Grzesznica/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Grzesznica
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Dwie rozmowy.

Pani Vera Gerlicz zajmowała wspaniały apartament na parterze, w jednym z domów przy Aleji Róż. Apartament ten wynajął prezes Stratyński, choć posiadał swój pałacyk w Warszawie, celem zachowania należytych pozorów, bowiem dopiero po ślubie, mieli zamieszkać wspólnie.
Vera, pożegnawszy przed domem Stratyńskiego i znalazłszy się w swojej sypialni — odetchnęła z ulgą.
Ach, jak nudził ją ten stary dziad.
I teraz ta historja!...
Ale, pomimo wszystko odnieść musi zwycięstwo!...
Rozebrała się szybko, odprawiła służącą i pozostawszy sama na chwilę, przystanęła w zadumie...
Wzrok jej padł na łóżko — wielkie, białe ze złoceniami łoże, zasłane cienką, wykwintną pościelą....
Choć nęciło rozkosznie — nie legła do niego... Wydawało się raczej, że Vera oczekuje na kokoś...
Na kogóż mogła oczekiwać o godzinie drugiej w nocy?
Któż mógł o tak późnej porze przybywać do ledwie lekkim szlafroczkiem przyodzianej pięknej pani? Narzeczony opuścił ją niedawno — a Otockiego, któremu tak niedwuznacznie wyznawała swe uczucie, miała ujrzeć dopiero nazajutrz...
Nęcąco z pod jedwabnej koszulki, wyzierało biało-różowe ciało, krwawe usta płonęły, zda się żądne pocałunków, a drobne, bose stopy w czerwonych domowych pantofelkach niecierpliwie uderzały o skórę białego niedźwiedzia, zaścielającą podłogę...
Azaliż nieznany kochanek miał przybyć do niej?
Nagle...
Nagle Vera drgnęła. Rozległ się lekki stuk u wejściowych drzwi. Pospieszyła, co prędzej, je otworzyć.
— Jesteś! — wyrwał się niecierpliwy okrzyk — myślałam, że nie przyjdziesz?
— Byłem zajęty...
— Do tej pory?
— Tak...
— I cóż?
— Nic!...
— Chodź... — pociągnęła przybysza do sypialni — wszystko opowiedz...
W ślad za nią wszedł do pokoju w średnim wieku mężczyzna, o niemiłym wyglądzie, złego i zawziętego buldoga. Znał dobrze Otocki człowieka o podobnej twarzy — i krzyknąłby głośno, gdyby go ujrzał — szczególniej w towarzystwie pani Very. Był to ten sam mężczyzna, który poszukiwał tajemniczej nieznajomej i usiłował bezskutecznie przeprowadzić u Otockiego rewizję.
Teraz, zająwszy miejsce w fotelu, dość obojętnie spozierał na obnażone kształty pięknej pani. Nie miłosną widocznie wizytę miał na celu — inne trapiły późnego gościa troski...
— Dobrze, że choć swobodnie porozumiewać się możemy! — mruknął.
— Skoro uchodzisz za mojego kuzyna... panie Janie Waryński... — zaśmiała się cicho.
Przybysz, w rzeczy samej nazywał się Janem Waryńskim, lub przynajmniej za niego uchodzić pragnął.
Od niedawna przebywał w Warszawie, dokąd go z zagranicy sprowadziła Vera. Miała ona w tem swój ukryty cel, który się łączył z jej ogólnym planem — i jedynie o Waryńskiego prezes nie był zazdrosny... Jakże miał być zazdrosny? Toć ten nie tylko był rzekomo bliskim krewnym Very, ale...
Ona tymczasem zapytywała nerwowo.
— Więc dziewczyna?
— Przepadła, jak kamień w wodę!
— Ale ostatnią noc przepędziła u Otockiego?
— Choć on się zapiera, jestem przekonany...
— Dziś u niego nie nocuje?...
— Napewno!
— Wiem o tem! Byłam na przyjęciu razem z Otockim! Nie pozostawiłby jej samej w domu!
— Byłaś? Widziałaś go?
— Tak!
— I cóż?
— Wszystko poszło znakomicie! Ale czyś pewny, że znajdziemy tam walizkę...
— Przysięgnę... Wydawał się zmieszany, obawiał się rewizji... Gdyby nie dozorczyni..
— Hm... źle się stało...
Piękna grzesznica, pochwyciwszy cienkiego papierosa ze stojącego na nocnym stoliku srebrnego kubeczka, zapaliła go i przeszła się parę razy po pokoju, głęboko zaciągając się dymem.
