Grzesznica/Rozdział X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Grzesznica |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Otocki około pierwszej w nocy powrócił do domu... Powrócił zły na siebie i bardziej jeszcze zaciekawiony, niż przedtem...
Z panną Rytą nie usiłował nawiązywać powtórnie rozmowy — ale chciał wszystko opowiedzieć Verze... Może ona uchyliłaby rąbek zagadki. Lecz Vera, spełniając obowiązki uprzejmej gospodyni, tak była zajęta i tak jej wciąż asystował Stratyński, — iż paru słów szczerszych nie sposób z nią było zamienić... Szepnęła tylko, że jutro zatelefonuje...
Do jutra czekać — długo!... A tyle dręczących myśli wiruje w głowie...
Córka prezesa ucieka z domu? Córka prezesa jest zawikłana w niewyraźną awanturę? Pojawia się u niego blada, nieszczęśliwa, w wywalanym ubiorze — a w parę godzin później, przy boku ojca i w najlepszej z nim zgodzie wchodzi do salonu Very, uśmiechnięta, wesoła, elegancka, w najmodniejszej sukience?
Co znaczy historja z walizką i opowiadanie o biżuterji, której nie było?
Wiele godzin zasnąć nie mógł Otocki, powtarzając sobie wciąż te same zapytania i nie znajdując odpowiedzi...
Tymczasem...
Do zenitu doszłoby chyba jego zdziwienie, gdyby na odległość dojrzał nowy obraz...
Oto, mniej więcej o tej porze, kiedy niespokojnie z boku na bok w łóżku przewracał się, odległemi uliczkami miasta podążała nieznajoma — panna Ryta.
Nie zdobił jej jednak wytworny i drogi strój. Na twarzy nie wykwitał wesoły, beztroski uśmiech...
Szła, przyodziana, w swój poprzedni, nieco pomięty płaszczyk, dokoła ust rysował się wyraz zawziętości i gniewu, a pochylona główka świadczyła że trapią dziewczynę nowe troski...
Dokąd podążać mogła panna Ryta?
Czy znowu nad Wisłę, aby w znajomości z apaszami poszukiwać niebezpiecznych przygód? czy na Czerniakowską, gdzie oczekiwał Józek, który poprzysiągł jej zemstę?... Wydostawszy się cudownym sposobem z niewoli, samochcąc pragnęła wpaść w łapy brutalnego draba?
Niemożebne!...
A jednak... Jednak ładna osóbka kierowała się najwyraźniej w stronę domu, gdzie znajdowało się mieszkanie Jengutowej...
Szaleństwo!...
Snać podobne refleksje nawiedzać musiały główkę panny Ryty — bo raz po raz w wyrazistych oczach przebiegał cień lęku — chwilami wydawało się nawet, że zamierza się cofnąć...
Nie! To tylko odruch, rychło stłumiony silną wolą i nieodwołalnie powziętem postanowieniem..
Idzie dalej... Idzie wzdłuż ulicy Czerniakowskiej, niczem zahypnotyzowana do wytkniętego celu...
Dzwoni do bramy...
Otwiera zaspany dozorca... Patrzy, nieco z podełba na dziewczynę — ale ją wpuszcza do środka. Nie przywykł dziwić się niczemu.
Ryta przebyła podwórko... W oknach mieszkania Jengutowej ciemno...
Ot, te same okno, przez które wczoraj uciekła...
Jakże oni się zadziwią! Byle Józek znajdował się w domu...
Powoli wstępuje na schody... Jeszcze pora się cofnąć... Tamci śpią, nikt dziewczyny nie zatrzyma... nikt nie domyśla się jej obecności...
Nie cofnie się jednak...
Już stuka... Zrazu słabo, potem coraz mocniej...
Czy Jengutowa obudzi się i otworzy?
