Grzesznica/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Grzesznica
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Grzesznica o krwawych ustach...

Otocki, po opuszczeniu jego mieszkania przez nieznajomą i dziwnej przygodzie z rzekomym przodownikiem i niezwykłym „opiekunem“ — długo uspokoić się nie mógł. Z jednej strony rad był, iż trafem udało mu się ujść zasadzki i uratować depozyt — tajemniczą walizkę — z drugiej, rozumiał, że na tej napaści się nie skończy i nie długo oczekiwać należy nowego ataku.
Domyślili się, niezawodnie, iż przechowuje obecnie „skarb“, o który im chodzi. Domyślili — i po raz drugi, jeszcze bezczelniej pokuszą się go odebrać. Och, miała rację panna Ryta — iż samo zetknięcie się z nią, sprowadzało niebezpieczeństwo. Tem niebezpieczniejsze, że nieznane — a on, znalazłszy się przypadkowo w wirze walki, ani nie wiedział o co chodzi, ani kogo broni.
Podszedł do szafy, raz jeszcze obejrzał kufereczek.
Brała go chętka pochwycić za nóż, rozciąć skórę i dotrzeć do dna dręczącej tajemnicy. Powstrzymał się jednak.
— Nie uczynię tego! — pomyślał.
Zamknął szafę, klucz schował do kieszeni i aby dalej być od pokusy, postanowił podniecone nerwy uspokoić przechadzką. Długo krążył po ulicach, nie zachodząc jednak do komisarjatu — i zapewne wielce zdziwiony musiał być komisarz Bones, że Otocki nie spieszy mu złożyć piśmiennej skargi o niedawnem zajściu. Świadomie tak postąpił. Musiałby opowiedzieć wszystko, wyznać i o żółtej walizie — a wydania „depozytu“ mogła zażądać policja. Czyż waliza w rzeczy samej, nie została zdobyta, za pomocą przestępstwa? Nie mógł nic wiedzieć i poza własnem przekonaniem i wspomnieniem o niewinnem spojrzeniu pięknych, niebieskich ocząt — innych dowodów uczciwości nieznajomej nie posiadał...
Och, jakże lekkomyślnie postępował Otocki! Czemuż obraz chabrowych ocząt głęboko utkwił w jego sercu...
Ale spacer nie przyniósł pożądanego ukojenia. Również roztargniony spożył obiad w jakiejś, pierwszej z brzega, restauracji — sam nie wiedząc co niesie do ust.
Po obiedzie powrócił do domu i zasiadł do pracy. Próżno starał się napisać choć parę wierszy. Nie kleiły się zdania — a pióro kreśliło machinalnie słowo: — Ryta...
— Cóż u licha! — pomyślał ze złością. — Oczarowała mnie chyba dziewczyna! Gdzież tu zmyślać historje niezwykłe, gdy w życiu przytrafiają się jeszcze dziwniejsze! Nie wybrnę dziś z bitwy z frazesami...
Zniechęcony, odrzucił pióro i zagłębiony w fotel, pogrążył się w zadumę. Może godzinę, może dłużej kręciły się myśli Otockiego niespokojnie w głowie, tańcząc szaloną sarabandę, w której fantazja przeplatała się z życiem i może na tle ostatniej historji powstałaby nowa powieść, gdyby tych rozmyślań nie przerwał raptem telefoniczny dzwonek.
Niechętnie ujął słuchawkę.
— Hallo!
— Ach, to pan, panie Aleksandrze — dźwięczny damski głosik wymienił poufale jego imię... Jakto dobrze, że zastaję drogiego mistrza...
— Witam, pani Lalo... Czemu przypisać zaszczyt...
Mówiła pani Lala Turowska, wielce wytworna i światowa osóbka.
— Pragnę pana porwać na dzisiejszy wieczór!
— Co za srogi zamiar, pani Lalo...
— Oczywiście, w sensie przenośnym... Będzie u mnie parę osób... Musi pan przyjść koniecznie.
— Kiedy... bo... — usiłował znaleźć jakiś wykręt, gdyż nie uśmiechała mu się wizyta.
— Niema żadnego... bo... Proszę przyjść i basta! Inaczej straszniebym się rozgniewała!...
— Ale moja powieść...
— Powieść nie ucieknie!... Oczekuje pana zato wielka niespodzianka...
— Niespodzianka?
— Pozna pan niebezpieczną kobietę... niewiastę demoniczną!... Radzę mieć się na baczności, gdyż każdego mężczyznę owija dokoła paluszka... A interesuje się panem... Czytała pańskie romanse...
— No... no!... Któż to taki?...
— Grzesznica o krwawych ustach...
— Co... o?
Śmiech zabrzmiał na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Ogłuchł, szanowny mistrz? Wyraźnie powtarzam... Grzesznica o krwawych ustach!...
— Któż się ukrywa pod tą nazwą?
— Więcej nic nie powiem, żeby bardziej zaintrygować. Resztę wieczorem pan się dowie!... O dziewiątej czekam!... Piękne, pa...
Rozmowa została ukończona.
Ach, ta pani Lala! Wiecznie wynajdywać musi jakieś sensacje i niezwykłe atrakcje! Grzesznica o krwawych ustach...
