Guzik z kamei/Mitchel udziela łaskawie paru wyjaśnień

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rodrigues Ottolengui
Tytuł Guzik z kamei
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. ok. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. An Artist in Crime
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ PIĘTNASTY.
MITCHEL UDZIELA ŁASKAWIE PARU WYJAŚNIEŃ.

Po powrocie do Nowego Jorku udał się Barnes zaraz do swego biura, gdzie ze zdziwieniem zastał Lucette.
— No i cóż? — spytał ostro.
— Przyszłam, by panu złożyć niezwłocznie sprawozdanie. Niema czasu do stracenia.
— Jakto? Co się dzieje?
— Znalazłam dziecko w East Orange. Na szczegóły czas później, bowiem znowu je stamtąd zabrano. Mitchel przyjechał wczoraj i zabrał dziewczynkę do Remsenów.
— Do Remsenów? Cóż w tem jest znowu?
— Nie wiem, ale Mitchel i Miss Remsen zostaną dziś rano o dziesiątej zaślubieni w katedrze Św. Patryka.
— Jeśli zdołam przeszkodzić, nie nastąpi to! — wykrzyknął detektyw i podążył do kościoła gdzie doznał wiadomego już niepowodzenia.
Punktualnie o drugiej przybyli Barnes i Neuilly do hotelu piątej avenue, a Mitchel przyjął ich zaraz.
— Mr. Barnes, — rzekł wesoło — cieszy mnie, że teraz mogę panu służyć. Rano spieszno mi było i przybył pan w porze trochę niedogodnej, tak że byłem nieco szorstki.
— Nie mam ochoty żartować, mój panie. Jest to sprawa nader poważna. Oto Mr. Neuilły z Nowego Orleanu, który się zdecydował odbyć długą podróż dla sprawiedliwości.
— Bardzo mi miło poznać pana! — rzekł Mitchel podając rękę, a Neuilły pochwycił ją, chociaż niedawno byłby przysiągł, że raczej weźmie rozpalone żelazo, niż uściśnie dłoń człowieka, który skrzywdził tak nikczemnie córkę jego starego przyjaciela z Południa. — Radbym wiedzieć, panie Barnes, czy szukał pan w Nowym Orleanie rubinu żony mojej?
— Nie szukałem go wcale. Pan jednak wiesz dobrze, dlaczego usiłowałem przeszkodzić zaślubinom pańskim.
— Nie, nie wiem zgoła! Cóż to za powody?
— Jeśli pan nie wiesz, z jakiegoż powodu zawarty został wczoraj jeszcze ślub cywilny?
— Mógłbym odpowiedzieć, że tak bywa często, ale wyznam uczciwie, że mi to wpadło do głowy dopiero na wieść o pańskim powrocie. Pomyślałem, że mógłby panu utkwić w głowie pogląd, iż nie mogę się teraz żenić. Znając pana dobrze, wiedziałem, że w takim wypadku... a zdarzało się to już nieraz... wkroczysz pan napewno. Ponieważ postanowiłem odbyć zaślubiny w porze oznaczonej, namówiłem drogą żoneczkę moją, by wczoraj jeszcze wzięła ślub cywilny. Oto cała historja. Jakiż był tedy cel pański?
— Wiesz pan dobrze, że to wszystko blaga i że mógłbym był użyć Miss Remsen za świadka przeciw panu, co teraz, po ślubie, jest niewykonalne.
— Hm... przyznaję, żem myślał coś takiego. A cóż pan zamierza czynić teraz?
— Przedewszystkiem aresztuję pana za uprowadzenie dziecka, które było w opiece Róży Montalbon.
Jeśli Barnes oczekiwał, że przeciwnik będzie zaskoczony, doznał rozczarowania.
— Tak? — rzekł spokojnie. — I cóż dalej?
— Potem zmuszę pana sądownie do podania miejsca pobytu małej i wydania jej!
— Trudnoby panu przyszło, gdyby nie to, że ja sam pomogę. Ale odwróćmy tok rzeczy i zacznijmy od wydania dziecka. Emiljo!
Na te wezwanie weszła Mrs. Leroy Mitchel, wiodąc piękną dziewczynkę. Mąż wstał, ujął małą za rączkę i podszedł z nią do Mr. Neuilly.
— Róziu — rzekł — to jest pan Neuilly, dobry, wierny przyjaciel mamy twojej. Odbył długą podróż z Nowego Orleanu, by cię zobaczyć i pocałować. Wszak prawda, Mr. Neuilly?
