Grzesznica/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Grzesznica
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Jak grzesznica uwiodła Otockiego...

Otocki wielce niespokojnie kręcił się po pokoju...
Rychło piąta — a o piątej wszak ma go odwiedzić pani Vera...
Uporządkował, jak mógł swój gabinet, ułożył książki, usunął z otomany i krzeseł duże foljały... ba, nawet przyozdobił stół, bukietem zakupionych umyślnie kwiatów — aby możliwie godnie wystąpić, przyjmując w swem kawalerskiem mieszkanku demoniczną węgierkę.
Czemuż jednak po jego twarzy raz po raz przebiegał cień niezadowolenia?..
W gruncie nie wiedział Otocki — czy ma się cieszyć, czy smucić. Właściwie powinien się cieszyć.
Czyż nie rad był miłej wizycie, rokującej tyle rozkosznych emocji?
Przybywa doń kobieta, piękna, powszechnie podziwiana, lwica salonów. Kobieta, o której względy tylu zabiega, a która rzadko kogo zaszczyca swą łaską. Przybywa, wyznawszy mu pierwsza, iż interesuje on ją bardzo — aby przepędzić z nim sam na sam parę godzin... Toć wczoraj dawała do zrozumienia niedwuznacznie, iż łatwo ulega swym „kaprysom“, a rzeczą mężczyzny jest ją na dłużej zatrzymać...
Jakże każdy inny cieszyłby się na miejscu Otockiego!... Nawet za krótkotrwały „kaprys“ pięknej pani — nie jeden gotów poświęcić fortunę...
A jednak...
Dziwny jakiś ogarniał go lęk... Lęk niezrozumiały. Przeczucie niebezpieczeństwa. I podczas, gdy o tajemniczej nieznajomej — pannie Rycie — która cnotliwie przepędziła noc w jego mieszkaniu — myślał z rozrzewnieniem — o wspaniałej grzesznicy — z obawą...
Otocki bowiem umiał tylko w swych powieściach malować mocne i twarde męskie charaktery...
Sam był słaby — bardzo słaby — szczególniej z niewiastami — lękał się, że znajomość z panią Verą zaprowadzić go może za daleko...
Chociaż...
— Tam do licha! — pomyślał ze zniecierpliwieniem — nie jestem małe dziecko! W Verze się nie kocham i nie będę jej służył za zabawkę! Cóż, ostateczne, strasznego się stanie, że przepędzę z nią sam na sam chwil parę... Zachowam się z wielką rezerwą, nie odpowiem na żadne awanse, pocznę rozmawiać o literaturze, zanudzę zalotnicę i pozostawi mnie w spokoju... Sensu niema, uwikłać się w romans z podobnie demoniczną niewiastą... Nie oszalałem, aby szukać guza...
Długo jeszcze uspakajałby może Otocki samego siebie przeróżnemi postanowieniami, gdyby nie zabrzmiał dzwonek u wejścia.
Pospieszył otworzyć... i mało nie krzyknął.
Na progu stała pani Vera — uśmiechnięta — a rzekłbyś łuna biła od niej.
— Dama w szkarłacie...
Istotnie zarówno suknia pięknej pani, jako też jej kapelusik były purpurowego koloru, wiśniowe pantofelki zdobiły zgrabne nóżki, a całość zakańczał dostosowany do tualety bukiet róż, jaki trzymała w swej rączce.
— Dama w szkarłacie! — zabrzmiał srebrzysty jej śmiech — albo krwawy demon! Jak pan woli, szanowny autorze! Sądzę jednak, że nadal nie zechce mnie pan trzymać na schodach, otrząśnie się ze zdumienia i zaprosi do swych apartamentów...
Otocki roześmiał się również.
— Zamieniłem się z podziwu w kamienny słup! W rzeczy samej przypomina pani płomienistego demona, ale wygląda pani w tej szacie cudownie...
— Wiem o tem i przywdziewam ten djabelski strój, gdy pragnę kogoś uwieść i jak szatan prawdziwy, zdobyć jego duszę...
Teraz znajdowali się już w gabineciku. Pani Vera rozejrzawszy się ciekawie dokoła, podeszła do biurka i rzuciła nań niedbale kwiaty...
— To mój dar dla pana!... Czerwone róże... aby przypominały „grzesznicę o krwawych ustach“... Słyszał pan o mojem przezwisku?...
Skinął lekko głową.
— Przezwisko groźne? Prawda? Ale zapewniam, w życiu jestem daleko mniej niebezpieczna, niźli w legendzie... Może pan się mnie nie obawiać!...
— Ależ... — zaprotestował — Czyż mógłbym się obawiać równie uroczej istoty, jak pani!
— To świetnie... Gdy pozna pan mnie lepiej, sądzę zostaniemy wielkiemi przyjaciółmi...
— Nie wątpię...