— Odzyskać musimy walizkę.. a raczej jej zawartość za wszelką cenę...
— To jasne...
— Ale gdzież się ukrywa dziewczyna?
— Djabeł chyba cośkolwiek zrozumie! Przetrząsnąłem całą Warszawę.
— Pozostawiła walizkę u Otockiego i wyjechała?
— Możliwe! Choć jaki byłby w tem cel?
— Nie pojmuję!
— A Stratyński?
— Stracił kompletnie głowę! Ledwie mogłam sobie z nim poradzić na przyjęciu u Turowskich...
— Lęka się?
— Niewątpliwie...
Zaległa cisza. Pani Vera, rzuciwszy się w fotel, rozmyślała nad czemś przez chwilę.
— Et, głupstwo! — zawołała nagle — Byleśmy odzyskali walizkę, reszta głupstwo... Dziewczyna może robić, co jej się żywnie podoba...
— Poradzisz sobie z Otockim?
— Napewno! Bronił się biedaczek, ile miał sił, choć zerkał na mnie łakomie... — cynicznie wykrzywiły się krwawe wargi — A kiedy przypuściłam atak, po paru moich czulszych słówkach uległ...
— Uległ?
— Mam wrażenie, już się kocha! Będę jutro u niego o piątej!
— Masz być u niego?
— Tak...
— Za tę cenę chcesz odzyskać... walizkę?
— Odzyskam ją za każdą cenę... choć może inaczej, niż myślisz...
Twardo zabrzmiał głos pani — cień niezadowolenia przebiegł po twarzy mężczyzny.
— A gdybym cię prosił...
— Co? może jesteś zazdrosny?
— Kto wie!...
Vera porwała się z miejsca i poczęła długo i głośno się śmiać.
— Ty zazdrosny?
Waryński siedział zaczerwieniony i zmieszany. Znać było, iż dotyka go boleśnie zachowanie się Very.
— Jednak... — mruknął.
— Chcesz powiedzieć — gniewnie zabłysły jej oczy — że kiedyś łączył nas inny stosunek?...
— Hm... tak...
— To raz na zawsze zapomnij o tem i wybij sobie z głowy, aby to się miało powtórzyć...
Powstał z miejsca i przystanął na przeciw Very.
— A gdybym cię jednak poprosił, żebyś nie szła do Otockiego? Sam podejmuję się sprawę załatwić!
— Pójdę...
— Tak pragniesz zostać jego kochanką?
Vera wyprostowała się dumnie, ostro mierząc wzrokiem swego wspólnika, jakby pragnęła go zmiażdżyć.
— Dość tego! — szorstko i energicznie zabrzmiał głos pięknej kobiety — Dość! Postępuję, jak uważam za stosowne!... Ty masz słuchać... i milczeć... Wypraszam sobie podobne uwagi!...
Ale Waryński również był podrażniony i nie mógł powstrzymać słów, cisnących mu się na usta.
— Nie zapominaj — odparł szorstko — że był czas, kiedyś przemawiała do mnie inaczej!... Nie zapominaj, że ja jedynie wiem najlepiej, ile razy w życiu musiałaś stąpać po trupach i krwi...
Vera zbladła.
— Pogróżki?
— Nie pogróżki.... a stare wspomnienia.
— Ty śmiesz do mnie w ten sposób się odzywać? — jakieś cieplejsze nuty zadźwięczały w jej głosie — Ty? Za to, że pragnę postawić cię na nogi, dać do ręki majątek, zrobić z ciebie człowieka?
— Ale...
— Oto wdzięczność!...
Pani Vera rzuciła się w głęboki fotel. Przybrała pełną oburzenia pozę, jednocześnie, niby niechcący, ruchem gwałtownym odsłoniwszy się cała, tak, że z pod uchylonego szlafroka wyzierały jej obnażone, rzekłbyś w różowym marmurze wykute kształty.
— Oto wdzięczność... — mruknęła powtórnie.
Mężczyzna który już przy jej ostatnich słowach zdołał się opanować, teraz pożerał wzrokiem obraz jaki się jego oczom przedstawił.
— Nie groziłem! — wymamrotał stłumionym przez namiętność głosem, a brzydka, podobna do buldoga twarz nabrała płaczliwego wyrazu — Nie! Nie ośmieliłbym się nigdy... I wiem, że skoro zechcesz, możesz mnie zawsze zgubić, Vero... ale ja cię kocham...
Odetchnęła. Szybko poradziła sobie z pajacem! Toć dla niej każdy mężczyzna jest pajacem i jakże łatwo nim kierować, tylko wiedzieć należy za który pociągnąć sznurek... Czasem gniew, czasem dobroć, czasem sentyment... A ten usiłował się buntować! Na szczęście nikt dłużej, niźli parę minut nie oprze się Verze...
