał wprawdzie od rana i nie ustawał w swej niezmordowanej pracy, — ale w ciągu ostatnich kilku godzin byliśmy w takich opałach, że poprostu nikt nie miał czasu uskarżać się na głód, lub niepogodę, pomyśleć choćby o tem! Teraz za to dolegały coraz dokuczliwiej.
Żeby zagłuszyć — jęliśmy spoglądać wkoło siebie, zaciskać pasy, trzeć zziębnięte dłonie, pytać o towarzyszy, kto zabity, kto zdołał ujść z życiem?
Po chwili dostrzegłem Jim’a i zaraz poweselało mi w duszy, — jeszcze nie straciłem przyjaciela. Stał w bok trochę, na prawo, cały czarny od prochu i wspierał się niedbale o karabin.
Zauważył mię także i krzyknął czym nie ranny.
— Wszystko dobrze! — odrzekłem donośnie.
— Po kiego nas tu zagnano! — syknął ciszej, a ponury wyraz wrócił mu na czoło. — Od rana polujemy na jakąś niewidzialną, czy urojoną zwierzynę! Ale nie koniec na szczęście! I na Bóg! pochwycę jego ścierwo, albo on zabierze moje!!
Potężniej niż zwykle zmagał się ze swoją męką, żyły na skroniach wystąpiły mu, niby ciemne, fijoletowe pręgi, w oczach się pojawił dawny, błędny wyraz... Przez głowę mi przemknęło, że może oszalał?
Wzrok jego chwilami nie miał w sobie nic ludzkiego.
Oddawna, — zawsze, — należał do tych, którzy głęboko odczuwają drobne nawet nieraz rzeczy, — a odkąd Edie go zdradziła, — nie wiem czy był kiedykolwiek zupełnie przytomny.
Znów odbiegam od rzeczy.
Bo w tejże chwili staliśmy się świadkami dwóch prawdziwych pojedynków, — które podobno zachodziły często w starożytnych bitwach, — zwykle przed gromadnem wyruszeniem do ataku, zanim jeszcze starły się obydwa wojska.
Jakoś, pamiętam, rozkazano nam ledz w dość głębokiej fosie, — gdy nagle, na najbliższą pochyłość wbiegło w pełnym galopie dwóch jeźdźców.
W pierwszym poznaliśmy dragona angielskiego, — głowę pochylił na kark koński, aż twarz, nikła w obfitej grzywie wierzchowca.
Za nim pędził kirasyer francuski na rosłej, gniadej klaczy, siwy już, ale olbrzymiego wzrostu żołnierz.
Poleciały za nimi urągania i gniewne okrzyki brygady, — wszystkim zdało się hańbą, żeby Anglik tak sromotnie zmykał przed Francuzem, — lecz wkrótce podjechali bliżej i wtedy pojęliśmy wszystko.
Dragon był bezbronny, broń upuścił, czy zgubił, a tamten nacierał tak szybko, widocznie dlatego, by uniemożliwić mu zaopatrzenie się w inną.
Minęła tak długa chwila.
Wreszcie Anglika podraźniły naigrawania towarzyszy i postanowił przyjąć jakąkolwiek walkę.
Oczy jego upadły na lancę porzuconą przy zwłokach jakiegoś Francuza.
Ściągnął cugle koniowi, wypuścił kirasyera naprzód, potem zeskoczył na ziemię, broń chwycił błyskawicznym ruchem i za chwilę był już na siodle.
Ale miał do czynienia z doświadczonym lisem. Francuz spadł teraz na niego, jak jastrząb.
Dragon odbił uderzenie lancą, ale zwinęła mu się w ręku, a w tejże chwili tamten ciął go straszliwie w łopatkę.
Wszystko zaszło w jednem, krótkiem mgnieniu...
Kirasyer wypuścił teraz konia stępią i odjechał, potrząsając zwycięsko szablą, — towarzyszyły mu pogróżki i przekleństwa całego 71-go pułku.
Pojedynek skończył się tryumfem tamtych, ale wkrótce nadejść miał czas pomsty.
Nieprzyjaciel wypuścił znowu tyralierów i zbliżali się ku nam szybko potężną, wyciągniętą linią, ostrzeliwając jednak więcej bateryę prawego skrzydła, niż stojące nieruchomo pułki angielskiej piechoty. Z brygady naszej oderwały się też wkrótce dwie kompanie i śmiało przecięły im drogę.
A w tejże chwili po polach poszedł wzmożony, suchy, charakterystyczny odgłos, — chrzęst i ostre zgrzyty karabinów, którymi posługiwano się ze stron obydwóch.
Na czele tyralierów francuskich postępował oficer niezwykłego wzrostu, ogorzały, chudy, płaszcz przerzucony niedbale przez ramię, chwiał się przy każdym kroku i za plecami rozpościerał się ciemnawą plamą.
Odległość pomiędzy obu wojskami topniała coraz prędzej. Nagle Francuzi stanęli, z szeregów wysunęła się smukła sylwetka i sprężystym krokiem jęła zbliżać się ku naszym. Zatrzymał się, mniej więcej na połowie drogi, wyprostował się dumnie, głowę w tył odrzucił i prawie natychmiast przybrał postawę klasycznego zapaśnika.
Zda mi się, że widzę go dziś jeszcze, — nieruchomy, wspaniały posąg z lekko przymkniętemi powiekami i szyderczym, uśmiechem na ustach.
Nie upłynęło kilka sekund, kiedy podoficer karabinierów, wysoki, dorodny młodzian, wystąpił także naprzód, pędem przebył dzielącą go od Francuza przestrzeń i rzucił się nań, uzbrojony tylko w ów rodzaj zakrzywionej szabli, którą noszą ich pułki.
Francuz od niejakiego czasu biegł także, teraz więc zderzyli się niby dwa rozwścieczone, a groźne buhaje.
Wstrząśnienie było tak gwałtowne, że obaj upadli na ziemię, — Francuz w oka mgnieniu znalazł się pod spodem.
Podoficer strzaskał klingę swej szabli tuż przy rękojeści i broń przeciwnika utkwiła mu w lewem ramieniu, a jednak potrafił szczątkami stali zadać cios śmiertelny i przy nim zostało zwycięstwo.
