Gromada/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gromada |
Rozdział | XVI. |
Wydawca | Księgarnia A. Gmachowskiego |
Data wyd. | 1925 |
Druk | F. D. Wilkoszewski |
Miejsce wyd. | Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeszcze przed uwięzieniem Czemski myślał o założeniu szkoły rolniczej w Niespusze, lecz nie zajął się tą sprawą z należytą starannością, ponieważ projekt Godziemby i jego wspólników zawierał wiele punktów spornych. Stefan zasięgał rady kilku znajomych, a przedewszystkiem kolegi swego ze szkół i ze wspólnych działań obywatelskich, Stanisława Wintera, szczerego przyjaciela ludu, patentowanego agronoma, który zarządzał wielkiemi cudzemi dobrami na Kujawach. O projekcie dowiedział się też Edmund Owocny i zapalił się do niego zawzięcie, twierdząc, że to jego własny pomysł. Oczywiście, ci panowie byli zdania, że szkoła pozostać musi pod ich przeważnym wpływem. Owocny zaś sam się ofiarował na dyrektora i nie chciał dopuścić do zarządu nikogo ze „strupieszałej, biurokratycznej szlachty”. Gdy Czemski zauważył, że w takim razie Godziemba i towarzystwo rolnicze nie dadzą pieniędzy na kupno Niespuchy i na instalację szkoły, profesor oburzył się na ich sobkostwo, wreszcie zapewniał, ze sam znajdzie fundusze potrzebne u osób „o niepodejrzanych rękach”, byle tylko Czemski trwał w zamiarze sprzedania Niespuchy po cenie kupna, a może i taniej, na cel tak doniosły i patrjotyczny. Czemski nie od mawiał, lecz nie zobowiązał się formalnie. Nie chciał tymczasem powiedzieć profesorowi, że na dyrektora stosowniejszy byłby Winter, wyborny agronom i człowiek spokojny, nie wzniecający rewolucji ideowej w każdem ognisku, do którego się przysiada. Ale Winter miał swoje dobrze płatne zajęcie, dopiero co ożenił się i dorabiał się majątku. Nie zapomniał też Czemski o tem, czego się napatrzył w Modrzewcu. Godziemba razem z zorganizowaną gromadą tęgich rolników — ci, niema co mówić, prowadziliby najlepiej szkołę rolniczą w Niespusze, fachowo i praktycznie. Gdyby tylko nie odmienne ich poglądy na lud i postęp! — — Wreszcie pomysł był ich, Godziemby i towarzyszów jego, nie profesora Edmunda, który pragnie stworzyć sobie w Niespusze ognisko agitacyjne w postaci szkoły rolniczej ludowej, czy innej instytucji.
I projekt chwiał się, przewlekał, choć nie zamierał przez parę miesięcy, gdy w początku grudnia nastąpiło aresztowanie Czemskiego w Warszawie. To, naturalnie, przerwało możliwość porozumienia się między więźniem a światem zewnętrznym, zwłaszcza w sprawie tak skomplikowanej.
Więzienie Czemskiego trwa już trzy miesiące; korespondencja z nim, bardzo trudna, tyczyła się głównie jego uwolnienia, które, pomimo winy, jak mniemano, dość lekkiej, odwlekało się nadmiernie. Ale Owocny liczył na nie z pewnością, bo nie przestał przyjeżdżać często do Niespuchy i pracować nad przygotowaniem gruntu i umysłów do przyszłej szkoły rolniczej według swego programu. Przytem gospodynię Agatkę, niepewną o przyszłość, pocieszał, że cokolwiek się stanie, on, Owocny, nie da jej zmarnieć.
W pierwszych dniach marca długotrwała odwilż wypija już śniegi, które czaiły się tylko po głębokich rowach, lub na północnych stokach — jak brudne, dziurawe płachty, przylegające do ziemi, już dyszącej niecierpliwością wiosny. Ruń ozima, śliska jeszcze i przybita, budziła się zaledwie na rolach cieplejszych, lepiej wynawożonych. Wcześnie przybyłe skowronki napełniały powietrze trylowaniem elektrycznem. Gdy na sławoszewskie pola, drenowane już od tygodnia, wyprowadzono pługi, gorzej uprawna rola w Niespusze i na włościańskich działkach Mielna była jeszcze tak rozmiękła, że nie zaczęto jej orać. I na drogach polnych leżało przepaściste błoto.