Doktorostwa Turowskich znał Otocki dawno i bywał u nich nawet dość często na przeróżnych przyjęciach. Pan domu — wzięty warszawski lekarz, o dużych dochodach — zapracowany, mało poświęcał czasu towarzyskim stosunkom, rzadko osobiście podejmując gości. Natomiast pani Lala — urocza osóbka w wieku od lat dwudziestu do czterdziestu — prowadziła „salon“. Była to cała jej duma, ten „salon“, a charakter recepcji najlepiej malował jej snobizm. Każdy bodaj więcej znany literat, artysta, polityk, czy sportowiec musiał się u niej przewinąć — a w „zdobywaniu“ sław wykazywała energję i pomysłowość niezwykłą. Szczególniejszemi względami cieszyli się cudzoziemcy. O ile nawet któryś mniej wybitny do stolicy zawitał — na jeden wieczór, ozdabiał swą osobą salony pani Lali.
Coś, jakby w rodzaju teatralnej premjery, z występem gościnnym sławnego aktora, czy śpiewaka!
Otocki, jako „rokujący nadzieje“ powieściopisarz, raz na zawsze otrzymał zaproszenie na podobne przyjęcia. Miała zwyczaj przytem pani Lala, nie tylko jemu, ale i innym gościom, uprzednio zapowiadać pojawienie się atrakcyjnej znakomitości: „przybądźcie na pewno — brzmiał wówczas telefon — odwiedzi mnie taki, a taki!“
Ponieważ snobizm jest chorobą dość zaraźliwą, a w naszem społeczeństwie mocno rozpowszechnioną — cisnęli się znajomi, pragnąc się o „sławy“ mniejszego, czy większego kalibru otrzeć. Gwiazdy większego kalibru lśniły tam rzadko — a ciągła pogoń za zmianą i sensacją doprowadziła do tego, że w salonach pani Lali zbierała się socjeta dość mieszana. Nie raziło to jednak nikogo — tem bardziej, że przyjęcie kończyło się znakomitą kolacją, a w obecnych czasach kolacja jest podstawą towarzyskich stosunków.
Oto, czemu niezbyt zdziwił się Otocki, gdy pani Lala, zapowiedziała obecność „grzesznicy o krwawych ustach“.
— Pewnie jaka artystka filmowa!... — pomyślał — i nazwę swą wzięła od tytułu obrazu, w którym odgrywa główną bohaterkę. Ciekawe, kto to być może... Nazwa wcale zachęcająca...
Teraz rad już był, że przyjął zaproszenie. I tak już dziś pracować nie jest w stanie, a u pani Lali, rychlej o dręczących go zagadnieniach, zapomni.

Kiedy Otocki, wręczywszy w przedpokoju narzutkę i kapelusz, sztywnemu, niczem lord angielski, lokajowi, znalazł się w jasno oświetlonym salonie, pani Lali, panowało tam już ożywienie wielkie.
Osób zebrało się kilkanaście, podzielonych na mniejsze, lub większe grupki. Wśród czarnych wieczorowych strojów panów wyrastały, jak bukiety kwiatów, barwne suknie pań, tworząc kolorowe plamy. Zewsząd dobiegał gwar żywych rozmów, przerywany niekiedy wesołym śmiechem kobiecym.
Pani Lala zbliżywszy się do Otockiego, wyciągnęła na powitanie pięknie wymanicurowaną i ubrylantowaną rączkę.
— Bardzo ładnie z pańskiej strony, że pan przyszedł, — rzekła, patrząc nań filuternie. — Wiedziałam, jaki podziała magnes...
— Tym magnesem jest stale obecność pani...
— Proszę bez komplementów! Znamy się za dobrze.. Ręczę, że płonie pan z ciekawości, aby się dowiedzieć kim jest tajemnicza grzesznica...
— Nie przeczę...
— Otóż pomęczy się pan chwilę! Bo jej jeszcze niema! — szepnęła tajemniczo i rzuciwszy mu przekorne spojrzenie oddaliła się do którejś z grupek swych gości.
— Hm.. — mruknął coraz bardziej zaintrygowany — próba cierpliwości... Ale i tak się dowiem.
Zamieniwszy ze znajomemi powitania, a paniom pięknie ucałowawszy rączki, podszedł do samotnie stojącego koło okna młodzieńca, który ze znudzoną miną palił papierosa. Był to Tonio Drojecki wielki światowiec i gazeta chodząca Warszawy. Ponieważ, kiedyś, przez pół roku pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, nosił monokl, mówił powoli i niedbale, zacinając cudzoziemskim akcentem i starał się wyglądem nieprzystępnym imponować wszystkim. Dla Otockiego, jako szkolnego kolegi, czynił wyjątek.
— Cóż Toniu, tak stoisz na uboczu! — zagadnął.
— Obserwuję, mon cher! — odparł tamten, poprawiając monokl. — Człowiek wyższy powinien mało mówić, a dużo obserwować!
— Świetnieś zauważył! Dzięki tej metodzie, masz zapewne bogaty zasób spostrzeżeń.. Przybywam więc, do ciebie, jako znawcy, czy nie mógłbyś mnie poinformować w pewnej sprawie...
— Och, chętnie...
— Nasza przemiła gospodyni, od szeregu godzin intryguje mnie jakąś tajemniczą „grzesznicą o krwawych ustach“... Nie chce zdradzić incognita... Ty więc może...