Przymknąłem oczy, bom był pewien, że tyralierzy rozszarpią go lub zgoła rozniosą na szablach, niszcząc śmierć swego wodza, ale ani jeden wystrzał nie zagrzmiał z ich szeregów, skoro zaś podniosłem powoli powieki ujrzałem młodzieńca o kilka tylko kroków od własnego pułku, z odłamkami stali w krwawiącem ramieniu, i z własną, nawpół strzaskaną szablą w kurczowo zaciśniętem ręku.






ROZDZIAŁ TRZYNASTY.

Koniec nawałnicy.

Wśród tylu dziwnych nieraz, postronnych zjawisk zachodzących w bitwie, w szeregu walk zaciekłych, następujących po sobie z zawrotną szybkością, — jak wtedy, najdziwniejszem chyba było oddziaływanie ich na towarzyszy.
Dla niektórych objawiała się codzienną niby strawą, — mijała bez wywołania zmian najmniejszych w twarzy, bez komentarzy, uwag, — rzekłbyś, że wiedzą kiedy padnie która kula.
Inni odmawiali modlitwy od pierwszych grzmotów armatnich, aż do końca bitwy, — coraz żarliwiej, goręcej, coraz beznadziejniej, — inni jeszcze klęli, a przekleństwa sypały się takim niestrudzonym i urozmaiconym gradem, że nieprzywykłemu włosy mogłyby stawać na głowie.
Z lewej naprzykład strony miałem towarzysza, — Mike Threadingham nazywał się, pamiętam, który nie ustawał w opowiadaniu o jakiejś ciotce swojej, Sarze, starej pannie, co ufundowała przytułek dla dzieci zaginionych marynarzy i obróciła na ten cel cały swój majątek, wszystkie pieniądze należące się „najświęciej“ siostrzeńcowi.
Opisywał przebieg owej sprawy z najdrobniejszymi niemal szczegółami i znów zaczynał od początku.
A po skończonej bitwie przysięgał się na wszystkie istniejące możliwe świętości, że nawet „pary z gęby” nie puścił od rana...
Co do mnie — nie wiem, czym co mówił, czy może milczałem, — pamiętam tylko, że umysł mój, pamięć rzeczy drogich, myśli, — jaśniejsze i wyrazistsze były, niż kiedykolwiek przedtem w życiu, — i że w oczach miałem bez przerwy rodziców staruszków, samotnych teraz na wyludnionym folwarku, to cudną Edie i jej przepaściste szyderczo-wabiące źrenice, — to znów de Lissac’a, kocie wąsy i dumne spojrzenie, — żem myślał o wszystkiem, co ostatniemi czasy przeżyłem w West Inch’u, a co zagnało nas na jednostajne równiny Belgii i rzuciło w krwiożerczą paszczę dwustu pięćdziesięciu armat.
A huk nie ustawał od świtu i mącił myśli, ogłuszał, krew lodem ścinał w żyłach, rósł, potężniał, przycichał, potem wybuchał znowu, stokroć przeraźliwszy i groźniejszy.
Nagle uczyniła się straszliwa cisza.
Ale to była tylko chwilowa przerwa w grozie srożącej się burzy.
Czuje się wtedy prawie dotykalnie, że nie upłynie kilkadziesiąt sekund, gdy grzmot rozegrzmi ze wzmożoną siłą.
Wprawdzie o dwie mile od głównego terenu walki, na krańcach samych sprzymierzonych armii, Prusacy przebojem torowali sobie drogę i niezmordowanie parli naprzód i stamtąd szedł jeszcze głuchy huk działowy, nikł jednak prawie po poprzednim, nieprawdopodobnym zamęcie i zgiełku.
Wszystkie inne baterye francuskie milczały, z naszej zatem strony również zaprzestano ognia.
Dym jął opadać zwolna i wkrótce obie armie stały czoło w czoło.
Nasze pozycye przedstawiały widok istotnie straszliwy! Tam gdzie zrana barwiły się legie niemieckie, teraz zrzadka tylko kraśniały czerwone plamy mundurów, oblane morzem zieleni pagórków, gdy tymczasem olbrzymie cielsko wojsk francuskich zdawało się równie nietknięte i liczne, jak przedtem.
A jednak wiele tysięcy ludzi musiało zginąć w tej walce!
Z szeregów ich rozebrzmiał teraz szalony okrzyk tryumfu, a potem otworzono znów ogień działowy i w mgnieniu oka poszedł grzmot tak straszny, że poprzedni, choć potężny, nie mógł nawet się porównać. Upajali się blizkiem, ostatecznem, niezawodnem napozór, zwycięstwem.
Huk był dwa razy silniejszy, — baterye znajdowały się dwa razy bliżej...
Ustawione inaczej, dosięgały najruchliwszych nawet czworoboków, ziały śmiercionośnym ogniem, w przerwach między jedną a drugą snuły się niezliczone pułki kawaleryi, gotowe bronić w razie jakiegoś ataku, odważne i zdecydowane na wszystko.
I skoro piekielny ów hałas wżarł się w nasze uszy i całą świadomość owładnął niemilknącym zgiełkiem, wszyscy, — jak jeden mąż, aż do najmłodszego dobosza, — pojęli jego znaczenie i doniosłość chwili.
Napoleon czynił oto ostatni, straszliwy wysiłek, ażeby nas zmiażdżyć.
Ale dnia zostawało nie więcej już, niż dwie godziny, — jeśli więc potrafilibyśmy opierać się do zmroku, — jutro bitwa przybrać może pomyślniejszy dla nas obrót.
A wyczerpani przez głód, deszcz ciągły i straszne zmęczenie, upadli, lub upadający na ciele i duchu, — modliliśmy się już tylko o siłę do nabijania broni, do strzelania, czy walki na broń białą, aż dotąd, dopóki choć jeden pozostanie żywy.
Kanonada armatnia nie czyniła nam jednak teraz wielkiej szkody, gdyż leżeliśmy w fosie pokotem, a gdyby kawaleryi francuskiej zachciało się pokusić znowu o nasze placówki, mogliśmy sformować się w pół mgnienia oka i zjeżyć niezdobyty las bagnetów.
Wtem z pośród grania armat, wzbił się odgłos czystszy, ostrzejszy i jędrny, miarowy, obezwładniający prawie swoim regularnym dźwiękiem...
— Le pas de charge! — szepnął po francusku za nami oficer. — Och, tym razem będą kończyć! Niewątpliwy atak!