Wykrzyknik nie zabrzmiał tak gorąco, jakby w podobnej okoliczności zabrzmieć był powinien. Pani Vera nie zwróciła jednak na ten szczegół uwagi, a zbliżywszy się do otomany, zajęła na niej wygodnie miejsce — bodaj to samo, które ongiś zajmowała tajemnicza nieznajoma.
On tymczasem, w milczeniu, spełniał obowiązki uprzejmego gospodarza. Przysunął niewielki stoliczek z owocami, ciastkami i baterją butelek — zapalił płomień pod maszynką z czarną kawą, ustawiał kieliszki i filiżanki.
— Widzę, przygotował się pan na moje przyjęcie — zawołała — bardzo to ładnie z pańskiej strony, choć poco tyle kłopotu! Za ciastka, słodycze pięknie dziękuję... Kieliszek koniaku, lub likieru wypiję chętnie... Lepiej się przy koniaku gawędzi... A przedewszystkiem papierosa, prędko papierosa...
Gdy parokrotnie zaciągnęła się dymem i lekko umoczyła usta w złocistym Martel‘u — wzrok jej spoczął nieco ironicznie na Otockim.
— Dziwi pana moja wizyta?
— Nie dziwi, a wielką sprawia przyjemność! — odparł.
— Doprawdy?
— Zaręczam...
— A ja mam wrażenie, że bardzo dziwi i wciąż pan się zastanawia, co oznaczały wczorajsze moje słowa i jaki jest cel dzisiejszych odwiedzin...
— Ależ pani — począł obłudnie tłomaczyć — cóż może być w tem niezwykłego, że osoba równie samodzielna, jak pani, odwiedziła literata, pragnąc z nim porozmawiać swobodnie...
— Nie o to chodzi...
— Jakto nie o to?
— Moja wizyta ma głębszy cel...
— Głębszy?
Vera trąciła swym kieliszkiem o kieliszek Otockiego i wypiła do dna. Poczem, zagłębiwszy się bardziej jeszcze w poduszki, leżące na otomanie i przybierając rozkosznie niedbałą pozę, rzekła:
— Naprawdę podoba mi się pan...
— Ja? — bąknął, czując, że rozmowa zbacza na niebezpieczne tory.
— Podoba mi się pan i dawno pragnęłam zawrzeć z nim znajomość... Znam pana nie tylko z jego książek, ale i z widzenia... Powtarzam raz jeszcze... Zarówno nasze spotkanie u pani Lali, jako też sąsiedztwo przy stole nie były przypadkowe... Sama ją o to prosiłam....
Otocki mruknął coś niewyraźnie, co ostatecznie mogło uchodzić za zachwyt. W duszy poprzysięgał sobie nie patrzeć na kusicielkę — ale przychodziło mu to z wielkim trudem. Wprawdzie skierował wzrok do dołu — lecz mała była z tego pociecha — bo choć nie widział twarzy, obserwował ruchy, poruszającego się niedbale, ponętnego, wiśniowego pantofelka.
Tymczasem urocza grzesznica mówiła:
— Czemu tak się stało? Czemu pragnęłam poznać pana? Bo szukam kogoś, kogo mogłabym pokochać i do niego się przywiązać... Życie moje jest takie smutne i szare...
— Ale przecież masz „narzeczonego“! — o mało nie zawołał Otocki.
Vera, jakby odgadła tę myśl.
— Niby jestem związana ze Stratyńskim... Ale... zbliżył się on do mnie w pewnej chwili mojego życia, kiedy naprawdę byłam bardzo sama i bardzo mi potrzeba było opieki... Okazał wiele przywiązania i serca... Myślałam, że i ja z kolei do niego się przywiążę i za serce, odpłacę mu sercem... Niestety...
— Niestety? — powtórzył mimowolnie, gdyż poczynały go „brać“ nie tylko ruchy wiśniowego pantofelka, ale i wyznanie pięknej pani, wypowiedziane głosem, w którym, zda się, dźwięczał smutek i ból...
— Może tylko być mi ojcem! — zadźwięczała skarga — Ja czegoś więcej pragnę!... Jeśli należę do kogoś... to należę cała... Nikogo oszukiwać nie lubię. Wszystko, lub nic...
Otocki drgnął. Czyż Vera rozmawia z nim szczerze i ma względem niego poważniejsze zamiary? Ciekawe...
Spojrzał na nią — i tu poczęła się jego zguba. Oderwać już nie mógł oczu od tej zmysłowej twarzy, od tych czerwonych, jak leśne maliny ust, które niby z cierpieniem wypowiadały znamienne słowa... A w słowach tych dopatrzyłby się wielu luk i niedomówień, mogących natchnąć nieufnością.
— Czemu siedzisz tak daleko? — nagle wyszeptała, przechodząc na poufalszy ton.
Czemu siedzi tak daleko...
Drgnął i odniósł wrażenie, że wzdłuż ciała przebiegł prąd elektryczny.