W błocie zaszargani po kolana, Owocny i Winter kończyli inspekcję pól; towarzyszył im karbowy Durmaj, mocno przeciwny sprzedaży folwarku, którym zarządzał obecnie bez żadnej kontroli. Profesor, powołując się na jakieś dawniejsze polecenie Czemskiego, zdołał nakłonić Wintera do oględzin Niespuchy w celu ocenienia jej wartości i naszkicowania planu przyszłej fermy doświadczalnej. Agronom, szorstki i prawdomówny, nie owijał w bawełnę swych spostrzeżeń i uwag.
— Tu, panie Durmaj, partacka robota: przegon krzywy i niema spustu do rowu; dlatego też zboże wyprzało.
— Na tem polu — bronił się karbowy — żeby nie wiedzieć jak uprawić, zboża porządnego nie będzie. Sap szczery.
— Tem bardziej należało dopilnować przegonów. A macie też analizę podłoża?
Chłop nie zrozumiał, lecz wiedział dobrze jedno, że trzeba zniechęcić tych panów do kupna folwarku; więc odpowiedział:
— Nijaka tu analiza, panie, nie pomoże, ani jensze narzędzie. Siać gęsto, odsiać na wiosnę, gdzie potrza, to się przy dobrym roku jeszcze coś zbierze. To nie sławoszewskie gronta!
— Jednak na oko gleba bardzo do Sławoszewa podobna — odrzekł Winter — i musi być taka sama, tylko tu uprawa — no!
Profesor nie mieszał się do rozpraw technicznych, chodziło mu o inne wnioski.
— Przyznajecie więc, panie Stanisławie, że folwark jest w miernej kulturze?
— Wcale nie w kulturze. To jest gospodarka pierwotna; wszystko tu jest dopiero do zrobienia.
— A-ale! — oponował Durmaj — trzeba było widzieć, jak tu na polu wyglądało, kiedym nastał. Odrazu i święty kamieni w chleb nie przemieni.
— Kiedy tu ani kamieni, ani chleba na polu nie widać — rozśmiał się Winter.
— Owa! toć się mówi tylko dla przyrównania!
Odesłano karbowego, gdyż, po wskazaniu granic, mało na co był potrzebny. Owocny mógł dalej ciągnąć swój wywiad:
— Taki więc folwark opuszczony powinien być znacznie tańszy, niż ziemia w okolicy?
— Zapewne, ale niewiele. Gleba tu bogata, wielkich nakładów nie potrzeba — tylko uprawy, do licha! Przecie patrz pan tutaj, naprzykład: chyba sochą orał ten karbowy? — są całe pasy ziemi nieporuszonej!
— Bo widzicie, panie Stanisławie: trzeba, aby nam Czemski sprzedał jak najtaniej — na taki cel!
— To już jego rzecz — odrzekł sucho Winter — ja, jeżeli mam taksować, muszę to zrobić bezwzględnie.
— Tak, tak, nie przeczę — stropił się trochę profesor. — Więc jakże uważacie?
— Sądzę, że folwark jest zdatny na stację doświadczalną. Figura dobra, gleba też dobra i dosyć rozmaita. — — Cena ziemi w okolicy jest wiadoma, odliczyć tylko koszt drenowania tego pola, na którem stoimy, i paroletni wydatek na sztuczne nawozy... Spiszę to w domu, z planami majątku Ppod ręką.
Tymczasem obchodzenie pól w Niespusze przez Owocnego z nieznajomym panem, zapewne „Omętra“, wywarło silne w rażenie w Mielnie. Słyszano już uprzednio od profesora, że cała Niespucha ma być obrócona na użytek ludu, że staną tam szkoły i różne domy, wobec których dom gminny w Mielnie staje się niepotrzebnym. Zwłaszcza parobkom zawróciła w głowach wieść, niewiadomo skąd pochodząca, że folwarczek będzie eksploatowany na rzecz chłopów i zyski z gospodarstwa mają być rozdzielone między tych, którzy tam rolę uprawiać będą. Kto się zapisze do wspólnictwa Niespuchy, będzie robił pługiem, kosą, czy przy maszynie, ale za to otrzyma swoją część „sumienną“ zbioru i wszelkiego dobytku.