Mówił jeszcze, kiedy zaszło znów coś niezwykłego.
Jeździec w mundurze oficera huzarów, jak wicher, zbliżał się z francuskiej strony, — koń gniady rwał, jakby miał skrzydła.
— Vive le Roi! Vive le Roi! — zakrzyknął nagle grzmiącym głosem.
Ach, więc dezerter. Bo my to przecież byliśmy Królewscy, a tamci prowadzili wygnańca-cesarza.
The Guard come! The Guard come! — rozległo się znów po angielsku i pomknął dalej, niby strzała.
W parę sekund znikł wśród wzgórzy, — jak liść uniesiony huraganem.
A prawie w tej samej chwili przypalił do nas książęcy adyutant, zdyszany i z twarzą tak czerwoną, jakby szlag właśnie go trafił.
— Poruczono wam zatrzymać ich, albo zginiemy! — rzucił generałowi takim grzmiącym głosem, że echo zadźwięczało po szeregach.
— Czy zaszło co nowego? — pytał Adams ciszej.
— Z sześciu pułków ciężkiej jazdy zostały tylko dwa szwadrony — odparł oficer krótko.
I zaśmiał się nagle ostrym, urywanym śmiechem, jak człowiek, którego nerwy zbyt długo były w naprężeniu.
— Może pan masz chęć wziąć udział w ataku? Proszę, racz uważać się za kogoś z naszych — rzekł niespodzianie generał, z takim spokojem, jakby ofiarowywał mu szklankę herbaty.
— Z największą radością — oświadczył przybyły, zdejmując na znak podziękowania kapelusz.
W chwilę później trzem naszym pułkom rozkazano zacisnąć szeregi, i cała brygada ruszyła sprawnie naprzód, przebyła fosy, w których przedtem przytajone były nasze czworoboki i jęła zbliżać się ku wrażej armii.
Trudno było dojrzeć cośkolwiek przed sobą.
Poprzez zwarte chmury dymu błyskały tylko czerwone płomienie, buchające raz po raz z paszczy armat i majaczyły czarne, ruchliwe sylwetki, schylające się, czyszczące, to znów nabijające, i ślące śmiertelne pociski, — usmolone od stóp do głów, niby dyabły i całą duszą oddane swojej dyabelskiej czynności.
A z pośród huku dział i owego, zmieszanego zgiełku, odrywał się coraz potężniej odgłos tysięcy stóp sprężystym, równym krokiem przemierzających ziemię, coraz donośniej szło echo komend i rozkazów.
Potem z mgły szarej zaczęła wynurzać się szeroka, ciemna wstęga, potem zszarzała więcej, potem się stała jak atrament czarna, kształty naszym oczom zabłysły jaskrawo i wkrótce rozpoznaliśmy olbrzymie cielsko wojska, wyciągnięte w długą kolumnę i w stu żołnierzy frontu. I sunęło śpiesznym marszem, w wysokich, włochatych czapkach, na których lśniły miedziane, połyskliwe znaczki, milczące, niezliczone, groźne.
A za stu pierwszymi, postępowało stu drugich, dziesiątych, setnych i prawie na oczach rozwijały się nieskończone szeregi i wynurzały z dymu coraz dalsze pierścienie złowrogiego węża.
Zdawało się, że ten pochód opłynie nas, zgniecie, zaleje, że nigdy nie będzie mu końca.
Na czele szli rozsypani zrzadka tyralierzy, za tymi dobosze, a potem zwarte ławy wojska, poruszające się miarowym, zgodnym krokiem, na skrzydłach barwiły się gromadki oficerów, błyszczały niebieskawe klingi szabel... Kiedy niekiedy padały gromkie rozkazy, rozlegały się słowa zachęty.
Na froncie uwijało się może ze dwunastu jeźdźców, wydających co chwila jakiś wspólny okrzyk, — jeden z nich wyrzucił nagle „shako“ w górę, pochwycił na koniec szabli, wzniósł wysoko i jechał dumnie, niby ze sztandarem.
Niczyje wojska nie stawały chyba tak mężnie, jak w owym dniu straszliwym odważni Francuzi.
Aż krew goręcej grała w żyłach patrzeć. Bo w miarę, zbliżania się, zachodzili na wyloty własnych armat i odtąd nietylko nie mogli liczyć na ich pomoc, lecz jeszcze narażali się na nieochybny ogień dwóch naszych bateryi.
I w samej rzeczy narychtowano umiejętnie działa, a potem huknęły strzały i co chwila już bryzgały w czerń owych wężowych splotów, a ślad ich znaczyły ogniste, krwawe smugi.
Francuzi zaś byli tak blizko i podchodzili tak zwartymi szeregami, że każdy wystrzał zabierał całe ich dziesiątki, a przecież szli w paszczę śmierci z nieulękłem czołem, kiedy niekiedy ścieśniając szeregi, i parli ciągle naprzód z zapamiętaniem, z ogniem, — ławą. Szał ogarniał na ich widok.
Twarze zwrócone mieli ku nam.
Wierzę, że gdybyśmy ich przyjęli w poprzedniej pozycyi — gwardya cesarska zgniotłaby nas poprostu jak muchy, bo cóż poradzi z taką okrutną masą kolumna złamana tylko w czwórki?
Ale w tej właśnie chwili Colburne, pułkownik 52-go, rozwinął swoje lewe skrzydło i przeciął drogę nadchodzącym wojskom.
Przystanęli.
Odległość między nami wynosiła teraz nie więcej, niż czterdzieści kroków i jęliśmy się sobie przypatrywać w straszliwem milczeniu.
Nie wiem dlaczego, od dzieciństwa wyobrażałem sobie zawsze, że Francuzi koniecznie muszą być małego wzrostu.
Tymczasem w stojącej wówczas na czele kompanii nie znalazłby ani jednego żołnierza, który nie byłby w stanie unieść mię z ziemi, jak piórko; — a wysokie, włochate czapy jeszcze im przydawały wzrostu. Bezwiednie budzili grozę.
Rzekłbyś olbrzymy zahartowane na trudy, o stwardniałej skórze, groźnych, nieustraszonych oczach i nastrzępionych wąsach, — gwardya, owa słynna gwardya, co nie strzymała tygodnia bez walki przez długie, długie lata.
I kiedym stał w pogotowiu, z palcem na cynglu i natężonym słuchem, rychło-li zabrzmi rozkaz dania ognia, wzrok mój padł nagle na owego oficera, które swe „shako“ dzierżył wysoko, na szabli.
