Guwernantka z Czortowa/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Guwernantka z Czortowa
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 191-196, 198-200, 202, 204-205
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Guwernantka z Czortowa.
NOWELLA.
Klemensa Junoszy.





I.

Było cicho i parno na świecie.
Gwiazdy jaśniały na tle czystych niebios, tylko z zachodu czarna chmura wychylała złowrogo głowę ustrojoną w jakąś potworną czapkę, o kształtach nader dziwacznych i fantastycznych.
Wiatr ustał zupełnie, wysmukłe topole przydrożne stały nieruchomie, tylko płaczące brzozy szeleściały gałązkami leniwie, szemrząc coś niewyraźnie i cicho.
Z wiosek rozrzuconych dokoła dolatywało szczekanie psów, ale w chatkach nie migotały już światełka, znać, że noc głęboka ułożyła do snu spracowanych mieszkańców.
Po gościńcu toczył się wózek węgierski, zaprzężony w dwa chude konie fornalskie.
Chłopak drzemał na koźle, a kiedy koło stuknęło mocniéj, to budził się ze snu, ćwiknął rumaki kilkakrotnie biczem i zasypiał da capo.
Na wózku siedziała młoda osoba otulona lekkim płaszczykiem, obok niéj zaś znajdowała się walizka i białe zawiniątko obwiązane szpagatem.
Zdawało się więc i bardzo słusznie, że dwa gniade habety nie były w tym razie obładowane zbytecznym ciężarem.
Lecz pozory mylą.
Na tym wózku znajdował się cały majątek panny Maryi, wszystko co posiadała z dóbr tego świata, wszystko co mogła zapracować przez dwa lata praktyki w twardym nauczycielskim zawodzie.
Tu była jedyna jéj sukienka od parady, parę sztuk bielizny i drobiazgów, parę książek, kilka fotografii, listów i ze trzy ruble w gotowiźnie.
Wreszcie była i ona sama na tym wózku, to znaczy, że była para ślicznych oczu, złote warkocze, ładna figurka, małe rączki, znajomość kilku języków i gry na fortepianie, tych nieodzownych przymiotów, bez których niewolno się obchodzić porządnéj pannie, nawet na Podlasiu, na tém zapadłem, oddaloném od świata Podlasiu, gdzie inteligentna populacya używa jeszcze świec łojowych i szczypców do obcinania knotów.
Młoda osoba o któréj mówimy, jechała w głębokiem milczeniu, bo i do kogóż miała się odzywać?
Wasil drzemał na koźle, a prócz Wasila, nie było w danéj chwili żywéj istoty.
Można było rozmawiać wzrokiem z gwiazdami, z chmurą która rosła, odbywając coraz nowe przemiany: to czyniąc się podobną do jakiejś dzikiéj bestyi, to do wielkiego ptaka wyciągającego skrzydła w przestrzenie.
Droga była piasczysta, ciężka, konie wlokły się powoli, leniwie, noga za nogą.
Nic nie ma nudniejszego nad taką podróż w nocy, w okolicy zupełnie nieznanéj, obcéj; notabene jadąc do obowiązku między ludzi, których się nie zna, a którzy jak to zazwyczaj ludzie, mogą być źli lub dobrzy, lepsi lub gorsi...
Jeszcze mężczyznie pół biedy.
Zapali papierosa, zaświszcze jaką aryjkę, pobiegnie myślą w przeszłość, w przyszłość i śmiało spogląda przed siebie, wiedząc, że ostatecznie ludzie go nie zjedzą, a jak mu będzie źle, to powie im: „do widzenia” i pójdzie szukać szczęścia gdzieindziéj.
Ale dziewczynie inaczéj. Zwłaszcza jeżeli jest na świecie sama jedna, bez opieki, bez pomocy, jeśli nie ma nikogo coby się za nią ujął i nie dał ukrzywdzić.
Panna Marya wyobrażała sobie, że świat jest pustynią, wśród któréj ona błądzi samotnie, nie wiedząc gdzie zajdzie i gdzie głowę położy, gdzie spocznie, lub też gdzie padnie złamana.
Nic to nadzwyczajnego, takich panien Maryj jest na świecie jak maku.
Są one jak te listki oderwane z drzewa, wiatr niesie je przed sobą, niesie daleko i albo je złoży w ładnym ogrodzie, albo téż zarzuci gdzie na skałę, w przepaść, lub Bóg wie gdzie jeszcze...
Kto się niemi opiekuje? Kto o nich myśli?
Gdy jastrząb porwie turkawkę, któż się o to troszczy co się z młodemi pisklętami stanie, kto je pożywi, kto pod ciepłe skrzydła przygarnie?
Los powiada tak: „jeśli się kto opiekuje tobą — to dobrze, jeśli nie, to sam trzymaj się ciepło, a co ci potrzeba, to naturalnie... kup sobie.
Życie jest walką ciągłą, nieustającą, zażartą walką o byt, a chociaż ma ono swe piękne strony, podniosłe zachwyty, szczytne poświęcenia się i inne uroki, niemniéj jednak tło jego jest szare, osnowa utkana z grubych i twardych nici.
Jednym uda się zahaftować tę kanwę jedwabiem, inny ledwie ją strzępkami jakiemi lub szpagatem zawlecze.
Zdaje mi się, że w oczach młodéj podróżnéj były łzy, a w sercu smutek i niepewność.
Wprawdzie w Warszawie jeszcze osoba otyła, o zielonkowatych oczach i nosie jastrzębim, zapewniała Manię, że dom państwa Szperków jest najzacniejszym domem w Europie, ale zapewnienia te nie mogły jakoś rozwiać chmur obawy, uparcie zbierających się na czole dziewczyny.
Pani Cornichon, de Cornichon, gdyż tak się kazała nazywać, ta sama, o któréj nosie i oczach miałem zaszczyt nadmienić, utrzymywała kantor stręczeń nauczycielek prywatnych.
Czcigodna ta dama, z którą wypadnie nam jeszcze spotkać się w tém opowiadaniu, miała podobno bardzo burzliwą przeszłość, za pomocą któréj zapewniła sobie teraźniejszość.
Nie będziemy kreślili obrazu téj przeszłości, którą możnaby nazwać historyą jadowitego grzyba. Pani Cornichon, która barwą twarzy przypominała leśne muchomory, opiekowała się losem młodych osób.
Usadawiała je na tak zwanych całych miejscach i na demiplace’ach, a czasem (jeżeli się dało) protegowała je lepiéj jeszcze, tak, że w krótkim czasie niektóre dochodziły do porządnego apartamentu, ładnéj garderoby, a nawet i własnych koni.
Protegowane pani Cornichon dzieliły się na dwie kategorye: na dziewczynki roztropne, dla których zacna dama mogła zrobić wszystko — i na gęsi ograniczone i mało rozgarnięte.
Mania była jedną z najbardziéj dzikich gęsi i skutkiem tego pani Cornichon uznała za właściwe umieścić ją na wsi.
I tak się stało.
Zacna dama poświęcała się dla młodych dziewcząt przez miłość bliźniego i za umiarkowane wynagrodzenie.
— Machère — mówiła na wyjezdném do Mani — powtarzam ci jeszcze, dom obywatelski! arystokracya! będzie ci tam jak w niebie... Jeżeliby jednak, boć przecież zdarzają się wypadki... jeżeliby jednak ci się tam niepodobało, to wracaj, a pamiętaj o tém, że we mnie znajdziesz matkę... gotową z całą gorliwością zająć się twoim losem i zapewnieniem przyszłości.
Godna kobieta miała w oczach łzy, co tak wzruszyło dziewczynę, że wybuchnęła głośnym płaczem i ucałowała, niezbyt czyste moralnie, ręce francuzicy.
Potém para gwizdnęła, pociąg drogi Terespolskiéj potoczył się z szybkością raka spieszącego na schadzkę miłosną, a madame de Cornichon na seryo zamyśliła się o przyszłości sympatycznéj dzieweczki.
Skłamałbym, utrzymując, że pani ta, wdowa po nieboszczyku Cornichonie, nie kochała swych protegowanych, zwłaszcza gdy były ładne. Jedna z moich znajomych kocha tak samo listy zastawne, ponieważ może obcinać od nich kupony, różne albowiem bywają miłoście na świecie.
Dzięki więc epitetowi dzikiéj gęsi, na jaki panna Marya w oczach swój protektorki zasłużyła, znalazła się teraz na podlaskich płaszczyznach pod opieką Wasila, który już się obudził i popędzał konie oglądając się trwożnie poza siebie...
Wiatr zaszumiał nagle, drzewa zaczęły się kołysać, kilka kropel deszczu grubych, ciężkich, upadło na nos woźnicy, który jako chłopak inteligentny zgadł zaraz o co idzie i rzekł:
— Acha! — każe dożd bude... oj bude.
Mania otuliła się w płaszczyk.
— Mój człowieku — rzekła — a daleko tam jeszcze?
— Ja, panienko, nie czełowik a... Wasil — rzekł urażony nieco — a do Czortowa bude taki mila... Nu! poszli! utikajte! — krzyknął na konie machając biczem.
Deszcz się wzmagał, cienki płaszczyk niebardzo ochraniał od niego. Mania roztworzyła parasolkę, ale wiatr przenicował ją natychmiast.
Zaczęło nie padać, lecz lać.
Zagrzmiało i rozległ się straszny łoskot, piorun strzaskał wierzbę na łące; potém grzmoty nie ustawały, ogniste węże ślizgały się po niebie.
Wasil żegnał się, a Mania przerażona modliła się po cichu, drżąc cała, gdyż deszcz przemoczył ją całkiem i zimno dokuczać jéj zaczęło.
Wasil nagle jakby sobie coś przypomniał, odwrócił się i zapytał:
— Panienko! a maje panienka burku?
— Nie mam, mój kochany.
Wasil uderzył się w czoło.
— Och, durnaż moja hołowa! baczte panienko, jaże sukmanu maju...
I nie czekając, nie pytając czy Mania pozwoli, zatrzymał konie, zdjął z siebie sukmanę, otulił nią przemokłą dziewczynę, nóżki jéj okrył derą, obetkał słomą i rzekł:
— No tak, dobre bude...
Poczem popędził co konie mogły wyskoczyć.
Mania usiłowała protestować.
— Ależ mój człowie... to jest mój Wasilu, jakżeż ty tak będziesz?
— Ta w mene skóra jak u woła — odpowiedział jéj na to.
Wśród ulewnego deszczu i huku piorunów, przyjechała nowa nauczycielka do Czortowa, może za to wyjedzie ztamtąd w dzień pogodny?



II.

Wspaniale weszło słońce nad Czortowem.
Ozłociło ono jezioro, staw, rzeczułkę, całowało krople rosy na łąkach, a zieleni drzew nadawało odblask złotawy.
W świetle tego słońca kąpał się dwór staroświecki, wygodny i obszerny.
Potężne brzemię lat go gniotło, to też rozsiadł się szeroko i wygodnie jak staruszek, który gdyby zechciał, toby mógł dużo powiedziéć.
Dwór ten wrosł już i w ziemię potrosze, okienka jego popaczyły się cokolwiek, dach miejscami mchem porastał, ale wewnątrz za to było wygodnie i ciepło.
