Grzesznica/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Grzesznica
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Noc miłosna Otockiego.

Otocki zajmował niewielkie, dwupokojowe mieszkanko przy ulicy Pięknej — sam — nie trzymając służby. Łatwo więc mógł przyjmować odwiedziny niewieście, o każdej porze dnia i nocy.
W mieszkaniu — szczególniej w gabinecie — panował nieład, zaiste artystyczny. Pełno tu było książek, grubych foljałów i manuskryptów, tworzących wielkie stosy, zarówno na biurku — gdzie leżał rękopis rozpoczętej powieści, jak i na sąsiadujących z nim krzesłach. Na ścianach dużo obrazów pierwszorzędnych malarzy — tu i ówdzie fotografja kobieca — pamiątka miłosnej przygody.
— Prawdziwy śmietnik, albo pracownia literacka! — oświadczył towarzyszce, gdy znaleźli się w mieszkanku i ona rozglądała się ciekawie dokoła.
Pomógł jej zdjąć jedwabny płaszczyk i złożył go starannie na którymś stosie papierów. Poczem zrzuciwszy na podłogę parę grubych ksiąg, leżących na otomanie, gestem zapraszał, by zajęła na niej miejsce.
— Zechce się pani rozgościć, panno Ryto i nie przerażać powieściopisarskim nieładem!
— Bardzo tu ładnie! — odparła uprzejmie i jakby pragnąc zaznaczyć, że przybywa na dłużej, zsunęła kapelusik, kładąc go wraz z tajemniczą, żółtą walizeczką na kanapę. W złotem obramowaniu swych krótkich włosów, wydawała się jeszcze piękniejsza.
— Istna wiochna! — pomyślał, a głośno dodał — Zniknę na chwilę, ale zaraz powrócę...
Szybko wszedł do sypialni, wyjął z szafki butelkę z winem i kieliszki. Teraz całkowicie odzyskał humor. Nie tylko śliczna osóbka sama zechciała go w nocy odwiedzić — ale zapewne rychło uchyli rąbek, otaczającej ją tajemnicy...
— Jestem! — zawołał wesoło, pojawiając się z powrotem w gabineciku i ustawiając butelkę i kieliszki na stole — Sądzę, że tym razem pani mi nie odmówi i choć usteczka umoczy w winie.. Wypijemy... za nasze powodzenie... i aby panią przestały gnębić troski...
— Troski? Et, głupstwo troski....
Głos panny Ryty — czy też tej, która pragnęła, aby ją tak nazywano — zabrzmiał wyzywająco.
Siedziała na otomanie, zagłębiona w poduszki, uśmiechnięta zalotnie, a jej policzki barwił rumieniec.
— Ot, tak to lubię!... — podawał kieliszek...
Pochwyciła go chętnie i trąciwszy się lekko z Otockim, wychyliła do dna...
— Brawo! Może jeszcze jeden?...
— Za chwilę!... A teraz proszę usiąść tu blisko koło mnie... na kanapie...
Drgnął. Zachęta aż nadto była wyraźna. Zresztą spodziewał się tej zachęty. Toć już w samochodzie tuliła się doń poufale, a później na schodach, gdy uścisnął jej rączkę, mocno odwzajemniła ten uścisk. Nie będzie jednak natarczywy. Może przódy nastąpią zwierzenia...
Przysiadłszy się tedy jaknajbliżej, tak, że ramieniem ocierał się o nią, oczekiwał, co dalej ona mu powie... Ale spodziewane wyznanie nie następowało... Milczała, odwróciwszy nieco, widocznie zawstydzona, główkę...
— Najprzód miłość... a później zwierzenia! — pomyślał cynicznie — Skoro sama chce...
Pochwycił zgrabne, smukłe paluszki i począł je obsypywać pocałunkami. Kusząco bielało, za pod wyciętej, wieczorowej sukienki obnażone ramię. Wzdłuż tego, ciepłego, a gładkiego, niczem jedwab ramienia, pobiegły jego usta. Nie broniła mu tej pieszczoty... Łakome usta wędrowały coraz wyżej, aż...
Aż krew zamieniła się w lawę...
Otocki nie panował dłużej nad sobą. Porwał w ramiona uroczą kusicielkę, przycisnął z całej mocy do siebie to gibkie i piękne ciało, namiętnie szukając jej ust....
Napróżno...
Umyślnie odwracała głowę czy to przez resztki jakiejś skromności, czy też by bardziej pożądanym stał się pocałunek.
