Grzesznica/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Grzesznica
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Panna Ryta.

Ta, którą Otocki znał, jako pannę Rytę, opuściwszy mieszkanko, czas jakiś szybko biegła przed siebie, poczem na skrzyżowaniu ulic, przystanęła w niepewności.
— Dokąd?
Zaledwie parę minut po dziewiątej! Dokąd się udać? Jak wykonać plan, jaki zamierzyła.
— Czemu uciekła?
Przyzwoitym człowiekiem jest Otocki. Za przyzwoitym. A świat zbrodni, któremu rzuciła wyzwanie, zwyciężyć można tylko za pomocą — przestępstwa.
Zato spokojna jest o walizkę. Lepszej nie mogła kryjówki wynaleźć... Choć...
Ach, gdyby domyśliła się panna Ryta, jaka o ten depozyt niedługo potoczy się walka...
Zatrzymawszy się chwilę w zadumie, powzięła decyzję...
Tam pójdzie, a nuż przypadek dopomoże...
Pośpiesznie szła Alejami Ujazdowskiemi, kierując się w stronę Książęcej. Szła nie oglądając się na nikogo i mało ją obchodziły natarczywe często spojrzenia, spotykanych mężczyzn. Niechaj przyglądają się jej idjoci — obecnie nie pozwoli nikomu się zaczepić. Niechaj się przyglądają i dziwią — dokąd to tak prędko o wczesnej godzinie podąża młoda, ładna osóbka w jedwabnej narzutce i strojnej, wieczorowej sukience.
Tak była zamyślona i nisko opuściła główkę, iż nawet nie spostrzegła, jak jakiś młody człowiek, którego wyminęła, na jej widok, szeroko otworzył oczy i ze zdziwienia aż przystanął.
— Co Felka? — wyrwał się z ust przechodnia cichy okrzyk — Felka w Warszawie... na wolności?
Nie zamierzał jednak widocznie jej doganiać, bo machnąwszy ręką, oddalił się w przeciwną stronę. Ona tymczasem, skręciwszy na dół Książęcą, szła długo splotem krętych uliczek. Wreszcie...
— Wisła...
Niebieską, barwną wstęgą rozpościerała się przed jej oczami rzeka, zalana potokami gorącego lipcowego słońca. Tu i owdzie leniwie, poważnie snuły się barki, z niemniej leniwemi, zaspanemi flisakami, a tylko od czasu do czasu żywszy okrzyk lub gwizd syreny płynącego statku, przerywał, niosącą ukojenie, ciszę... Na brzegach wyciągnięte w ciepłym piasku, zdala leżały niewyraźne postacie, gdzie nie gdzie rybak w wodę ze skupieniem zapuszczał swą sieć...
— Och, jak tu dobrze! Jak dobrze! Gdybyż tu spokojnie pozostać można i marzyć... Marzyć...
A główki nie rozsadzały niepokojące troski...
Wsparta o balustradę, łowiła z rozkoszą, pełne czaru swoiste życie rzeki — wtem...
— Szanowanie... — zabrzmiał tuż nad jej uchem głos.
Obok stał młody, dwudziestoparoletni może chłopak, w którego oczach przebijała się bezczelność i zuchwałość.
— Szanowanie... dla hrabini... — powtórzył.
Z pewnym lękiem obrzuciła wzrokiem sylwetkę wysokiego dryblasa — typowego nadwiślańskiego andrusa — ubranego dość porządnie, w lakierach, ale z gołą głową i w rozchełstanej na piersiach koszuli. Trzymał ręce w kieszeniach, uśmiechnięty ni to ironicznie, ni to przyjaźnie.
— Panu właściwie o co chodzi? — zagadnęła dość ostro, podczas gdy mała rączka ścisnęła kurczowo w kieszonce palta rękojeść browninga. W pobliżu niema żywego ducha. A nad Wisełką panują swoje prawa i kto sam się nie obroni, tego nikt nie obroni.
Ale andrus nie zdradzał złych zamiarów.
— Cie... cie... — wymamrotał z podziwem — jaka hrabini wyśtafirowana...
— Nie rozumiem...
— Co tu głową kręcić i po próżnicy trajlować...
— Ja głową kręcę?
— Jak pragnę zdrowia! Niby cię, siostro, nie poznałem, chociaż takaś ważna! W tym piasku razem się bawilim...
— Ja? Z panem?
— A niby z kim? Nie udawaj, Felka...
— Felka?
— Choroba, psia mać, dziewucha! Jedwabne kiecki i gałgany na siebie nałożyła, myśli wszystkich wykiwa... Ostaw, zapieranie, bo się pogniewam... Józka, nie znasz?
— Pan... Józek?
— Pan Józek, pan Józek! — przedrzeźnił ton dziewczyny. — Et, do cholery, z fasonem! Józek zwyczajnie, swój, równy chłop! Ani forsy od ciebie mi nie trza, ani na kochanka się nie wrabiam. O, po starej znajomości myślałem pogadać... Jak nie...
Skrzywił się z pogardą, splunął i wykonał ruch, niby zamierzał odejść.
— Zaczekaj! — zawołała nagle.
— Bo co?
— Skoro mnie poznałeś, nie będę dłużej udawała — jestem Felka...