Tak opowiadał Michał Bembenista, parobek od Rykoniów, i coraz częściej wymykał się z domu do kompanji z innymi parobkami i gospodarzami, którzy „nowe czasy rozumieli”.
— Już tam za granicą takie porządki zaprowadzone. — A potem, kiej zechcemy, to se i folwark rozdzielimy między te ręce, co się nad nim siłowały.
Nie wszyscy i niezupełnie wierzyli Bembeniście, że to głowę miał gorącą, ale i gospodarze osiedli, Kołaczyński, Goździk, Maryniak, powtarzali, że Niespucha ma być cała urządzona dla gminiaków na różne pożytki, więc dom, który się buduje w Mielnie z ciężkich składek i wielkim kosztem, nic wart nie będzie — tak to im mówił sam profesor Owocny, dobry przyjaciel Mielna, nie to, co Jan Rykoń, który, z panami zmówiony, prze tylo gromadę do tego, żeby się panom i jemu kłaniała.
Obecnie przyjazd Wintera i „mierzenie pól“ Niespuchy wzmogły łakome pogwary, zwłaszcza w tem powietrzu, coraz wonniejszem wiosną, pełnem głodów i obietnic. Siarczyste zaciekawienie ogarnęło wieś; wielu podchodziło do granicy Niespuchy, aby popatrzeć, co się tam robi, Ale krążenie trzech mężczyzn po rozmiękłych drogach i polach było zupełnie zagadkowe, zwłaszcza, że trzeci, nowy nie miał ani czapki z gwiazdką, ani żadnego pozoru urzędowego. Owocny, prawie ślepy, nie widział tych zwiadów, Durmaj nie kwapił się wcale przywołać ciekawych, a Winter nie zwracał na nich uwagi.
Bembenista uciekł od Rykoniów do chaty Mateusza Kołaczyńskiego, gospodarza, z którym przyjazną miał komitywę. Mateusz, choć mruk, miał swój rozum dla siebie i wielce był niechętny Rykoniowi; lubił też przy kieliszku przysłuchiwać się narzekaniom na stare porządki. Niebogaty był osadę miał tylko połowiczną i gospodarstwo marne. Michał dogadzał mu swą śmiałą wymową, a czasem i gracką wesołością, których to zalet brakło Mateuszowi.
Wpadł Bembenista do chaty i zawołał:
— Mierzę tam dla nas Niespuchę, a my po domach siedzimy, abo się od granicy gapimy kiej te cielęta zaparkanione! Rusz się, Mateusz, pojdziewa się naszego profesora rozpytać.
— Pytaj się sam, to mi powisz.
— Jakże to będzie? ja sam tylko parobek — gospodarza tam potrza, a mądrego!
— Gadał ja nie będę.
— Powiedz-no tylko „pochwalony“, abo inaczej, ja się już dalej wywiem.
— Kiej tak, to dobrze.
Ruszyli najkrótszą drogą po miedzy i doszli do dworku w Niespusze, gdzie zastali profesora, siedzącego bezczynnie, i Wintera, pochylonego nad mapą folwarku.
— Przyszliśmy się panu profesorowi pokłonić... Kołaczyński i Bembenista — mruknął Mateusz na początek, wedle umowy.
Owocny aż podskoczył z radości:
— Witam, witam kochanych panów i braci! Panie Winter! dwaj najlepsi nasi ludzie z Mielna, gospodarz i pracownik rolny. — Siadajcież, gdzie możecie, w tym osieroconym domu.
Winter skinął głową, nie odrywając się od roboty, Owocny zaś obmacał gości jak najuprzejmiej i rozpoczął rozmowę:
— Cóż panie Kołaczyński, wiosna? — —
— A przychodzi — odrzekł Mateusz.
— Żeby nam tylko co dobrego przyniosła — zagadnął Bembenista.
— Niewątpliwie przyniesie. Oto właśnie pracujemy tu dla was, Niespucha stanie się waszem ogniskiem oświaty.
— To niby ma tu być jeno szkoła? zapytał Bembenista, źle ukrywając rozczarowanie.
— Szkoła rolnicza dla włościan, przy niej różne inne nauki. Gmachy staną wielkie, w których będziecie mogli i zbierać się, i radzić, i zabawić się czasem. — —
— Za te domy panowie zapłacą, czy znowu z nas, gminiaków, składkę z morgi ściągać będą? — zapytał Kołaczyński, którego, jako posiadacza ziemi, ta sprawa bezpośrednio obchodziła.