Ale Otocki nachylał się coraz bliżej i już miał swemi wargami dotknąć jej krasnych, jak maliny, warg, gdy wtem spostrzegł coś takiego, co zmusiło go do zaniechania myśli o pocałunku, a nawet wypuszczenia z swych objęć tej, którą za zalotnicę poczytywał...
— Pani płacze?
Po policzkach dziewczyny spływały dwie duże, zdawna hamowane łzy — a samych policzków nie barwił rumieniec. Była ziemisto blada.
— Pani płacze, panno Ryto?
Zrazu ciche, coraz głośniejsze stawały się łkania. Znać było iż pragnie się jeszcze opanować. Daremnie. Przypadła główką do poduszki, leżącej na otomanie i ukrywszy w niej twarz, zaszlochała boleśnie, jak ktoś, kogo spotkało nieszczęście wielkie.
— Ależ, panno Ryto! Czuje się pani dotknięta mojem postępowaniem?? Bardzo mi przykro... Choć doprawdy nie rozumiem — bełkotał, istotnie nie mogąc sobie tego nagłego wybuchu rozpaczy wytłomaczyć.
Nie otrzymał odpowiedzi. Łkania trwały dalej, a ciałem dziewczyny wstrząsał raz po raz nerwowy dreszcz.
— A niech cię licho porwie! — pomyślał ze złością w duchu. — Warjatka! histeryczka! Sama zaczepia niemal na ulicy, później urządza fochy! Jedzie do mnie, robi czułe miny, prosi abym się przysiadł... a kiedym ją pocałował... płacze, spazmuje... Wszystko to jest nadzwyczajne i niezrozumiałe... Tak jak niezrozumiała i podejrzana wydaje się historja z tym nieznajomym i z tą walizeczką.
Z gniewem spojrzał na leżący na otomanie żółty kuferek...
Wypadało jednak być dżentelmenem do końca.
— Panno Ryto — rzekł. — Nie uczynię nadal nic takiego, co pani mogłoby być niemiłe. Nie przywykłem siłą zdobywać kobiety... Wogóle, jeśli pozwoliłem sobie względem niej stać się poufalszym, to częściowo jest pani w tem sama winna.
— Niechże pan... zrozumie... — dobiegł go cichy szept wśród łkań — ja... ja nie... jestem... taka...
— Najzupełniej to rozumiem! — odparł. — Ale pocóż była ta cała komedja? Może zechce mi to pani wytłomaczyć?
— Gdybym mogła...
Otockiego nagle olśniła pewna myśl. Nie darmo pisywał psychologiczne opowiadania. Myśl ta wyjaśniała wszystko — i zrobiło mu się dziewczyny żal. Zbyt egoistycznie ją przed chwilą osądził.
— Skoro pani nie chce, to ja za nią wszystko wypowiem! Tylko proszę skończyć z tem zapieraniem się i udawaniem, bo stawia to panią w fałszywem świetle... Nie zamierzam wdzierać się w cudze życie, ani w cudze tajemnice, ale...
Łkania ucichły. Słuchała teraz uważnie.
— Pragnęła pani ukryć się na dzisiejszą noc tak, aby nikt nie mógł jej odszukać... Może chowa się pani przed tym nieznajomym, który nas napotkał w restauracji? Może przed kim innym... W każdym razie chce pozostać w ukryciu... Czy nie tak? Powtarzam, proszę być szczerą...
Zawahała się chwilę — i lekko skinęła główką.
— Dalej wnioskuję — mówił — że jest pani w Warszawie, samotna, lub nie ma do kogo zwrócić się o pomoc. Pragnęła pani na dzisiejszy wieczór męskiego towarzystwa, sądząc, iż gdy się znajdzie pod męską opieką, prześladowcy nie ośmielą się ją napastować...
— Ach, jak pan odgadł słusznie! — zawołała z podziwem.
— Oto przyczyna naszej znajomości! Choć nie wiedziała pani kim jestem, osoba moja wzbudziła widocznie zaufanie. Później, w restauracji, siedziała pani chwilowo spokojna, ale zamyślona nad swemi kłopotami, wprawiając mnie, oczywiście, w osłupienie... Zapewne rozstalibyśmy się rychło, gdyby nie spotkanie z owym nieznajomym. I mimo, że nadal pani się zapiera, przekonany jestem, że należy on do liczby tych, których się pani obawia...
— Może...
— Należało tedy wynaleźć bezpieczny nocleg, — w jakim nie odnajdą prześladowcy. Takim — stać się mogło moje mieszkanie. Zaproponowała więc pani, iż się do mnie uda... Popełniła tylko błąd wielki... Miast powiedzieć szczerze...
