Grzesznica/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grzesznica |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ta, którą Otocki znał, jako pannę Rytę, opuściwszy mieszkanko, czas jakiś szybko biegła przed siebie, poczem na skrzyżowaniu ulic, przystanęła w niepewności.
— Dokąd?
Zaledwie parę minut po dziewiątej! Dokąd się udać? Jak wykonać plan, jaki zamierzyła.
— Czemu uciekła?
Przyzwoitym człowiekiem jest Otocki. Za przyzwoitym. A świat zbrodni, któremu rzuciła wyzwanie, zwyciężyć można tylko za pomocą — przestępstwa.
Zato spokojna jest o walizkę. Lepszej nie mogła kryjówki wynaleźć... Choć...
Ach, gdyby domyśliła się panna Ryta, jaka o ten depozyt niedługo potoczy się walka...
Zatrzymawszy się chwilę w zadumie, powzięła decyzję...
Tam pójdzie, a nuż przypadek dopomoże...
Pośpiesznie szła Alejami Ujazdowskiemi, kierując się w stronę Książęcej. Szła nie oglądając się na nikogo i mało ją obchodziły natarczywe często spojrzenia, spotykanych mężczyzn. Niechaj przyglądają się jej idjoci — obecnie nie pozwoli nikomu się zaczepić. Niechaj się przyglądają i dziwią — dokąd to tak prędko o wczesnej godzinie podąża młoda, ładna osóbka w jedwabnej narzutce i strojnej, wieczorowej sukience.
Tak była zamyślona i nisko opuściła główkę, iż nawet nie spostrzegła, jak jakiś młody człowiek, którego wyminęła, na jej widok, szeroko otworzył oczy i ze zdziwienia aż przystanął.
— Co Felka? — wyrwał się z ust przechodnia cichy okrzyk — Felka w Warszawie... na wolności?
Nie zamierzał jednak widocznie jej doganiać, bo machnąwszy ręką, oddalił się w przeciwną stronę. Ona tymczasem, skręciwszy na dół Książęcą, szła długo splotem krętych uliczek. Wreszcie...
— Wisła...
Niebieską, barwną wstęgą rozpościerała się przed jej oczami rzeka, zalana potokami gorącego lipcowego słońca. Tu i owdzie leniwie, poważnie snuły się barki, z niemniej leniwemi, zaspanemi flisakami, a tylko od czasu do czasu żywszy okrzyk lub gwizd syreny płynącego statku, przerywał, niosącą ukojenie, ciszę... Na brzegach wyciągnięte w ciepłym piasku, zdala leżały niewyraźne postacie, gdzie nie gdzie rybak w wodę ze skupieniem zapuszczał swą sieć...
— Och, jak tu dobrze! Jak dobrze! Gdybyż tu spokojnie pozostać można i marzyć... Marzyć...
A główki nie rozsadzały niepokojące troski...
Wsparta o balustradę, łowiła z rozkoszą, pełne czaru swoiste życie rzeki — wtem...
— Szanowanie... — zabrzmiał tuż nad jej uchem głos.
Obok stał młody, dwudziestoparoletni może chłopak, w którego oczach przebijała się bezczelność i zuchwałość.
— Szanowanie... dla hrabini... — powtórzył.
Z pewnym lękiem obrzuciła wzrokiem sylwetkę wysokiego dryblasa — typowego nadwiślańskiego andrusa — ubranego dość porządnie, w lakierach, ale z gołą głową i w rozchełstanej na piersiach koszuli. Trzymał ręce w kieszeniach, uśmiechnięty ni to ironicznie, ni to przyjaźnie.
— Panu właściwie o co chodzi? — zagadnęła dość ostro, podczas gdy mała rączka ścisnęła kurczowo w kieszonce palta rękojeść browninga. W pobliżu niema żywego ducha. A nad Wisełką panują swoje prawa i kto sam się nie obroni, tego nikt nie obroni.
Ale andrus nie zdradzał złych zamiarów.
— Cie... cie... — wymamrotał z podziwem — jaka hrabini wyśtafirowana...
— Nie rozumiem...
— Co tu głową kręcić i po próżnicy trajlować...
— Ja głową kręcę?
— Jak pragnę zdrowia! Niby cię, siostro, nie poznałem, chociaż takaś ważna! W tym piasku razem się bawilim...
— Ja? Z panem?
— A niby z kim? Nie udawaj, Felka...
— Felka?
— Choroba, psia mać, dziewucha! Jedwabne kiecki i gałgany na siebie nałożyła, myśli wszystkich wykiwa... Ostaw, zapieranie, bo się pogniewam... Józka, nie znasz?
— Pan... Józek?
— Pan Józek, pan Józek! — przedrzeźnił ton dziewczyny. — Et, do cholery, z fasonem! Józek zwyczajnie, swój, równy chłop! Ani forsy od ciebie mi nie trza, ani na kochanka się nie wrabiam. O, po starej znajomości myślałem pogadać... Jak nie...
Skrzywił się z pogardą, splunął i wykonał ruch, niby zamierzał odejść.
— Zaczekaj! — zawołała nagle.
— Bo co?
— Skoro mnie poznałeś, nie będę dłużej udawała — jestem Felka...