Poznałem go w mgnieniu oka. Był to Bonawentura de Lissac.
Jim dostrzegł go chyba także.
Bo wydał dziki okrzyk i jak szalony rzucił się ku stojącym kolumnom francuskim.
I cała brygada runęła za przykładem owego prawie — odruchu, prędzej, niżby, myśl przebiegła, — żołnierze, oficerowie, pułkownicy — i splotła się z pierwszymi szeregami w śmiertelnym uścisku. Na skrzydła uderzyły dwa inne, bratnie pułki.
Czekaliśmy właśnie rozkazu i wszyscy myśleli, że został wydany, lecz daję tu najuroczystsze swe słowo honoru, że Jim Horscroft i tylko Jim Horscroft sprowadził tę szaloną szarżę.
Bóg jeden wie tylko, co działo się przez pierwsze kilka minut!
Pamiętam, żem lufę karabinu przyłożył do munduru jakiegoś gwardzisty, żem pociągnął za cyngiel, a przecież zabity nie upadł, podtrzymywany skłębioną masą towarzyszy, jeno na błękitnem suknie pojawiła się okropna plama i buchnął z niej białawy dymek, jakby zażegła się ogniem...
Potem odrzucono mię pomiędzy dwóch Francuzów, którzy mnie ścisnęli tak mocno, żem nie mógł ruszyć nawet bronią.
Jeden z nich, potwornie brzydki, z ogromnym, rozpłaszczonym nosem, chwycił mię zaraz za gardło i zdało mi się, że oto nadchodzi ostatnia godzina.
Rendez-vous, coquin — szepnął chrapliwym głosem.
Ale w tejże chwili wydał krzyk straszny i zwinął się we dwoje, — któryś z naszych bagnetem rozpruł mu wnętrzności.
Strzały umilkły prawie po pierwszym ataku, odgłos ich zastąpiły suche zgrzyty kolb o milczące ze wściekłością działa, przejmujące, urywane krzyki konających i suche rozkazy dowódców.
Minęło znowu kilkanaście minut.
Nagle Francuzi jęli cofać się, — niechętnie, opieszale, zwolna, — aleć ustępowali z pewnością!
Wszystkie cierpienia, całą mękę jaką przeżyliśmy od rana — wynagradzał teraz rozkoszny dreszcz, przebiegający ciało na samą myśl, że te niezwyciężone wojska mogą za chwilę się ugiąć!
Przede mną majaczyła ogromna sylwetka gwardzisty o surowych, ostrych rysach i czarnych, dzikich oczach, który nabijał, strzelał i znowu zakładał ładunki, z takim spokojem, jakby nie znajdował się w bitwie, a w pośród najniewinniejszych manewrów.
Mierzył z uwagą, i rozglądał się po każdym strzale, wybierał samych starszych, oficerów...
Nie zapomnę, jak niespodzianie przyszło mi do głowy, że spełniłbym czyn poczciwy, gdybym zabił człowieka, który morduje innych bez zmrużenia oczu.
Jak wicher rzuciłem się na niego i ugodziłem bagnetem.
A tamten dźwignął się jeszcze z okropnym uśmiechem i wypalił mi w twarz.
Na szczęście kula zraniła mi tylko policzek, ale ślad krwawy pozostał i nie ustąpi już do śmierci.
Gwardzista tymczasem zachwiał się i upadł, pociągając mię za sobą, a za mną zwaliło się jeszcze dwóch innych żołnierzy i myślałem, że tym razem nie wydobędę się z pod wału trupów.
Alem podniósł się wreszcie i przetarłszy, oślepione prochem, oczy — ujrzałem jeszcze pogrom dumnej niedawno kolumny, która łamała się teraz na małe gromadki, co tchu zmykające ku swoim, inne zaś drogo sprzedawały życie i czyniły nadludzkie, daremne wysiłki, by sprostać strasznemu parciu angielskiej brygady.
W policzku paliło mię, niby rozpalonem do czerwoności żelazem, ale pozostawały przecież inne zdrowe członki.
Więc przesadziłem skłębiony zwal ludzki i bez namysłu biegłem do swojego pułku, na zwykłe stanowisko w prawem skrzydle.
Prawie jednocześnie zarysowała się przede mną znana postać majora Elliott’a, któremu ubito konia, lecz nie zdołano odebrać otuchy i żwawo kręcił się w pośród żołnierzy, kulejąc trochę, ale niestrudzony i rzeźki jak zawsze.
Spostrzegł mię zdaleka i kiwnął przyjaźnie głową, zadużośmy jednak mieli do spełnienia, by módz trochę porozmawiać.
Brygada nasza posuwała się teraz niestrudzenie naprzód, po niejakim czasie pojawił się przy nas generał i jął rozpatrywać uważnie pozycye angielskie.
— Nie zyskaliśmy pola, — wyrzekł wreszcie, — lecz nie ustąpiliśmy także i piędzi.
— Książę Wellington odniósł wielkie, niezwykłe zwycięstwo! — potwierdził adyutant uroczystym głosem.
A potem dodał, jakby nie umiał dłużej powściągnąć swych uczuć:
— Gdybyż tylko tamten przeklęty potwór zechciał znowu się przybliżyć!!
Głośny śmiech powitał te, z głębi serca wydobyte, słowa.
Wnet jednak wrócił spokój, bo nadchodziła chwila, w której najniewprawniejsze oko, ogarniające teren owej wiekopomnej bitwy, — poznałoby na czyją stronę schyliło się zwycięstwo.
Wprawdzie kolumny i szwadrony trwające od rana w niezwyciężonych czworobokach, — jęły łamać się gdzieniegdzie, a w wielu ciemniały smutne, puste luki, — wprawdzie zamiast czół, słoniętych silną linią tyralierów, posiadały tyły obficie upstrzone sylwetkami opieszałych i niechętnych, — ale za to jechaliśmy po karkach Gwardyi, która topniała jak śnieg pod straszliwym, gorącym podmuchem i choć zdołała nas wprowadzić pod dwanaście armat, — zdążyliśmy je zdobyć, zanim uczyniły nam najmniejszą szkodę. Nie zapomnę nigdy upojenia, jakie nas ogarnęło wówczas, ani widoku młodszego podoficera, następnego w godności po tym, którego zgładził ułan, kreślącego z zapałem na jednem z owych dział nieprzyjacielskich tryumfalną cyfrę: 72 — białą kredą...