Przed gankiem był trawnik, około którego biegła drożka białemi obłożona kamieniami, a w pewném oddaleniu widać było zabudowania gospodarskie drewniane, ale dobrze utrzymane i porządne.
Kilkoro ładnych źrebiąt przechadzało się po okólniku, szczypiąc trawkę, a woły zaprzężone do pługów wychodziły do roboty powoli, poważnie, jakby z przeświadczeniem wewnętrzném o ważności swego powołania.
I we dworze ruch się już zaczął.
Naprzód, w białym kitlu płóciennym z nieodstępną fajeczką w ustach, wysunął się na ganek sam pan Kalasanty Szperka, dziedzic i właściciel kilkudziesięciu włók ziemi z łąkami i lasem.
W złym humorze widać podniósł się z łóżka ten mąż, bo hałasował i krzyczał, aż się echo po całym dziedzińcu rozlegało.
Stary Sapalski, ekonom, przysięgał się na wszystkie świętości, że kosiarze już są na łąkach, że wszyscy parobcy zajęci, ale to nic nie pomagało, pan Kalasanty krzyczał, klął, aż na szczęście wpadł mu pod rękę chłopak stajenny.
Wytargał go więc za uszy i tym sposobem ulżył nieco zbolałemu sercu. Potém zaczął mocno sapać i zasiadł na ławeczce przed dużym stołem okrągłym, przy którym zazwyczaj podczas lata zbierała się cała rodzina, w szlachetnym celu spożywania darów bożych.
Niebawem ukazał się téż Jasiek, niosąc dymiący samowar i Franka z maszynką do kawy, śmietanką i ciastem, któremi to specyałami zastawiono stół w takiéj obfitości, że możnaby nakarmić niemi pół szwadronu kawaleryi.
Stanowisko honorowe przy samowarze, zajęła nie sama pani domu, lecz osoba znana w całéj okolicy pod pseudonimem cioci Figlisiewiczowéj.
Czyją ona była właściwie ciocią, nie wiadomo, wszyscy ją wszakże tak nazywali.
Była to osoba sucha, cienka, wysokiego wzrostu, wiecznie zajęta i milcząca. Spełniała pracowicie rolę ubogiéj krewnéj, która, jak wiadomo, tém się różni od sługi, że nie pobiera pensyi i nie może się odprawić kiedy zechce.
Całe gospodarstwo domowe było na jéj głowie, bo sama pani jako istota wyższa nad drobnostki powszedniego życia, dla utrzymania ducha potrzebowała leżeć na kozetce i czytać romanse.
Ciotka była też konduktorem, który ściągał na siebie pioruny gniewu dostojnéj dziedziczki.
Rola nie do pozazdroszczenia; kto inny na tém miejscu schudłby jak szczapa, ale ciotka już schudnąć nie mogła, tak była sucha i zawiędła.
Ona wstawała najwcześniéj, kładła się spać najpóźniéj, pracowała jak mrówka i za to musiała znosić przycinki, że jest na łaskawym chlebie...
Znałem ja takich ciotek wiele, wszystkie podobny los znosiły — niejedna z nich umieściła u łaskawców swoich ostatni fundusik i tym sposobem pogorszała jeszcze swoje położenie o tyle, że jako wierzyciel, uważaną była za wroga.
Pan Kalasanty sapał i pił kawę, niszcząc przy téj sposobności masę ciasta, potem odpoczywał, palił fajkę i brał się w dalszym ciągu do kawy.
Chmury z jego czoła zaczynały ustępować powoli, a natomiast na obliczu wykwitał rumieniec i wyraz pewnéj błogości, właściwéj człowiekowi, który się najadł i ma to przekonanie, że nie umrze głodną śmiercią aż... do drugiego śniadania.
Pokazały się też niebawem dwie dziewczynki: Wandzia i Izia, jasne blondyneczki, z buziakami podobnemi do świeżo upieczonych bułek.
Były to przyszłe pupilki podróżnéj z poprzedzającego rozdziału.
Zdaje mi się, że nie umiały jeszcze dobrze czytać, pomimo, że jedna miała już dziesięć, druga zaś dwanaście wiosen życia — ale za to lubiły marzyć o ładnych sukienkach i były dostatecznie poinformowane o tém, że panna mająca dwadzieścia parę włók ziemi, nie potrzebuje suszyć sobie zbytecznie głowy nad nauką.
Pod tym względem nie odrodziły się one od swéj mamy, która bardzo często przypominała panu Kalasantemu o tém co do domu wniosła, nie licząc naturalnie tego, co przez piętnaście lat szczęśliwego pożycia wyniosła.
Panienki były ładnie uczesane i odziane w nowo ukrochmalone sukienki, które szeleściły niemiłosiernie.
Ojciec ucałował swoje pociechy i rzekł:
— No, panny, dość próżniactwa, zabierzemy się teraz do nauki.
— Ach, wiemy już, wiemy — odpowiedziały płaczliwym dyszkantem.
— Poproścież więc guwernantkę na herbatę, czy już wstała?
— Podobno nawet zupełnie nie spała; mówiła Franka, że wszystką naftę w lampie wypaliła...
Pan Kalasanty pogładził wąsy, poprawił szpakowatą nieco czuprynę i oczekiwał.
Człowiek ten miał słabość do kobiet, skoro więc tylko panna Marya ukazała się na ganku, zerwał się z ławeczki, pobiegł naprzeciw niéj i podając jéj rękę rzekł:
— Witam panią dobrodziejkę, jakże podróż posłużyła?
— Fatalnie zmokłam i gdyby nie człowiek pański, który mnie okrył swoją kapotą, chybabym się była rozchorowała.
— Ach mój Boże! — a mówiłem gapiowi, weź duży parasol i burkę, to panie dobrodzieju parno i djabli wiedzą co z tego będzie: ale do tego bydła gadaj, to panie dobrodzieju jakbyś groch na ścianę rzucał.
— Nic nie szkodzi panie, jużem wyschła i jest mi zupełnie dobrze...
— A... nie mogę sobie darować... całe życie mieć będę na sumieniu... żeby też być tak nieoględnym...
I zaczął ściskać nową nauczycielkę za rączkę, mówiąc jéj tyle grzeczności, ile tylko posiadał w swoim, dość zresztą ubogim, repertoarze.
Prawdopodobnie jednak byłby w téj grzeczności bardziéj umiarkowanym, gdyby wiedział, że ma świadka blizkiego a niebezpiecznego.
Ale pan Kalasanty nie widział, że w oknie zarysowała się sylwetka zacnéj jego magnifiki, która całą tę scenę nie bez pewnego wzruszenia obserwowała.
W gruncie rzeczy, czyn popełniony przez niego nie miał w sobie nic zdrożnego; przeciwnie, był on do pewnego stopnia aktem zwykłéj, obowiązkowéj grzeczności, ale pani domu była w wysokim stopniu zazdrosną i na grzeczność męża chciała posiadać wyłączny monopol.
Zresztą, możeby w danym razie była mniéj surową, ale nauczycielka była bardzo piękną, a pani miała także do piękności pretensyę.
Czyż mogą być dwa słońca na jednem niebie?
Niepodobieństwo.
Małżonka pana Kalasantego lubiła gdy jéj mówiono grzeczności — czyż spotka ją teraz to szczęście, gdy pod jednym dachem znajdować się będzie osoba młoda i rzeczywiście piękna?
Tego rodzaju myśli burzyły się pod białym czepeczkiem pani Heleny i dodały jéj niezmiernéj energii: postanowiła natychmiast założyć kontrminę i zepchnąć nieprzyjaciela na pozycyę, na któréj w każdym momencie może być zwyciężony.
Pan Kalasanty sadził się na dowcipy, ciocia ze zwykłym spokojem i jakby apatyą podawała młodéj osobie herbatę, zapraszając ją stereotypowym frazesem, od lat dwudziestu pięciu stale używanym:
— Pani będzie głodna...
Nareszcie ukazała się sama pani, ubrana w negliż biały, obszyty czemś co miało przypominać koronki.
Majestatycznie i powoli schodziła ona ze schodków unosząc spódniczkę, zapewne w celu ukazania nóżek dość zgrabnych, obutych w pantofelki z kokardami, sprzączkami i rozmaitemi dodatkami.
Na głowie miała czepek ubrany niebieskiemi wstążkami, z pod którego wysuwały się pasma jasnych włosów, ułożonych w bardzo starannie opracowanym nieładzie.
Nie zapomniała też o pachnidle i o pudrze, który grubą warstwą pokrywał całe jéj oblicze.
Powoli zbliżyła się do stołu, przy którym zajęła honorowe miejsce, a pan Kalasanty powstawszy, przedstawił jéj nauczycielkę Wandzi i Izi.
Pani zmierzyła ją od stóp do głowy, tem spojrzeniem kobiecem, które od razu obejmuje wszystkie najdrobniejsze szczegóły toalety, począwszy od trzewików aż do uczesania.
Przegląd wypadł korzystnie.
Nauczycielka była ubrana czarno, uczesana gładko i w całéj jéj postaci trudno było dopatrzyć nawet cienia pretensyi lub zalotności.
Nastąpił egzamin.
Jak sędzia śledczy wypytuje aresztanta o wszystkie szczegóły jego życia, tak też i pani Helena obsypała Manię gradem zapytań tyczących się jéj przyszłości i stosunków rodzinnych.
Zapytania te odbywały się naturalnie po francuzku, co utrudniało znacznie sposób porozumienia się wzajemnego, gdyż Mania miała wymowę paryzką, pani Helena zaś... podlaską.
Akcentowała silnie każdy wyraz na przedostatniéj syllabie, mówiła powoli, przewlekle, przyśpiewując trochę z litewska i wymawiając wszelkie si, siu w sposób czysto polski.
Ostatecznie język taki można zrozumieć, ale trzeba się do niego przyzwyczaić.
Odpowiedzi na te pytania zadawane były szybko, z żywością paryzką i z tą kapryśną konstrukcyą wyrazów, o któréj nous autres podlascy francuzi nie mamy wyobrażenia.
Nie było to pani domu na rękę, gdyż porozumienie się wzajemne przychodziło z trudnością, a powtóre pani, wielka znawczyni tego wszecheuropejskiego języka, nie mogła być dostatecznie pewną, kto lepiéj mówi, czy nauczycielka czy też ona sama?
Przypuszczam, że przyznałaby chętnie wyższość sobie, ale w postanowieniu tem zachwiał ją silnie list madame de Cornichon, który zapewniał, że panna Marya mówi jak prawdziwa paryżanka.
A przecież pani Cornichon była do pewnego stopnia powagą.
Zresztą pani Helenie przyszła do głowy świetna myśl.
Wszak najłatwiéj sprawdzić akcent paryzki w Paryżu. Więc Kalasanty sprzeda trochę zboża, a ona poświęci się dla szczęścia dzieci i pojedzie osobiście sprawdzić, czy ich nauczycielka wymawia dobrze czy źle.
Czegoż bo matka dla dobra swych dzieci nie wykona?
Poczciwy pan Szperka ani wiedział, że w téj chwili nałożono na niego kontrybucyę.
Badania trwały daléj.