Starzec był wzruszony głęboko, gdyż urocza postać, stojąca przed nim, przywołała mu na pamięć dawno minione czasy. Wspomniał inną, małą dziewczynkę, której strzegł z serdeczną miłością, podczas gdy dorastała. W młodości swej kochał jej matkę, to znaczy babkę Róży i skutkiem braku wzajemności został do końca życia samotnym. Rzekłszy kilka słów życzliwych, przyciągnął dziecko do siebie, potem zaś wstał, odprowadził dziewczynkę do drzwi, znowu pocałował w czoło, wyprowadził do pokoju przyległego, poprosił by zaczekała, a potem wrócił, zamykając za sobą.
— Mr. Mitchel! — wykrzyknął. — Albo jesteś pan największymi łotrem, jakiego nosi ziemia, albo wszyscy znajdujemy się w strasznym błędzie. Mów, człowiecze! Muszę natychmiast wiedzieć wszystko!
— Przedewszystkiem trzeba oświetlić jasno sytuację. Cóż pan na to, Mr. Barnes?
— Tak się stanie, o ile małżonka pańska raczy się oddalić! — odparł detektyw.
— Żona moja i ja stanowimy jedność! — oświadczył Mitchel, otaczając z dumą kibić Emilji. — Proszę się nie wahać mówić w jej obecności.
— Ano więc, skoro inaczej być nie może, zaczynam. Zostało stwierdzone przeze mnie, że Róża Mitchel, zamordowana tutaj, mieszkała i znaną była w Nowym Orleanie pod nazwiskiem Róży Montalbon i była pańską ślubną żoną. Odkryłem także, iż uwiodłeś pan pewną młodą Kreolkę, matkę tego dziecka, które nas dopiero co opuściło, a nieszczęsna opuszczona zmarła rychło z troski. Potem pozwoliłeś pan Montalbon zabrać dziecko i podawać za własne. Kobieta owa miała podejrzenie, iż zamierzasz pan zawrzeć małżeństwo inne i poprzysięgła do tego nie dopuścić. Zjawienie się jej po zaręczynach było dla pana sprawą niebezpieczną. Do czegóż zmierzam? Domyślasz się pan chyba. Popełniano już morderstwa z dużo błahszych powodów. To też sądzę, że mam dostateczne dowody dla uzasadnienia aresztowania pańskiego.
— Nie potrzeba aż takich rzeczy, by mnie aresztować! — odparł Mitchel. — Dzieje się to codziennie, ale dla ukarania, musiałbyś to wszystko dowieść.
— Skąd pan wiesz, że tego uczynić nie mogę?
— Z tej prostej przyczyny, że wszystkie fakty przez pana przytoczone są z gruntu fałszywe.
— A gdzież dowody z pańskiej strony?
— Dostarczę ich z łatwością. Przedewszystkiem twierdzisz pan, że uprowadziłem dziecko. Ale jest to racja połowiczna tylko. Istotnie zabrałem Różę od Montalbon, i to nawet potajemnie i przemocą. Ale miałem do tego pełne prawo.
— Przyznajesz się pan tedy do ojcostwa?
— Przeciwnie, przeczę kategorycznie i tu jest właśnie słaby punkt historji pańskiej. W całym łańcuchu rzekomych dowodów, wychodziłeś pan z założenia, że jestem uwodzicielem matki i że Montalbon miała nade mną władzę. W rzeczywistości jednak nie jestem ojcem dziecka, a Montalbon nie miała władzy nade mną.
— Ależ przyznałeś pan już dawniej, że wymuszała od pana pogróżkami pieniądze i że kwota żądana została wypłacona klejnotami.
— To prawda! Ale ona nie wymuszała pieniędzy ode mnie.
— Mr. Mitchel, rzadko zapominam słów czyich. Swego czasu, w podziemiu lochu bezpieczeństwa oświadczyłeś pan, że ta kobieta miała pana w mocy swojej, a teraz twierdzisz wprost przeciwnie. Jakże mam sobie wytłumaczyć te dwa sprzeczne zeznania?
— Dwa sprzeczne zeznania mogą być prawdziwe, pod warunkiem, że je dzielić będzie pewien okres czasu. W chwili gdy mówiłem, że jestem w mocy tej kobiety, wierzyłem w to zupełnie, a przeto powiedziałem prawdę. Gdy teraz powiadam, że nie byłem w jej mocy, mówię również prawdę, bowiem w międzyczasie poznałem lepiej charakter damy, która jest obecnie żoną moją. Wiem teraz, że cała historja Montalbon nie była zdolna podkopać jej zaufania do mnie.
— Na miłość boską, panowie! — przerwał stary Neuilly. — Dość tych pustych słów. Przejdźmy do faktów! Płonę żądzą poznania prawdy.