Dawnym tonem już teraz rzekła.
— Mówić mi o miłości, jest to najpewniejszy sposób, abym mężczyzną pomiatała.... chcąc mnie zdobyć, należy cierpliwie oczekiwać i być mi ślepo posłusznym.... Dobrze zapamiętaj to sobie...
— Wiem...
— Skoro wiesz... postępuj odpowiednio... i kategorycznie żądam, aby podobne sceny nie miały miejsca... Nie znoszę zazdrości... A teraz już idź...
— Vero, przebacz...
Jak zahypnotyzowany, wpijał się w nią wzrokiem. Ciągnęło go, nęciło to nagie ciało... lecz nie śmiał...
— Idę! — szepnął pokornie, a ten, któryby nawet znał go dobrze, nigdyby nie przypuścił, że potrafi stać się równie uległy.
— Zawiadomię cię jutro... — rzuciła.
Audjencja była skończona...
Tak zazwyczaj postępowała z mężczyznami pani Vera — i to nawet w tych wypadkach, gdy tych[1]

Tejże nocy, choć o kilka godzin wcześniej, na drugim krańcu miasta, odbywała się nie mniej ożywiona i zagadkowa rozmowa...
Odbyła się ona w jednym z domków przy ulicy Czerniakowskiej, w małem, w głębi podwórza ukrytem mieszkanku.
W mieszkanku tem znajdowały się trzy osoby — właścicielka — pani Jengutowa — duża i tęga, starsza już baba, o nalanej twarzy i nieco krzywem jednem oku, młody apasz, popularnie w sferach złodziejskich zwany — „mądrym Józkiem“ — oraz nasza dobra znajoma — tajemnicza panna Ryta... czy też Felka...
Właściwie na złe przyjęcie, nie mogła się ona uskarżać...
Gdy w ślad za swoim przewodnikiem, znalazła się w gościnnych progach pani Jengutowej — ta choć w pierwszej chwili nie poznała Felki — rychło, ustaliwszy tożsamość, przyobiecała opiekę i jaknajdalej idącą pomoc...
Wyprzątnięto więc w dwupokojowem mieszkanku dla Felki najlepszą, ostatnią izdebkę. Na łóżko legła świeża pościel, a na stole pojawiły się smakowite „zagrychy“, ba... nawet czyściocha...
Po pierwszych powitaniach i ogólnikowej rozmowie, poradzono Felce się przespać i odpocząć po niewygodach więziennych — odkładając na wieczór rozejrzenie się w sytuacji i naradę nad „zamierzoną wyprawą“.
Zgodziła się chętnie na tę propozycję i położyła się na parę godzin do łóżka. Pani Jengutowa, raz jeszcze zaznaczywszy, że o forsę chwilowo nie chodzi — a Felka zapłaci tylko dobrą „dolę“ po skończonej „robocie“ — udała się, zadowolona, do swych zajęć gospodarskich — pan Józek zaś wyruszył na miasto, obiecując powrócić o umówionej porze.
Wieczorem, w rzeczy samej, odbyto naradę.
Felka, wypoczęta i ożywiona, mówiła długo i z zapałem, podczas, gdy tamci jeno w milczeniu słuchali jej słów, kiwając głowami.
Wielce emocjonujący musiał być ten wykład, bo na policzki zebranych wystąpiły rumieńce, a oczy świeciły gorączkowo. Felka w pewnym momencie, pochwyciwszy papier i ołówek, jęła coś na nim rysować, niby plan strategiczny miejscowości przyszłej walki...
— Zrozumieliście? — zawołała.
— Co nie mielim zrozumieć! — potwierdził z przekonaniem Józek — Dziecko trafi...
— Nie przestrasza was „robota“?
— My nie strachliwe...
— To doskonale...
Jengutowa potarła nos w zamyśleniu, a krzywe jej oko łysnęło chciwie.
— Piętnaście tysięców, powiadasz, Felka?
— Najmniej znajdziemy tam piętnaście tysięcy, a może i znacznie większą sumę... Tylko pamiętajcie... Dokumenty są moje...
— A co nam przyńdzie z papirków!
Józek był odmiennego zdania.
— A bez co ty tak, Felka, o te papirki się napirasz?
— Widzicie — rzekła wykrętnie — ja za te dokumenty dostanę pieniądze... i wtedy się z wami podzielę... Wam, bezemnie na nic się one nie przydadzą...
— To je frajer, co chce płacić?