— Boże! czyż mi wolno...
— Powiedzieć tylko tyle: — „jeśli pan jest przyzwoitym człowiekiem, proszę nie zadawać żadnych zapytań i mnie przenocować, nie żądając nic wzamian. Znajduję się w bardzo ciężkiem położeniu, kiedyś wszystko wytłomaczę“...
— Ach...
— Pozwoli pani mi dokończyć... Miast tak postąpić, wolała pani udawać kobietę poszukującą przygód miłosnych, nęcić zapłatą swego ciała, czy pocałunku... Doprowadziło to do niezbyt miłej dla mnie sceny, lecz ja tu winy nie ponoszę...
— Niestety — wyrwał się jej okrzyk gwałtowny — poznałam obłudę i przewrotność męską. Czy który z was zrobi co bezinteresownie? Gotowa byłam naprawdę... ale w ostatniej chwili zabrakło mi odwagi...
— Doskonale się stało! Co zaś się przewrotności męskiej tyczy, pozwolę sobie zauważyć, że bywają wyjątki. Proponuję więc pani, aby zechciała tu na kanapie przenocować, podczas gdy ja udam się do sypialni... Zaraz przyniosę kołdrę i poduszki... Jutro zaś opuści pani mieszkanie, o dowolnej porze.
— Pan się zgadza?
— Nie tylko się zgadzam, ale proszę...
Wyszedł do sąsiedniego pokoju i wnet powrócił z pościelą. A gdy powstała z otomany, sam jął szykować posłanie.
Ona podeszła do okna — i spozierając na szarzącą się w pierwszym brzasku lipcowego poranka ulicę — dawno minęła już trzecia — długą chwilę pozostawała w zadumie. Wreszcie cicho wyszeptały jej wargi.
— A jednak... spotkałam... przyzwoitego człowieka!
Otocki, ukończywszy swą „pracę“, zatrzymał się w niepewności. Odejść czy pozostać? Czy mimo jego dżentelmeńskiego postępku, nie zdradzi nadal swej tajemnicy. Choć wiele się domyślił i musiała przyznać mu słuszność — w gruncie nie wiedział nic o niej! Czyż ta młodziutka, urocza dziewczyna, dziecko prawie, popełniła czyn jaki, tak straszny, że nawet mogąc liczyć na jego pomoc, woli z tej pomocy nie skorzystać? A nuż chroni zbrodniarkę? Toć ta waliza...
Ale teraz już cofać się było za późno.
— Dobranoc, panno Ryto! — wyrzekł, zamierzając skierować się do sypialni.
Lecz ona, odwróciwszy się od okna, szybko zbliżyła się do niego. Zbliżyła, kładąc mu na ramieniu lekko rączkę. Nie było w tym ruchu nic zmysłowego, ale zato wiele kobiecości i wiele przyjaznego oddania. Było to pełne ufności zbliżenie, niby psa wygonionego na szarugę, który przybłąkał się do przechodnia i bezradnie poczciwemi ślepiami go błaga, aby nie odtrącał od siebie i zabrał, bezdomnego, do ciepłego kąta...
— Rozumiem, że czuć się pan może dotknięty — oświadczyła, jakby odgadując jego myśli, a głos jej od czasu ich znajomości, po raz pierwszy brzmiał ciepło, szczerze — iż nadal mu nie mówię, ani kim jestem, ani jaka to otacza mnie tajemnica...
— Nie śmiem nalegać...
— Ale, jeśli tak postępuję, to tylko dla pańskiego dobra!
— Mojego dobra! — zawołał zdumiony.
— Tak! Grozi mi wielkie niebezpieczeństwo! Większe, niźli pan sobie nawet wyobrazić może...
— Tembardziej...
— Zagrażać ono będzie i tym, którzy staną w mojej obronie...
— Niebezpieczeństwa się nie lękam...
Cień przestrachu przesłonił wypogodzoną już twarzyczkę.
— Był ktoś — wymówiła, powoli, cicho — kto tak się odzywał, jak pan... Dziś nie żyje... Przezemnie zginął...
— Na Boga! — krzyknął. — Cóż to wszystko znaczy? Czemu nie uda się pani po opiekę do władz?
— Policja? Detektywi? — jeszcze większy lęk przemknął w jej oczach. — Nie... nigdy...
— Błagam! Niechże pani, panno Ryto, będzie szczera... Opowie wszystko... Toć słyszę same półsłówka... Chętnie uczynię, co leży w mej mocy...