— Grzesznica o krwawych ustach! — uśmiechnął się lekko wykwintny młodzieniec. — Ależ, oczywiście, wiem... znam ją nawet...
— Czy to artystka?
— Nie! Zaraz widać, że nigdzie nie bywasz i siedzisz tylko nad rękopisami... Przecież to sensacja najnowsza Warszawy...
— Toniu, mów prędko...
— Zaraz, mon cher... — kobieta wampir, kobieta pociągająca, jak woń pięknego, a trojącego kwiatu i jak kwiat trujący niebezpieczna...
— Ale któż to taki?
— Pani Vera Gerlicz...
— Vera Gerlicz?
— Widzę, żeś o niej nie słyszał. Zaczynam tedy od początku...
— Pani Vera jest na pół polką a na pół węgierką, gdyż ojciec był węgrem. Zamieszkiwała przeważnie za granicą, nieźle jednak włada naszą mową. Zagranicą wyszła za mąż za jakiegoś barona Gerlicza, który już od paru lat nie żyje...
— Skąd pochodzi przezwisko?
— Powoli! Otóż pani Vera jest niewiastą niezwykle urodziwą, o południowym typie i czerwonych, niczem krew ustach. We Francji, gdzie przebywała ostatnio, kochano się w niej na zabój, a śród wielbicieli nie brakło książąt krwi, potentatów finansowych i artystów. Podobno jednak odznacza się wielką zmiennością charakteru... i kaprysami... w swych uczuciach i przywiązaniach. Pewien, rozmiłowany w niej malarz, który przez jakiś czas cieszył się jej względami w Paryżu, gdy następnie jęła go traktować ozięble i pogardliwie — namalował przez zemstę portret pani Very, trochę zmieniony tylko i posłał na wystawę z napisem: „Grzesznica o krwawych ustach“...
— Ach, pojmuję...
— Zaczyna ci się rozjaśniać w głowie! Portret był tak podobny, że trudno było powątpiewać kogo on przedstawia... Naga kobieta o budowie ciała i twarzy pani Very, kobieta o namiętnie, a drapieżnie rozchylonych karminowych wargach, leżąca w pozie lubieżnej na skale i spozierająca kusicielsko na tłum u jej stóp zebranych mężczyzn. Mężczyźni ci, w niemem pożądaniu, wyciągają ręce ku grzesznicy o krwawych ustach...
— Szatańska, zaiste, zemsta malarza....
— Czy pani Vera obraziła się o ten „żart“, niewiadomo. W każdym razie nie musiał on jej być miły, bo nabywszy obraz za znaczną sumę, natychmiast usunęła go z Wystawy. Obecnie wozi go ona ze sobą wszędzie, pokazując tylko wybranym przyjaciołom...
— No... no...
— Od tej pory przylgnęła do niej nazwa grzesznicy o krwawych ustach... Wie ona o tem znakomicie, a nawet w chwilach dobrego humoru, lubi sama siebie tak przezywać.... Chociaż...
— Chociaż...
— Nie musi to jej być z pewnych względów miłe! Ślady zwycięstw miłosnych pani Very znaczone są w samej rzeczy krwią... Naprawdę, demoniczna kobieta! O śmierci barona Gerlicza mówią bardzo różnie i podobno ekscentryczne zachowanie się pani, było przyczyną przedwczesnego zgonu. Na Węgrzech odebrał sobie dla niej życie jakiś arystokrata, taka sama historja miała miejsce z pewnym bankierem w Paryżu...
— Tam, do licha!
— Nie zakochajże się w niej przypadkiem...
— Niema obawy! Ale powiedz, skoro tak świetnie jesteś poinformowany, co ją sprowadziło do Polski, kiedy takie niezwykłe sukcesy odnosiła zagranicą?
Wszechwiedzący pan Tonio, poprawił monokl i uśmiechnął się z zadowoleniem, rad z pochwały.
— Bynajmniej nie miłość do ojczyzny! — odrzekł. — Aczkolwiek matka pani Very była polką. Mimo że mówi ona po polsku, właściwie jest węgierską poddaną, a czuje się kosmopolitką... Każdy kraj jest dobry, byle powodziło się dobrze... A na brak powodzenia nie może się uskarżać...
— Więc...
— To nowa historja! Przed paru miesiącami poznała pani Vera w Ostendzie, prezesa Stratyńskiego...
— Stratyńskiego? Tego bogacza...
— Ten sam.. Prezes paru towarzystw akcyjnych, właściciel wielkich zakładów przemysłowych i tam dalej... i tam dalej... Poznała... i nasz prezes, zakochał się, jak smarkacz...
— Ależ to niemłody już człowiek?
— Z górą sześćdziesiątka! Cóż to znaczy! Dziś właśnie zaczynają się dopiero kochać ludzie, poczynając od lat czterdziestu, bo młodzi nie mają na to czasu, tak zajęci są robieniem pieniędzy i sportem...
— Podobno ma dorosłą córkę, podrastającego syna?....
— Córka i syn wychowują się również zagranicą, nie przeszkodzą tedy papie w amorach...
— A ona? — zagadnął żywo Otocki.
— Czy ona go kocha? Niedyskretne zapytanie! Każda kobieta twierdzi, że kocha, gdy pragnie wyjść za mąż...
