Guwernantka z Czortowa/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Guwernantka z Czortowa |
Podtytuł | Nowella |
Pochodzenie | „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 191-196, 198-200, 202, 204-205 |
Redaktor | Józef Hiż |
Wydawca | Karol Kucz |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia Kuryera Codziennego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rzeczywiście było za co grozić Jasiowi — i to grozić nie małym paluszkiem pani Heleny, ale jaką silną, żylastą ręką męzką.
Żądanie swéj siostry spełniał bardzo starannie i ze znajomością rzeczy.
Na pierwszy rzut oka zrozumiał od razu, że będzie miał do czynienia z osobą, któréj ani czułe wyrazy, ani melancholiczne przewracania oczów nie wzruszą. Poznał, że była zbyt poważną aby pozwoliła na jakieś żarciki, a nadto znowuż dumną na to, aby miała przyjmować grzeczności, a témbardziéj przyjmować je na seryo.
Działał więc bardzo powoli i ostrożnie, zdradzając na każdym kroku wysoki szacunek dla Maryi.
Nie nadskakiwał jéj, nie szukał zbyt widocznie jéj towarzystwa, ale też zarazem nie pominął żadnéj zręczności, aby jéj dać poznać swój sposób myślenia, ma się rozumieć taki, jakiby się jéj mógł podobać.
I tak powoli, nieznacznie, przywiązał do siebie tę młodą i szlachetną istotę, która poddała się uczuciu sama nie wiedząc kiedy i nie zdając sobie nawet sprawy z nowego stanu swéj duszy.
Zresztą było jéj z tém dobrze.
Nie zastanawiała się wprawdzie nad przyszłością, unikała nawet starannie myśli mających z nią związek, ale teraźniejszość przedstawiała się jéj w barwach jeżeli nie zbyt jasnych, to niewypowiedzianie miłych.
Obecną dobę swego życia porównywała chętnie do owego brzasku, co ukazuje się od wschodu na tle nocy letniéj, co nie jest jeszcze dniem, nie jest nawet jutrzenką, ale zwiastuje pogodę i ciepło i jest łagodnym owym półtonem, który graniczy między szarą barwą konającéj nocy, a bladozłotawym brzaskiem rodzącego się dnia...
Pan Jan nie badał jakie w sercu młodéj osoby zrobił postępy, bo widział je w spojrzeniu, w uśmiechu, w przyjacielskiem uściśnieniu ręki.
Zdaje się nawet, że i sam nie mógł się oprzeć pewnym uczuciom, które budziły się w nim i wywoływały niepokój.
Obawiał się czegoś.
Już to zazwyczaj sam jeździł na pocztę po dzienniki i listy — a częstokroć spoglądał na drogę od stacyi kolei jakby oczekiwał kogoś.
— Cóż ztąd zresztą — mówił sam do siebie, zamknąwszy się w swoim pokoju — czym jéj co mówił, czym się do czego zobowiązywał? Wolno jest jéj mieć dla mnie pewne sympatye — wolno zaś niemieć.
I aż dotąd był w zupełnym porządku.
Lecz któż jest pewny, że zawsze będzie panem siebie i swoich postanowień?
Było to o szaréj godzinie.
Pan Kalasanty w swym gabinecie prowadził bardzo żywą rozmowę z ekonomem, pani w błękitnym pokoju ukołysała się marzeniami tak skutecznie, że aż usnęła naprawdę, a dziewczynki, ukończywszy lekcye, udały się do cioci Figlisiewiczowéj, a ta otworzyła przed niemi całe królestwo konfitur i słodyczy, których nikt tak znakomicie nie umiał smażyć jak ona.
Otwierając przed wesołemi dziewczynkami słoje i słoiki, wyjawiała im zarazem sposoby fabrykowania tych specyałów, sposoby, których sekreta posiadała tylko ona jedna.
Poczciwa ciotka, i ona pragnęła przyłożyć się do edukacyi Wandzi i Izi, więc też wtajemniczała je potrosze w zasady sztuki gastronomicznéj, sądząc w prostocie ducha, że kobieta nieumiejąca smażyć konfitur, jest niewiele wartą w ogóle.
Niejeden bijący czołem przed wspaniałemi zasadami postępu, przyzna zacofanéj ciotce słuszność, przynajmniéj chociaż w czwartéj części.