Prawie jednocześnie po polach poszło głośne „hurra” wszystkich wojsk angielskich i runęły naraz w dół ze wzgórzy, barwistą wstęgą zalały dolinę i jęły ostatecznie gnębić nawpół już obezwładnionego wroga.
Wkrótce nadjechały z łoskotem armaty, potem przyskoczyła lekka kawalerya, — a raczej resztki same owych świetnych rano pułków — i walczyła teraz z brygadą naszą o palmę pierwszeństwa.
A potem już nie było bitwy.
Posuwaliśmy się ciągle naprzód, a nikt nam nie stawiał oporu, aż przyszedł czas, że cała armia zajęła dumnie wszystkie stanowiska, — rano jeszcze własność wojsk francuskich.
Zdobyliśmy wszystkie armaty, roznieśli w puch piechotę, której niedobitki rozbiegły się po okolicy, — i tylko nie w naszej było mocy pognębić podobnież słynną kawaleryę, bo ona jedna zachowała przytomność do końca, ona jedna opuściła Waterloo nie łamiąc szeregów.
I wreszcie, — właśnie, gdy noc nieprzenikniona zaczęła rozpościerać się nad ziemią, — wyczerpani, upadający ze znużenia i głodu, żołnierze angielscy, przekazali dalsze czynności Prusakom i jęli ustawiać broń w kozły na ziemi czerwoną krwią zdobytej.
Ot, wszystko, com widział, wszystko co mogę o bitwie pod Waterloo powiedzieć.
Dodam tylko, że tegoż wieczora, pochłonąłem dwufuntowy placek owsiany i spory dzbanek czerwonego wina.
A potem jeszcze musiałem dłubać nową dziurkę w rzemyku mego skórzanego pasa, który ścisnął mię niby obręcz żelazna baryłkę...
Aż wkońcu ułożyłem się do snu na słomie, w której zdążyło się zagrzebać pół kompanii.
I w kilka sekund później spałem snem ołowianym.






ROZDZIAŁ CZTERNASTY.

Żniwo śmierci.

Dzień wstawał i właśnie pierwsze szare brzaski nieśmiało przenikały przez długie, wązkie szpary ścian naszej stodoły, kiedy wstrząśnięto mię mocno za ramię.
Zerwałem się, jak oparzony.
Rozespana mózgownica nasuwała mi straszne obrazy i w jednej chwili wyobraziłem sobie, że to atak kirasyerów, porwałem najbliższą, opartą o mur halabardę i tu otrzeźwiło mię zimne dotknięcie gładkiego żelaza. W około szarzały niezliczone sylwetki śpiących towarzyszy.
Przetarłem prędko oczy i któż opisze moje zdumienie, gdym w stojącej tuż przy mnie postaci, poznał czcigodną osobę majora Elliott’a.
Miał niezwykle poważny wyraz twarzy, — nieco opodal majaczyło dwóch sierżantów, trzymających grube ołówki i długie, papierowe wstęgi.
— Wstawaj, chłopcze — rzekł półszeptem, tym dawnym, dobrym, przyjacielskim tonem.
— Jestem, panie — bełkotałem, niezupełnie jeszcze wytrzeźwiony.
— Pójdziesz ze mną. Czuję względem was ciężkie obowiązki, — ja to przecież przyczyniłem się do porzucenia rodzinnych, szkockich progów — mówił major dalej dziwnie surowo i smutno, — i brak otóż, — braknie nam Jim’a Horscroft’a!
Wszystka krew ściekła mi do serca. Toż wśród zmęczenia, głodu, i w ciągłym wirze szalonych ataków, do cna zapomniałem o najlepszym przyjacielu. Nie widziałem go od chwili, gdy sam jeden rzucił się na gwardyę i pociągnął za sobą pułk cały.
— Sporządzam właśnie wykaz poległych ze strony angielskiej, — objaśniał nie patrząc na mnie starzec, — gdybyś zechciał mi towarzyszyć, wyrządziłbyś mi prawdziwą przysługę?
Umilkł i już bez słowa wyszliśmy za drzwi stodoły, tuż koło nas dwóch nachmurzonych sierżantów...
Och! Straszny to był widok! tak straszny, że odżywa pomimo tylu lat ubiegłych, tak straszny, że chciałbym go przyodziać w jaknajskąpsze słowa!
Straszliwą jest sama w sobie bitwa, ale w chłodzie, i w ciszy poranku, bez podniecających dźwięków trąb i bębnów, — znika zapał, gasną płomienne glorye, a rozpościera się tylko coś niby olbrzymia, wielka, niezmierzona rzeźnia, — krwią przesiąkła ziemia i na niej niezliczone plamy pomiażdżone, ćwiertowane, okaleczałe ciała ludzkie. Rzekłbyś, że człowiek oto podaje dzieło Boże na urągowisko. A ze szczegółów różnych, z ciał poległych, odczytywać można było każdy, poszczególny przebieg bitwy, — tu czerniły się zwłoki mężnie ginącej piechoty, tworząc martwe, pełne grozy, czworoboki, tam w nieładzie okropnym ciała kawalerzystów, którzy do pierwszych przypuszczali atak, dalej jeszcze, na pochyłości, majaczyły sylwetki zabitych kanonierów i okaleczone, milczące paszcze armat...
Owa wspaniała kolumna gwardyi szeroki szlak trupów usłała poprzez pole bitwy.
Coś, niby ślad przejścia ślimaka. A u jego czoła olbrzymi zwał niebieskich uniformów, splątanych z czerwonemi, jakby bławatki i maki, — w miejscu, gdzie zaszedł ten szalony atak, w chwili gdy tamci zaczęli się cofać.
Na wstępie ujrzałem martwe ciało Jim’a.
Leżał nieruchomy i cichy, zastygłą twarzą patrzył w niebo...
Wszystkie namiętności, wszystkie smutki i cierpienia uleciały już z niej bezpowrotnie.
I tylko królował wyraz, który pamiętałem tak dobrze, wyraz ze szkolnych jeszcze czasów.