— Wychodzi za mąż za Stratyńskiego?
— Wciąż przerywasz! Poznali się w Ostendzie i rychło po paru tygodniach, prezes doszedł do przekonania, że bez pani Very, życie nie przedstawia dlań wartości. Oświadczył się o jej rączkę... został przyjęty... i ma nastąpić ślub... Piękna pani zgodziła się odwiedzić Polskę, aby się przekonać czy po zagranicznych wygodach zdoła się przyzwyczaić do naszej barbarji... Bo prezes gotów by dla niej nawet na stałe osiedlić się w Paryżu... Przebywa w Warszawie od miesiąca...
— Od miesiąca?...
— Tak i jest atrakcją salonów... Odrazu widać, żeś długo nie wychylił nosa z rękopisów i nie wiesz co w wielkim świecie się dzieje...
— Istotnie...
— Powtarzam, jest atrakcją salonów i wcale nieźle chyba się czuje... Wszędzie jej nadskakują, osypują komplementami, składają hołdy... Niema premjery, uroczystości sportowej, na której powszechnej uwagi nie wzbudziłaby pani Vera... Dziś, nasza gospodyni, pani Lala, wydaje przyjęcie na jej cześć...
— To wiem — mruknął Otocki, poczem zawahawszy się jakby na chwilę, niespodziewanie nawet dla samego siebie, wyrzucił.
— Czemuż ta kobieta chce się związać ze starcem?
— Powtórnie zadajesz niedyskretne pytanie — skrzywił się pan Tonio — bo niedawno zapytywałeś czy się w nim kocha. Dlaczego chce się związać ze Stratyńskim? Prawdopodobnie nie z uczucia! Może o fortunę jej chodzi? Choć twierdzą, że pani Vera sama jest bogata. Może o stanowisko i poważnego opiekuna? Bo ostatnio po tajemniczych samobójstwach, a szczególniej po historji z obrazem, krzywiono się trochę zagranicą na naszą grzesznicę, twierdząc, iż mocno ona awanturnicą trąci... Może chce więc, pani Vera odzyskać dawny prestige towarzyski... U nas ta zła jej reputacja, nie tylko nie przeszkadza, a pociąga.... Zresztą...
— Zresztą?
— Może gustuje specjalnie w starszych panach, gdyż pomiędzy nią, a temi, którzy odegrali poważniejszą rolę w jej życiu — zawsze zachodziła duża różnica wieku... Wynagradza to sobie jednak, pani Vera...
— Nie rozumiem...
— Prócz podtatusiałych jegomościów... lubi bardzo.. ale bardzo... młodych.... tylko na krótko... nie traktując podobnych „przygód“ poważnie... Dzień, dwa, czasem godzin parę... i odprawiony zostaje chwilowy kochanek... Cóż chcesz?... Południowa krew... węgierka!... Ale obecnie zagłębiam się w dziedzinę plotek...
— A plotek ci powtarzać nie wypada, jako byłemu dyplomacie! — złośliwie zauważył Otocki, wysłuchawszy ich już bezmała pół godziny.
— Sapristi! Oczywiście...
Tonio zamilkł z miną tajemniczą, a pełną godności. Miała ona świadczyć, że dużo jeszcze wie — ale dyskrecja zabrania mu mówić — w gruncie nie wiedział już nic. Byłby go może indagował Otocki o bliższy opis zewnętrznego wyglądu tyle intrygującej „grzesznicy“, gdyby w tejże chwili nie powstał jakiś ruch u wejścia.
— Otóż i ona...
Jeśli Otocki, na zasadzie opowiadania przyjaciela, zdążył wytworzyć sobie pewien obraz pani Very, to rzeczywistość nie zadawała kłamu temu obrazowi. Do salonu weszła zaiste piękna kobieta. Była wzrostu więcej niźli średniego, o kształtach może nieco zbyt pełnych, ale niezwykle harmonijnych, które podkreślała obcisła jedwabna wieczorowa suknia. Matowo bladą twarz bramowały czarne, wpadające niemal w kolor niebieski włosy, a gorejące jak djamenty wielkie oczy i czerwone, zmysłowe wargi, z poza których połyskiwał rząd oślepiająco białych ząbków — nadawał dziwny wyraz tej twarzy... Nie przesadzał pan Tonio! Było w niej coś kuszącego, a jednocześnie drapieżnego, coś rozkosznego i coś groźnego. Taki wyraz posiadać musiała królowa egipska Kleopatra, która za cenę jednej nocy miłosnej żądała życia swych kochanków... Grzesznica o krwawych ustach zapewne świadomie nie żądała ich życia — ale znać było, że jest to kobieta, która zarówno wyrafinowanie pieścić potrafi, jak i wyrafinowanie znęcać się nad mężczyzną... Lat mogła liczyć trzydzieści parę, lecz właśnie ta pewna dojrzałość dodawała jej niebezpiecznego uroku, a każdy szczegół wyszukanej i wytwornej tualety, jakby umyślnie dobrany został, aby tem więcej podniecać i drażnić...
— Wielka dama i hetera! — pomyślał Otocki. — Wampir w paryskiej tualecie! Mają słuszność... Niebezpiecznie się w takiej zakochać...