— Nie było odrazu! — udobruchał się. — Warjata ze mnie strugasz? Frajer ja, czy kołowaty? Gadasz tera jenteligentnie i głos nie taki ochrypły, bo dawniej z ciągłego wstawiania fajno chrypiała... Bez trzy roki cie nie widziałem... ale po ciemku bym poznał
— Widzisz...
Andrus chytrze podmignął okiem.
— Nie trza tłomaczyć! Więcej wiem, niż ty se myślisz. Tylko ja nie glina, ani kapuś... Nie margali nasze chłopaki, żeś przestała z „ferajną“ kombinować? Na swoją rękę. To się i obcięłaś na jakiejś „robocie“ i na dwa lata zatkali do dziury. Był wyrok. To, jak ja ciebie na wolności obaczyłem, wytrzeszczam gały. Zwiała z dziury! Choć, powiadają, że ty zawsze sekretna i sama „na miasto chodzić“ lubisz, kombinuję — trza w nieszczęściu ratować dziewuchę...
— Świetnie jesteście poinformowani! — odrzekła, a w głosie jej zadźwięczało źle ukryte szyderstwo. — Doskonale! Rzeczywiście, cudem udało mi się uciec z więzienia... Zostałam skazana na dwa lata za kradzież... jak wy to mówicie?... „za chodzenie na miasto“.
— I tak panna po świecie latasz, nie boisz się gliny, ani hintów?
— Cóż mam robić?
— Jak frajerka, klepie! Na fest się zamelinować!
— Ukryć? — powtórzyła, z trudem pochwytując złodziejską gwarę. — Gdzie?
— O rany! Tyle melin! Wynajdziem dobrą metę.. Jengutowa...
— Jengutowa?
— Zapomniałaś, Felka? Wdowa po szpringowcu! I pokój oddzielny i grandy do siebie nie puszcza i nikt ciebie u niej palcem nie ruszy...
Świetnie! Chyba niebo zsyła jej tego andrusa!
Słyszała o zakonspirowanych mieszkankach i podobno, czuć się tam można zupełnie bezpiecznie. W każdym razie bezpieczniej, niźli u Otockiego. Tam jej nie odnajdą i pobyt nie wywoła skandalu. A może zbyt ryzykuje? Jednak gra, którą prowadzi jest tak ogromna, że zaryzykować warto. Zresztą, najwyżej jedna, dwie, lub trzy noce, a zdecyduje się wszystko... I przecież jest Felką! Lecz nie wie jeszcze rzeczy najważniejszej, a po to tu przyszła.
— Nimasz forsy, tyż nie bida! — tłomaczył apasz, który innym względom przypisywał milczenie dziewczyny — stara poczeka...
Teraz ona zarzuci wędkę....
— Niezbyt wiele mam pieniędzy! — odparła — Po wyjściu z więzienia udało mi się trochę zarobić...
— Na lewo?
— Oczywiście!... Za to się obsprawiłam, ale resztę łupu musiałam pozostawić w jednem miejscu, dokąd nie prędko się dostanę! — z ironją pomyślała o żółtej walizeczce — Nie o kryjówkę, melinę, obecnie najwięcej mi chodzi, a...
— No... no... — mruknął zaciekawiony.
— Chciałabym wykonać jedną wyprawę, dużo złapać forsy i wyjechać z Warszawy...
— Cie... cie... Nadasz „robotę“?
— Tak!
— Morowa dziewucha! — coraz większe uznanie malowało się na twarzy łobuza. — Dobra „robota“?
— Grube tysiące! Ale muszę znaleźć ludzi, którzyby się niczego nie bali!
— O wa! Nasze chłopaki są klasa! A ja to niby od czego?
— Trzeba będzie dokonać włamania, dom dobrze strzeżony, ale pieniędzy kupa...
— Ważny jenteres! Nie pierwszyzna! Grunt to forsa!
— Dopomożesz?
— Niby głupia pyta! Całkiem w dziurze kobicie rozum odebrali! Kto nie chce zarobić? Jak pragnę wolności, ze mną najrówniej wyjdzie zabawa....
— Więc...
— Idziem na melinę, Felka! Co tracić czas i gadać na powietrzu, jeszcze jaki pieski syn podsłucha, skapuje... U Jengutowej najlepi...
— Idziemy!
Już mieli ruszyć, gdy wtem pewna wątpliwość przykuła apasza do miejsca.
— Te, Felka! — burknął. — Czegoś się tak na początku zapirała?
— Bałam się, czy nie sypniesz! — oświadczyła prędko.
— Ja? Sypnąć?
Wzruszywszy ramionami, uspokojony poszedł przodem, widocznie, aby ze swą elegancką towarzyszką nie stanowić zbyt rażącego kontrastu i nie zwracać niepożądanej uwagi.
Panna Ryta, czy też Felka — chętnie pospieszyła w ślad za nim, w kierunku ulicy Czerniakowskiej. Wiedziała, że wykona zamierzony plan.
Nareszcie...
Oczy jej spozierały radośnie na wijącą się barwną wstęgą rzekę, a wargi wyszeptały frazes, który jeno mógł pochwycić lekki, ciepły, nadwiślański wiaterek.
— J‘ai mon affaire!...
Frazes ten został wypowiedziany po francusku i ze znakomitym, paryskim akcentem. Frazes dość dziwny w ustach złodziejki i wspólniczki złodziejów...