— Budowa i założenie wszystkiego, co się tu urządzi, nikogo z was nic kosztować nie będzie. Cały folwark kupią dla was, na wasz wyłączny użytek, lepsi przyjaciele, niż ci, którzy wam ten dom ludowy w Mielnie doradzili.
— Zdawna my wiemy niektóre, na ten przykład Mateusz i ja, że pan profesor niby ojciec nam życzliwy — rzekł pochlebnie Bembenista — ale jak to z tym folwarkiem będzie i komu z nas go panowie nadzielicie, tego my nie rozumiemy i przyszliśwa się wywiedzieć.
Profesor skupił się, miarkując, że Bembenista zbyt dosłownie pojmuje ofiarowanie folwarku ludowi, i jął tłumaczyć:
— Uważacie, mój przyjacielu, będzie najprzód tak: pan Czemski sprzeda Niespuchę gronu ludzi, oddanych wam całem sercem, do których należę ja i tenże pan Czemski, i kilku innych. My tu założymy własnym kosztem szkołę i urządzimy na folwarku wzorowe gospodarstwo. Dochody z folwarku będą używane najprzód na pokrycie kosztów budowy i udoskonalenia gospodarstwa. Za lat kilka, gdy się zapomożemy i wzmocnimy, może będziemy obracali dochody na inne wasze potrzeby: na dawanie wam po niskiej cenie dobrych nasion, na pożyczki i zapomogi dla biedniejszych... Wszystko, co tu zrobimy, będzie wyłącznie dla Was.
Chłopi kiwali głowami, jakby przez grzeczność. Wreszcie Bembenista, z uśmiechem napół przymilnym, napół zuchwałym, zaproponował:
— A przepraszam pana prefesora, nie lepiej to byłoby tak, jako słyszałem, że w cudzych krajach mają: szkoła szkołą — ale my wedle folwarku ciekawe jesteśmy. Toby nas, na ten przykład bezrolnych, do folwarku wziąć, robotę nami podzielić, a co się zbierze i przychowa, też dzielić między te same pracowniki? — — I robota byłaby piękna, bo każdy robiłby, jak dla siebie.
— To się nie da zrobić — odrzekł zimniej Profesor. — Słyszeliście coś, przyjacielu, o fabrykach, w których robotników dopuszszają do udziału w zyskach, ale w gospodarstwie rolnem to się, jeszcze nie praktykuje i dużo trudniej byłoby obliczyć. Zresztą — rzecz przyszłości — może być!... Tymczasem będziecie chyba radzi mieć pod bomem dla waszych chłopców szkołę rolniczą, a dla was miejsce zebrań i doskonałe wzory gospodarstwa?
— A no, myśleliśmy, że kiej łaska, to już łaska — rozśmiał się Bembenista, pokazując zęby, raczej drapieżne, niż wdzięczne.
Owocny mrużył oczy, przecierał szkła okularów i mówił dalej delikatnie:
— Niewłaściwie mówicie: łaska, Ani to łaska, ani my panowie jacyś; jesteśmy, jak wy, z ludu, tylko doświadczeńsi. Pragniemy tu urządzić dla was rzecz pożyteczną, ale w miarę możliwości i za waszą nieprzymuszoną zgodą. Zgadzacie się przecie na szkołę rolniczą?
— Co się ta zgadzać mamy na cudzem? Żeby nam dali Niespuchę, tobyśmy wiedzieli.
— Nie o to pytam, ale czy wam ta szkoła jest po myśli?... Przecie to zakład użyteczny dla całej, okolicy, dla kraju — —
— To niby nie dla nas tylko, Mielniaków?
— Dla was przedewszystkiem, jako najbliższych sąsiadów, ale i dla innych. Jesteście przecie obywatelami kraju!
— Takie tam nasze obywatelstwo! Chudziaki my, panie prefesorze, — Inna rzecz. Jednak rozumiecie, zdajecie sobie sprawę, że taka szkoła jest dobrodziejstwem dla ogółu? — —
Bembenista wzruszał ramionami, a z oczu mu błyskała buntownicza ironja. Aż się Kołaczyński za niego zawstydził i przemówił:
— Niechta będzie szkoła — nie przeszkadzam.