— Chce pan się narażać dla nieznajomej? Toć nawet gdy dowiedzą się, że nocowałam u pana, pociągnie to nieobliczalne skutki. A może tego nie jestem warta... Dziewczyna zła i przewrotna? Zbrodniarka?
— Nie wierzę...
— Oszukiwałam pana dotychczas — i teraz kłamię.
— Et... Komedja na początku była zbędna, ale im bardziej panią, panno Ryto, poznaję, nabieram przekonania, że musi być pani prawa i szlachetna.
— Bo ja wiem...
Wpijała się w Otockiego wzrokiem, jakby pragnąc wysondować go do dna. Ten, choć z ciekawości drżało w nim wszystko, umyślnie milczał, aby zbytniem naleganiem, nie wzbudzić ponownie nieufności dziwnej osóbki. Wreszcie nie wytrzymał.
— Więc? — bąknął.
— Namyślę się jeszcze! — odparła. — Jeśli się waham, to aby pana nie wciągnąć w ten świat występku i zbrodni. Świat, z którego powrotu niema...
— Ale...
— Może jednak się zdecyduję... Jest pan jedynym człowiekiem, który... Nabrałam zaufania... Tylko nie teraz... Nie ucieknę. Zobaczymy się jutro... Takam zmęczona. Spać... spać... spać... Nie śpię już drugą noc...
W oczach jej Otocki wyczytał mocne postanowienie. Wiedział, że mu wierzy i że jutro wszystkiego się dowie. Ucałowawszy rączkę na pożegnanie — odszedł do sypialni, starannie zamykając drzwi za sobą.
— Jutro...
Długo zasnąć nie mógł. Podniecona wyobraźnia rysowała mu homeryczne boje, zacięte walki w obronie nieznajomej — w obronie panny Ryty... O początkowej dziwaczności jej postępowania — już zapomniał. Wydawała mu się ona uciśnioną księżniczką — uosobieniem czystości i piękna, w którego obronie on stanie...

Obudził go lekki hałas. Hałas, czy też stuk, dobiegający z sąsiedniego pokoju.
Zaspany, nic pojąć nie mógł w pierwszej chwili. Powoli powracała pamięć. — Ach, prawda... Nie jest w mieszkaniu sam... Obok, znajduje się panna Ryta — nieznajoma...
— Czyżby już wstała?
Wyskoczył z łóżka, szybko naciągnął pyjamę i zastukał.
— Panno Ryto! Pani nie śpi?
Żadnej odpowiedzi.
— Mogę wejść?
Cisza.
Cóż to znaczy? Nacisnął klamkę i nie czekając na zezwolenie, wszedł do gabinetu.
W gabinecie nie było nikogo. Tylko nieco zmięte poduszki na kanapie i odrzucona kołdra świadczyły, iż nieznajoma niedawno opuściła swe posłanie.
— Wyszła?
Wpadł do przedpokoju, zajrzał do kuchenki — pustka. Jakby łudząc się, że przez figle, ukryła się gdzie przed, nim — zawołał ją parę razy po imieniu — napróżno...
Więc wyszła, nie chcąc zdradzić swej tajemnicy? Umyślnie łudziła go, mającemi dziś nastąpić rewelacjami, aby dalej nie nalegał... Wykorzystała bezpieczną kryjówkę — i znikła...
W zamyśleniu, pokiwawszy głową, powrócił do gabinetu.
Wtem drgnął ze zdumienia...
Żółty kufereczek!...
Tak, żółta walizeczka, stała na biurku, na rękopisie rozpoczętej powieści, niby celowo w miejscu widocznem położona — i trudno jej było nie zauważyć...
Pozostawiła tajemniczą walizkę? Tedy opuściła mieszkanie na chwilę i wnet z powrotem się zjawi?
Machinalnie zbliżył się do biurka... — i wpił się w nie wzrokiem...
— Kartka...
Tak, obok walizeczki, spoczywała kartka. Skreślona snać w pośpiechu, nieco nerwowem, ale wytwornem, kobiecem pismem.