Nowa zachęta... a ona...
Ona tymczasem zsunęła z główki mały kapelusik i gestem niedbałym rzuciła go na stojące obok kanapy krzesełko. Poczem, zmieniając dotychczasową pozę — wyciągnęła się na otomanie — rozmarzona i kusząca...
— Nie gniewasz się chyba na mnie — jakby zdala dobiegał jej głos — że zachowuję się tak swobodnie i że w ten sposób odzywam się do ciebie...
— Ja miałbym się gniewać... — wzrok jego wpijał się teraz w odsłoniętą prawie całkowicie z pod sukienki nóżkę...
— Ale przypominasz mi kogoś, kto dużą w mojem życiu odegrał rolę... i kogo bardzo kochałam. Niestety tamto dawno umarło... Pozostały wspomnienia... A czasem przyjemnie jest wywołać miraż przeszłości... Rozumiesz... czemu czuję się u ciebie, jak gdybyśmy się znali lat wiele....
Pojął, albo wydało mu się, że pojmuje. Dla tego piękna pani Vera zwróciła nań uwagę, że był podobny do jakiegoś dawnego jej kochanka. To tłomaczyło wiele. I wczorajsze awanse i dzisiejszą wizytę. Nagłe przejście na „ty“ i poufałą pozę.
Dalsze słowa uroczej grzesznicy potwierdziły domysły.
— Gdy tak leżę — cicho rzekła — wydaje mi się, że wróciło „tamto“... Dobrze mi tu... Nikt mnie nie nudzi, nie dokucza, nie dręczy... Chciałabym często cię odwiedzać... jakoś inaczej się oddycha w tym gabinecie, w atmosferze pracy duchowej, wśród obrazów i książek...
— Ależ, ile razy zechce, pani...
— To będzie zależało od ciebie... Czemu psujesz nastrój i nie nazywasz mnie... Verą...
— Jeszcze nie śmiem... Vero...
— Nie bądź dzieciakiem... i chodź tu bliżej... Ręką wskazała, aby zajął obok niej na otomanie miejsce.
Teraz tego rozkazu nie trzeba było dwa razy Otockiemu powtarzać.
Szybkim ruchem znalazł się przy niej. Pryskały najlepsze postanowienia — czar poczynał działać... Mało go obchodziło, czy jest podobny, czy też nie — do jakiegoś tam dawnego kochanka. Ocierał się, siedząc blisko, o tę rozkoszną zalotnicę, czuł ciepło, bijące od jej ciała, a śliczna nóżka, niby niechcący wsparła się o jego kolano...
Vera rzekłbyś, nadal tonęła w wspomnieniach.
— O tak... tak... jeszcze bliżej... jak on.. przysuń się do mnie...
— Droga Vero — bełkotał już obecnie, czując, że drży cały, a z podniecenia zasycha mu w gardle — czy naprawdę mnie odwiedzać zamierzasz...
— To będzie zależało od ciebie...
— Odemnie...
— Tak...
Przymknęła oczy — lecz natomiast rozchyliły się jej wargi... Wilgotne, zmysłowe, czerwone, wyzywające usta...
Rozchyliły się, nęcąc do pocałunku...
Nie wytrzymał...
— A... a... a.. — wyrwał mu się stłumiony okrzyk z gardła i drapieżnie wżarł się w te wargi.
Vera snać przygotowana była na tę pieszczotę. Przygotowana — bo wywołała ją sama. Nie uchyliła ust, ani nie cofnęła główki. Lecz przeciwnie, wciąż trzymając oczy zamknięte, a wyprężywszy się całem ciałem, nagle otoczyła mocno rękoma jego szyję, namiętnie odwzajemniając pocałunek...
Długą chwilę trwali tak złączeni... aż wydało mu się, że wszystko wiruje dokoła i że bólem go przejęło to mocne i wyrafinowane zetknięcie...
Nagle ramiona Very opadły... leżała blada, bezsilna...
Otocki pobiegł zgłodniałemi ustami wzdłuż szyji i piersi, rwąc, oszalały, szkarłatną sukienkę...
Gdy wtem...
Wtem zabrzmiał dzwonek... przeciągły dzwonek telefonicznego aparatu.
— Psia krew! — zaklął cicho i porwał się na nogi.
Pokój wraz z książkami i sprzętami wirował dokoła. Podejść, czy też nie? A może właśnie dobrze, iż w takim momencie nadeszło przypadkowe wybawienie.
Odruchowo pochwycił za słuchawkę.
— Kto mówi? — rzucił nieco jeszcze ochrypłym z podniecenia głosem.
— Ja... — zabrzmiał jakiś niewieści alt na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Ale, kto?
— Nie poznał pan? Ja... Ryta...
— Panna Ryta!... — nie mógł stłumić okrzyku zadziwienia.