Z nich dowiedziała się pani Helena, że panna Marya straciła rodziców bardzo wcześnie i że wzięła ją na opiekę ciotka, wdowa po aptekarzu w jedném i miasteczek południowéj Francyi.
Że następnie ciotka dla edukacyi wychowanicy, sprzedała swój domek i aptekę i przeniosła się do Paryża, gdzie żyła z renty i posyłała pannę Maryę do jednéj z pierwszorzędnych pensyj paryzkich...
Ta część opowiadania przypadła bardzo do gustu pani Kalasantowéj.
Nauczycielka jéj córek kształciła się w Paryżu, a ponieważ ma uczyć dzieci tego co sama umie, więc przy odrobinie dobréj woli, można będzie, nie obciążając kłamstwem sumienia, zapewnić, że panny Wandzia i Izia otrzymały prawdziwie paryzką edukacyę. Co to za honor i jakie zaimponowanie sąsiadkom, których guwernantki były pochodzenia czysto krajowego, lub też w najlepszym razie, przepędziły młodość w Szwajcaryi, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa, doiły krowy, albo co gorzéj jeszcze... kozy.
Pani Kalasantowa jeszcze przed wyjazdem do Paryża, postanowiła nauczyć się wymawiać literę r w sposób francuzki i z podziwieniem pomyślała sobie, że rudowłosy Jojna, pachciarz, posiada tę sztukę w stopniu wysokim, chociaż prawdopodobnie nigdy w życiu swojém z prawdziwym paryżaninem nie rozmawiał.
Jeżeli pierwsza część opowiadania bardzo się pani Helenie podobała, to druga za to wprowadziła ją w zachwyt tak dalece, iż postanowiła przy pierwszéj sposobności przesłać do Warszawy pod adresem madame de Cornichon, pięć korcy kartofli, oraz odpowiednią ilość masła, grzybów, drobiu i tym podobnych specyałów.
Rzeczywiście było też za co, panna Marya bowiem przez dwa lata pełniła obowiązek nauczycielki w domu hrabiowskim i posiadała ztamtąd bardzo zaszczytne świadectwa.
Guwernantka z hrabiowskiego domu! to zaprawdę nie żarty.
Czortów od chwili założenia swego nic podobnego nie widział. Ucieszona dama postanowiła bardzo grzecznie traktować pannę Maryę, boć przecież nauczycielki od hrabiów nie trafiają się codzień, a rozkosz zaimponowania sąsiadkom, jest rzeczą wcale ponętną.
Gdyby tylko ta, co taki honor miała domowi przynosić, była trochę brzydszą, gdyby miała nos krzywy, garb na plecach, albo przynajmniéj ślady po ospie! Wówczas byłaby nieoszacowaną zaprawdę — tysiącami wartoby było opłacać jéj pracę i jéj obecność.
Ale, jak na złość, młoda osoba była bardzo piękną.
Posiadała rysy twarzy regularne, wzrost wysoki, figurę zgrabną, a przytem miała ułożenie pełne wdzięku i jakiejś powagi.
Od pierwszego wejrzenia musiała się podobać i nakazywała szacunek.
Ubierała się bardzo skromnie, czarno, ale z prawdziwą elegancyą i z gustem wolnym od wszelkiéj jaskrawości i przesady.
Grała bardzo ładnie i grała rzeczy poważne, których napróżnoby szukał w repertoarze pani Heleny, która grywała jedynie polki przypominające siekanie kotletów, oraz modlitwę dziewicy, który to utwór ze względu na datę kompozycyi, powinien się już dzisiaj nazywać „modlitwą prababki.”
Kiedy dzieci zabrały się do pierwszéj lekcyi, pani Kalasantowa wziąwszy jakiś romans do ręki, udała się do swego pokoju.
Było to jakby sanktuaryum.
Wolno tu było wprawdzie wchodzić panu Kalasantemu, ale bez fajki. Rzecz naturalna, w świątyniach się nie kopci.
Tu stała bardzo elegancka i wygodna kozetka, na któréj zacna dama przepędziła w ogólnéj sumie kilka lat swego życia.
I teraz rzuciła się na nią z pewném wdzięcznem zaniedbaniem, ukazując pulchne nóżki w takiéj pozie, ażeby się jak najmniejszemi wydawać mogły, oraz z obszernego rękawa negliżu wychylając aż poza łokieć rękę białą a piękną.
Habrowe oczy zwróciła w sufit i usiłowała policzyć wszystkie pro i contra tyczące się młodéj osoby.
Stron dodatnich było bardzo wiele: edukacya paryzka, akcent w który ostatecznie trzeba było uwierzyć, dwuletni pobyt w domu hrabiowskim.
Z téj strony nie znalazło się nic do nadmienienia, owszem cieszyć się raczéj wypadało z tak pomyślnego obrotu rzeczy.
Wszakże z drugiéj strony, piękność téj kobiety dawała wiele do myślenia.
Dwie primadonny na jednéj scenie, to za dużo, a pani Helena chciała być primadonną.
Tu, smutny obowiązek opowiadacza każe mi być niedyskretnym.
Czynię to z prawdziwym bólem serca, do którego od młodości mam skłonność, ale muszę rad nie rad podnieść zasłonę pokrywającą jednę z bardzo skrytych tajemnic pani Heleny...
Biedna kobieta nudziła się, a nudy to okropne cierpienie!
Leczyła się na nie czytaniem romansów francuzkich, a ponieważ szczerze sympatyzowała z bohaterkami tych utworów i los ich porównywała z własnym, przeto przyszła do wniosku, że jest bardzo nieszczęśliwą.
Zagrzebana na prowincyi, oddalona od zabaw i wykwintnego życia salonów (których co prawda nigdy nie widziała), przyszła do przekonania, że mąż jéj jest nudnym, niezabawnym, że jéj nie kocha i że ona wreszcie jest ofiarą, nieszczęśliwą ofiarą, któréj życie staje się prawdziwą kulą u nogi.
Inna ofiara zajęłaby się hodowlą drobiu i dozorem nad dziećmi, pani Helenie trzeba było czego innego.
Żądała nadzwyczajności.
Wychodziła też częstokroć na groblę i stawała na moście w pozach najbardziéj melancholicznych, w tém przekonaniu, że może od strony Dziurawéj Woli lub Łatańcowa nadjedzie rycerz jaki, który ją pokocha i monotonność życia rozerwie.
Ale oczekiwania jéj były bezowocne.
Przejeżdżali żydzi ze słomą i chłopi z gnojem, ale szlachetny rumak dosiadany przez dzielnego jeźdźca, nie ukazywał się wcale... i pani wracała do domu smutna, zniechęcona do życia, rzucała się na kozetkę i znowu zapadała w marzenie.
Żeby chociaż stało się coś nadzwyczajnego, żeby wybuchnął jaki gwałtowny pożar, albo powódź, żeby ją koń ponosił, a jaki szlachetny młodzian ocalił jéj życie, kto wie czy wówczas, bez względu na następstwa, nie oddałaby mu serca spragnionego miłości.
Ale pożaru nie było, staw po którym chlapały się kaczki, ani myślał wylewać, a rumak dosiadany zazwyczaj przez panią Helenę, kształtami tylko różnił się od wołu, gdyż duszę miał jeszcze bardziéj powolną i jeżeli się zapalał, to chyba tylko... do owsa.
Uderzony ostrogą, opędzał się ogonem w przekonaniu, że go mucha atakuje.
Trudno więc było o romantyczną przygodę, siedząc na zwierzu obdarzonem tak klasycznie spokojnym temperamentem.
Ale w zimie nawet niebo nie bywa ciągle zasłonięte szaremi chmurami, zdarzają się przecież dni, w których słońce wychyla złocistą swą głowę i chociaż na krótko, ukaże swe promienie jasne. Tak też i w monotonném życiu pani Heleny zaszła pewna okoliczność, którą możnaby przyrównać do zielonéj oazy na puszczy...
Do jednego z sąsiadów przybył kuzyn, człowiek bardzo młody, bardzo przystojny i bardzo romantyczny.
Prześlicznie deklamował i umiał mnóstwo ładnych wierszy na pamięć.
Bywał też często w Czortowie i pani Helena znajdowała wiele przyjemności w towarzystwie tego młodego Werthera.
Opowiadał on jéj dużo o swojej dawnéj miłości, o sercu strzaskanem przez wiarołomną narzeczonę. Mówił chwilami jak Bayron, był rozczarowany, zwątpiony, nie wierzył już w Boga, w ludzi, a najbardziéj nie wierzył w kobiety, których serca miały być podług niego przybytkiem obłudy i fałszu.
To wszystko słyszała pani Helena podczas przechadzek po cienistych alejach ogrodu, podczas przejażdżek konnych, lub miłych wycieczek łódką po jeziorze, podczas których księżyc kąpał w wodzie swą twarz czerwoną, pyzatą, zaledwie obudzoną ze snu.
Nieraz mówił on do niéj, że chciałby znaleźć śmierć w spokojnéj toni modrych wód, a przytém z niewypowiedzianym urokiem przechylał się przez krawędź wątłéj łodzi.
Wówczas ona patrzyła w twarz jego bladą, uśmiechniętą ironicznie, na któréj malowała się gorycz pewna i pogarda życia. Serce jéj budziło się, zdawało jéj się że znajduje nareszcie upragniony ideał i zaczęła snuć sny złote, nie wychodząc wszakże poza granice marzeń jedynie.
Kobiety w ogóle, lubią goić rany, lubią sklepać strzaskane serca i nawracać dusze, co już we wszystko wiarę straciły — a pani Helena była kobietą.
Kto wie coby z tego wynikło, gdyby okoliczności zechciały sprzyjać potemu, gdyby spotkany nareszcie bohater znalazł sposób przedstawienia rycerskiéj odwagi i siły.
Zawiązek dramatu był już gotów, brakowało tylko odpowiednich dekoracyi. A tu jak na złość ten Leon, co z takim wdziękiem umiał opowiadać swe cierpienia, w chwilkę potém zasiadał do kolacyi i jak najzwyczajniejszy śmiertelnik pił wódkę i jadł kotlety z groszkiem, z apetytem drwala, co przed chwilą załatwił się z furą krętéj i sękatéj dębiny.
Czyż i bohaterowie są tak pospolici i prozaiczni??
Raz, podczas jednéj z długich rozmów w cienistym lipowym szpalerze, zdawało się pani Helenie, że Leon otworzy przed nią swe serce i że z warg jego sfrunie, jak gołąbek, upragnione wyznanie miłości.
Miała już nawet gotową odpowiedź, w któréj miała być mowa o pewnéj harmonii serc cierpiących, o sympatyi, o uczuciu budzącem się w sercu cierpiącéj przez całe życie ofiary, a zaraz po tém wyznaniu tchnącem pogodą sielanki, miały nastąpić łzy opłakujące fatalną pozycyę obojga.