Pochwycił ją gorączkowo i przeczytał:
„Drogi wybawco! Proszę się na mnie nie gniewać, ani do mnie nie mieć żalu, że bez pożegnania znikam. Tak będzie lepiej! Wiele wyznań z trudem przecisnęłoby mi się przez usta i jeszcze nie pora na wyjaśnienia. Oddał mi pan usługę wielką — a oddać może jeszcze większą. Pozostawiam żółtą walizeczkę. To dowód największego zaufania, gdyż po wczorajszym wieczorze, ufam panu całkowicie. Jest zamknięta i zawiera pewne dokumenty i przedmioty, jakie niektórzy ludzie pragnęliby zdobyć nawet za pomocą zbrodni. Oto wytłomaczenie, czemu ją u pana chwilowo pozostawiam. Sądzę, iż jest pan dżentelmenem i nie zechce jej otwierać... Kiedy ukończę moje zadanie — wrócę po walizeczkę... Gdybym zaś nie powróciła.. niech pan wie, że nie żyję... Ale miejmy nadzieję.... Błagam więc pana raz jeszcze, aby dobrze schował mój depozyt, strzegł go jak oka w głowie... i nigdy nikomu... ale to absolutnie nikomu.. nie przyznał się, że pozwolił mi u siebie przenocować i że cośkolwiek u niego pozostawiłam... Dałby Bóg, abyśmy zobaczyli się prędko... Ta, którą pan znał — jako, pannę Rytę...“
List uczynił na Otockim takie wrażenie, że aż przeczytał go powtórnie.
Walizeczka zawiera przedmioty i dokumenty, jakie niektórzy ludzie, pragnęliby zdobyć za pomocą zbrodni? Ona ma jakieś zadanie do spełnienia, więcej niż niebezpieczne — bo sama pisze, iż gdyby nie powróciła — oznaczałoby to, że rozstała się z życiem... Zagadki! Toć wczoraj jeszcze nadmieniała, że milczy, nie chcąc go narażać i wciągać w środowisko przestępstwa i grozy — skąd powrotu niema.. Cóż to znaczy?
Ujął do ręki walizkę. Była dość ciężka, jakby napełniona czemś szczelnie...
Będzie dżentelmenem do końca. Zastosuje się do jej prośby. Bo i on ma zaufanie do tej dziewczyny, o pozorach wyuzdanej awanturnicy — a niewinnych oczach i duszy bezradnego dziecka.
Zaniósł kufereczek do sypialni i tam włożył go do szafy z bielizną. Niechaj spoczywa spokojnie, w tem schowanku, oczekując na powrót prawej właścicielki. On go nie otworzy, chyba... Et, poco przypuszczać podobne nieszczęścia...
Zerknął na zegarek. Dochodziła dziesiąta rano. Zapewne koło dziewiątej, korzystając z jego mocnego snu, spowodowanego wczorajszem zmęczeniem, opuściła mieszkanko, tajemnicza panna Ryta.
Powoli począł się ubierać. Długo wiązał krawat przed lustrem, myśląc o zupełnie czem innem, zaprzątnięty niezwykłą przygodą.
Nagle...
Drr — rozległ się dzwonek u wejściowych drzwi. Ostry, mocny, natarczywy. Któż tak gwałtownie dobijać się może — nie spodziewa się żadnej wizyty. Czyżby powracała panna Ryta, zmieniwszy postanowienie?
Podszedł, otworzył... i cofnął się o parę kroków.
Cofnął, tłumiąc okrzyk...
Przed nim na progu stał wczorajszy nieznajomy. Nieznajomy, który tak usilnie przyglądał się im w restauracji. O wyglądzie złego i zawziętego buldoga. Dalej, z poza jego pleców, wyzierał policjant w granatowym mundurze, ze srebrną naszywką. Przodownik.
— Ten sam! — mruknął wysoki, tęgi mężczyzna, wpijając się oczami w Otockiego. — Niema najmniejszej wątpliwości...
— Panowie, właściwie... — bąknął zmieszany.
— Zechce pan nas wpuścić do wewnątrz, to wszystkiego się dowie! — urzędowym tonem oświadczył przodownik, występując naprzód.
— Proszę...
Mężczyźni weszli do gabinetu i tam ciekawie jęli się rozglądać.
— Napewno o Rytę im chodzi! — jak błyskawica przemknęła myśl w głowie Otockiego. — Poszukuje ją policja! Psia krew! Nie zdążyłem sprzątnąć pościeli z otomany...
Możliwie zasłaniając swoją osobą kanapę, uprzejmym ruchem zapraszał, aby zajęli miejsca. Lecz przybysze na ten ruch nie zwrócili uwagi.
— Pan Otocki? — zapytał dość uprzejmie przodownik.
— Tak jest...
— Pan Otocki, powieściopisarz?... Przybywam tu w misji oficjalnej i sądzę, że nie zechce pan mi utrudniać mojej pracy...
— Nie rozumiem, o co chodzi?
— Był pan wczoraj w towarzystwie pewnej młodej osoby na kolacji...