— Nie spodziewał się pan? — w odpowiedzi zadźwięczał daleki śmiech — Ta sama... Nieznajoma... Pragnęłam dać znak życia... Telefonuję...
— Ach... rzeczywiście!... — bąkał, nie mogąc rozmawiać swobodnie, skrępowany obecnością Very.
— Jednocześnie raz jeszcze chcę panu podziękować za okazaną mi wówczas dobroć... Mam nadzieję, w najbliższej przyszłości uczynię to osobiście... Sądzę, że moja walizka nie sprawia panu zbyt wiele kłopotu?...
— Walizka? Nie...
— Nikt nie usiłował jej panu odbierać?
— Nie... — skłamał, nie mogąc nadal udzielić szczerej informacji.
— Ale ukrył pan ją dobrze?
— Jest znakomicie schowana!... Proszę się nie niepokoić...
— Doskonale...
— A kiedyż zamierza pani zgłosić się po nią?
— Może jutro... pojutrze.
— Jutro? Pojutrze?
— Tak! Wtedy wszystko wyjaśnię...
— Rozumiem...
— Teraz dłużej rozmawiać mi ciężko!... Zresztą wiem, co chciałam wiedzieć. Muszę już pana pożegnać... lecz rychło się zobaczymy... Do widzenia....
— Oczekuję, niecierpliwie.
Kiedy Otocki odłożył słuchawkę, spostrzegł, iż opiera się prawie o niego Vera. Policzki jej płonęły, oczy błyszczały, a usta krzywił gniewny wyraz.
— Z kim rozmawiałeś? — rzuciła krótko.
— Ot... jedna znajoma...
— I ty w takiej chwili śmiesz rozprawiać... przez telefon?...
Pochwyciwszy za sznur od kontaktu, szarpnęła go gwałtownie i rzuciła na podłogę.
— Ot, co powinieneś był zrobić...
— Kiedy... naprawdę... zgłupiałem... — począł się niezręcznie uniewinniać.
Ale pani Vera indagowała coraz gwałtowniej.
— To twoja kochanka?
— Ależ....
— Nie kłam!... Kochanka?
— Przysięgam...
— Więc, kto?
Otocki poczuł, że wpadł w pułapkę.
— Telefonowała do mnie... w pewnej sprawie...
— Jakiej?
— Nie mogę ci powiedzieć...
— Tajemnica?
— Częściowo jest to tajemnica...
Vera znów przywarła do Otockiego całem ciałem. Ton jej mowy przeszedł z gniewnego w proszący.
— Chcę wiedzieć?
— Pojmij, Vero...
— Żadnych wykrętów... Albo ci zależy na mnie, albo nie zależy... To próba... Cóż to za walizka?...
— Zostawiła u mnie...
— Zostawiła? Poco?
— Et, głupstwo...
Otocki był coraz bardziej zmięszany. Z jednej strony jakiś głos wewnętrzny mówił mu, iż powinien zamilczeć o całej przygodzie przed Verą, gdyż opowiadając wszystko, mimo danego nieznajomej słowa, popełni niedyskrecję... Z drugiej zaś strony... Jeśli udzieli wykrętnej odpowiedzi, zrazi do siebie tę piękną kobietę, której czar zmysłowy, przerwany na chwilę, znów poczynał działać... Zresztą... Pannie Rycie chodziło tylko o to, aby nikt z prześladowców o depozycie się nie dowiedział... Vera w żadnym razie do ich grona zaliczać się nie może... Cóż za nieszczęście tedy się stanie...
A czerwone usta Very, rozchylają się znów tak kusząco... Dreszczem go przejmuje wspomnienie o tamtym pocałunku... Durniem byłby ostatnim poróżnić się z nią w takim momencie.
Nieznajoma jest daleko — a Vera blisko... och, jak blisko... a on jest wszak... tylko... mężczyzną...
Tymczasem uścisk, opierającej się o niego pięknej uwodzicielki, stawał się coraz namiętniejszy. Drażniąco ocierała się prześliczna nóżka, a wiśniowy pantofelek niecierpliwie uderzał o podłogę...
— Powiesz?
Wyczuwał ją prawie całą, po przez cienką szkarłatną sukienkę, wyczuwał przedsmak jej ciała...
Nagle zaśmiał się sztucznie.
— Skoro tak nalegasz...
Może popełni podłość, zdradzając cudze zaufanie. Ale... Teraz zrozumiał, że dla Very można nie tylko popełnić podłość lecz stracić majątek życie...[1] nawet posunąć się do zbrodni.
— Skoro nalegasz — powtórzył, a głos jakim wyrzucał słowa z siebie, zabrzmiał mu obco — powiem....
— Nareszcie! — wyrwało się z jej piersi westchnienie ulgi — Mów prędko...
— Długa i tajemnicza historja — teraz opowiadał, uspokoiwszy sofizmatami sumienie — i sam z niej nie wiele rozumiem... Wyobraź sobie, przed paru dniami poznałem przypadkowo pewną bardzo przystojną, elegancką i inteligentną panienkę...