Biała jak śnieg ręka pani Heleny, miała wyciągnąć się w przestrzeń z gestem tragicznym, a usta miały powiedzieć te słowa:
— Ale mnie mój drogi, niewolno marzyć o szczęściu — oto patrz, na téj szyi, o któréj mówisz że jest biała jak marmur, cięży żelazna obroża galernika... na tych białych rękach kajdany obowiązku... Tam stoi człowiek, do którego na całe życie przykuto mnie węzłem fatalnym... poddajmy się więc konieczności i cierpmy! cierpmy w téj nadziei, że może tam, poza światem, w krainie duchów, serca nasze złączą się w ogniu najczystéj miłości... Nad to nic więcéj nie możemy żądać...
Ta odpowiedź opracowana starannie i wymotywana zresztą w sposób godziwy, nie doszła do uszu pana Leona.
W chwili bowiem gdy już... już miał otworzyć zbolałe serce i puścić wodze wezbranym uczuciom... gdy pierś jego pod wpływem silnego wrażenia zaczęła falować, a oczy nabrały ognistego blasku, dobry anioł pana Kalasantego spuścił mu na nos kilka grubych kropel deszczu.
Skutkiem tego, pan Leon zamiast serca otworzył parasol i zaprowadził panią do pokoju — a głosy dwojga serc musiały umilknąć wobec dymiącego jak lokomotywa samowaru i spokojnéj fizyognomii cioci Figlisiewiczowéj, która dużo cierpiała i cierpiała na seryo, ale nikomu nie spowiadała się z tego...
Pani Helena patrząc w sufit dumała.
Co będzie, jeżeli Leon zobaczywszy nową nauczycielkę, uzna ją za godniejszą powiernicę swych tajemnic? Co będzie, jeżeli odda jéj swe serce i uszczęśliwi miłością? Co będzie? Znowuż pustka, próżnia, nicość, toż samo życie monotonne, bez wzruszeń, bez wrażeń, też same dni wlokące się powoli, jednostajnie, krokiem żółwia... Okropność! Och! ileż jest szczęśliwszą każda Kaśka lub Magda nie znająca pragnień wyższych, nie mająca marzeń, ani smutków utajonych na dnie serca.
Pani Helena miała zupełną słuszność.
Magda jest bezwarunkowo szczęśliwszą, albowiem nie układa się w romantycznych pozach na szeslągu, a za dwa złote na dzień napracuje tyle, ile pani Helena przez całe swoje życie nie zrobi.



III.

Upłynęło już pół roku od owéj pamiętnéj chwili, w któréj z przyczyny niepogody, pan Leon zamiast serca, otworzył parasol; a pół roku — to zaprawdę kawał czasu.
Serce pani Heleny cierpiało jak dawniéj, daremnie szukając duszy siostrzanéj, albowiem wszelkie dusze z wąsami, które od czasu do czasu nawiedzały Czortów, zwracały uparcie oczy na biedną nauczycielkę, unikając spojrzeń saméj pani, częstokroć bardzo wymownych.
Nawet w panu Leonie zaszły pewne zmiany, spoważniał nieco i mówił o sobie mniéj znacznie niż dawniéj.
Widocznie, że pęknięte jego serce zostało odrutowaném choć w części.
Raz nawet, podczas spaceru, słuchając tęsknych zwierzeń pani Kalasantowéj, popełnił straszną zbrodnię, jednę z tych, których kobieta nigdy nie przebacza.
On ziewnął!
Wprawdzie zasłonił sobie usta pod pozorem kaszlu, ale nie zdołał zamaskować fatalnego ruchu szczęk.
Zbrodnia była odkryta.
Od téj chwili dusza rozmarzonéj kobiety, stała się podobną do rzeki ujętéj w silne tamy i szluzy.
Szumiała ona głucho i burzyła się, grożąc zerwaniem grobli, lub też straszną, wszystko niszczącą powodzią.
Powiadają uczeni, że wylew burzliwych uczuć damy w pewnym wieku, bywa bardzo gwałtowny... Szczęściem, że pani Helena umiała maskować swe myśli i szanowała pozory...
Zachowywała też spokój i ani na chwilę nie wychodziła z roli poważnéj damy, mało dbającéj o to, o kim młodzież myśli i kto jest bóstwem téj młodzieży na całą okolicę.
Czasem tylko w przystępie dobrego humoru, lubiła robić przycinki swemu małżonkowi, który się często zamyślał.
— Cóżto pan dobrodziéj, — mówiła — zadumany?...
— Ech, moja duszko, doprawdy, że mi już mózg wysycha.
— A tak, zmieniłeś się bardzo... uważam to już od pół roku...
— Być może... bo też interesa...
— Nie udawaj i nie kręć, wiesz przecież, że przed mojém okiem nic się nie ukryje.
— A cóż ja mam do ukrywania, albo do kręcenia?
— Ha! ha? ty? a to mi dopiero naiwność.
— Ale z czegóż to wnosisz, bo ja jak Pana Boga mego kocham, jestem niewinny jak dziecko.
— Naprzód, nie klniesz w pokoju.
— No, bo widzisz jakoś nie wypada...
— Teraz zwłaszcza; powtóre ubierasz się jakoś staranniéj, jesteś nawet zawsze wyświeżony.
— Trudno przecież mi chodzić w zabłoconych butach po pokoju...
— Na mnie ledwie że raczysz zwracać uwagę.
— A Helenko, doprawdy już nie wytrzymam.
— Nie obawiaj się, nie jestem zazdrosna.
— Ty! zazdrosna! ale o cóż? o kogo możesz być zazdrosną?... chyba o to, że mi Szmul siedzi na karku, że mnie Icek pozywa i że jeszcze jak przyszły rok nie dopisze, to już sam nie wiem czego się czepić.
— Więc to ty się tak o Szmulu zamyślasz?
— Naturalnie, przecież chyba że nie o Szmulowéj, raz że jestem dobry katolik, a powtóre, że wiesz Helenko, jeżeli ja ciebie nie kocham, to niech mnie tutaj na tém miejscu najjaśniejsze...
— No, daj pokój, wierzę ci, wierzę — odrzekła pani Helenka, zatykając mu usta białą rączką, którą pan Kalasanty skwapliwie i bardzo głośno ucałował.
— Ja ciebie nie kocham?! a to panie dobrodzieju dobre sobie jest! przecież ci to zaprzysiągłem ze wszelkiemi formalnościami, wobec świadków i tego... a potém czyż od lat piętnastu nie jestem dla ciebie takim mężem, że to panie z latarniami podobnego szukać.
Pani na wzmiankę o latarniach, skrzywiła się trochę, a pan Kalasanty znowuż całował pulchną rękę, mówiąc:
— Oto mi rączka, to rozumiem, jak człowiek pocałuje, to przynajmniéj jest w co, a ty masz na myśli, że ja za jakiemiś tam patyczkami się upędzam! Zabawna z ciebie bo kobieta, żeby też nie znać gustu swego męża!... proszę ja kogo?
Wandzia i Izia zmieniły się do niepoznania, zapomniały o tém, że panna z gruntem może się obejść bez nauki, lecz raczéj nabrały przekonań wprost przeciwnych.
Przykładały się do nauki z taką gorliwością, że nawet poza godzinami przeznaczonemi na pracę, nie porzucały książek.
Panna Marya umiała je zachęcić, nie rozstawała się z niemi prawie przez dzień cały, pozostawiając dla siebie zaledwie godzinkę, podczas któréj zazwyczaj zamykała się w swoim pokoju i puszczała wodze myślom.
A były to myśli smutne i nieciekawe.
Były one jak dumania wygnańca, idącego samotnie przez stepy nieznane, niewiedzącego dokąd zajdzie, gdzie go ślepy los zaprowadzi...
Zima była w całéj pełni, śnieg zasłał szeroko pola i łąki, sosny w lesie przystroił fantastycznie w białe czapki, rozłożył się na dachach i dziedzińcach, a kiedy noc nadeszła, to iskrzył się gwiazdami drobnemi, którym księżyc światła udzielał.
Dwór w Czortowie był oświetlony a giorno, zakupiono bowiem cały zapas świec i nafty w sąsiedniem miasteczku, zapalono wszystkie kinkiety i lampy, a nawet nie dano spokoju dwom starożytnym świecznikom, które od niepamiętnych czasów stały zawsze na konsoli pod lustrem.
Ciocia Figlisiewiczowa zwijała się jak mucha w ukropie, kucharz pracował jak nigdy w życiu; kilku chłopców ze stajni tranzlokowano do kredensu, znalazł się nawet i lokaj w białych rękawiczkach i we fraku niebieskim, z guzikami mogącemi od biedy służyć za spodki do herbaty, tak były ogromne.
Jest to zresztą bardzo racyonalnie, wszak duży herb potrzebuje dużéj tarczy.
Z tych wielkich przygotowań łatwo się było można domyśleć, że w Czortowie miał być bal.
Już pani domu zeszła do salonu, a raczéj weszła tam jak słońce.
Ustrojona była w suknię jedwabną wydekoltowaną o tyle, że każdy śmiertelnik mógł podziwiać jéj ramiona pełne, zaokrąglone, białe ręce i gors, który dla tego był ładniejszy od gorsu bogini miłości, że był od niego ze sześć razy większy.
Długi jak nieszczęście tren wlókł się za nią po ziemi, a suknia w miarę uniesiona z przodu, odsłaniała nowiuteńkie buciki, skazane na śmierć, w tańcu, pod ciężarem bogini Czortowa.
Trzeba jednak przyznać, że w ogóle pani Helena przedstawiała się powabnie. Była ona nie jak powiewna Gracya, ale raczéj jak Cerera, niosąca ludzkości dojrzałe zboże i owoce jesieni.
Pan Kalasanty uśmiechał się na ten widok.
— Oto — myślał sobie w duchu — jest kobieta którą uszczęśliwiłem, spojrzcie na nią i dajcie mi patent na wzorowego męża, którego kopije warto po całéj Europie rozesłać.
Jakże się mylił poczciwiec!
Wszakże to była nieszczęśliwa istota, z sercem spragnionem miłości i wzniosłych zachwytów.
To był tylko słaby bluszcz, rad się opleść na silnych ramionach dębu.
To była marzycielka, tęskniąca przez dzień cały i spowiadająca się wieczorami gwiazdom.
Była to eteryczna dusza w silnem ciele. Gołębica uwięziona w moździerzu...
Przyszły też panienki wraz z nauczycielką ubraną bardzo skromnie, ale elegancko i świeżo. Zresztą, téj niepotrzeba było ani strojów wyszukanych, ani dekoltowanych sukien, była ładną, a to najbardziéj stroi.
Towarzystwo zaczęło się zjeżdżać.
Coraz to odgłos dzwonków i janczarów rozlegał się na dziedzińcu, coraz to który automedon rozdarł powietrze huknięciem z bicza nad uszami spienionéj czwórki, a w przedpokoju rosła góra salop, płaszczów, futer i burek.
Kalosze damskie i męzkie zaścielały podłogę, niby ciężkie pancerniki, obok lekkich łódek rybackich.
Damy zasiadły na kanapach i sofach, w strojach przedhistorycznych, a panowie dźwigali na sobie kolekcyę fraków, przedstawiającą dokładnie przemiany tego europejskiego stroju od czasów pierwszéj rewolucyi francuzkiéj, aż do upadku Napoleona III i republiki dzisiejszéj.
Były one i krótkie i długie i wązkie i szerokie i ucięte równo i zakończone śpiczasto. Ciekawe zaprawdę studyum dla historyka krawiecczyzny z końca XVIII i początków XIX stulecia.