Od pewnego czasu Winter przerwał robotę i słuchał, nie mieszając się do rozmowy. Gdy się zaś ta urwała, bez zadowolenia czyjegokolwiek, i włościanie odeszli, agronom zapytał profesora:
— Czy pan ma zupełną pewność, że Czemski folwark sprzeda i że powstanie tu instytucja, którą z takiem i szczegółami obiecujemy?
— Liczę na Czemskiego i on mi zupełnie ufa — odrzekł Owocny, starając się odętą powagą twarzy zastąpić realne uzasadnienie swych działań.
Ale Winter ze słyszanej przed chwilą rozmowy nabrał różnych wątpliwości; że zaś lubił jasne sytuacje, nacierał dalej na profesora:
— Bo gra wydaje mi się niebezpieczną. Czemski siedzi w więzieniu, niewiadomo, kiedy wyjdzie i co pocznie. Wiem, że zamiar kupna i założenia powzięli ludzie niepożądani i że Czemski chciał ich zmajoryzować w radzie szkolnej. Ale teraz pan rozgłasza, że my kupujemy Niespuchę i zakładamy szkołę — — to jest kto? — — Czy pan zebrał inne gremjum i pieniądze?
Owocny opowiedział pośpiesznie, jakby pragnąc pozbyć się badania:
— Czemski zgodzi się na pozostawienie prawie całego szacunku na hipotece. Mamy zapewnioną sumę na początek — — z folwarku wyrobimy się...
— Przepraszam! — odparł nieustępliwy Winter — to się nie zgadza z tem, co pan opowiadał, choćby przed chwilą. Folwark ma się wyrabiać, czyli niema sumy dostatecznej nawet na kupno. Za coż tedy będziemy stawiali budynki, organizowali szkołę i fermę?
— Znajdziemy ofiarnych, niech was o to głowa nie boli — zniecierpliwił się profesor.
— Owszem, muszę wiedzieć, co ja tu robię i dla kogo. Mam wiele przyjaźni dla Czemskiego i gotów jestem mu pomagać, ale muszę znać dokładniej jego zamiar.
— Jakto? — więc mnie, towarzyszowi, i grupie „Ludowca” odmawiacie pomocy?
— Zasadniczo nie odmawiam. Wierzę w wasze szczere chęci, ale nie w zmysł praktyczny. Nic jeszcze niewiadomo, nawet kto da pieniędzy, a już pan dajesz obietnice jakichś gmachów, może nawet falansteru rolnego! Przecie to gorączkuje chłopa, który nic z tego nie rozumie!
— Trzeba stawiać wysokie ceny wytyczne, trzeba pobudzać wyobraźnię ludu, aby go do celów tych zagrzać — próbował bronić się profesor.
— W każdym razie — odrzekł Winter — trzeba się opierać na realnych podstawach, których tu jeszcze nie widzę. — — A dlaczegóż pan zniechęca mielniaków do tego domu ludowego, który sobie budują?
Profesor najeżył się okrutnie.
— Do tego domu?! Nie wiecie, jak on powstał i co to za forteca obskurantyzmu!
— Wiem, opowiadał mi Czemski. Nie widzę w tem żadnej tragedji. Dom buduje przecie gmina.
— Za pożyczkę tych wsteczników, Godziemby i jemu podobnych!
— No, za pożyczkę... przecie na lichwę nie pożyczyli i domu nie zagarną. A dom jest już faktem, zasadniczo dodatnim, i szkoła w Niespusze, jeżeli nawet stanie, tamtego domu ludowego nie zastąpi. Więc pocóż go dyskredytować?
— Ależ powtarzam, że to forteca wstecznictwa, nowa Bastylja! Ten dom chcą wyzyskać dla swoich celów wrogowie ludu i nasi, zapomocą przekupionego mielniaka, Jana Rykonia!
— Rykoń przekupiony?... — wzruszył ramionami Winter i przestał się spierać.
Owocny, poczytując to za kapitulację, chciał rozczulić nieubłaganego agronoma:
— Kochany panie Stanisławie! nie znacie nędzy i przewrotności tych knowań...