— Odrazu się domyśliłam, że to o przygodę miłosną chodzi...
— Ależ pozwól mi dokończyć! Zgodziła się ona w rzeczy samej odwiedzić moje kawalerskie mieszkanko, ale znalazłszy się tutaj rozpłakała nagle, oświadczając, że jest przyzwoitą dziewczyną i ucieka przed jakiemiś groźnemi prześladowcami.
— Ciekawe...
— Począłem ją indagować, ale nic nie chciała powiedzieć, ani kim jest, ani kto ją ściga...
— Może awanturnica?
— Nigdy w życiu! Bezwzględnie osóbka z najlepszej rodziny...
— Nadzwyczajne... A jak wygląda?
— Wysoka, blondynka... Niebieskie oczy... Bardzo przystojna....
— Tylko się nie zakochaj...
— Niema obawy...
— I nic więcej się nie dowiedziałeś? Pocóż do ciebie dzwoniła? A walizka?
— Zaraz... Miała ze sobą, skórzaną torbę... Twierdziła, że zawiera ona dokumenty, czy też przedmioty, które prześladowcy pragną jej odebrać nawet za cenę zbrodni.
— Zbrodni?
— Tak! Otóż poprosiłem nieznajomą, aby zechciała u mnie przenocować. Przysięgam, że spędziliśmy czas, jak brat z siostrą... Obiecywała, że nazajutrz wszystko wytłomaczy. Tymczasem nazajutrz zastałem pokój pusty — a na stole kartę, w której prosi, abym jakiś czas przechował tajemniczą walizę i nikomu nie wspominał, że była u mnie. Dziś telefonuje, pragnąc sprawdzić...
— Ach, rozumiem...
— Poczekaj, jeszcze nie koniec! — mówił już teraz szczerze, chcąc jej zdanie posłyszeć o dziwnej przygodzie — po opuszczeniu przez nieznajomą mojego mieszkania, przybyli jacyś dwaj osobnicy, jeden z nich w mundurze przodownika policji. Twierdzili że wiedzą, iż nocowała, że jest obłąkana i że poszukują żółtej walizki...
— Ach...
— Chcieli nawet przeprowadzić rewizję!... Alem się oparł... Później sprawdziłem, że ów przodownik był jakimś jegomościem przebranym tylko za policjanta... Cóż ty o tem wszystkiem sądzisz?
Vera pokiwała głową.
— Nadzwyczajna historja! Jak z kryminalnego romansu wyjęta! Ciekawe, co ta walizka zawiera?... Może naprawdę prześladowcy ścigają dziewczynę... Przypuszczam przyjdzie i wyjaśni... szkoda że nie możesz powiedzieć biedaczce, żeś mi zdradził tę tajemnicę, bo również dopomogłabym chętnie...
— Bardzo to ładnie z twej strony... Ale wyraźnie zastrzegła... Mogłoby to ją urazić, żem się wygadał... Pojmujesz obecnie czemu wzdragałem się początkowo...
Vera przytuliła się do niego pieszczotliwie.
— Mój złoty... mój kochany!... — szeptała — Nie zawiedziesz się na mnie, żeś mi dał dowód zaufania... Inaczej rozgniewałabym się okropnie... Byłam zazdrosna... och, jak zazdrosna...
— Ty byłaś zazdrosna?...
Długi pocałunek zamknął mu usta.
Teraz nie żałował już, że opowiedział Verze o przygodzie. Nic właściwie nie stało się tak dalece złego — najwyżej w razie nowych komplikacji udzieli dobrej rady. Już chciał otoczyć ją ramieniem... i... Gdy nagle ona odepchnęła go lekko.
— Słuchaj! Jeszcze jeden kaprys kobiecy! Ale musisz mi ustąpić! Obiecuję, że nie będę nudziła więcej...
— Cóż to za kaprys?
— Nie wytrzymam! Muszę zobaczyć walizkę!.. — prosiła tonem rozkapryszonego dziecka.
Otocki prawie roześmiał się głośno. Jakże dziwnie umiała się ona zmieniać. Teraz nie przypomina już wczorajszej dumnej królowej, ani wyuzdanej zalotnicy, która spoczywała w rozkosznie niedbałej pozie na otomanie, przed chwilą. Niby młoda, zaciekawiona dziewczyna, posłyszawszy o tajemniczym kufereczku, napiera się, aby choć zdala go ujrzeć... Jeśli tylko tego pragnie... Doskonale...
— Chodźmy! — zawołał, wiodąc Verę nieco podstępnie do swej sypialni.
Zbliżył się do szafy i wyjąwszy kluczyk z kieszeni, otworzył ją. Na dolnej półce wśród bielizny tworzyła sporą żółtą plamę — walizka.
— Zadowolona jesteś?
Błysk triumfu zamigotał nieuchwytnie w wielkich oczach Very.