Damy, którym wiek nie pozwalał jeszcze zajmować pozycyi kanapowéj i nie dawał prawa spokojnego drzemania podczas tańców, zasiadły na krzesełkach poustawianych wzdłuż ścian i oczekiwały hasła rozpoczęcia zabawy.
Młodzież zaś w oczekiwaniu także tego hasła, zajęła stanowisko w pokoju sąsiednim, gdzie paliła papierosy i zajmowała się rozmową nie wychodzącą poza granice kwestyj agronomicznych i teoryę hodowli inwentarza.
I są ludzie, którzy utrzymują, że nasza młodzież niedostatecznie bawi damy podczas zebrań towarzyskich; ja ośmielam się twierdzić przeciwnie.
Młodzież w towarzystwie albo tańczy, albo ucieka na papierosa: w pierwszym razie bawi damy, w drugim nie nudzi ich pospolitą rozmową i powtarzaniem frazesów starych i zbitych jak żydowskie pantofle.
Czegoż można żądać więcéj?
Wreszcie oczekiwany sygnał nastąpił, któryś z panów biegły w sztuce rozbijania klawiatury, usiadł do fortepianu i zagrał walca.
Pan Leon z czupryną na wolę wichrów rozwianą, zbliżył się do gospodyni domu i objąwszy gibki jéj stan (nie bez pewnéj trudności), puścił się z nią w wir tańca, co mu się udawało o tyle, o ile artysta-amator nie poprawiał się i nie przerywał staroświeckiéj melodyi.
Daléj wszystko już dobrze poszło, bo zazwyczaj tylko początek trudny bywa.
Pary suwały się po salonie, kręcąc się w kółko i wykonywając owe pas tak pełne gracyi i wdzięku, a co najważniejsza, głębokości pomysłu.
Przyroda różnie umieszcza zdolności, malarzom daje talent do rąk, poetom do głowy, tancerzom zaś umieszcza go w butach, zapewne na to, aby ludzkość była napełnioną zdolnościami od góry aż do samego dołu.
Pani Helena zauważyła, że nauczycielka, jak na nauczycielkę, tańczy za wiele, zbliżyła się więc do niéj z najsłodszym w świecie uśmiechem, prosząc aby była łaskawa co zagrać.
Tłómaczyła się, że pan Stanisław gra tak fatalnie, że niepodobna tańczyć i prosiła o mazura... wiedząc dobrze, że narodowy ów taniec, przy pomyślnym składzie okoliczności, potrwać może ze dwie godziny, a tém samém osobę grającą na dwie godziny wyłączy z towarzystwa.
Tak się téż i stało.
Mania zaczęła grać, a pani Helena ochoczo skakała w pierwszą parę z jakimś bardzo wąsatym szlachcicem, któremu zapewne po śmierci stolarze postawią pomnik za rozbijanie posadzek.
Ale jak w każdém nieszczęściu jest szczęście, tak téż naodwrót i w szczęściu nieszczęście się mieści.
Pozujący na Bajrona pan Leon, nie chciał tańczyć, pomimo dość wyraźnych nawet zaproszeń ze strony piękniejszéj połowy towarzystwa.
Pomimo tego nie nudził się.
Stanął przy fortepianie za krzesłem panny Maryi i rozpoczął z nią bardzo ożywioną rozmowę.
Oczy jego zajaśniały blaskiem, twarz ożywiła się, zniknął z niéj wyraz melancholii i smutku.
Mogło się zdawać, że młody ten i rozczarowany marzyciel, nagle pogodził się z losem, wyobraził sobie, że życie ostatecznie jest możliwém, wreszcie uwierzył w Boga, w ludzi i w szafirowe oczy.
Można sobie wyobrazić cierpienia pani Heleny.
Szlachetne cienie Sophoklesa i Szekspira! dwóch największych dramaturgów świata!! Wy, którzy niegdyś malowaliście przed ludźmi serca miotane największą rozpaczą, walczące z nieubłaganem fatum, w zapasie z którem słaba istota ludzka zawsze upaść musiała! wy, którzy bohaterkom waszym kazaliście cierpiéć i w grozie tragicznéj dawaliście im do ręki miecz albo truciznę, wy byliście zazwyczaj łagodniejsi w pomysłach, aniżeli los w rzeczywistości.
Bohaterki wasze padały złamane brzemieniem miłości, ale padały w otoczeniu poważném, groźném: serca pękały im na grobach ukochanych, albo też dusze wypływały ze łzami przelewanemi samotnie... a pani Helena?!
Jéj serce pękało, jedyny jasny punkcik który błysnął jéj niegdyś na czarnym horyzoncie monotonnego życia, znikał, rozwiewał się jak mgła poranna, jedyny bohater znaleziony w tém mrowisku pospolitych zjadaczy chleba, uciekał przed nią.
I któż go jéj wydarł? Jéj nauczycielka, a więc sługa. Niewolnica wydzierała skarb królowéj.
I w tém położeniu tragiczném nie było nawet sarkofagu, na którym możnaby oprzeć łokcie i zapłakać, nie było grobów podziemnych, w których możnaby się połączyć z przodkami, nie było słychać ani groźnego szmeru morza, ani ryczącéj melodyi wichrów.
Istota z sercem, które pękało, musiała jednocześnie podskakiwać według recepty metra tańców — i trzymać za rękę wąsatego szlachcica, rozbijającego posadzkę i rozdrażnione jéj nerwy.
I trwało to blizko przez dwie godziny.
A pan Leon, ten pan Leon, którego ona miała nawrócić, pogodzić z ludźmi, z życiem, ze światem, śmiał się teraz wesoło i opowiadał coś wzruszającego zapewne, kobiecie, która nie była w stanie pojąć go, ocenić, zrozumiéć...
Groźna i tragiczna była to zaprawdę okoliczność, ale człowiek jest istotą, która dużo znieść i wycierpiéć może.
Pani Helena musiała zaprzéć się własnego ja. Musiała zapomniéć o tém, że jest ofiarą, a pamiętać natomiast o obowiązkach gospodyni.
Pan Kalasanty zapraszał szczerze i był nadzwyczaj gościnny. Kolacya się udała tak dalece, że nawet na matowo-bladéj twarzy cioci Figlisiewicz, zakwitły rumieńce szlachetnéj dumy...
Wino rozweseliło serca i rozpromieniło twarze. Znalazł się nawet ktoś, co dosiadłszy pegaza, wzniósł wierszowany toast na cześć dam.
Wprawdzie pegaz był kulawy i potykał się fatalnie na średniówkach, rytmach i tym podobnych formułkach rymotwórczéj sztuki, ale biegł szybko i uderzał prosto w serce.
Mówcę nagrodzono hojnym oklaskiem, boć i w Czortowie znają się na talentach... a potém zawołano: „Kochajmy się!” brzęknięto kieliszkami i rozpoczął się na nowo mazur tak ochoczy, że wszystkich swą wesołością zaraził...
Nawet pan sędzia nie zważając na swe wysokie stanowisko i niepomierną tuszę, ruszył do tańca z panią prezesową (dozoru kościelnego), osobą nie tyle piękną ile szanowaną i babką dwudziestu siedmiu wnuków.
Czuła ta para liczyła razem około stu dwudziestu lat i ważyła około pięciuset dwudziestu dwóch funtów wagi holenderskiéj.
Dobry przykład znalazł naśladownictwo: tańczyli wszyscy od najmłodszego do najstarszego, panny, wdowy i mężatki, dzieci i staruszkowie.
Było to prawdziwe pospolite ruszenie, do którego powołano nawet waleczne, chociaż sfatygowane, zastępy landszturmu...
Nawet dymisyonowany major Kalafior stawił się do apelu i kiedy zawołał „damy naprzód”! to zdawało się że na to hasło ruszą wszystkie damy żyjące i umarłe w czteromilowym promieniu.
Kiedy dzień biały zajrzał do okien, już się goście rozjechali.
Na podłodze walały się podarte tarlatany, przydeptane kwiaty, tu i owdzie można było widzieć zmiętą rękawiczkę, którą może przed chwilą ściskano jako najdroższy przedmiot uczuć i miłości.
Kurz powoli opadał na meble, posypując je niby owym symbolicznym prochem, z którego wszystko wzięte i w co się wszystko obróci.
W jadalnym pokoju stały na oknach próżne butelki, korki walały się po podłodze, na obrusie zmiętym widać było krwawe plamy z czerwonego wina...
Istny cmentarz żarłoczności ludzkiéj.
Pan Kalasanty spał snem sprawiedliwego. Mania zmieniła tylko ubranie i oczekiwała godziny rozpoczęcia lekcyi, a sama pani dumała o balu i o swoich cierpieniach urojonych.
Weszła do swego buduaru i uwolniwszy się z więzów krępującego stanika, padła na kozetkę, zakryła oczy rękami i zaczęła płakać.
Drażniło ją to, że nauczycielka jéj dzieci podobała się mężczyznom; drażniło ją, że kobiety nawet okazywały jéj żywą sympatyę.
Drażniło ją, że ta młoda osoba, zajmująca tak podrzędne stanowisko, zwracała na siebie uwagę, gdy tymczasem ona, pani domu, mająca jeszcze pretensyę i do młodości i do wdzięków, nie doznawała nic, prócz zwyczajnéj, zdawkowéj grzeczności.
Czemuż nie było gdzie blizko doktora, któryby wytłómaczył jéjmości, że najlepszem lekarstwem na nudy i wszystkie wynikające ztąd cierpienia, jest oddanie się pracy i wykonywaniu swoich obowiązków; że zająwszy się przez dzień cały tém, czém kobieta zajętą być powinna, nie marzy się o melancholicznéj fizyognomii pana Leona, ani też nie zazdrości się wrażeń bohaterkom romansów — ale tego rodzaju medyk nie znajdował się w Czortowie i dzięki tej okoliczności, pani Helena czuła się bardzo nieszczęśliwą, tak dalece nieszczęśliwą, że zazdrościła losu wyrobnicom i innym istotom, które według jéj przekonania, ani nerwów, ani serca nie mają.
Równocześnie z tém poczuciem nieszczęścia, budziła się w sercu owéj damy nienawiść dla młodéj osoby, któréj całą winą była młodość i piękność.
Pozbyć się jéj wszakże, bez obudzenia podejrzeń, było niepodobieństwem.
Wszyscy wiedzieli o tém, że obowiązki wykonywa z całą gorliwością, że nietylko wykłada dzieciom te przedmioty do których się zobowiązała, ale nadto przez ciągłą rozmowę i towarzystwo uczy je myśleć i wpaja w młodociane serca zasady szlachetne i zacne...
A jednak, według wewnętrznego przekonania pani Heleny, Czortów dla dwóch pięknych kobiet był stanowczo za ciasny...
Dumania pani Kalasantowéj skończyły się na tém, że wstała, usiadła do stolika i nakreśliła liścik.
Po chwili Jasiek jechał na pocztę i nie przeczuwając jak ważny dokument wiezie przy sobie, przyglądał się srokom i wronom co się za pożywieniem ku siedzibom ludzkim garnęły.