W ślad za piękną panią postępował wysoki, chudy, starszy mężczyzna — prezes Stratyński. Był to sztywny, małomówny pan, przejęty znaczeniem własnem i potęgą posiadanych pieniędzy. Przywykł do tego, iż wszędzie liczono się z nim, nadskakiwano i zabiegano o jego przychylność — dla tego też traktował wszystkich z góry.
Doprawdy, wielka musiała być potęga uwodzicielki, iż udało jej się prezesa w sobie rozmiłować. Toż na pierwszy rzut oka sądzićby było można, iż oschłego i zimnego Stratyńskiego nic już poruszyć nie jest w stanie — a ci co znali go dobrze, wiedzieli, że w życiu postępował bezwzględnie, nie bawiąc się w zbędne sentymenty. Lecz, jeśli w duszy podobnego mężczyzny zrodzi się namiętność, taka namiętność może go spalić, jak płomień!
Lecz czemuż na obliczu Stratyńskiego mimo na pozór ozięble uprzejmej maski i protekcjonalnego uśmiechu, przebijał jakiś smutek czy niepokój? Czyż dręczyły go troski? Czy przeczuwał, że miłość pani Very, nie da mu szczęścia, czy też zaprzątały go inne zmartwienia...
— Jest szalenie zazdrosny o narzeczoną — posłyszał Otocki uwagę Tonia — ale to tak zazdrosny, że wścieka się, gdy kto dłużej na nią patrzy! Musi jej wszędzie asystować i znosić, że pani Vera swobodnie flirtuje, bo niezbyt liczy się ona z jego obecnością... Dziś jednak wygląda szczególnie niezadowolony...
— Hm... istotnie...
— Nemezis życiowa! Dręczył swą biedaczkę żonę tak, iż przed dwudziestu laty ze zgryzoty umarła, z innemi kobietami postępował nielepiej — pani Vera za wszystkie mu odda!... Wcale mi go nie żal!... Nadęta, pewna siebie, zarozumiała purchawka... Egoista nieskończony... Nic nikomu darmo nie zrobi...
Mimo, że zapewne wszyscy byli o Stratyńskim podobnego zdania, spieszono obecnie na jego powitanie, bowiem posiadany pieniądz, zgina nisko ludzkie karki. A może nie tyle na jego powitanie spieszono, co na powitanie pięknej pani Very. Bo ku niej kierowały się ukłony i uśmiechy mężczyzn i ciekawe spojrzenia kobiet. Rychło też znalazła się pośrodku kółka wielbicieli i pochlebców, królując tam, niczem bezsporna gwiazda obecnego zebrania.
Z kolei podszedł Otocki, aby się przedstawić.
— Pan Otocki! — rzekła zachęcająco gospodyni, — pani Lala Turowska, gdy giął się w ukłonie — nasz znany powieściopisarz!... Pisze książki pełne namiętności... i miłosnych powikłań...
— Ach...
Wielkie, czarne oczy mocno, śmiało uderzyły w Otockiego. Uderzyły, jakby przeszywając go na wskroś. Czemuż tak przygląda mu się pani Vera? Czuł, że gorąca fala krwi biegnie do głowy, wywołując na policzki rumieniec.
— Ach, to pan! — zabrzmiał melodyjny głos z lekkim cudzoziemskim akcentem... — Czytałam... Czytałam pańskie książki... Bardzo... bardzo interesujące...
— Doprawdy, z ust pani pochwała jest...
Nie pozwoliła mu dokończyć zdania, rzucając z wyzywającym uśmiechem.
— A czy szanowny autor również w życiu takim być potrafi, jak swoich bohaterów opisuje?
— Spróbuj, to się przekonasz! — miał ochotę zawołać, przypomniawszy sobie jednak niektóre nieco „drastyczne“ sceny swych opowiadań, niewyraźnie bąknął:
— Zaręczam, że to tylko fantazja...
— Żałuję...
— Czemu?
— Wolę życie, niźli... książki...
Otocki chciał odpowiedzieć jakimś ciętym frazesem, ale pani Vera, snać uważając, że dość uwagi poświęciła pisarzowi, wszczęła ożywioną rozmowę ze stojącym obok niej panem.
Zagryzł wargi. Och, wyrafinowaną była kokietką. Rzucić przynętę, aby natychmiast potem zaznaczyć, że ten, któremu ją rzuciła, nic ją nie obchodzi. Niechaj się złości i sam nadskakuje, zabiega. Znakomita taktyka i doskonale znała pani Vera dusze mężczyzn. Na szczęście, Otocki nie zamierzał się zakochać. Ale czemu tak wpijała się w niego wzrokiem?...
— Cóż? Już z ciebie trup? — szepnął pan Tonio, który obserwował całą scenę...
— Mam wrażenie, że pożyję jeszcze!...
W tejże chwili pani Lala dała sygnał do kolacji, z którą widocznie tylko ze względu na spóźnienie się „demonicznej grzesznicy“ zwlekano. Lokaj otworzył drzwi do sąsiedniej sali jadalnej — i zabłysł długi stół, uginający się pod ciężarem kwiatów, kryształów i półmisków...
— Panowie zechcą podać ramię paniom...