Wnet jednak postarała się go ukryć...
— Ach, to ona...
Sięgnął po walizkę i uniósł do góry.
— Wcale nawet nie ciężka...
— Nie ciężka?
— Przekonaj się sama...
Dotknęła paluszkami tajemniczej żółtej torby. Wodziła po niej przez chwilę z zafrasowaną minką.
— Ciekawe, co zawiera... Dokumenty? Kosztowności? Pieniądze?
— Wiem tyleż, co i ty...
— Ale zapewne jutro się dowiesz, bo nieznajoma zechce opowiedzieć wszystko! A czy nie mówiła przez telefon, gdzie się obecnie znajduje?
— Nie!
Cień lekkiego niezadowolenia przemknął po twarzy Very. Lecz wywiad i tak znakomicie posunął się naprzód. Ten kuferek, o który jej chodzi, znajduje się tuż, trzymała go niedawno w rączce. Otocki nie domyśla się niczego. W jaki sposób może się domyślić, że sprowadziła ją tutaj nie jego osoba, a żółta torebka? Kładzie on ją z powrotem do szafy — i nawet szafy nie zamyka...
Doskonale...
Lecz wynaleźć należy sposób, aby niepostrzeżenie wynieść stąd walizeczkę...
Nie będzie to trudne, gdyż...
Vera miała z góry ułożony plan. Wszystko rozwijało się zgodnie z tym planem — a przypadkowy telefon nieznajomej tylko ułatwiał zadanie.
— Ach, zapomnijmy o tej torebce! — zawołała nagle — Nie gniewasz się za mój kaprys?
— Niezbyt groźne są te kaprysy!
Och, gdyby mógł przewidzieć Otocki, jak drogo będzie go kosztowało zaspokojenie tego „kaprysu“. Również i nasz praszczur Adam, podając Ewie jabłko, nie przeczuwał, że zato go spotka okropna kara.
Tymczasem Vera stawała się znów kuszącą zalotnicą.
— Dobry... kochany... — przytuliła się, obejmując go ciepłem ramieniem za szyję. — Bardzo kochany... Wart jesteś nagrody...
— Nagrody?
— A to nie nagroda...
Czerwone, zmysłowe usta grzesznicy, pierwsze zbliżyły się do ust Otockiego...
— Całuj...
Obecnie Otockiego nie należało długo uwodzić. Wiodąc Verę do sypialni, aby pokazać torebkę i on miał swoje ukryte zamiary.
Porwał ją w ramiona, jak dziecko podniósł do góry... i...
Nie stawiała najlżejszego oporu, przymknęła tylko oczy, rzekłbyś leżała bezsilna.
A gdy w chwilę później przebiegał pocałunkami wzdłuż jej ciała, niczem oszalały, po szyji i pięknych nóżkach — w jej główce wirowała myśl:
— Walizka... jest... tam obok...
Ale Vera była przecież kobietą... I ją stopniowo ogarniał zmysłowy szał. Drgnęła pod wpływem namiętnej pieszczoty... Ta pieszczota była paląca, jak ogień... Poczęła również namiętnie, a wyrafinowanie, odwzajemniać pocałunki...

— Kochanku mój — szeptała nieco później, wsparta ramieniem o poduszkę i patrząc na Otockiego — zdobyłeś mnie... zwyciężyłeś... jam twoja...
Otocki z nadmiaru rozkoszy czuł się wewnątrz całkowicie pusty. Cała przygoda wydawała mu się jakimś fantastycznym snem. Pragnął tak spoczywać, nie myśląc o niczem...
— Jam twoja — mówiła dalej cicho — bo zaimponować mi można rozumem, ale utrzymać tylko zmysłami... Czy zawsze posiadać pragniesz Verę?
— Pytasz? — spojrzał z za przymrużonych powiek, a lekkie oburzenie zadrgało w głosie. — Nie znałem podobnie cudownej kobiety!...
— Pragniesz posiadać?
— Vero...
— I ja sądzę, że moglibyśmy być ze sobą bardzo szczęśliwi...
I znów pocałunek...
— Widzisz! — skarżyła się, przywarłszy policzkiem do jego policzka... — Mimo pozorów, bynajmniej nie jestem w życiu szczęśliwa... Od dziecka wpajano we mnie przekonanie, że powinnam dążyć do stanowiska, do zdobycia majątku.... I cóż... Dziś posiadam stanowisko, majątek... Czy to dało mi zadowolenie. Mogę, o ile zechcę, zostać żoną Stratyńskiego, a nią nie zostanę...
— Nie zostaniesz?
— Nigdy! Dość tego udawania i światowej komedji. Pragnę robić, co mi się podoba, być sobą...
— Któż ci zabrania?