Otocki trzymał oczy utkwione w twarzy przodownika. Widział przed sobą twarz surową, obleczoną wyrazem urzędowej powagi, nawet groźnie poruszały się duże, nieco rudawe wąsy. Przed oczami migotały srebrne cyferki, znajdującego się na kołnierzu numeru — 199896.
Próżno byłoby się zapierać. Toć nieznajomy „buldog“ nie tylko świetnie go zapamiętał, ale potrafił odszukać.
— Byłem... — mruknął.
— Czy ta osoba nocowała u pana?
— Dziwne zapytanie...
— Aby pan dobrze zrozumiał, w jakim celu przybywamy — mówił dalej przedstawiciel władzy puszczając mimo uszu wykrzyknik — muszę odrazu oświadczyć... Jest to obłąkana... a tu znajduje się jej opiekun...
— Obłąkana... opiekun....
— Tak, cierpi na pomięszanie zmysłów... Wczoraj rano uciekła z mieszkania pana dyrektora, zabierając szereg kosztownych przedmiotów...
Mężczyzna o twarzy buldoga uznał za stosowne udzielić również wyjaśnienia.
— Pozwoli pan, że się przedstawię — rzekł do Otockiego, wyciągając rękę — Dyrektor W-ski — niewyraźnie wymówił nazwisko. — Przykro mi, iż wypadło nam pana niepokoić, i z góry zaznaczam, że nie żywię doń żalu... Nie mógł pan się domyśleć, z kim miał do czynienia.
— Kiedy... — wymamrotał, oszołomiony Otocki.
— Od paru lat opiekuję się daleką kuzynką, przez którą narażony jestem na szereg przykrości... Ładna panna, ale chora. Umysłowo chora. Typowa manja prześladowcza... Od czasu do czasu, ucieka z domu, zabierając co popadnie, czasem rzeczy posiadające dużą wartość, chroni się do ludzi, niespodziewanie na ulicy napotkanych i im opowiada, że nastają na jej życie... Prawdziwe nieszczęście.... Kompromitacja dla rodziny...
— Ach!... — zawołał dotknięty nagłem, a brutalnem oświetleniem poprzednich romantycznych wypadków.
— Podobna przygoda nie po raz pierwszy, niestety, mnie spotyka! — ciągnął dalej mężczyzna, którego przodownik tytułował „dyrektorem“. — Kilkakrotnie w taki sposób musiałem, odzyskiwać pupilkę i rzeczy... To też kiedym wczoraj spostrzegł pana w jej towarzystwie, zaszedłszy do restauracji przypadkiem, bowiem chcąc ją odnaleźć odwiedzałem miejsca publiczne, w pierwszej chwili zamierzałem podejść do waszego stolika... Pragnąłem jednak uniknąć skandalu... Mogła krzyczeć, wszcząć awanturę... Znając pana z widzenia, należy pan do ludzi popularnych, wolałem ustalić adres i udawszy się o pomoc do władz, tu przybyć. Czy znajduje się moja kuzynka jeszcze w pańskiem mieszkaniu?
— Nie!
— Wyszła już? Dawno?
Otocki zawahał się trochę. Raptem, niby ktoś inny, miast niego nieoczekiwanie, wypalił:
— Wcale nie nocowała!
— Nie nocowała u pana? Niemożebne?
— Za... pewniam...
Skłamał i sam nie wiedział, czemu skłamał. Czuł, jak gorąca fala krwi uderza do głowy i szkarłatem barwi policzki. Czemu skłamał? Bo antypatyczny jest mu mężczyzna o wyglądzie buldoga? Antypatyczny mimo uprzejmych słów? Toć mało. Przybył w towarzystwie przedstawiciela władzy, daje całkowite wyjaśnienie niezrozumiałych wypadków, pragnie odzyskać przedmioty znajdujące się w żółtej walizie, a on utrudnia im zadanie, świadomie mówi nieprawdę... A jednak... Cofać się już zbyt późno...
— Zapewniam — oświadczył, brnąc dalej i możliwie powstrzymując nerwowe drżenie głosu — rozstałem się... z tą panią... natychmiast po opuszczeniu restauracji...
— Po opuszczeniu restauracji...
— Tak... Znudziły mnie jej kaprysy! Obecnie dopiero pojąłem tę nierówność postępowania...
Teraz mówił już zupełnie opanowany. Wewnątrz trapił go jednak niepokój. Poco, naco ich oszukuje? Dla tego, że przed oczami wyobraźni ognistemi zgłoskami rysowało się pamiętne zdanie listu: „błagam, niech pan nie zdradzi nikomu że byłam u pana!“ Ale przecież to umysłowo chora! Cierpi na manję prześladowczą. Oświadczenie odpychającego opiekuna, potwierdza przodownik. Podstęp wykluczony — on zaś naraża się bardzo jeśli...