Musiała posłyszeć stukanie — bo z za drzwi dolatuje szuranie i odgłos kroków... Idzie z namysłem, niepewnie... Tu, na Czerniakowskiej nocna wizyta — oznacza niebezpieczeństwo.
— Kto tam? — słychać ochrypły głos baby, w którym drży nieco ukrytej obawy.
— Ja... Felka...
— Kto?
— Felka! Wpuśćcie, pani Jengutowo!... Uciekłam, ale z dobrej woli powracam...
Drzwi uchylają się podejrzliwie. A nuż dziewucha sprowadziła „gliniaka“? Nie! Jest sama, pokorna...
Zezowate oko wiedźmy od stóp do głowy złośliwie zmierzyło dziewczynę..
— Czego kces?
— Mówię, że powróciłam do was...
— Kces, cholero, żeby Józek tobie ziobra połamał... Ty, potaskówka...
Ryta puściła mimo uszu obelgę.
— Jak mu wszystko wytłomaczę, zrozumie, daruje i żadnej krzywdy nie zrobi... Czy zastałam Józka?
— Co nima być! Nocuje...
— Mogę wejść?
Baba wzruszyła ramionami i wpuściła Rytę do środka. Zrozumiała, że jeśli powraca, to aby całkowicie oddać się pod ich władzę.
— Józek tam śpi! — mruknęła, wskazując ręką w stronę izdebki, poprzednio zajmowanej przez dziewczynę. — Idź!... Pogadaj!... Jak tobie manta, psiamać, nie spuści... frajerka, nie Jengutowa jezdem... Wczora fasony odwala, chłopa, jak suka gryzie... a dziś po nocach się bradziaży!... Krześcijańskim ludziom ino strach goni...
Dziewczyna nie zważała na gderanie starej.
Wbiegła do pokoiku. Na łóżku, na pół oparty o poduszkę siedział apasz, obudzony głośną rozmową. Ręka jego bawiła się, niby niechcący, leżącym na kołdrze browningiem. Snać nie poznał jeszcze po głosie dziewczyny — i na wszelki wypadek szykował się na spotkanie możliwego niebezpieczeństwa.
Głowę miał obwiązaną, był brudny, nieogolony, a z pod rozchełstanej koszuli, wyzierała szeroka, porosła gęstym, czarnym włosem pierś.
Na jej widok, palce wypuściły browning, a po twarzy przebiegł zły i okrutny wyraz.
— Józek! — zawołała żywo — Wróciłam! Musisz mi wybaczyć....
— Hrabini wróciła!... — syknął z ironją.
— Zaraz wszystko pojmiesz! — prędko teraz z jej ust padały słowa. — Pojmiesz, dlaczego wczoraj tak się zachowałam — zerknęła na obwiązany policzek — ale naprawdę... nie mogłam... Najlepszy jednak dowód, że mi na was... że mi na tobie zależy... jest to... iż narażając się nawet na twój gniew... z powrotem tu się znalazłam... Zachowałeś się wczoraj zanadto względem mnie brutalnie... Zrozum, że ze mną trzeba postępować inaczej, niż z kobietami, które znałeś dotychczas... Ale chcę być twoją... Przysięgam.... twoją...
Apasz na to miłosne wyznanie nie odparł ani słówkiem. Patrzył na dziewczynę uważnie, przymrużywszy jedno oko, jakby ją pragnął wysądować do dna.
— Nie wierzysz mi, Józek? — zawołała — Bij mnie, katuj, jam twoja...
Przez chwilę poczuł się przyjemnie połaskotany w swej dumie męskiej. Pragnie go, powraca, chce należeć do niego.
Niema jednak lepszych psychologów, jak te nadwiślańskie dzieci, wśród ciągłych walk i podstępów wyrosłe. Poznał on już wczoraj nieco przewrotność bogdanki — i przeważyło w nim niedowierzanie.
— Nie trajluj! — rzekł krótko.
— Sądzisz, że kłamię?