Jasiek czuł się obcym w téj stronie, z mazurskiéj wsi dostał się na Podlasie i nie mógł się do swego losu przyzwyczaić.
Nic mu tu nie przypominało rodzinnéj wioski, oprócz wron i srok skrzeczących na płocie. To też patrzył na nie i nie bez pewnéj sympatyi wyjechawszy za wieś, zaśpiewał:

„Ej, mówiła wronie sroka:
Nie łaź wrono po ulicy,
Bo wyleci chłop z kamieniem
I jesce cię okalicy”...

Biedne wrony! dla czegoż za każdym węgłem chłop z kamieniem na was czatuje?



IV.

Powiedział pewien stary aktor, że łatwiejszem jest wykonanie największéj roli, wyuczenie się jéj i wystudyowanie, aniżeli utrzymanie się w charakterze do końca spektaklu.
Ta prawda znajduje potwierdzenie zarówno w życiu jak i w historyi.
Trzeba silnéj, żelaznéj woli, żeby, jak powiada ów aktor, wytrwać w charakterze i nie wyjść z niego aż do zapadnięcia kurtyny, a przyzna też każdy, że łatwiéj jest raz rzucić się w wodę lub ogień, dla wyratowania bliźniego, aniżeli przez długie lata pilnować go w chorobie...
To fakt nie ulegający zaprzeczeniu...
Nawet wyjątkowi ludzie, zajmujący piękne i pokaźne karty w dziejach świata, nie mogli być sobą aż do końca.
Każdy z nich prawie zapieczętował swoją karyerę jakiemś kolosalnem głupstwem, któregoby nie przebaczył nikomu.
Cóż więc dziwnego, że sierota, która wyszła w świat z silnem postanowieniem opancerzenia serca żelazną tarczą ostrożności, rozsądku i zaparcia się, pomimo najsilniejszych postanowień, nie mogła zapanować nad uczuciem i — pokochała.
Nie ma nic głupszego nad serce: jak ćma lub komar leci ono w płomień zwabione jego jasnością i jak ćma lub komar opala sobie skrzydła, lub też ginie na zawsze...
A nie patrzy, nie bada czy ów płomień pochodzi z czystych, czy też wydobywa się z jakichś podziemnych źródeł, wybuchających przepaloną lawą i popiołem.
Wieszcz wschodni przyrównywa moc miłości do mocy śmierci — i częstokroć ma słuszność. W dzisiejszym nawet wieku, który wszyscy zmateryalizowanym zowią, pierwsza bywa niejednokrotnie bezpośrednią przyczyną drugiéj. Czyż mało mamy tego przykładów? A oprócz tego wiedzieć jeszcze należy, że największym niebezpieczeństwom podlega serce sieroce.
Nie znało co rodzicielska pieszczota, co miłe ciepło rodzinnego gniazda, wszędzie spotykało chłód, obojętność, zimno.
Ono też jak wędrowiec przeziębły nawskroś wśród zimowéj zamieci, pożąda ognia, pożąda kąta w chacie, do któréj nie dochodzą wichry rzucające w oczy śnieg zmarznięty...
Ale dość już tych lamentacyj, bo mógłby kto myśleć, że kreśli się tu wstęp do mowy pogrzebowéj, lub do czegoś smutniejszego jeszcze.
Pozostawmy to specyalistom, do nas należy życie, to wesołe, piękne, rozkoszne życie, w którem obracamy się wszyscy jednocześnie jako widzowie i aktorowie zarazem śmiesznych fars, jak i podniosłych tragedyj... to piękne życie, które wszyscy zaczynamy jednakowo, a kończymy... najrozmaiciéj, chociaż na pozór jednakowo także.
Nasza dobra znajoma, pani Helena, ta istota spragniona, chociaż tych pragnień jasno nie umiejąca określić, ta nieszczęśliwa, co mogłaby się znaleźć w bardzo trudnem położeniu, gdyby ją kto zapytał aby mu szczegółowo swoje nieszczęście opowiedziała — kiedy widzieliśmy ją po raz ostatni pisała list.
Był to list do brata zamieszkałego gdzieś daleko, aż pod pruską granicą.
Brat ów, młodszy od siostry o lat kilka, był to wcale przystojny, miły i sympatycznéj powierzchowności młodzieniec.
Siostra po zamążpójściu straciła go z oczu, a wiedziała o nim tyle tylko, że o ile miał lekki charakter, o tyle ciężkie długi i materyalne kłopoty, o których od niejakiego czasu przestał pisać, ku wielkiéj radości pana Kalasantego. Dzięki albowiem téj okoliczności, mąż pani Heleny mógł robić znaczne oszczędności na laku, którego wychodziło dość dużo na pięciorakie pieczęcie, przykładane zazwyczaj na listach do szwagra ekspedyowanych.
W czasie kiedy pani Helena pisała do brata aby do niéj na czas dłuższy przyjechał, brat także pisał do siostry donosząc jéj, że już nie będzie nigdy żądał od niéj pomocy, gdyż urządził całéj rodzinie bardzo miłą niespodziankę, o któréj doniesie późniéj z bardzo drobnemi szczegółami.
Być może, że rodzina dowiedziałaby się niebawem o téj niespodziance, ale list pani Heleny był taki jakiś tajemniczy, że pan Jan zaniepokojony nieco o siostrę, pospieszył do Czortowa, odłożywszy zrobienie niespodzianki na późniéj.
Przywitanie brata z siostrą było bardzo czułe. Rozpłakali się oboje z tą miłością rodzeństwa, które kocha się szczerze aż do chwili, w któréj procesa spadkowe zaprowadzą je przed kratki trybunałów.
Nie mogli się sobie dosyć napatrzeć.
— Jakżeś ty zmężniał, wypiękniał, mój Jasiu; doprawdy zaczynam być w obawie o nasze panny — jestem nawet pewna, że jak wyjedziesz, to niejedna łezka tutaj popłynie za tobą...
— Alboż, Helenko, na tem waszem wygnaniu, są jakie panny?
— Nie ubliżaj naszéj okolicy i — strzeż się — znajdą bo się i takie, co nie na żarty potrafią cię usidłać.
— O co to, to bardzo wątpię, jestem pod tym względem opancerzony aż nadto.
— Ty? miałbyś się już wyrzec młodości i miłości? ty dzieciaku!
— No, tak zupełnie nie — ale mam pewne powody do udawania poważnego człowieka.
— Więc masz już może narzeczoną? dla czegoż nie wtajemniczysz siostry w plany twéj przyszłości.
— Nastąpi to może kiedyś... teraz nie mogę mówić.
— Nawet przedemną?
— Wybacz mi... ale nawet przed tobą.
— Proszę!
— Wierz mi, że ucieszysz się, ale późniéj.
— Może... a jednak.
— Jesteś kobietą, a więc ciekawą — ale wyobraź sobie, że ja żartuję tylko.
— Niech i tak będzie — jeżeli jednak masz jakie zobowiązania względem kogo, to wcale temu komuś nie zazdroszczę.
— A to z powodu?
— Mam w domu osobę, w któréj zakochasz się od pierwszego wejrzenia.
— Czy nie mówisz czasem o cioci Figlisiewiczowéj?
— Nie — mówię o kim innym... i żałuję tego kogoś.
— Zaciekawiasz mnie.
— Płacę ci wzajemnością — ale twoja ciekawość zaspokoi się niedługo, zobaczysz przy obiedzie.
— Więc to jakaś kuzynka?
— Nie — to guwernantka.
— Guwernantka!
— Nie krzyw się — wierz mi, że mogłaby być hrabiną, bardzo ładna i dystyngowana osoba.
— Tem lepiéj.
— No...
— Przynajmniéj będzie jakaś rozrywka w téj waszéj posępnéj okolicy...
— A czy wiesz, że z takich rozrywek wywiązują się niekiedy rzeczy seryo?
— Nie miéj mnie za dziecko... tak dalece nie angażowałbym się dla guwernantki, chociażby była piękniejszą niż wszystkie madonny włoskich mistrzów.
— No tak... ja wiem żeś ty rozsądny chłopiec, mój braciszku, ale to gra niebezpieczna... chociaż.
— Co takiego?
— Kiedy doprawdy nie wiem nawet jak ci to mam powiedzieć.
— Zdaje mi się, że się tu worek z szaradami rozsypał...
— Są rzeczy, które na pozór mogą wydawać się śmiesznemi, — a jednak dla osób zainteresowanych bezpośrednio mają niesłychanie ważne znaczenie — zwłaszcza jeżeli dotykają najważniejszych podstaw naszego szczęścia...
— Czyżby podstawy twego szczęścia chwiać się miały? Nie zdaje mi się, wyglądasz jak róża w pełnym rozkwicie i o ile wiem nie brakuje ci niczego.
— Natura kobieca dziwna jest — czasem obawiam się, że mogę stracić to co mam — a to co ci mówię ma związek z ostatnim moim listem do ciebie?
— Którego ja akurat tak samo nie zrozumiałem — jak teraz nie rozumiem tego, co mi chcesz powiedzieć.
— Rzeczywiście, może się tłómaczę niejasno, ale chciałabym żebyś mnie zrozumiał... ja jestem zazdrosna, a mając w domu osobę tak ładną, jak panna Marya... obawiam się...
— O swojego Józieczka! a to zaczyna być zabawne! gdyż, o ile wiem, ten twój szpakowaty Endymjon, jeżeli może się kochać, to chyba tylko w listach zastawnych, lub w holenderskich krowach.
— Nie znasz go, dla tego źle o nim sądzisz i mnie wystawiasz sobie w pozycyi dość śmiesznéj.
— Więc ty na seryo?
— O mój Jasieczku — rzekła, wieszając mu się u szyi — nie śmiéj się — ja jestem okropnie zazdrosna, niech ona zajmie się tobą, będę spokojniejsza...
— No dobrze, już dobrze... ale doprawdy za Józefa Kalasantego gotów jestem ręczyć jak za Józefa z Egiptu.
Jak czytelnik widzi, w powyższéj rozmowie pani Helena popełniła niejedno kłamstwo, ale ostatecznie przecież na to mamy mowę, abyśmy za jéj pomocą ukrywali to co rzeczywiście mamy na myśli...
Ziarno było rzucone, należało więc oczekiwać tylko jak prędko wyda owoce.
Z powodu przybycia dawno niewidzianego braciszka, w Czortowie zrobił się wielki ruch.
Jeżdżono z wizytami i nawzajem przyjmowano u siebie. Urządzono kilka polowań ze śniadaniem w lesie i kilka sarn przypłaciło życiem wizytę pana Jana.
Czas ubiegał szybko, a nawet pani Helena nie zamyślała się tak często i mniéj godzin niż zwykle przepędzała w swoim pokoiku błękitnym.
Zdarzył się też wypadek, który dał jéj dużo do myślenia i ostatecznie rozwiał pewne nadzieje..
Przyjechał melancholiczny pan Leon i z wielkiem uszanowaniem i nieśmiałością prosił o chwilkę rozmowy.
Pani zrobiła minę poważną i przeszła do salonu, gdzie zasiadła w fotelu niby w konfesyonale, gotowa słuchać spowiedzi zbolałego serca, gotowa nawet do pewnego stopnia rozgrzeszyć zbyt śmiałe myśli grzesznika.