— Pewnie!
Jengutowej i Józkowi wystarczyło to wyjaśnienie. Cwana dziewucha, prócz pieniężnego łupu, chciała jeszcze odwalić jakiś „kant“ — szantażyk zapewne — który również mógł przynieść pożytek.
Ponieważ nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia, dość obgadawszy wszystkie szczegóły, — Józek powstał z miejsca. Oświadczył, że na jutro, najdalej pojutrze, przyszykuje niezbędne „statki“ i będzie można przystąpić do wykonania „roboty“.
Poczem pożegnał się i wyszedł z izdebki, którą zajmowała Felka.
Wyszedł — ale zatrzymał się w kuchence, jakby oczekując na Jengutową.
A kiedy Jengutowa z kolei opuściła swą pupilkę, życząc jej dobrej nocy i zamykając drzwi pokoju starannie za sobą — dał znak, aby baba podążyła w ślad za nim, na schody.
— Co je? — zapytała szeptem, gdy się tam znaleźli...
— Nic... ino...
Chytrze podmignął okiem — a baba zazezowała w odpowiedzi.
— Nawala?
— Nie!
— Granda?
— Tyż... nie...
— To czego mrygasz?...
Apasz zachichotał złośliwie.
— Nie poznałaś, matka? Taka ona Felka, jak wy turecka hrabini...
Stara poczęła mamrotać szybko:
— A nie powiedziałam tobie w dzień odrazu? Jaka ona Felka! Felka ci bendzie gadała jenteligentnie? W więzieniu się nauczyła? Felka tobie bez minut pięć nie wypomni matki... nie klepnie... „taka twoja mać“?
— Rychtyk...
— Ale kto ona je?
— Cholera wi!
Patrzyli przez chwilę w milczeniu na siebie, jakby starając się wspólnie rozwiązać zagadkę.
Pierwszy przemówił apasz.
— Kiedym dziewuchę nad Wisłom obaczył — se myślę Felka! Podchodzę... robi ważną, nie chce gadać... To fest jom trajluje... A to... a owo... bawilim się w piasku. Alem ci kikował w oba!... Jak tylko ona do mnie zaczyna gadane... zaraz skombinowałem... nawala! A ta zaraz marga o „robocie“. Tom ją do was sprowadził, matka... Strugałem frajera...
— A potem, jak u was się ostała, chodu na miasto. Pytam jednego, drugiego z chłopaków... powiadajom, jak siedziała w winzieniu, tak i siedzi Felka... To już tylko się śmiałem, a przyszedłem wieczorem, żeby se wykapować, czego ta frajerka od nas chce...
— Tak to było...
— Uczciwie myśli „robotę“?
— Uczciwie to ona ją myśli! Jeno nie o forsę, a o te papierki jej chodzi!
— Kombinacja?
— Cościk tu ukrytego jezd!
Baba jeszcze zawzięciej podrapała się po nosie i jeszcze zawzięciej zazezowało krzywe oko.
— Co zrobim?
Józek miał już swój plan.
— Co zrobim? Ano tak, jak ona chce! Zrobim „robotę“. Tylko...
— Tylko?
— Tej „facjendy“, tych papirków nie powącha dziewucha... Od niej wydobendziem na co potrzebne i same forsę zarobim!
— Oj, kozak Józek! — zauważyła z uznaniem.
— Trza wywąchać kto ona je! Pewnikiem z bogatej rodziny...
— Gadała, co jutro w dzień wyńdzie... Do telefonu...
— Niech telefoni!... Ty, matka, udawaj niby nic... a dobrze pilnuj dziewuchę...
— Chodzić za niom?
— Furt trzymaj kapę! Równo... świca...
— A jak co skombinuje? Będzie chciała wiać?
— To zamkniem frajerkę! A o robocie i tak wszystko wyznała.
— Jak na tej spowiedzi...
— No, to czego robić szum i se łamać łeb? Idziem spać, matka!
Rzuciwszy ten ostatni frazes, apasz lekko skinął głową i począł schodzić ze schodków. Pani Jengutowa powróciła do kuchenki, starając się zamknąć za sobą drzwi możliwie bez hałasu.
Oboje byli zadowoleni — a niemniej może była zadowolona i panna Ryta — rzekoma Felka — śpiąca obok w pokoju — gdyż nie przeczuwała nowego niebezpieczeństwa, jakie nad nią zawisło.
A z ust łobuza, kiedy schodził, wypadło zdanie.
— I forsiaki ci frajerko zabierzem... i jeszcze z ciebie zrobim... kochankę!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak dalszej części zdania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.