— Może ich nie doceniam. Ale wiem jedno, że ja tu nie wydam żadnej opinji na piśmie o szkole, ani o fermie, póki ten projekt nie będzie pewniejszy. Nie żałuję, żem przyjechał; gdy rzecz cała będzie przychodziła do skutku, będę miał o gruncie wyobrażenie.
Stanowcza niechęć odbiła się w głosie i postawie Wintera tak wyraźnie, że zmroziła Owocnego ostatecznie.
— Więc mnie opuszczacie?
— Wyjeżdżam.
— Ha trudno. Ja tu jeszcze pozostanę; przywykłem do samotnego pionierstwa.
I rzeczywiście, za godzinę profesor pozostał dworku bez pomocnika. Przywołał Agatkę i poprosił, aby go zaprowadziła do Mielna, do chaty Maryniaka. Sam nie chodził do wsi, gdyż psy, nieprzywykłe do jego postaci, srodze go nie lubiły.
Szli tedy we dwoje w grupie rozrzewniającej; dziewczyna, zawinięta w chustę, i mędrzec — krótkowidz. Głaskały ich po skórach powiewy łagodne,, zaprawne wieścią, że tam daleko, skąd wiatr wieje, już nowa zieleń roztacza swą kusicielską woń młodości. Ale gdyby nawet chcieli wyskakiwać z ochoty, jak nimfa i satyr, nie mogli, bo tłusta, rozmiękła ziemia zatrzymywała im stopy. Przez błoto brnęli w kraj wiosny.
Jednak profesor zdołał oderwać ducha i kalosze od prozy życiowej do wyższych rojeń i przemówił głosem zdyszanym:
— Agatko — —
— Czego trzeba? podać rękę?
— Tymczasem nie... Jedyna jesteś, która mnie rozumiesz w tym kraju, pełnym jeszcze panowania ciemności, Jedynaś ty, córko ludu...
— Ee, córką to ja jezdem ojca i matki, nawet że rodzice mieli swój sklep w Sochaczewie... Ale pana lubię.
— Lubisz, Agatko? — czy to prawda? czy mówisz z namysłem?
— Jak Boga kocham.
— Wolisz, niż pana Czemskiego?
— A bo i prawda, że wolę... Pan Czemski to kobiety nie ma za człowieka!
— I wolisz, niż tego... Antka, którego u ciebie zastałem? — dodał profesor ciszej i boleśniej.
— Niech-że pan nie wydziwia! Co mnie Antek? chłop! Ja do ludzi inteligentnych przywykłam.
— Więc zgodzisz się na to, cośmy mówili... żeby mi towarzyszyć na resztę mego pracowitego życia?
— A no już... — uznała za stosowne zawstydzić się trochę — tylko wiedzieć muszę, na co idę — bo na służącą już nie chcę.
— Na towarzyszkę równo uprawnioną — rzekł: Owocny uroczyście.
— To niby... na żonę? czy jak?
— Między nami ślubów nie potrzeba — bronił się słabo profesor.
— To nie! to nic z tego! nie chcę już, żeby mnie ludzie palcami wytykali!
— Bądźmy wyżsi nad przesądy, Agatko. Czy nam klecha zwiąże ręce, czy nie, będziemy się kochali do śmierci. Nie pozwolę cię nikomu nazywać inaczej, jak profesorową.
— A ja chcę tak być zapisana! Dosyć mam tego, żeby mi lada chłop mówił po imieniu i jeszcze się przystawiał!
Owocny zadumał się, jakby walczył z sobą, choć wiedział już od paru dni, że inaczej, jak pod tym warunkiem, nie dostanie Agatki. Ale chciał wygrać uroczyście swój największy i jedyny atut:
— Masz słuszność, Agatko: stanie się, jak Pragniesz — pobierzemy się urzędownie.
Ciepło uczyniło się dziewczynie od zadowolenia miłości własnej; ujęła profesora pod ramię, Podziękowała mu przysunięciem do boku całej swej jędrnej postaci, aż mędrzec zdziecinniał, jął podrygiwać i majaczyć.
— Więc zatem... cóż to chciałem? — aha! — dzisiaj na noc zabieramy się do Warszawy — prawda? — co tu czekać? — wiosna idzie... Mój ty kwiatuszku polny! — —
— Dać pokój! — odsunęła się Agatka — gdzież tu się całować na powietrzu? — Mielno pod nosem.