— Nie trajluj, bo nie nabujasz...
— Józek, zastanów się? Pocóż w takim razie tu z powrotem się znalazłam...
Roześmiał się złośliwie.
— Mądraś ty, siostro! O... mądra! Pocoś się znalazła? Bez miłość?
— Oczywiście...
— Taka ta twoja miłość, jak psa do kota kochanie... Ale chcesz się dowiedzieć, to ja tobie powiem...
— No...
— Bezemnie tobie nie wychodzi jenteres!... Zwiałaś ty, myśląc, że samej się uda... Nie wyszło!... To tera znowu do Józka... Potrzebny... Nawet moją kochanką uczciwie myślisz się ostać i mój gniew tobie nie straszny, bylem pomógł... Nie tak, panna?
Dziewczyna zagryzła wargi — przejrzał jej grę. Postanowiła całkowitą szczerością pozyskać jego zaufanie.
Spojrzała mu prosto w oczy.
— Masz rację! — odparła.
Apasz uniósł się na swem posłaniu. Zrozumiał, że dziewczyna nareszcie nie gra komedji.
— Słuchajno! — oświadczył — Gadaj, jak człowiek... Może dojdziem do zgody!... Ino bez dawniejszej grandy... Nie zalewaj i nie napuszczaj na wode... Bo, jak pragnę wolności, gnaty połamie...
Ostatni wykrzyknik nie uczynił na niej najmniejszego wrażenia.
— Zbyteczne pogróżki! Sama powiem...
— Pirwsze gadaj! Kto ty?
— Nazywam się Stratyńska! Ryta Stratyńska...
Drgnął. Nazwisko Stratyńskich było powszechnie znane.
— Co? Córka tego... bogatego... fabrykanta?
— Tak!
Jeszcze nie wierzył.
— Łżesz....
— Nie kłamię! Jestem jego córką! — odparła stanowczym tonem.
Pokręcił aż ze zdumienia głową.
— I ty... zwiałaś? Ty do nas... chcesz przystać?
— Chcę...
— Na ojca naprowadzasz „robotę“?
Na twarzy dziewczyny odbiło się wahanie. Dobierała słów, aby mu wytłomaczyć wszystko najzwięźlej i najjaśniej.
— Widzisz — poczęła — uważaj dobrze...
— No... no...
— Mój ojciec chce się po raz drugi ożenić... Z niejaką Verą Gerlicz... Zapewne nigdy o niej nie słyszałeś, ale to niema nic do rzeczy... Ta Vera Gerlicz jest awanturnica, zbrodniarka jeszcze daleko gorsza od najgorszego z twoich kolegów... Gorsza, bo brak jej serca i nie zna litości.
Józek pochłaniał słowa Ryty, choć dobrze jeszcze nie wiedział, dokąd to zmierza. Ona tymczasem mówiła dalej.
— Postawiła mojemu ojcu za warunek przed ślubem, aby zapisał na nią prawie cały majątek... Nasz majątek! Bo matka, która nie żyje, wniosła znaczny posag... Wtedy ja i mój brat pozostalibyśmy z niczem... Brat ma dopiero szesnaście lat i wychowywał się wraz ze mną zagranicą. Kiedy dowiedziałam się o szaleństwach ojca, postanowiłam im przeszkodzić...
— Patrzajcie... — mruknął, poczynając coś nie coś pojmować.
— Przyjechałam przed tygodniem ze Szwajcarji. Początkowo probowałam wytłomaczyć ojcu, że Vera jest zła i przewrotna, że ograbi go z pieniędzy i ucieknie. Toć tak już parokrotnie postąpiła w życiu, pozostawiając nawet trupy na swej drodze...
— Taka ci to, cholera?
— Widzisz! Ale perswazje nie odniosły skutku. Wówczas zdobyłam się na krok stanowczy. Dostawszy się sprytnie do skarbczyka ojca, zabrałam z tamtąd klejnoty, pozostałe po matce, oraz dokumenty, mogące być bardzo niemiłe dla Very...