W salonie było jeszcze bardziéj szaro aniżeli w innych pokojach. Gęste firanki i rolety do połowy spuszczone potęgowały mrok.
Guwernantka siedziała przy fortepianie i grała jakiś cichy, melodyjny utwór Szumana.
Palce jéj ledwie dotykały klawiszów, a głos instrumentu odzywał się jakby z daleka, jakby dźwięk fletni pastuszéj, gubiący się w cienistéj dąbrowie...
Taka muzyka usposabia do marzeń, do wyznań tego co się aż gdzieś na samem dnie serca ukrywa.
Uchyliwszy po cichu drzwi od sąsiedniego pokoju, wszedł pan Jan i usiadł na krześle przy Maryi, a podczas gdy palce jéj trącały w klawisze wypowiadał jéj swoje uczucia.
Słuchała go w milczeniu.
Mówił, że istnieje przeszkoda niezwyciężona prawie, w urzeczywistnieniu najdroższych jego planów i zamiarów, a ona odpowiedziała, że jéj jego zapewnienie wystarcza, że może czekać lata całe, poświęcić ten czas pracy, nie zmieniać trybu życia do chwili, w któréj on przyjdzie do niéj i powie, że skończone są chwile próby — że przyszła godzina szczęścia.
I mówiła to bez egzaltacyi i uniesień, ale głosem pewnym, nie drżącym, tym głosem, co to nie potrzebuje przysiąg, ani zaklęć — bo w nim samym mieści się powaga uroczystego ślubu...
Szczęśliwy pan Jan, zbliżył się do niéj, nachylił i chciał na jéj twarzyczce wycisnąć pierwszy pocałunek — ale odtrąciła go z lekka i podając mu rękę rzekła:
— Nie bądźmyż dziećmi, panie.
W téj saméj chwili, kiedy pan Jan niósł do ust podaną sobie rękę, na gościńcu prowadzącym od stacyi odezwała się trąbka pocztarska....
Brzmiała ona rozgłośnie i dźwięcznie, donosząc do dworu melodye krakowiaka, przeplatane zwykłym sygnałem pocztowym.
Na głos jéj p. Jan drgnął... i natychmiast wybiegł do jadalnego pokoju.
W jadalnym pokoju był już i pan Kalasanty z fajeczką i pani i ekonom i dzieci i nawet ciocia ze słoikiem konfitur w ręku.
— Kto to jedzie? kto to może jechać? — pytali jedni drugich.
Przypuszczenia były różne. Pan Kalasanty, który wierzył w uśmiechy fortuny i trzymał zazwyczaj pół losu na loteryi, sądził że to sztafeta donosząca o wygraniu wielkiego losu.
Ekonom nie zaprzeczał temu, ale zarazem dodał, że i sekwestrator ma zwyczaj jeździć także pocztowemi końmi.
Na wzmiankę o sekwestratorze pan Józef się skrzywił, jakkolwiek bowiem z natury był bardzo gościnny, jednak co do sekwestratorów i komorników, nie miał nigdy szczególnéj predylekcyi...
Najmniéj spodziewanem było przypuszczenie pana Jana.
— Kochana Helenko i ty mój Józiu — rzekł z pewnem zakłopotaniem — nic wam dotychczas nie mówiłem o tém że jestem żonaty...
— Co, ty? żonaty? — zawołali oboje razem.
— Tak jest, od pół roku — ożeniłem się z osobą piękną i bogatą, ale nie uwiadomiłem o tém nikogo, gdyż zależało mi na tém, żeby fakt ożenienia się nie nabrał rozgłosu, przynajmniéj aż do śmierci jéj dziadka mieszkającego w Warszawie, który się temu małżeństwu sprzeciwiał. Otóż ja myślę, że moja małżonka, nie zadawalniając się wymianą listów, goni mnie aż tutaj...
Nie dokończył, gdyż bryczka zaturkotała przed gankiem i do pokoju, otulona w piękne i kosztowne futro, wpadła młoda osoba, żywa, piękna, zgrabna i rzuciła się na szyję Jasiowi.
— Przedstawże mnie swojéj siostrze — mówiła bardzo prędko, zrzucając z siebie chustki, chusteczki i futro — bo gotowa pomyśleć, że ma przed sobą jakąś waryatkę, pędzącą kilkadziesiąt mil po to, aby wydrzeć brata z objęć siostry.