— Nikt! Dlatego zapoznałam się z tobą... a reszty powinieneś się domyśleć. Och, gdyż twoja Vera, nie oddaje się dla mimolotnej fantazji. To dziś nie wybryk wyuzdanej, a zmysłowej kobietki! Zostałam twoją kochanką... bo zamierzam cię przywiązać na długo do siebie...
— Szczęśliwy jestem, Vero...
— Z nikim cię żaden stosunek nie wiąże? A może obchodzi cię tamta nieznajoma?
— Żartujesz...
— Skoro tak... Sam wiesz, żeś podobny do kogoś, na kim zależało mi bardzo... Tamto umarło, ale nowe uczucie narodzić się może... Miej do mnie zaufanie.
— Jabym ci nie ufał...
— Wszystko obmyślę... A teraz zamknij oczy, nie mów nic... Rozkosznie jest tak leżeć obok siebie i marzyć w milczeniu... Ale... ale... papierosa.
Otocki poruszył się, lecz Vera powstrzymała go za rękę.
— Nie... nie... twojego!... Nie są dobre... Z kolei ja cię poczęstuję.
Sięgnęła po leżącą na nocnym stoliczku torebkę i wyjąwszy z tamtąd złote etui, starannie wybrała dwa papierosy. Ktoś, ktoby przyjrzał im się uważnie, spostrzegłby, że nie były one do siebie podobne. Otocki jednak nie mógł tego dojrzeć.
Sama włożyła mu, brunatnego nieco papierosa, w usta, poczem potarłszy zapałkę o pudełko, podała ogień...
Po chwili oboje zaciągnęli się dymem głęboko...
Ach, jak mu błogo, jak przyjemnie...
Otocki pamiętał, że widział kiedyś następujący obraz. Nosił on tytuł — „Demon zmysłów“. Na powalonym na ziemię mężczyźnie, spoczywała kobieta — upiór, przytłaczając go pięknemi prężnemi piersiami. Była to nawet piękna kobieta, tylko oczy jej błyszczały groźnie, miast włosów, wiły się sploty wężów — a szpony zamieniały palce.
Sytuacja w jakiej znajdował się z Verą obecnie, nie wiedzieć dla czego przypominała mu ten obraz.
I ona prawie cała leży na nim. Po przez cienką jedwabną koszulkę wyczuwał ciepło jędrnego ciała. I ona patrzy, rzekłby pragnąc na zawsze opanować i przykuć. Lecz nic groźnego niema w tym wzroku. Raczej obietnica nowych szałów — a krwawe usta rozchylają się lubieżnie.
— Nie jest demonem Vera! — pomyślał — To tylko kobieta spragniona miłości.
Dobrze mu przy niej...
Otocki głębiej zaciągnął się papierosem i przymknął oczy.
Ale dlaczego ogarnia go senność?...
Chce mu się spać... Czyżby się czuł aż tak dalece zmęczony? Co będzie, jeśli uśnie? Co pomyśli sobie Vera? Wstyd usnąć przy boku pięknej kobiety...
Jednak...
Daremnie walczył ze sobą, daremnie usiłował otworzyć powieki...
Papieros wysunął się ze zesztywniałych palców — zasnął...

Na to tylko oczekiwała grzesznica.
— Udało się!
Wyskoczyła z łóżka, popatrzyła uważnie na kochanka... Rychło się nie obudzi... Za godzinę najwcześniej... Opjumowany papieros znakomicie spełnił zadanie...
Czasu na wszystko starczy...
Wzrok jej pobiegł dokoła... Tam na krześle leży sukienka, ówdzie części bielizny, porozrzucane w pośpiechu niecierpliwą dłonią Otockiego. Na podłodze jedwabne pończoszki i wiśniowe pantofelki...
Lecz Vera nie poczęła się ubierać.
Jak stała — tylko w cienkiej, jedwabnej koszulce — pospieszyła do sąsiedniego gabinetu... Obok biurka leży sznur od telefonicznego kontaktu, wyjęty przez nią niedawno, aby nikt w miłosnym flircie nie przeszkadzał...
Szybko sznur znalazł się na miejscu. Odzywa się telefonistka, Vera wymienia jakiś numer, a bosa nóżka niecierpliwie uderza o podłogę...
Nareszcie.
— To ty? — rzuca zapytanie, posłyszawszy głos, który pragnęła usłyszeć.
— Ja... Czy udało się?
— Znakomicie...
— Gdzie jesteś?...
— Tam...
— Co mam zrobić?
— Przyślesz chłopca... Musi być najdalej za parę minut... Pośpiech konieczny... Sama otworzę...
— Wszystko przygotowałem... Możesz być spokojna... Zjawi się zaraz...
— Czekam... Dowidzenia...
— Ale... ale...
— Co?
— On, śpi?...
— Oczywiście!...
— Czy...
— Mów prędzej!...
— Czy nie posunęłaś się z nim... za daleko?...
— Przestałbyś nudzić... Niema czasu na żarty!
Powiesiła słuchawkę.