Przypadkowo tworzyły się pary. Otocki dostał za „damę“ jakąś pannę wysoką i mocno umalowaną — panią Verę powiódł oczywiście „narzeczony“, prezes Stratyński, do stołu. Był li to jednak zbieg okoliczności, czy też zręczny manewr strategiczny pani Lali, a swego rodzaju wyróżnienie — mając za sąsiadkę z jednej strony ową pannę — z drugiej Otocki znalazł się tuż obok pięknej pani Very.
— Poszczęściło mi się! — pomyślał. — Choć nie wiem, czy wykorzystam to szczęście... Nie zwraca na mnie uwagi, a Stratyński zazdrosny, jak tygrys... Pewnie, jako „nieszkodliwy“ zostałem tu umieszczony przez panią Lalę, żeby się nie złościł prezes...
Ubawiony, zerknął na zazdrosne spojrzenia innych mężczyzn. Och, jak naiwni są mężczyźni. Sądzą, że wystarcza znaleźć się przy kolacji obok kobiety, aby już zdobyć jej względy i to jakiej kobiety? Mądrej, jak demon, która zarzuciła swe sieci na Stratyńskiego. Śmiać się musi ona z nich w duchu, patrząc na te łakome a łaszczące się miny. Otocki nie zrobi z siebie pajaca, nie będzie jej nadskakiwał, pierwszy nawet nie rozpocznie rozmowy...
Postanowił całkowicie zająć się sąsiadką — wymalowaną, wysoką panną... A nuż dowcipna i zajmująca?
Rychło spotkało go wielkie rozczarowanie. Panna była nudna, głupia i zarozumiała. Już przy przekąskach jęła rozprawiać z wielką pewnością siebie, snać chcąc się przed Otockim popisać, o literaturze, i nawet znakomite pulardy nie ostudziły jej zapału. Plotła przytem takie głupstwa, sądy wydając banalne i płytkie — „rozumie pan, jedynie Pitigrilli i Dekobra odczuli duszę kobiety“ — że Otocki raz po raz aż podskakiwał na swem krześle. Parokrotnie usiłował protestować — kiedy jednak te protesty nie zdały się na nic — pokonany potokiem wymowy, zrezygnował — i dalej nie słuchał. Natomiast — jedynie dla przyzwoitości, kiwając od czasu do czasu głową, do taktu andronom panny — ze zdwojoną energją przypuścił szturm do wykwintnych potraw i wina. Ale nie tylko kulinarne zainteresowania pochłaniały Otockiego, gdy tak siedział w milczeniu...
Mimowoli, z pod opuszczonych powiek, obserwował swą sąsiadkę z lewej strony — panią Verę... Zły był na siebie — a nie mógł wzroku oderwać... Nie tylko niezwykła uroda pięknej pani przykuła uwagę Otockiego...
Wydało mu się, że zauważył... że pani Vera jest dzisiaj wyjątkowo zdenerwowana...
Rozmawiała coprawda na pozór z ożywieniem, opowiadając jakieś swoje zagraniczne przygody i porównywując życie warszawskie z paryskiem — od czasu do czasu jednak przebiegał po matowej twarzy, rzekłbyś, cień niepokoju i ukradkiem padały jej pełne wyrzutu spojrzenia, na siedzącego obok prezesa Stratyńskiego, który prawie ust nie otwierał.
Czy Stratyński stale był tak małomówny, czy też dzisiaj i jego trapił smutek ukryty? Bo i on zerknął na „narzeczoną“ dość dziwnie...
— Zapewne mała kłótnia miłosna! — z ironją pomyślał Otocki. — Pani na pana się dąsa i czyni nieme wymówki... A biedny tatuńcio nie wie, jak lubą przebłagać...
Tylko ktoś, kto tak bacznie, choć ukradkiem, jak Otocki, śledził zachowanie się „zakochanej“ pary — mógł spostrzec te ledwie pochwytne znaki. Nie zauważyła ich napewno ani siedząca naprzeciw pani Lala, ani jej sąsiedzi — dystyngowani panowie, odpowiadający przyciszonym śmiechem na każdy żart pani Very.
A może mylił się Otocki?
Nie! Rychło nastąpiło coś, co go zadziwiło jeszcze bardziej...
Bo oto, gdy służba poczęła zmieniać talerze i na chwilę ucichły rozmowy, „demoniczna grzesznica“, nagle wykorzystała tę przerwę. Uprzednio zerknąwszy w stronę Otockiego, i widząc, że siedzi z opuszczoną głową, zasłuchany niby całkowicie w wywody literackie umalowanej panny — szepnęła do Stratyńskiego.
— Rozruszaj się... inaczej zwrócą uwagę....
— Kiedy...
— Uciekła... to się znajdzie...
— Myślisz?
Kto uciekł? Kotek, piesek... Faworyt, a raczej faworytka prezesa? Ta zguba go tak dręczy? Ach, nie! Jeszcze ciekawsze...
— Przeklęta dziewczyna! — syk niepochwytny wyrwał się z ust pani Very — Na szczęście, nikt nie wie, że była w Warszawie...
— Ale...
— Resztę mnie pozostaw!... Natychmiast porzuć tę grobową minę... Musisz być wesoły...
— Postaram się...
W tejże sekundzie pani Lala, zwróciła się do Very z jakiemś głośnem zapytaniem — i tu oczywiście urwała się tajemnicza konferencja. Prezes, posłuszny rozkazom pani, też począł uprzejmie, choć z pewnem roztargnieniem rozmawiać.