Niebezpieczny moment nastąpił.
— Twierdzi szanowny pan — zabrał głos policjant, że owa młoda osoba nie nocowała u pana?
— Powtarzam...
— A cóż znaczy ta pościel?
Dobryś! Przyprą go do muru, postarają zbić z tropu w ogniu krzyżowych zapytań. Zarządzą rewizję... A tam na biurku spoczywa kartka, a w szafie żółta walizka... Jeśli nawet teraz się cofnie i wyzna prawdę i tak pociągną go do odpowiedzialności za poprzednie wykręty. Wypada nadrabiać tupetem.
— Nie sądzę — odparł zimno i znów wydało mu się, że to ten drugi „ja“ dyktuje mu zdania — nie sądzę, abym był obowiązany tłomaczyć się, kto u mnie nocował... Istotnie gościłem przyjaciela.... Wyszedł przed godziną...
— Hm... hm... Wolno zwiedzić mieszkanie?
— Proszę...
Otworzył drzwi wiodące do sąsiedniej sypialni. Czy przystąpią do rewizji i przetrząsną szafę? Zapewne. Bo przodownik spogląda na niego z pogardą, jakby przejrzał kłamstwo. Nie, to nie pogarda — spoziera z gniewem. Czemu tak tą sprawą przejmuje się przodownik?
Mężczyźni weszli do sypialni, rozejrzeli się po niej i powrócili do gabinetu.
— Nikogo...
— Może jeszcze kuchenkę?
— Zbyteczne! — burknął policjant. — Próżno szukać! W mieszkaniu jej niema... Ale...
— Nie wierzy mi pan...
— Dozorczyni wyraźnie zeznała, że powrócił pan wczoraj z kobietą do domu. Rysopis się zgadza. Czy nadal zamierza pan się zapierać?
Trach! Tego nie przewidział.
— Dozorczyni musiała być zaspana...
— Zaspana? Wątpię!
Obaj patrzą teraz na niego nie z gniewem, a z nienawiścią. Opiekun-dyrektor i przodownik. W oczach migocze zaciekłość, niczem do śmiertelnego wroga. Ich twarze stają się nawet podobne. Bezlitosne, zawzięte. Wiąże ich pokrewieństwo wspólnej walki, w której on jest przeciwnikiem...
— Proszę przestać kłamać! — mówi twardo opiekun — moja pupilka nie tylko nocowała u pana, ale przekonany jestem, pozostawiła...
— Co?
— Żółtą walizeczkę! W niej są skradzione przedmioty!
— Nic o tem nie wiem...
— Nie widział pan walizeczki... nawet w restauracji?
— Nie!... Miała zwykły, damski woreczek!
Krótko zaśmieli się mężczyźni — a ten śmiech zabrzmiał, niby zła wróżba.
— Skoro nie możemy dobrnąć z panem do ładu, po dobroci, postąpimy inaczej!
— Mianowicie?
— Rewizja!
Tylko parę kroków do biurka — i dowód gotowy. Później szafa. Lecz Otockiego nagle uderza pewna myśl.
— Posiadają panowie nakaz rewizji?
— Nakaz rewizji?
Czemu cień niezadowolenia przemknął w oczach przodownika. Policjanta peszy zapytanie o nakaz rewizji? Dla czego opiekun się czerwieni i zaciska usta?.
Otocki jednym susem znalazł się przy biurku. Zasłonił sobą kompromitujący list, chwytając za słuchawkę telefonicznego aparatu.
— Bez nakazu nie pozwolę przeprowadzić rewizji... To dla mnie obraza... O ile panowie zechcą nalegać, zawiadomię komisariat...
— Komisarjat? Obejdzie się...
Obaj mężczyźni mamrocząc te słowa, zbliżali się powoli. Powzięli decyzję. Miny ich świadczą wyraźnie, że spełnią do końca swój zamiar. Oderwą Otockiego od telefonicznego aparatu, obezwładnią, a później...
Ach, czemuż nie odzywa się telefonistka!...
Nagle wyciągnięte ręce opuściły się do dołu..
Dzwonek u wejścia!.. Wybawienie... Tamci zbledli...
— Panowie pozwolą, że otworzę! — zawołał Otocki i poczuł, że mu jakiś ciężar spadł z piersi.
Bez przeszkody znalazł się u drzwi. To dozorczyni, pani Maciejowa, przybyła z listem od jakiegoś nudziarza. Najważniejsze — obecność pani Maciejowej.