Krzyk rozpaczy i żalu wydarł mi się z piersi, kiedym dostrzegł te drogie zwłoki, skoro jednak wzrok mój upadł na poważną głowę umarłego, kiedy wyczytałem na niej szczęście w śmierci, jakiegom nie spodziewał się ujrzeć za życia, — ból mimowoli złagodniał i przycichł. Uczułem, że mu tak lepiej.
Dwa bagnety francuskie tkwiły w jego piersiach.
I skonać musiał natychmiast, bez cierpień, może, bo z dziwnym uśmiechem na pobladłych wargach.
Przy pomocy majora uniosłem lekko głowę przyjaciela, nasłuchując ze drżeniem oddechu, gdy tuż przy mnie rozległ się głos dobrze znany...
Z pośród mnóstwa poległych gwardzistów wychylała się twarz de Lissac’a, wspartego z widocznym wysiłkiem na łokciu...
Resztę ciała okrywał nierozłączny płaszcz błękitny, kapelusz z czerwonym pióropuszem walał się obok, na ziemi.
Był strasznie blady i wielkie, sine półkola podkrążały mu oczy, ale zresztą pozostał ten prawie, co dawniej. Ten sam ostry, zakrzywiony nos zgłodniałego, drapieżnego ptaka, te same szorstkie wąsy i krótko ostrzyżone, kunsztownie ułożone włosy...
Powieki zawsze wprawdzie nawpół przykrywały oczy, lecz teraz opadły prawie zupełnie i z pod rzęs z trudnością się dostrzegało błyszczące źrenice.
— Jock!? To ty, Jock’u? — wyszeptał ze zdumieniem, — nie spodziewałem się coprawda, ciebie tu zobaczyć! A jednak mogłem się tego domyślić, ujrzawszy nierozłącznego Jim’a, — rzekł do siebie ciszej i jakby niezadowolony.
— Pan właśnie na nas ściągnąłeś to wszystko — powiedziałem z żalem.
— Et! — syknął rozgniewany. — Głupstwa! losy nasze są ułożone z góry. W Hiszpanii jeszcze nauczyłem się wierzyć w Przeznaczenie. I przeznaczenie zsyła mi ciebie dziś rano.
— Na pana spada krew tego człowieka — wyrzekłem nagle, ostrożnie dotykając ramienia zabitego przyjaciela.
— A moja na niego — odparł zwolna. — Kwita z nami.
Uchylił róg płaszcza i z przerażeniem dostrzegłem czarny strumyk krwi nawpół zaskrzepłej, a sączącej się bez przerwy z boku.
— Trzynasta z kolei rana i... ostatnia — objaśnił z bladym uśmiechem. — Trzynastka podobno przynosi nieszczęście. Czy nie macie czego do picia, — choćby kilka kropel?
Major podał mu trochę „brandy” z wodą.
Ranny jął pić powoli, chciwie.
Oczy mu się niespodzianie ożywiły, na policzki wystąpiły ciemne, ceglaste plamy.
— Horscroft mię tak urządził — zaczął, usiłując nadać mowie zwykły, żartobliwy odcień. — W zgiełku bitwy usłyszałem nazwisko swoje wyszeptane dziwnie ponurym głosem i natychmiast uczułem lufę karabinu na mundurze... Ludzie moi zakłuli go w tej samej chwili bagnetami... Co robić? Edie warta była śmierci. Ty Jock’u, za kilka tygodni będziesz z pewnością w Paryżu, i — przyrzekniesz mi, że ją zobaczysz. Pójdziesz na ulicę de Miromesnil pod Nr. 11, gdzieśmy obecnie mieszkali. Tylko oględnie powiedz jej smutną wiadomość... nie wyobrazisz sobie, jak bardzo mnie kochała! Powiedz jej także, że wszystko, co posiadam... znajduje się w dwóch czarnych skrzynkach, że... Antoni ma klucze. Nie zapomnisz?...
— Będę pamiętał.
— Jakże się miewa szanowna twoja matka? Czy w dobrem zdrowiu? A czcigodny ojciec? Oświadcz im głębokie uszanowanie od dawnego gościa.
I w takiej chwili, już na progu śmierci, — wykonał jeszcze ów charakterystyczny ukłon ręką, gdy wspomniał o pozdrowieniach dla matki.
— Rana pańska nie jest tak ciężka może, jak się zdaje — odważyłem się teraz odezwać. — Mógłbym tu sprowadzić chirurga naszego pułku?
— Dziękuję ci, poczciwy chłopcze — szepnął z wysileniem — ale ostatnie lat piętnaście niedarmo spędziłem na zadawaniu i otrzymywaniu ran najrozmaitszych, żebym się nie umiał poznać na śmiertelnych. Nie żałuję nawet życia... Dla naszego „małego“ wszystko już skończone, więc wolę odejść w ciszę śmierci na czele wiernych woltyżerów... niż żyć na wygnaniu i u wrogów żebrać łaski. Zresztą... Sprzymierzeni i takby mię rozstrzelali, unikam więc upokorzenia.
— Sprzymierzeni, szlachetny panie, nie dopuściliby się nigdy podobnie dzikiego i barbarzyńskiego czynu! — przerwał mu z ogniem major.
— Bo nie wiesz szczegółów, majorze — odparł de Lissac cicho. — Czy myślisz, że uciekałbym do Szkocyi i zmieniał nazwisko, gdybym potrzebował się obawiać tych tylko, co panoszyli się wtedy w Paryżu? Drogo ceniłem życie, bom wierzył, że mały kapral powróci... Teraz... teraz mogę spokojnie umierać, — wiem, że nigdy nie stanie już na czele wojska... A czyniłem rzeczy, których się nie darowywa. Ja to — szeptał coraz ciszej, gorączkowo — ja komenderowałem oddziałem, który rozstrzelał księcia d’Enghien... ja to... Boże! Boże! Edie... moja najdroższa!...
Wzniósł ręce w górę, palce mu zadrgały, i zaraz zacisnęły się kurczowo.
Potem opadły ciężko, a głowa pochyliła się na piersi.
Siwowłosy sierżant ułożył równo jego ciało, drugi rozpostarł na niem płaszcz błękitny... I odeszliśmy, pozostawiając na stratowanem polu zwłoki dwóch ludzi, którym Przeznaczenie tak dziwnie poplątało życie, a teraz łączyło w śmierci.
I leżeli spokojni, cisi i tak blizko, że ręka Szkota dotykała prawie dłoni nienawistnego Francuza, — na przesiąkłem krwią zboczu, tuż koło tak pięknego wczoraj jeszcze Hougoumonf’u.