Grzesznik zaczął mówić.
Opowiedział po raz czterdziesty i czwarty dzieje serca złamanego, strzaskanego, mówił, jak z początku wszystkie illuzye opadły z jego duszy niby listki ze zwiędłego kwiatka róży... jak go otoczyła zupełna ciemność, czarna, bezwzględna noc, na któréj nie było ani jednéj gwiazdeczki, ani jaśniejszego szmatka niebios.
Pani Helena była wzruszona...
Spowiedź ciągnęła się daléj.
Grzesznik mówił, że wkrótce przyzwyczaił się do téj ciemności o tyle, że już zaczął rozróżniać przedmioty...
Tło jego życia powlekało się barwą szarą, jednostajną, rany serca zaczęły się powoli zabliźniać, samo zaś serce już nie czuło bólu, gdyż zakamieniało zupełnie, a dusza... usnęła. Późniéj, rozbitek z daleka... ale bardzo z daleka, ujrzał bielejący na szarym horyzoncie punkcik, jednocześnie na niebie, od strony wschodu, pokazała się gwiazdka; nie ulegało wątpliwości, że biały punkcik był masztem zbawczego okrętu...
Pani uczyniła żywe poruszenie... czyż nie porównano jéj do zbawczego okrętu?
Następnie gwiazdka zaczęła rosnąć, zbliżała się, olbrzymiała, nareszcie zamieniła się w słońce tak jasne, tak ciepłe, że biedny rozbitek olśniony jego promieniami upadł i zawołał: Zbawienie!!
Twarz pani Heleny pokryły rumieńce, na wargach jéj drżał jakiś wyraz, wyraz pociechy i spółczucia, a piękny frazes o sympatyi dwojga dusz i o żelaznéj obręczy obowiązku, gotowy już oddawna, miał być zaraz wypowiedziany głosem pełnym wzruszenia.
— Pani byłaś dla mnie — mówił pan Leon — jedyną istotą zdolną uczuć cierpienia zbolałéj duszy, zdolną pojąć i zrozumieć to co nie jest dostępnem dla pojęć zwyczajnych... pospolitych ludzi...
— Panie...
— Przeczuwałem, że w pani zawsze znajdę duszę, która mnie zrozumie, serce pełne sympatyi, uważałem cię pani jak za młodszą siostrę i dla tego przed panią otworzyć muszę zupełnie serce, ażebyś się raz dowiedziała...
— Panie...
— Że ta, która jest dla mnie jasnem słońcem, życiem, nadzieją! zbawieniem! jest tu! jest blizko... oddycha tem powietrzem, depcze tęż samą ziemię... więc pozwól mi pani... o, pozwól...
— Panie Leonie...
— Pozwól bywać w twym domu, w zamiarze starania się o rękę panny Maryi...
Pani Helena podniosła się z krzesła blada; jak obrażona królowa wyprostowała się majestatycznie, zacięła wargi i wymawiając powoli każdy wyraz, rzekła:
— Panie, nie mam zaszczytu być matką nauczycielki moich dzieci i w ogóle nie mam zwyczaju wdawać się w sprawy sercowe ludzi pozostających u mnie w obowiązku...
To mówiąc zadzwoniła.
— Niech tu przyjdzie panna Marya — rzekła do służącéj — a pan, panie łaskawy, sądzę że najlepiéj zrobisz przedstawiwszy tajemnice serca bezpośrednio osobie interesowanéj.
Wymówiwszy te wyrazy, przeszyła Leona szyderczem, lodowatem wejrzeniem i wyszła do swego buduaru... płakać.
Mania podziękowała panu Leonowi za dobre chęci, za zaszczyt jaki jéj zrobił — ale odmówiła stanowczo.
Młody człowiek więc z sercem podwójnie strzaskanem i ostatecznie już pogruchotanem, pożegnał się i wyjechał gdzieś aż w Kaliskie podobno, gdzie wziął folwarczek w dzierżawę.
Odrzucenie tak świetnego jak na guwernantkę losu, dało okolicy przedmiot do rozmaitych przypuszczeń. Nikt wszakże nie domyślał się rzeczywistéj przyczyny, tylko pani Helena uśmiechała się złośliwie i groziła braciszkowi pulchnym, ustrojonym w pierścionki paluszkiem.



V.

Rzeczywiście było za co grozić Jasiowi — i to grozić nie małym paluszkiem pani Heleny, ale jaką silną, żylastą ręką męzką.
Żądanie swéj siostry spełniał bardzo starannie i ze znajomością rzeczy.
Na pierwszy rzut oka zrozumiał od razu, że będzie miał do czynienia z osobą, któréj ani czułe wyrazy, ani melancholiczne przewracania oczów nie wzruszą. Poznał, że była zbyt poważną aby pozwoliła na jakieś żarciki, a nadto znowuż dumną na to, aby miała przyjmować grzeczności, a témbardziéj przyjmować je na seryo.
Działał więc bardzo powoli i ostrożnie, zdradzając na każdym kroku wysoki szacunek dla Maryi.
Nie nadskakiwał jéj, nie szukał zbyt widocznie jéj towarzystwa, ale też zarazem nie pominął żadnéj zręczności, aby jéj dać poznać swój sposób myślenia, ma się rozumieć taki, jakiby się jéj mógł podobać.
I tak powoli, nieznacznie, przywiązał do siebie tę młodą i szlachetną istotę, która poddała się uczuciu sama nie wiedząc kiedy i nie zdając sobie nawet sprawy z nowego stanu swéj duszy.
Zresztą było jéj z tém dobrze.
Nie zastanawiała się wprawdzie nad przyszłością, unikała nawet starannie myśli mających z nią związek, ale teraźniejszość przedstawiała się jéj w barwach jeżeli nie zbyt jasnych, to niewypowiedzianie miłych.
Obecną dobę swego życia porównywała chętnie do owego brzasku, co ukazuje się od wschodu na tle nocy letniéj, co nie jest jeszcze dniem, nie jest nawet jutrzenką, ale zwiastuje pogodę i ciepło i jest łagodnym owym półtonem, który graniczy między szarą barwą konającéj nocy, a bladozłotawym brzaskiem rodzącego się dnia...
Pan Jan nie badał jakie w sercu młodéj osoby zrobił postępy, bo widział je w spojrzeniu, w uśmiechu, w przyjacielskiem uściśnieniu ręki.
Zdaje się nawet, że i sam nie mógł się oprzeć pewnym uczuciom, które budziły się w nim i wywoływały niepokój.
Obawiał się czegoś.
Już to zazwyczaj sam jeździł na pocztę po dzienniki i listy — a częstokroć spoglądał na drogę od stacyi kolei jakby oczekiwał kogoś.
— Cóż ztąd zresztą — mówił sam do siebie, zamknąwszy się w swoim pokoju — czym jéj co mówił, czym się do czego zobowiązywał? Wolno jest jéj mieć dla mnie pewne sympatye — wolno zaś niemieć.
I aż dotąd był w zupełnym porządku.
Lecz któż jest pewny, że zawsze będzie panem siebie i swoich postanowień?
Było to o szaréj godzinie.
Pan Kalasanty w swym gabinecie prowadził bardzo żywą rozmowę z ekonomem, pani w błękitnym pokoju ukołysała się marzeniami tak skutecznie, że aż usnęła naprawdę, a dziewczynki, ukończywszy lekcye, udały się do cioci Figlisiewiczowéj, a ta otworzyła przed niemi całe królestwo konfitur i słodyczy, których nikt tak znakomicie nie umiał smażyć jak ona.
Otwierając przed wesołemi dziewczynkami słoje i słoiki, wyjawiała im zarazem sposoby fabrykowania tych specyałów, sposoby, których sekreta posiadała tylko ona jedna.
Poczciwa ciotka, i ona pragnęła przyłożyć się do edukacyi Wandzi i Izi, więc też wtajemniczała je potrosze w zasady sztuki gastronomicznéj, sądząc w prostocie ducha, że kobieta nieumiejąca smażyć konfitur, jest niewiele wartą w ogóle.
Niejeden bijący czołem przed wspaniałemi zasadami postępu, przyzna zacofanéj ciotce słuszność, przynajmniéj chociaż w czwartéj części.
W salonie było jeszcze bardziéj szaro aniżeli w innych pokojach. Gęste firanki i rolety do połowy spuszczone potęgowały mrok.
Guwernantka siedziała przy fortepianie i grała jakiś cichy, melodyjny utwór Szumana.
Palce jéj ledwie dotykały klawiszów, a głos instrumentu odzywał się jakby z daleka, jakby dźwięk fletni pastuszéj, gubiący się w cienistéj dąbrowie...
Taka muzyka usposabia do marzeń, do wyznań tego co się aż gdzieś na samem dnie serca ukrywa.
Uchyliwszy po cichu drzwi od sąsiedniego pokoju, wszedł pan Jan i usiadł na krześle przy Maryi, a podczas gdy palce jéj trącały w klawisze wypowiadał jéj swoje uczucia.
Słuchała go w milczeniu.
Mówił, że istnieje przeszkoda niezwyciężona prawie, w urzeczywistnieniu najdroższych jego planów i zamiarów, a ona odpowiedziała, że jéj jego zapewnienie wystarcza, że może czekać lata całe, poświęcić ten czas pracy, nie zmieniać trybu życia do chwili, w któréj on przyjdzie do niéj i powie, że skończone są chwile próby — że przyszła godzina szczęścia.
I mówiła to bez egzaltacyi i uniesień, ale głosem pewnym, nie drżącym, tym głosem, co to nie potrzebuje przysiąg, ani zaklęć — bo w nim samym mieści się powaga uroczystego ślubu...
Szczęśliwy pan Jan, zbliżył się do niéj, nachylił i chciał na jéj twarzyczce wycisnąć pierwszy pocałunek — ale odtrąciła go z lekka i podając mu rękę rzekła:
— Nie bądźmyż dziećmi, panie.
W téj saméj chwili, kiedy pan Jan niósł do ust podaną sobie rękę, na gościńcu prowadzącym od stacyi odezwała się trąbka pocztarska....
Brzmiała ona rozgłośnie i dźwięcznie, donosząc do dworu melodye krakowiaka, przeplatane zwykłym sygnałem pocztowym.
Na głos jéj p. Jan drgnął... i natychmiast wybiegł do jadalnego pokoju.
W jadalnym pokoju był już i pan Kalasanty z fajeczką i pani i ekonom i dzieci i nawet ciocia ze słoikiem konfitur w ręku.
— Kto to jedzie? kto to może jechać? — pytali jedni drugich.
Przypuszczenia były różne. Pan Kalasanty, który wierzył w uśmiechy fortuny i trzymał zazwyczaj pół losu na loteryi, sądził że to sztafeta donosząca o wygraniu wielkiego losu.
Ekonom nie zaprzeczał temu, ale zarazem dodał, że i sekwestrator ma zwyczaj jeździć także pocztowemi końmi.
Na wzmiankę o sekwestratorze pan Józef się skrzywił, jakkolwiek bowiem z natury był bardzo gościnny, jednak co do sekwestratorów i komorników, nie miał nigdy szczególnéj predylekcyi...