W pół otworzonych drzwiach od sali stała Mania, przypatrując się téj scenie, blada, nieruchoma, z oczami obłąkanemi prawie.
Zdawało jéj się, że odchodzi od zmysłów, ale to trwało niedługo.
Przesunęła ręką po czole jakby chciała spędzić ztamtąd jakąś myśl bolesną i pewnym, równym krokiem, poszła do swego pokoju.
Nie zemdlała, nie płakała, gdyż są boleści, w których łzy kamienieją i jak głazy spadają na dno serca.
Wymówiła się bólem głowy i nie przyszła na herbatę, powodowana uczuciem wysokiéj, szlachetnéj delikatności...
Nie chciała obecnością swoją żenować człowieka, który z niéj przed chwilą w sposób tak bolesny zażartował.
W godzinkę późniéj jednak zapukała do pokoju pana Kalasantego.
Zdziwił się niepomiernie ów szlachcic ujrzawszy ją u siebie — ale zdziwił się jeszcze więcéj, kiedy poprosiła go o konie do kolei na jutro rano i zarazem o uwolnienie od obowiązków.
Musiała się uciec do kłamstwa — powiedziała, że siostra jéj jest konającą, że cierpi na chorobę piersiową i że pragnie zobaczyć się z nią po raz ostatni...
Zżymał się pan Kalasanty, sprowadził żonę — perswadowali oboje, grozili nawet — ale ostatecznie cóż było robić.
Mania jako wynagrodzenie za zawód oddawała swą pensyę — ale pan Kalasanty nie przyjął, owszem, wypłacił wszystko co się należało i jeszcze dał dla choréj całą torbę jakiegoś ziela, które miało być radykalnem lekarstwem na suchoty... a jeżeli nie na suchoty... to przynajmniéj na kaszel i chrypkę...
Nazajutrz po herbacie nastąpiło pożegnanie, które nie obeszło się bez łez, bo obie dziewczynki całem sercem płakały nad stratą swojéj dobréj, kochanéj panny Maryi.
Musiała im przyrzec że powróci, że będzie jeszcze z niemi przez długie lata, a przynajmniéj dopóki za mąż nie powychodzą.
Pani Helena trzymała batystową chusteczkę przy nosie, co oznaczało u niéj wzruszenie, a pan Kalasanty targał szpakowate wąsy i miał szczerą ochotę wykrzyknąć:
— Ej! zostań pani, do milion kroć sto tysięcy! kiedy cię tu tak wszyscy kochają! bo i ja stary gotów jestem płakać za tobą...
Ale skończyło się na chęci. Nie wykrzyknął, bo pani patrzyła jakoś ceremonialnie i chłodno.
Kiedy Mania już była przy drzwiach, wszedł pan Jan i wyciągnął do niéj rękę na pożegnanie.
Odpowiedziała mu wzrokiem politowania i wzgardy, a ręce silnie przytuliła do siebie.
W przedpokoju czekała ją ciocia Figlisiewiczowa.
Dobra ta istota nie umiała nienawidzieć — a bała się kochać, żeby jéj i tego za złe nie wzięto.
Sympatye swoje kryła w głębi serca, a podczas pożegnania cofnęła się do przedpokoju, żeby i w tym razie być ostatnią... jak zwykle.
— Kochana panno Maryo — szeptała — tyś była dla mnie dobrą, nie dokuczyłaś mi w niczem. Niech ci Bóg da jak najlepiéj. Nie wiem dla czego odjeżdżasz i dokąd jedziesz, ale ja tu codzień modlić się będę za ciebie — bo cóż ja więcéj mogę? Weź to moja droga na pamiątkę, a pomyśl też czasem o téj staréj ciotce, co cię bardzo kochała. Weź, weź, to ci się może przyda na co.
I wsunęła jéj w rękę kajet z przepisami smażenia najlepszych konfitur... owoc kilkoletniego przepisywania niewprawnem piórem, barbarzyńską ortografią.
Późno już w nocy, wracał Wasil do domu od kolei, nucił sobie z cicha o kalinie krasnéj, o sokole jasnym i o diwie czarnobrywie i o siwych wołach, koraliczkach, czerewiczkach i tym podobnych akcesoryach szczęścia ludzkiego.