— Po co ci była druga „robota“? — zauważył, coraz bardziej zaciekawiony.
— Zaraz! Te dokumenty nie znaczyły jednak wiele! Natomiast, doszło do mojej wiadomości, że w schowanku u siebie, przechowuje ona papiery, których treść dla niej jest tak kompromitująca, że gdybym je zdobyła, ojciec musiałby zerwać małżeństwo...
— Acha! — krzyknął — Już se kombinuję!... A nic nie wyszło z roboty...
— Rozumiesz chyba, jaka byłam wściekła... A tu ty zacząłeś zaloty...
— Skąd ja mogłem wyfajnować... Myślałem... wszystkich dziewucha nawala...
— Jeszcze nie koniec! Kiedy uciekłam od was, udałam się do tego pana, u którego pozostawiłam walizkę. Cóż się okazało? Ukradł jej zawartość — klejnoty i papiery — a napchał starych gazet.
— Psi syn...
— Później, jak gdyby nigdy nic, powróciłam do domu, do ojca... Ale tam nawet szkoda czasu na rozmowę... Z głowy mu Very nie wybiję... Zaczął się awanturować o klejnoty i dokumenty... Groził, że mnie zamknie w klasztorze... Skorzystawszy więc z dogodnej pory, znowu się wymknęłam i przybiegłam do was... Teraz wiesz wszystko...
— Wiedzieć, to wiem!... A coś ty zamyśliła?
Oczy dziewczyny zabłysły.
— Chcę się zemścić! — padł ostry okrzyk.
— Odegrać?
— Tak! Na Otockim, na Verze!... Muszę odebrać Otockiemu biżuterję, papiery... Muszę skompromitować Verę... Gdybym odebrała choć te dokumenty, jakie znajdowały się w walizce, już musi się ona ze mną liczyć...
— A ja niby mam być rychtyk, twój pomocnik?
— Jeśli mi dopomożesz, jeśli udzielisz mi pomocy, zrobię, co zechcesz! Zostanę natychmiast twoją kochanką, a gdy odzyskamy rzeczy, ukradzione przez tego łajdaka Otockiego i ojciec pójdzie na ustępstwa, uczciwie podzielę się z tobą... Wierzysz mi?
— Chyba gadasz prawdę...
Słowa te wyrzekł Józek z namysłem. Od dłuższej chwili w jego głowie krzyżowały się różne myśli i różne kombinacje.
Choć mocno wydawała mu się narwaną i nieobliczalną — córka bogacza Stratyńskiego — korzyści, wynikające z podobnej „spółki“ zarysowały się jasno.
Przedtem domyślał się tylko, że musi pochodzić z zamożnej rodziny, obecnie wiedział, kim jest.
Gdyby nawet nie udały się „wyprawy“, gdyby nawet nie zdobyto pieniędzy w taki sposób, w jaki ona to sobie wyobraża — o ile zostanie jego kochanką — prezes Stratyński prędzej, czy później ofiaruje znaczną sumę za milczenie, za zatuszowanie skandalu. Dziwna wprawdzie córka — aleć zawsze córka, jego dziecko i dziedziczka.
Jeśli zeszłym razem chciał wziąść ją siłą, aby przykuć do siebie — teraz pojął, że użycie siły będzie zbyteczne...
Ona pragnie swojem ciałem zapłacić za pomoc, ona zgodzi się na wszystko — przez zemstę...
Przez zemstę!...
Och, niema lepszych psychologów, jak rycerze ulicy, wśród ciągłych walk i niebezpieczeństw wyrośli... Świetnie rozumie... Jakże złośliwie skombinowała wszystko dziewczyna... Toć stary Stratyński umrze ze wstydu i żalu, gdy się dowie, że córka jest kochanką złodzieja i do złodziejskiej przystała bandy...