Najmniéj spodziewanem było przypuszczenie pana Jana.
— Kochana Helenko i ty mój Józiu — rzekł z pewnem zakłopotaniem — nic wam dotychczas nie mówiłem o tém że jestem żonaty...
— Co, ty? żonaty? — zawołali oboje razem.
— Tak jest, od pół roku — ożeniłem się z osobą piękną i bogatą, ale nie uwiadomiłem o tém nikogo, gdyż zależało mi na tém, żeby fakt ożenienia się nie nabrał rozgłosu, przynajmniéj aż do śmierci jéj dziadka mieszkającego w Warszawie, który się temu małżeństwu sprzeciwiał. Otóż ja myślę, że moja małżonka, nie zadawalniając się wymianą listów, goni mnie aż tutaj...
Nie dokończył, gdyż bryczka zaturkotała przed gankiem i do pokoju, otulona w piękne i kosztowne futro, wpadła młoda osoba, żywa, piękna, zgrabna i rzuciła się na szyję Jasiowi.
— Przedstawże mnie swojéj siostrze — mówiła bardzo prędko, zrzucając z siebie chustki, chusteczki i futro — bo gotowa pomyśleć, że ma przed sobą jakąś waryatkę, pędzącą kilkadziesiąt mil po to, aby wydrzeć brata z objęć siostry.
W pół otworzonych drzwiach od sali stała Mania, przypatrując się téj scenie, blada, nieruchoma, z oczami obłąkanemi prawie.
Zdawało jéj się, że odchodzi od zmysłów, ale to trwało niedługo.
Przesunęła ręką po czole jakby chciała spędzić ztamtąd jakąś myśl bolesną i pewnym, równym krokiem, poszła do swego pokoju.
Nie zemdlała, nie płakała, gdyż są boleści, w których łzy kamienieją i jak głazy spadają na dno serca.
Wymówiła się bólem głowy i nie przyszła na herbatę, powodowana uczuciem wysokiéj, szlachetnéj delikatności...
Nie chciała obecnością swoją żenować człowieka, który z niéj przed chwilą w sposób tak bolesny zażartował.
W godzinkę późniéj jednak zapukała do pokoju pana Kalasantego.
Zdziwił się niepomiernie ów szlachcic ujrzawszy ją u siebie — ale zdziwił się jeszcze więcéj, kiedy poprosiła go o konie do kolei na jutro rano i zarazem o uwolnienie od obowiązków.
Musiała się uciec do kłamstwa — powiedziała, że siostra jéj jest konającą, że cierpi na chorobę piersiową i że pragnie zobaczyć się z nią po raz ostatni...
Zżymał się pan Kalasanty, sprowadził żonę — perswadowali oboje, grozili nawet — ale ostatecznie cóż było robić.
Mania jako wynagrodzenie za zawód oddawała swą pensyę — ale pan Kalasanty nie przyjął, owszem, wypłacił wszystko co się należało i jeszcze dał dla choréj całą torbę jakiegoś ziela, które miało być radykalnem lekarstwem na suchoty... a jeżeli nie na suchoty... to przynajmniéj na kaszel i chrypkę...
Nazajutrz po herbacie nastąpiło pożegnanie, które nie obeszło się bez łez, bo obie dziewczynki całem sercem płakały nad stratą swojéj dobréj, kochanéj panny Maryi.
Musiała im przyrzec że powróci, że będzie jeszcze z niemi przez długie lata, a przynajmniéj dopóki za mąż nie powychodzą.
Pani Helena trzymała batystową chusteczkę przy nosie, co oznaczało u niéj wzruszenie, a pan Kalasanty targał szpakowate wąsy i miał szczerą ochotę wykrzyknąć:
— Ej! zostań pani, do milion kroć sto tysięcy! kiedy cię tu tak wszyscy kochają! bo i ja stary gotów jestem płakać za tobą...
Ale skończyło się na chęci. Nie wykrzyknął, bo pani patrzyła jakoś ceremonialnie i chłodno.
Kiedy Mania już była przy drzwiach, wszedł pan Jan i wyciągnął do niéj rękę na pożegnanie.
Odpowiedziała mu wzrokiem politowania i wzgardy, a ręce silnie przytuliła do siebie.
W przedpokoju czekała ją ciocia Figlisiewiczowa.
Dobra ta istota nie umiała nienawidzieć — a bała się kochać, żeby jéj i tego za złe nie wzięto.
Sympatye swoje kryła w głębi serca, a podczas pożegnania cofnęła się do przedpokoju, żeby i w tym razie być ostatnią... jak zwykle.
— Kochana panno Maryo — szeptała — tyś była dla mnie dobrą, nie dokuczyłaś mi w niczem. Niech ci Bóg da jak najlepiéj. Nie wiem dla czego odjeżdżasz i dokąd jedziesz, ale ja tu codzień modlić się będę za ciebie — bo cóż ja więcéj mogę? Weź to moja droga na pamiątkę, a pomyśl też czasem o téj staréj ciotce, co cię bardzo kochała. Weź, weź, to ci się może przyda na co.
I wsunęła jéj w rękę kajet z przepisami smażenia najlepszych konfitur... owoc kilkoletniego przepisywania niewprawnem piórem, barbarzyńską ortografią.
Późno już w nocy, wracał Wasil do domu od kolei, nucił sobie z cicha o kalinie krasnéj, o sokole jasnym i o diwie czarnobrywie i o siwych wołach, koraliczkach, czerewiczkach i tym podobnych akcesoryach szczęścia ludzkiego.



VI.

Sowie oczy i jastrzębi nos madame de Cornichon, nie utraciły ani trochę wdzięku — z tuszy nie ubyło ani jednego łuta wagi.
Szanowna dama jak zwykle prowadziła swój proceder, ciesząc się zaufaniem licznych klijentów i klijentek.
Ozdobiła swój apartament, sprawiła zielonym aksamitem obite meble, konsole, dywany i lustra.
Siedząc na zielonéj kanapie, wyglądała jak ugotowany rak w pietruszce. Przechylała głowę w tył i patrzyła w lustro, jakby to lustro mogło jéj co innego powiedzieć, prócz... impertynencyi.
Rozszerzyła też działalność swą o tyle, że swój, jak mówiła, krwawo zapracowany fundusik, wypożyczała na umiarkowany procencik, nie żądając innéj ewikcyi, prócz słowa honoru i jakiego złotego lub srebrnego fanciku.
Świat rzadko kiedy poznaje się na prawdziwéj zasłudze, to też i o pani Cornichon rozpuszczano złośliwe plotki, w których naturalnie nie było odrobiny prawdy.
Skutkiem tych plotek, matki przychodziły do kantoru coraz rzadziéj z żądaniem przewodniczek dla dzieci, ale za to można było tam spotkać bardzo eleganckich panów, którzy wchodzili do salonu z cygarami w ustach i zacną osobę nazywali bez ceremonii „mamą Cornichon”.
Mama Cornichon była jedyną znajomą Mani w dużem mieście. Od niéj otrzymała miejsce w Czortowie, do niéj też udała się i teraz, żądając wyszukania nowego obowiązku; ale tu spotkał ją zawód.
Miejsc wakujących nie było, nauczycielek nikt jakoś nie żądał — natomiast mama Cornichon zaczęła do niéj przemawiać w sposób bardzo dwuznaczny.
Usiłowała jéj wytłómaczyć, że są młode osoby, które przez zbyt wyidealizowane pojęcia zawiązują sobie los i skazują się na dobrowolną nędzę — że należy się pozbyć pewnych uprzedzeń i zapatrywać się na życie ze strony praktycznéj.
Na poparcie swoich teoryj, przytoczyła jako przykład życie własne; ostatecznie przecież nie zabiła nikogo, nie okradła, a jednak doszła do czegoś i zamierza kupić sobie dom na Lesznie.
Dowodzenie to wywarło ten skutek — że Mania trzasnęła drzwiami i wyszła, pozostawiając mamę Cornichon w najwyższym stopniu oburzoną na niewdzięczność ludzką.
Zaperzona francuzka chodziła długo po salonie, nie mogąc się wydziwić, że jest ktoś, co własną ręką odpycha szczęście i szuka gorzkiego chleba w pracy.
Nazywała Manię gęsią, dziką, parafialną gęsią, upartą, ograniczoną i głupią.
Spodziewała się, że czas i okoliczności dokonają téj zmiany, któréj wymowa jéj dokonać nie potrafiła i że niewdzięczne dziecko wróci pod opiekuńcze skrzydła dobréj mamy.
Ale nie doczekała tego, ponieważ umarła na apopleksyę po wypiciu kilku szklanek pończu, który passyami lubiła...
Przyjechał też niebawem jakiś młody Korniszonek, zlikwidował interesa, zabrał pieniądze i tym sposobem zwiniętą została tak pożyteczna i zacna instytucya, jak kantor nieboszczki mamy Cornichon...
Mania znalazła sobie mieszkanie przy jakiejś uczciwéj familii, wysoko, na trzeciem piętrze i dostawszy kilka lekcyj na mieście, pracowała na kawałek chleba ciężko.
Piękność jéj zniknęła, twarz zmieniła się i zapadła, tylko oczy pozostały zawsze piękne, jasne, uczciwe.
Stargała zdrowie, czuła jak jakiś ogień wewnętrzny nurtuje w jéj piersiach i pali, ale nie ustawała pracować, nie zastanawiając się nad tem, co będzie gdy zupełnie siły straci?
Nikt nie słyszał żeby się na swój los użalała, owszem, niekiedy nawet widywałem na jéj ustach uśmiech, ten charakterystyczny uśmiech dusz prawdziwie zbolałych, niemający nic wspólnego z wesołością.
Tak uśmiechają się niekiedy umierający, tak i ci, którzy się zrzekli wszelkich nadziei.
Późniéj jeszcze, ktoś ze znajomych opowiadał, że panna Marya została siostrą Maryą i przywdziała szary strój szarytki.
Miała więc tę pociechę, że się zemściła nad światem, bo świat dał jéj sieroctwo, niedolę, pana Leona, mamę Cornichon, a ona przyniosła światu ostatek smutnego życia, służąc i pielęgnując dzieci bez nazwiska.
Pozostaje nam jeszcze powiedziéć słów kilka o pani Helenie.
Jeszcze przez lat parę o ściany błękitnego pokoiku obijały się jéj westchnienia i jęki duszy niepoznanéj, zagrzebanéj w ciszy i głuszy wiejskiéj.
Jeszcze wychodziła na most wyglądać czy nie nadjeżdża jaki rycerz błędny, na wspaniałym rumaku, ale przekonała się nareszcie, że Podlasie obfituje w ogórki tylko i że trudno na niem znaleźć urzeczywistnienie wymarzonych ideałów.
Pogodziła się z losem i dała za wygranę francuzkim romansom.
Przekonała się także, że p. Kalasanty, jakkolwiek pali fajkę i klnie, jest jednak dobrym mężem i uczciwym człowiekiem; oraz dziękowała Bogu codziennie, że jéj marzenia i myśli nie przekroczyły nigdy granicy, która oddziela sny od rzeczywistości....
Wielka to zaiste cnota, być cnotliwą.... na puszczy.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.