— Pani Maciejowo! — zawołał — proszę wejść do wewnątrz... Są tu u mnie dwaj panowie i gwałtem pragną przeprowadzić rewizję... Nie mają nakazu! Ja się wzbraniam!... Dojdzie do awantury! Proszę biec natychmiast do...
— Do żadnej awantury nie dojdzie! — przerwał przodownik, który już się opanował i przybrał obojętną minę urzędowej powagi. — Jest pan w swojem prawie! To my wyjdziemy, ale rychło powrócimy z nakazem... Wtedy inna nastąpi rozmowa... Chyba, że pan się namyśli... A panią, dozorczynię, czynię odpowiedzialną za to, aby z tąd nic nie wyniesiono... Szczególniej walizki....
— Rozumiem...
Powoli opuszczali mieszkanie. W progu, na chwilę, przystanął opiekun, rzucając ostatnią przynętę!
— A może zechce pan dobrowolnie... Toć inaczej grozi poważna odpowiedzialność za ukrywanie i dopomaganie przestępcom. Jeśli odnajdą u pana skradzione u mnie przedmioty...
— Żegnam! — wrzasnął prawie Otocki i zatrzasnął drzwi.
— Czy pani zna przodownika? — prędko zapytał stróżkę, gdy pozostali sam na sam.
— Ja?... Nie znam? Toć nie nasz dzielnicowy!
— A poco mu pani gadała, że nocowała u mnie kobieta?
— Gadałam? Jak zdrowia pragnę, nic nie mówiłam! Co mnie do tego z kim pan wraca i kto u pana śpi! Jabym sypnęła? On wcale nawet nie pytał... Tera go dopiero pierwszy raz obaczyłam...
— Nie rozmawiała pani z nim przedtem?
— Nic, a nic...
— Psia krew! — Pochwycił za telefoniczną słuchawkę i bez przeszkód połączył się z komisarjatem.
— Czy to pan komisarz Bones? — zapytał, posłyszawszy głos znajomego komisarza. — Mówi Otocki...
— Witam! Poznaję! Cóż się panu stało? Bohater powieści z kryminału uciekł?
— Na szczęście, nie uciekł! Ale, sprawa ważniejsza! Przed chwilą przybył do mnie przodownik i chciał robić rewizję!
— U pana? — wielkie zdziwienie zabrzmiało w głosie komisarza.
— U mnie! Przybył wraz z jakimś dyrektorem, twierdził, że poszukują obłąkanej...
— A cóż pan ma do czynienia z warjatami?
— Sam właśnie nie wiem! — niezbyt szczerze odrzekł Otocki. — I nic nie rozumiem! Nie zgodziłem się oczywiście na rewizję, bo nie mieli nakazu.
— Bardzo słusznie...
— Czy pan komisarz słyszał o tej sprawie?
— Nie tylko nie słyszałem, ale zdumiewa mnie ta wiadomość... Przodownik z mojego komisarjatu?
— Przypuszczam... Choć dozorczyni go nie zna.
— Jak wyglądał?
— Wysoki... twarz czerwona... rudawe wąsy... zapamiętałem numer...
— Numer?
— Tak! Nr. 199896.
— Dziwne! Proszę zaczekać, sprawdzę...
Niedługo, Otocki posłyszał następującą odpowiedź:
— Mistyfikacja, albo złośliwy żart! Nie istnieje w warszawskiej policji przodownik, któryby posiadał podobny numer.. Był to ktoś przebrany... z umyślnie pozmienianemi cyframi na kołnierzu... Wdzięczny będę za bliższe szczegóły, natychmiast wdrożę dochodzenie...
Otocki podziękował — i obiecał zajść, aby złożyć piśmienną skargę...
Wiedział, co chciał wiedzieć.
Nieznajoma — panna Ryta — nie była obłąkaną! Niezwykle przebiegli, genjalni nawet natomiast jej prześladowcy. Och, jak ona przewidziała wszystko — a on cudem tylko się nie wygadał!
Więc walka? Nie zdając sobie nawet dobrze sprawy o co chodzi — znajdzie się w jej środku? Zechcą mu ponownie odbierać tajemniczą walizkę? Zapewne... Wielkiem jest niebezpieczeństwo? Oj, chyba wielkie... Gdyby nie interwencja dozorczyni, nie wiadomo, jak dziś zakończyłaby się sprawa, bo napastnicy mieli miny zdecydowane na wszystko... Ano, zobaczymy!...
Fałszywy przodownik z „dyrektorem — opiekunem“ — nie pojawili się, oczywiście, więcej...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.