Dziś śmierć tu królowała, ruiny i zgliszcza.






ROZDZIAŁ PIĘTNASTY.

Jak się wszystko to skończyło.

Zbliżam się oto ku końcowi opisywanych przez siebie wypadków i napełnia mię to szczerem zadowoleniem, — gdyż, rozpoczynając owo opowiadanie z dni minionych, — zabierałem się do niego ze spokojem, łudząc się, że znalazłem pożyteczne i miłe zajęcie na długie wieczory letnie. Ale nie obliczyłem się z siłami. Musiałem tylko rozranić dawne, nawpół uśpione bóle, dawne nawpół zapomniane cierpienia i dusza mi teraz krwawi, jak skóra nieumiejętnie ostrzyżonej owcy.
Jeśli więc szczęśliwie dobiję do portu, postanawiam do końca życia nie tknąć niewdzięcznego pióra. Z początku oto klei się wszystko samo, tak gładko, jakbyś zstępował w łożysko łagodnie toczącego swe wody strumienia, — a potem — ani się spostrzeżesz, kiedy noga się zapadnie w jakąś dziurę i — masz dyable kaftan! Morduj się, zanim się wygrzebiesz!
Kończę. Wykopaliśmy dół ogromny i legło w nim czterystu trzydziestu jeden żołnierzy z cesarskiej Gwardyi i naszej lekkiej piechoty, a z nimi złożone zostały śmiertelne szczątki Jim’a i Bonawentury de Lissac’a.
Ach, gdybyż można było siać krew bohaterów, jak rzuca się ziarno, jakie dumne wstawałyby plony!
A potem opuściliśmy straszne pola na zawsze i brygada nasz skierowała się ku granicom Francyi. Stamtąd mieliśmy ciągnąć na Paryż.
Przez owe wszystkie lata, — począwszy od bardzo wczesnego dzieciństwa, — przyzwyczajano mię patrzeć na Francuzów, jak na złych do gruntu ludzi, — ponieważ zaś słyszałem o nich jedynie z okazyi bitew i rozlicznych pogromów na lądzie i morzu, nic dziwnego, że mniemanie owo zapuściło korzenie głęboko i skłonny byłem przypisywać im najgorsze rzeczy.
Kto wie, czy tamtym nie opowiadano podobnych okropności o nas, skoro naród angielski oceniali mniej więcej tak samo?
Ale kiedy dostaliśmy się do ich kraju, kiedyśmy ujrzeli śliczne, czyściutkie folwarki i poczciwych wieśniaków, pochłoniętych całkowicie pracą w polu, kobiety robiące pończochy przed domem, na polu, przy drogach, staruszki w szerokich, białych czepcach, gromiące małe dzieci za brak uprzejmości, — życie ich wydało nam się tak pogodnem i pełnem prostoty, że ja osobiście naprzykład, zaczynałem nie rozumieć, czemu i za co nienawidziliśmy tych dobrych ludzi?
I przyszedłem do wniosku, że w rzeczywistości, istotnym i jedynym przedmiotem nienawiści, był tylko człowiek, który nimi władał, a teraz przecie lud swój już opuszczał, cień jego złowrogi znikał z nad umęczonego kraju i z nim zniknąć powinny wrogie, dotychczasowe uczucia, zawitać przyjaźń i pokój.
Prawie nie odczuwaliśmy trudów pochodu, bo droga szła przez kraj tak piękny, jakiego dotąd nie widziałem w życiu. Aż wkońcu dotarliśmy do stołecznego miasta.
Wodzowie nasi przygotowani byli stoczyć walną bitwę, co zdawało się prawdopodobniejszem jeszcze ze względu na olbrzymią ludność, — gdyby — podobno stawał jeden człowiek na dwudziestu, — już utworzyliby pokaźną armię. Ale obawy okazały się na szczęście płonne. Tym razem uznano widocznie szkodliwość zasady poświęcania tysięcy głów za jedną a szaloną.
Dotychczasowemu panu dawano tem do zrozumienia, że odtąd na siebie tylko może liczyć.
Zresztą, podług najświeższych, trwożnych jeszcze i niepewnych wieści, sam dobrowolnie oddał się w ręce Anglików.
Zatem bramy Paryża na rożcież przed nami otwarto, co mnie osobiście uradowało w szczególniejszy sposób, gdyż przedtem jeszcze modliłem się żarliwie w duchu, by bitwa pod Waterloo była ostatnią, w której przyjmowałem udział...
Jednak w Paryżu znajdowało się podówczas mnóstwo ludzi szczerze przywiązanych do Boney’a i do jego sprawy.
Nic tak bardzo dziwnego, jeśli wspomnieć sławę, w jaką przyoblekł dumną, koronę francuską, jeśli pamiętać, że nigdy nie rozkazał wojskom iść tam, gdzieby zabrakło jego płomiennego słowa, lub zwycięskiego geniuszu.
I mogę zapewnić, że ci ostatni przyjmowali nas „cokolwiek“ kwaśno.
Brygada Adams’a pierwsza wkroczyła do miasta.
Minęliśmy most Neuilly, którego nazwę łatwiej napisać, niż wyrzec nieprzyzwyczajonemu do podobnych wyłamywań językowi, potem przeszliśmy przez park bardzo piękny, ochrzczony mianem Bois de Boulogne, a stamtąd dotarliśmy do Champs-Elysees, gdzie kazano nam rozłożyć biwaki.
Ulice Paryża napełniły się takiem mnóstwem Prusaków i Anglików, że całe miasto przybrało wygląd jakby wielkiego obozu.
Ja zaś uzyskałem pozwolenie wyjścia i z Robem Stewart’em z tej samej kompanii, — bo nie pozwalano zapuszczać się w głąb miasta inaczej jak dwójkami, — udałem się na ulicę Miromesnil.
Towarzysz mój pozostał w przedpokoju, a ja po kilku chwilach dziwnie trwożnego czekania, znalazłem się w obecności kuzynki Edie, tej samej dawnej Edie, która zaraz zatopiła w źrenicach moich wzrok słodki, szyderczy trochę, a wabiący...
Przez parę sekund patrzyła, jakby mię nie poznawała, nagle podbiegła i zarzuciła mi ręce na szyję.