— Tam do licha!
O kim właściwie wspominali? Więc nie o pieska, ani kotka chodziło, tylko o dziewczynę! Zapewne służąca. Może okradła panią, zabierając kosztowności i prezes o to się martwi? Lecz czemu pani twierdzi, że na szczęście nikt nie wie, iż była owa dziewczyna w Warszawie?
Raptem przypomniał sobie Otocki własną przygodę i uśmiechnął się lekko. Jego nieznajoma — panna Ryta — nie mogła być tą, o której wspominano przed chwilą, ani pani Vera, ani Stratyński nie wyglądają na groźnych prześladowców i w żadnym razie nie należą do świata zbrodni!... Zresztą, całkiem inny poszukiwał ją „opiekun“... Et, głupstwo...
— Pan nie słucha?...
To umalowana panna zapytywała go z niekłamanem oburzeniem, zadawszy mu po raz trzeci jakieś idjotyczne zapytanie...
— Hm... przeciwnie... — wzdrygnął się, nie wiedząc o co jej chodzi.
— Bardzo... bardzo grzecznie to z pańskiej strony — oświadczyła z ironją — Zamiast słuchać sąsiadki, układa pan przy stole nowe powieści.
— Ależ! — daremnie protestował.
— Nie przeszkadzam... — nie dała się przebłagać i odwróciwszy się ostentacyjnie, jęła swym potokiem wymowy ogłuszać siedzącego z drugiej strony pana Tonia...
Ta niełaska nie zmartwiła Otockiego zbytnio. Teraz bez przeszkody, mógł się poświęcić dalszej obserwacji.
Ale...
Obserwacja stawała się próżną. Pani Vera rozprawiała z ożywieniem, w czem dzielnie sekundował jej obecnie — rozpogodzony już całkowicie prezes.
Nic więcej się nie dowie?
Zapewne!
Ale czemu nagle wydaje mu się, że pani Vera rzuca nań z boku powłóczyste spojrzenia. Czemu wydaje mu się, iż uśmiecha się w tę stronę? Czyż zauważyła, że pochwycił wypowiedziane poufnie słowa i temi znakami przyjaźni zapewnić sobie pragnie jego milczenie.
Wtem pani Vera odwróciła się całkowicie.
Znów uderzył blask jarzących się, niczem djamenty, oczów.
Lekko trąciła swoim kieliszkiem o napełniony winem kieliszek sąsiada.
— Panie Otocki! — krwawo zapłonęły jej usta. Zawsze pan taki nieśmiały?
— Ja?
— Należy pan do mężczyzn, których niewiasty muszą zdobywać?
— Nie rozumiem!
Obnażonem ramieniem przywarła blisko, szepcząc:
— Siedzi pan tyle czasu obok mnie... i nie raczył ani słówkiem się odezwać.
— Nie lubię się narzucać...
— Zależy od....
Vera urwała — sprawdzając, czy prezes Stratyński nie podsłuchuje. Wiódł on obecnie, nieco odwrócony, rozmowę z jakimś starszym panem i nie mógł objawiać zwykłej zazdrości.
— Czy pan wie — nagle padło z jej ust wyznanie — że ja dziś tu umyślnie przybyłam, chcąc poznać pana?...
Otocki o mało nie podskoczył na swem krześle.
— Pani żartuje!
— Bynajmniej! I że umyślnie prosiłam panią Lalę, aby wyznaczyła panu obok mnie miejsce przy kolacji...
— Och...
Otocki posiadał wiele wad — ale posiadał i pewną dozę samokrytycyzmu. Mógł uchodzić za wcale przystojnego mężczyznę i łaskawa fortuna nie skąpiła mu przygód miłosnych. Lecz... Zdziwiło go niezmiernie, że piękna kobieta „lwica“ salonów, oświadcza mu się pierwsza tak raptownie.
— Doprawdy, pani — wybąkał — zażenowany jestem... Toć pani nie zna mnie wcale...
Vera roześmiała się, ubawiona tem zakłopotaniem.
— Nie znam? — odparła — Ależ znam doskonale! Gdy się przeczyta książki jakiegoś pisarza, to staje się on nam tak bliski, jakby go się znało od lat wielu... A przeczytałam prawie wszystko, co pan napisał...
— Zaczynam być dumny...
— I na tej zasadzie, mogę określić pański charakter...
— Mój charakter?
— Jest pan dobry, szlachetny, subtelny.. kochliwy... lecz boi się pan miłości... Dlatego postanowił mnie pan unikać, a nawet się na mnie nie patrzył...
Zaczerwienił się — znakomicie odgadła!
— Bo my, kobiety południa — mówiła dalej — a w moich żyłach ciecze węgierska krew... szalejemy odrazu... choć na krótko... Czy zrozumiał mnie pan?
Skinął głową. Przypomniały mu się słowa Tonia o kaprysach i wybrykach pani Very. Czyż pragnęła, aby on został jednym z kolejnych „kaprysów“?
— Szalejemy często nie wiedzieć dla czego i same nie rozumiemy, czemu ten, a nie inny mężczyzna nas pociąga... Rzeczą tego mężczyzny jest nas opanować i zatrzymać na dłużej...
— Czyż ktokolwiek potrafi opanować panią?
— Sądzę, że bardzo łatwo.. o ile zechce...