Doprawdy, świetną porę sobie wybrał, aby ją męczyć zazdrością.
Nie mógł wynaleźć lepszej....
Choć, gdyby zobaczył Verę w tym stroju — jeno w koszulce — porozrzucane w nieładzie części ubrania i uśpionego w łóżku Otockiego — dowiedziałby się, czy nie posunęła się z nim za daleko...
Vera powróciła do sypialni — i zaczęła się pospiesznie ubierać. Rychło była poprzednią, wykwintną, nieco tylko ekscentrycznie przyodzianą, damą — a puder i róż usunęły z twarzy ślady szaleńczo przepędzonej godziny...
Jednak, gdy stała przed lustrem, cień jakiś raz po raz przebiegał po ładnej twarzy, a wielkie, ogniste oczy mimowolnie dłużej zatrzymywały się na kochanku.
— Czy postępuje właściwie? Popełniła wszak wobec Otockiego zdradę i podłość?
Bo zależy jej na Otockim. Aczkolwiek miał miejsce dziwny zbieg okoliczności i musiała postąpić, jak postąpiła — nie skłamała, oświadczając, że pragnie go przykuć do siebie na dłużej...
Nie skłamała...
Chce zdobyć odrobinę szczęścia w życiu! Przecież nie z nim walczy! Walczy z tą nieprzebierającą w środkach, na pół szaloną dziewczyną, która Otockiego niepotrzebnie wplątała w niebezpieczną przygodę z walizką...
On o niczem się nie dowie... Niechaj tamta się martwi.... Och, Vera dobrze obmyśliła wszystko...
Nagle rozległ się słaby, trzykrotny stuk u wejściowych drzwi.
— Jest! Tak było umówione...
W oczach zamigotał radosny błysk. Zbliżywszy się do otwartej szafy, wyjęła z tamtąd tajemniczą, żółtą torbę i pośpieszyła w stronę przedpokoju. Ciche zapytanie przez drzwi — i uspakajająca odpowiedź.
— Śmiało może pani otworzyć...
Kilkunastoletni wyrostek znalazł się w przedpokoju. Podał Verze sporą paczkę, owiniętą w biały papier. Niecierpliwemi paluszkami szybko usunęła opakowanie — i z tamtąd wyjrzał kufereczek — całkowicie podobny do tego, jaki niedawno jeszcze znajdował się w szafie, a obecnie leżał u stóp Very. Pochwyciła ona właśnie tę pierwszą — „prawdziwą“ — walizeczkę i owinąwszy w przyniesiony papier — aby nikt nie mógł zauważyć, co chłopak zabiera — doręczyła ją wyrostkowi.
— Masz... i uciekaj!... Oddasz paczkę panu, który oczekuje w samochodzie...
— Wiem, proszę pani... Razem z nim przyjechałem!
— Doskonale! Idź już... Powiedz, że będę niedługo!
Wyrostek zniknął — Vera odetchnęła z ulgą.
Nareszcie...
Pozostaje teraz najłatwiejsza część zadania...
Powróciwszy do sypialni, położyła w szafie żółtą torbę, uśmiechając się złośliwie... Głupią minę uczyni ta intrygantka, kiedy odbierze „swój depozyt“ i przekona się, że walizka zawiera stare gazety!
Czy będzie rościła jakie pretensje do Otockiego? Chyba nie! Oboje nie domyślą się nigdy... Walka została zakończona dowcipnie — i bez najmniejszego rozgłosu...
Teraz nikt już Very nie ośmieli się straszyć...
Lecz należy jeszcze wobec kochanka zachować pozory...
Śpi — niewiadomo kiedy się obudzi...
Ale...
Szybko skreśliła kartkę, kładąc ją na widocznem miejscu.
„Wstyd w ten sposób zachowywać się z ładną kobietą. Stary z ciebie pantofel, a nie kochanek... Jestem obrażona, ale dam się... przebłagać... i masz jutro zatelefonować do mnie...“

Otocki otworzył oczy może w godzinę po odejściu Very. Ciężyła mu głowa, czuł oszołomienie i jakimś snem wydawała mu się przeżyta przygoda...
Czy naprawdę posiadł Verę, leżała tu obok niego w łóżku, czy też...
Wzrok padł na pozostawioną kartkę.
Zaczerwienił się...
Istotnie, zachował się, niczem niedołężny dziad! Nie rozumie! Skąd podobna senność, podobne zmęczenie...
Dobrze, że Vera nie obraziła się ostatecznie...
Z rozczuleniem myślał o roskosznej kochance... Żarem przejmowało wspomnienie wyrafinowanych pieszczot... A kiedy, z kolei, począł ubierać się — i wzrok jego przypadkowo spoczął na żółtej torebce — pomyślał, iż wielce będzie rad, jeśli właścicielka zabierze ją jutro od niego.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; w miejsce majątek życie winno być majątek, życie lub majątek życia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.