— Jack’u, mój drogi Jack’u! — zabrzmiało mi dawną muzyką. — Jakiś ty piękny w czerwonym mundurze!
— Tak, tym razem zostałem żołnierzem naprawdę — odparłem trochę szorstko, gdyż zdało mi się, że poprzez cudne kształty tej wdzięcznej postaci, dostrzegam inną, zwróconą zastygłem spojrzeniem w niebo, tę, którą zabrało krwawe pole bitwy, tę, która została wśród zielonych wzgórzy Belgii.
— Ktoby temu uwierzył? — szepnęła przeciągle. — I czemże jesteś? Generałem? Pułkownikiem?
— Prostym żołnierzem — wycedziłem zwolna i dawny ból ukłuł mię w serce.
— Jakto? Nie należysz chyba do pospolitaków, którzy dźwigają karabin? — badała z chłodnem zdziwieniem.
— Do tych właśnie.
— Ach, tak. Nic ciekawego zatem — wyrzekła półgłosem i jakby do siebie, cofając się pośpiesznie na kanapkę.
Pokój umeblowany był wspaniale, cały obciągnięty jedwabiami, aksamitem, pełen kosztownych, lśniących jak słońce, przedmiotów, onieśmielał i przytłaczał przepychem tak bardzo, że zaledwie miałem odwagę przysiąść gdzieś na brzeżku krzesła, ja ubogi żołnierz i brat stryjeczny pani owych bogactw.
Edie usiadła z wyszukanym ruchem i wtedy zauważyłem, że jest w żałobnym stroju. Donieśli jej już zatem o śmierci małżonka.
— Lżej mi, że wiesz o wszystkiem — zacząłem po chwili niepewnym trochę głosem, — gdyż nie potrafiłem nigdy z oględnością udzielać złych wieści. — Powiedział... że to, co znajduje się w dwóch czarnych skrzynkach, należy odtąd do ciebie i że Antoni ma klucze.
— Dziękuję, Jack’u — przerwała z pośpiechem. — Dziękuję ci, żeś podjął się przynieść mi ostatnie polecenie. O wypadku dowiedziałam się przed ośmiu dniami. Byłam jakiś czas prawie obłąkana, zupełnie obłąkana. Całe życie nie zdejmę żałoby, choć w czarnym kolorze wyglądam jak istne straszydło. Nigdy, nigdy nie zapomnę. Wstąpię może do klasztoru i chciałabym przyoblec zasłonę, która wdowią krepą rozdzieliłaby mię z marnym światem...
— Przepraszam jaśnie panią — przerwał niespodzianie lokaj, wsuwając z szacunkiem głowę — hrabia de Beton pragnie panią widzieć?
— Ot i masz, Jack’u! — rzekła, podnosząc się gwałtownie i oblewając ponsowym rumieńcem. — Rzecz jest bardzo ważna. Przykro mi, że musimy przerwać tę miłą rozmowę, ale przyjdziesz jeszcze kiedy, prawda? Tak, do widzenia! Prawdziwe zmartwienie! Ach! — wykrzyknęła półgłosem, widząc, że zmierzam ku wyjściu — czy nie byłoby ci wszystko jedno wysunąć się schodami służbowemi? Dziękuję ci raz jeszcze, mój stary, kochany Jack’u — ciągnęła serdeczniej, pragnąc zapewne osłodzić pigułkę — ty zawsze byłeś dla mnie dobry, zawsze czyniłeś to tylko, co chciałam...
Stała — skąpana w słońcu, z ust rozchylonych bielały śliczne ząbki, spojrzenie płonęło dziwnym blaskiem, wabiło i nęciło, rzekłbyś, że obiecuje ci morza upojeń, cudne ciało pieściły złote, słoneczne smugi, — sama cudniejsza, niż rozkosz...
Uciekłem.
Taką pamiętać będę do końca dni swoich, — ponętną, żywą pełną blasków. Była mi jak kropla srebra.
Połączyłem się z towarzyszem i razem wyszliśmy przed bramę. Tu stał prześliczny zaprzęg ciągniony przez dwa rasowe konie i tu odgadłem powód swego niedawnego poniżenia. Nie chciała by przyjaciele jej z wielkiego świata dowiedzieli się o istnieniu takich nieznaczących, choć uczciwych ludzi, z jakimi żyła w dzieciństwie...
Ani słóweczkiem nie zagadnęła mię o Jima, przez prostą grzeczność nie spytała o ojca, czy matkę, którzy ongi okazali jej przecież tyle przychylności.
Przysiągłem sobie wtedy, że widzę ją po raz ostatni.
Taka poprostu była i inną być nie mogła, jak naprzykład królik nie potrafiłby nigdy utrzymać w spokoju ogonka, a jednak świadomość tego przyczyniła mi dużo głębokiego bólu.
W dziewięć miesięcy później, doszła nas wieść, że poślubiła hrabiego de Beton, a w rok, czy dwa zmarła przy urodzeniu się dziecka.
Wróćmy jednak do rzeczy. Nasze trudy dobiegły oto do ostatecznego końca.
Cień złowrogi rozsnuwał się z nad Europy i miał nie zwisnąć nigdy już nad naszą ziemią, nigdy więcej nie przesłonić spokojnych folwarków i cichych, zadumanych wiosek, nigdy nie zawlekać kirem istnień, które mogły być takie szczęśliwe...
Wykupiłem uwolnienie z wojska, i wróciłem do Corriemuir, do płaczących z radości rodziców. Ojciec zmarł jakoś niedługo, — objąłem po nim cały folwark.
A potem ożeniłem się z Lucią Deane z Berwick i wychowaliśmy siedmioro dzieci, a wszystkie chcą być mądrzejsze od własnego ojca i nie zaniedbują niczego, byle mu to czarno na białem wykazać.
Bo, wśród cichych, trochę monotonnych i nie zakłóconych żadnym ważniejszym wypadkiem, dni, jakie płyną od chwili powrotu, — jednakowych jak wieczorny różaniec płonących latarni, — trudno mi przekonać moją czupurną młodzież, że i tu mogło się życie toczyć niezwykłą koleją, że w czasach, kiedy kochaliśmy się z Jim’em w pięknej zalotnicy i kiedy cudzoziemiec o kocich wąsach i dumnem spojrzeniu przywędrował z tamtej strony morza, — działy się naprawdę wielkie, groźne, wiekopomne rzeczy.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Arthur Conan Doyle.