— Nie było odrazu! — udobruchał się. — Warjata ze mnie strugasz? Frajer ja, czy kołowaty? Gadasz tera jenteligentnie i głos nie taki ochrypły, bo dawniej z ciągłego wstawiania fajno chrypiała... Bez trzy roki cie nie widziałem... ale po ciemku bym poznał
— Widzisz...
Andrus chytrze podmignął okiem.
— Nie trza tłomaczyć! Więcej wiem, niż ty se myślisz. Tylko ja nie glina, ani kapuś... Nie margali nasze chłopaki, żeś przestała z „ferajną“ kombinować? Na swoją rękę. To się i obcięłaś na jakiejś „robocie“ i na dwa lata zatkali do dziury. Był wyrok. To, jak ja ciebie na wolności obaczyłem, wytrzeszczam gały. Zwiała z dziury! Choć, powiadają, że ty zawsze sekretna i sama „na miasto chodzić“ lubisz, kombinuję — trza w nieszczęściu ratować dziewuchę...
— Świetnie jesteście poinformowani! — odrzekła, a w głosie jej zadźwięczało źle ukryte szyderstwo. — Doskonale! Rzeczywiście, cudem udało mi się uciec z więzienia... Zostałam skazana na dwa lata za kradzież... jak wy to mówicie?... „za chodzenie na miasto“.
— I tak panna po świecie latasz, nie boisz się gliny, ani hintów?
— Cóż mam robić?
— Jak frajerka, klepie! Na fest się zamelinować!
— Ukryć? — powtórzyła, z trudem pochwytując złodziejską gwarę. — Gdzie?
— O rany! Tyle melin! Wynajdziem dobrą metę.. Jengutowa...
— Jengutowa?
— Zapomniałaś, Felka? Wdowa po szpringowcu! I pokój oddzielny i grandy do siebie nie puszcza i nikt ciebie u niej palcem nie ruszy...
Świetnie! Chyba niebo zsyła jej tego andrusa!
Słyszała o zakonspirowanych mieszkankach i podobno, czuć się tam można zupełnie bezpiecznie. W każdym razie bezpieczniej, niźli u Otockiego. Tam jej nie odnajdą i pobyt nie wywoła skandalu. A może zbyt ryzykuje? Jednak gra, którą prowadzi jest tak ogromna, że zaryzykować warto. Zresztą, najwyżej jedna, dwie, lub trzy noce, a zdecyduje się wszystko... I przecież jest Felką! Lecz nie wie jeszcze rzeczy najważniejszej, a po to tu przyszła.
— Nimasz forsy, tyż nie bida! — tłomaczył apasz, który innym względom przypisywał milczenie dziewczyny — stara poczeka...
Teraz ona zarzuci wędkę....
— Niezbyt wiele mam pieniędzy! — odparła — Po wyjściu z więzienia udało mi się trochę zarobić...
— Na lewo?
— Oczywiście!... Za to się obsprawiłam, ale resztę łupu musiałam pozostawić w jednem miejscu, dokąd nie prędko się dostanę! — z ironją pomyślała o żółtej walizeczce — Nie o kryjówkę, melinę, obecnie najwięcej mi chodzi, a...
— No... no... — mruknął zaciekawiony.
— Chciałabym wykonać jedną wyprawę, dużo złapać forsy i wyjechać z Warszawy...
— Cie... cie... Nadasz „robotę“?
— Tak!
— Morowa dziewucha! — coraz większe uznanie malowało się na twarzy łobuza. — Dobra „robota“?
— Grube tysiące! Ale muszę znaleźć ludzi, którzyby się niczego nie bali!
— O wa! Nasze chłopaki są klasa! A ja to niby od czego?
— Trzeba będzie dokonać włamania, dom dobrze strzeżony, ale pieniędzy kupa...
— Ważny jenteres! Nie pierwszyzna! Grunt to forsa!
— Dopomożesz?
— Niby głupia pyta! Całkiem w dziurze kobicie rozum odebrali! Kto nie chce zarobić? Jak pragnę wolności, ze mną najrówniej wyjdzie zabawa....
— Więc...
— Idziem na melinę, Felka! Co tracić czas i gadać na powietrzu, jeszcze jaki pieski syn podsłucha, skapuje... U Jengutowej najlepi...
— Idziemy!
Już mieli ruszyć, gdy wtem pewna wątpliwość przykuła apasza do miejsca.
— Te, Felka! — burknął. — Czegoś się tak na początku zapirała?
— Bałam się, czy nie sypniesz! — oświadczyła prędko.
— Ja? Sypnąć?
Wzruszywszy ramionami, uspokojony poszedł przodem, widocznie, aby ze swą elegancką towarzyszką nie stanowić zbyt rażącego kontrastu i nie zwracać niepożądanej uwagi.
Panna Ryta, czy też Felka — chętnie pospieszyła w ślad za nim, w kierunku ulicy Czerniakowskiej. Wiedziała, że wykona zamierzony plan.
Nareszcie...
Oczy jej spozierały radośnie na wijącą się barwną wstęgą rzekę, a wargi wyszeptały frazes, który jeno mógł pochwycić lekki, ciepły, nadwiślański wiaterek.
— J‘ai mon affaire!...
Frazes ten został wypowiedziany po francusku i ze znakomitym, paryskim akcentem. Frazes dość dziwny w ustach złodziejki i wspólniczki złodziejów...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.