Cóż jego to obchodzi?
Posiądzie ładną „kobitę“. W przyszłości niedalekiej czeka go okup bogaty. Niema potrzeby „odegrywać“ się nawet za wczorajsze, za zeszpecony policzek. Stratyńska dobrowolnie w jego objęciach — to najlepsza satysfakcja...
— Chcesz ostać się mojom? — raz jeszcze zapytał.
— Tak! — odparła bez namysłu.
— Bez nijakiego krętactwa...
— Nie...
— Coś gadała... toś, jak na spowiedzi gadała?
Oczy dziewczyny zabłysły. Uderzyła się mocno w piersi.
— Przysięgam... Narażasz się dla mnie na różne niebezpieczeństwa, chcę więc, abyś miał całkowite zaufanie... Będę należała do ciebie, aż do całkowitego zwycięstwa!
— A jak skończym „robote“?
— Przypuszczam, pieniądze wystarczą...
Znów w głosie jej zabrzmiała duma — Stratyńskiej.
Józek nie nalegał. Niewiele mu zależało na takiej „pomylonej, kołowatej“ kochance. Stosunek miłosny miał tylko — przypieczętować umowę.
— Myślisz tu się ostać? — rzucił, jakby chcąc dobrze zrozumieć jej plany.
— Nie! — odparła szybko — Wpadłam do was na parę godzin... Powrócę do domu przed świtem... Pozornie zachowam z ojcem jaknajlepszą zgodę, aby uśpić ich czujność... Vera ma się na baczności po ostatnim włamaniu... Dopiero za parę dni wywącham, gdzie ukrywa skarby... Ale natychmiast, jutro pojutrze, zajmiemy się tym łotrem Otockim... Ach, pasy darłabym z podobnego drania...
— Sie zrobi! — mruknął.
Mruknął, niby obojętnie — ale o mało nie podskoczył z radości. Obawiał się w duchu, czy ojciec całkiem nie przepędził zwarjowanej dziewczyny, czy nie wyparł się jej... Lecz, jeśli ona powraca „tamuj“, jeśli z ojcem jest pozornie dobrze — czuje już w kieszeni furę złota... Szczęśliwy los skierował go wtedy chyba nad Wisłę... A Otockiemu „ziobra policzy“... Szczególniej jeśli „chycił“ kosztowną biżuterję...
— Rozbiraj sie! — rzucił krótko.
Dziś nie trzeba było dziewczynie dwa razy powtarzać rozkazu...
Poleciały, rzucane niecierpliwą ręką, w różne kąty izdebki — kapelusik, płaszcz, sukienka...
Znalazła się w objęciach złodzieja...
Tak, ładna i elegancka Ryta przywarła do brudnej, spoconej i obrośniętej piersi apasza...
Och, gdybyż to dojrzał prezes Stratyński... Toż on ludzi na najwyższych społecznych stanowiskach uważał za ledwie godną dla swojej córki partję...
Gdybyż widział ów uścisk splecionych ciał — dobrowolne pohańbienie swego dziecka...
Dziwny, zaiste, przedstawiał się obraz... Ni to obraz namiętności, ni to zimnej, a wyrachowanej rospusty.... Bo nie był to zmysłowy szał — mimo nawet gorących pieszczot — a z obu stron — kupieckie wyrachowanie...
Oj, Ryto! Jakże daleko prowadzi chęć zemsty.
Widocznie podobne refleksje musiały nawiedzić i jej główkę...
Bo gdy nieco później, ubierała się pospiesznie, spoglądając ze źle tajonym wstrętem, na leżącego w łóżku draba — z jej ust wybiegł cichutki, ledwie dosłyszalny szept:
— Więc taką była moja pierwsza noc miłosna!
Smutny, pełen rozpaczy szept... Lecz gdy się popełni czyn szaleńczy, niepowrotny — żałować już jest za późno....