Aluzje pani Very były tak przejrzyste, że nawet najbardziej niedoświadczony młodzieniec, by je odgadnął. Otockiego zaskoczyło niespodziewane wyzwanie. Co odrzec? Udać, że nie zrozumiał, czy też wdać się w niebezpieczną grę? Raptem mimowolnie, wyrzucił z siebie.
— A narzeczony?
— „Narzeczony“? — lekka ironja zadźwięczała w głosie pani Very — Narzeczony... się nie liczy...
— Jakto?
— Należy tylko zachować chwilowo pozory...
Więc panią Verę nie krępuje osoba prezesa? Czyni, co sama chce — byle po cichu. Pragnie z nim zerwać całkowicie, poszukując kogoś bardziej miłego sercu?
Vera snać odczuła te wątpliwości, gdyż dodała wyjaśniająco:
— Trudno mi obecnie tłomaczyć... I tak rozmawialiśmy dość długo... a nie zamierzam wywoływać zazdrości Stratyńskiego... Już spogląda w naszą stronę z ukosa... Resztę pan mi napisze...
— Ja napiszę? Kiedy?
— Zaraz!
— W jaki sposób?
— Przekona się pan! Przywykłam przewidywać wszystko... Napisze mi pan swój adres i godzinę, o której mogę go zastać...
— Pani... do mnie?...
— Sza!....
Rzuciwszy ten nakaz milczenia — Vera zawołała głośno, w stronę pani Lali.
— Szalenie miły jest, mój sąsiad!... Opowiada równie interesująco, jak pisze... Słuchać go można godzinami...
— Zauważyłem to... — rzekł z lekkim przekąsem prezes.
— Strasznie żałuję — w dalszym ciągu żywe słowa padały z ust Very — że nie zabrałam albumu!... Musiałby mi napisać aforyzm... Ale... ale... Poradzimy sobie inaczej...
Szybko wyjęła z woreczka w srebro oprawny notesik, wyciągając go w stronę powieściopisarza.
— O tu proszę napisać!... Coś bardzo ładnego!.. Rozumie pan?
— Postaram się! — odparł, podziwiając jej niezwykłą zręczność.
— Potem to wyrwę... i wkleję do albumu!... Będę miała miłą pamiątkę... bo nie wiem, czy pana prędko zobaczę...
— Niechaj spływa natchnienie!.. — zażartował, chwytając za ołówek.
U góry białej kartki skreślił jakiś konwencjonalny aforyzm..., w którym porównywał kobietę do ognia — pod spodem — nazwę ulicy na jakiej zamieszkiwał... i słowa — „jutro oczekuję o piątej!“
Podał notesik.
— Ach, jakie prawdziwe! — zawołała. — Posłuchajcie państwo: Kobieta jest płomieniem, w którym się spalają, lub odradzają dusze mężczyzn! Bardzo prawdziwe!... Ślicznie dziękuję panu...
Zamknęła notesik i nie pokazując go oczywiście nikomu, z powrotem włożyła do woreczka...
— Świetnie... — raz jeszcze z jej ust padła pochwała.
— Ty również świetnie umiałeś wszystko ułożyć, pomyślał złośliwie, ale dostrajając się do jej tonu przybrał poważną minę.
Istotnie, jak ona zręcznie przeprowadziła swój plan. Prezes uspokojony całkowicie, uśmiechał się z zadowoleniem. Również zadowolona uśmiechała się pani Lala. Inni goście, może niezbyt nawet zachwyceni „sentencją“, oblekli swe twarze w wyrazy pobłażliwej pochwały. Tylko umalowana panna skrzywiła się z niesmakiem. Jej te wyróżnienie powinno było przypaść.
Vera, schowawszy notesik, odwróciła się od Otockiego, niby podkreślając, że gdy spełnił jej fantazję i otrzymała własnoręczny aforyzm, przestał on ją interesować. Ale miast „grzesznicy“ przemówił wykwintny, istne cacko, pantofelek.
Bo zbliżywszy się do nogi Otockiego przywarł do niej niczem wąż, wsysający się w ofiarę i tak do końca kolacji pozostał.
Czuł dobrze Otocki dotknięcie ciepłego i lśniącego lakierowanego pantofelka, czuł to lubieżne zbliżenie, ten przedsmak przyszłych rozkoszy...
Czuł — i myślał — „dokąd to wszystko zaprowadzi“?...
Zły los chyba jaki sprzysiągł się na niego!... Uwikławszy się w dziwaczną historję z nieznajomą — panną Rytą — obecnie bodaj jeszcze niebezpieczniejszą rozpoczynał przygodę...
Bo drogę miłosną demonicznej grzesznicy znaczyły liczne ofiary i śmierć...
Lecz cofać się było za późno!
To też niezbyt uradowaną miał minę — kiedy powstał od stołu. Minę nawet tak niewyraźną, że aż pan Tonio zagadnął go ze zdziwieniem:
— Siedziałeś koło piękniej „grzesznicy“, wyróżniała cię wyraźnie, napisałeś jej aforyzm... a wyglądasz jakgdybyś octu się napił?
— Nikt nigdy nie jest rad z własnego szczęścia! — odparł sentencjonalnie — a znaczenia ogólnikowej tej odpowiedzi nie pojął nawet — przyjaciel eks dyplomata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.