— Roy! — rzekła Emilja. — Czemuż nie opowiesz wszystkiego jak było i ukrywasz prawdę?
— Jest to moim zamiarem, ale rad byłem przedtem skrzyżować szpadę z Mr. Barnesem. Widzę atoli żem sprawił przykrość panu Neuilly, przeto proszę o przebaczenie... Muszę zacząć od lat szkolnych. Wówczas już kochałem towarzyszkę zabaw, matkę małej Róży, a gdy miała lat piętnaście zaledwo, ja zaś udawałem się na uniwersytet do Harward, zaręczyliśmy się. Miałem krewniaka, starszego o lat dziesięć, gracza i pijaka. Montalbon utrzymywała wówczas w mieście jaskinię gry, a mój nieszczęsny krewniak zaliczał się, oczywiście, do jej stałych klientów. Pewnego wieczoru, gdy był znowu pijany, namówiła go, by ją zaślubił, a przywołany naprędce ksiądz był tak niesumienny, że dopełnił obrządku. Dopiero po kilku dniach otrzeźwiawszy, nie wiedział krewniak mój o niczem. Na tem to właśnie zbudowała Montalbon plan swój. Zaczęła go namawiać do małżeństwa, podsuwając mu, wyobraźcie sobie panowie, narzeczoną moją. Babie tej szło o pieniądze i zemstę. Chciała skłonić krewniaka mego do bigamji, by potem zapomocą metryki ślubu z nią samą wymuszać pieniądze. Prócz tego było to zemstą nad rodziną mojej narzeczonej, do której żywiła jakąś urazę. Plan ten powiódł się aż nazbyt dobrze. Krewniak pokochał istotnie piękną Kreolkę, był przystojny, ja daleko, ona bardzo jeszcze młoda i słaba, tak że wkońcu zaślubiła go. Teraz dostał się biedak w szpony Montalbon, która go wyzyskiwała przez lat pięć!
Tymczasem przyszła na świat mała Róża, ja zaś, skończywszy studja, wróciłem, ale nie do Nowego Orleanu, gdyż byłem zbyt rozgoryczony niewiernością ukochanej. W Paryżu, gdzie się udałem, doręczono mi desperacki list młodej kobiety. Montalbon okazała metrykę ślubu swego z krewniakiem moim, wydając na hańbę córkę wroga swego. Ogarnięty wyłącznie żądzą zemsty na krewniaku, wróciłem do domu, ale było już zapóźno. Biedna kobieta zmarła, a krewniak przepadł gdzieś.
Na wieść, że się udał na daleki Zachód, ruszyłem tam za nim. Ale trudno było znaleźć ślad. Po pięciu dopiero latach spotkałem go, gdym mu atoli wyrzucał zbrodnię, roześmiał mi się w twarz, nie chciał stanąć do walki i jął uciekać, tak że mogłem posłać mu tylko pogróżkę zastrzelenia przy najbliższej sposobności, jak wściekłego psa.
Sposobność ta nadeszła wkońcu. Spotkawszy go na zupełnem wielomilowem odludziu, wyzwałem na pojedynek i teraz poznał, że musi walczyć o życie. Niepomny własnego bezpieczeństwa chciałem go trafić w serce. Zaspokojona zemsta czyniła mi obojętnem co będzie potem. A może też przypuszczałem, że on mnie zabije? Całkiem spokojny i pewny stanęłem przed nim, gdy nagle nastąpiło coś, przez co postradałem równowagę, a wynik walki był inny zgoła.
— Czekaj! — rzekł mi, spuszczając broń. — Chcę czegoś od ciebie, pewny będąc, że mnie zabijesz. Zrób mi łaskę ostatnią i wyrwij dziecko moje ze szponów tego szatana w ludzkiej postaci.
— Dziecko twoje? — zawołałem. — Sądziłem, że zmarło!
— To jedno z kłamstw tej baby. Dziewczynka żyje i znajduje się w jej mocy. Zrobiłem testament na rzecz dziecka, zapisując mu resztę majątku. Znajdziesz ten dokument w kieszeni surduta. Dziwnym sposobem, zamianowałem ciebie wykonawcą. Wiem teraz, że kochałeś jej matkę, ale jak pragnę miłosierdzia boskiego, nie wiedziałem o tem, poślubiając ją. Teraz jestem gotów.
Strzeliliśmy, ale niespodziewana nowina odebrała mi spokój, tak że zamiast w serce, trafiłem go w głowę. Oczywiście, przypadłem doń zaraz by go obandażować, i powstrzymać upływ krwi, potem zaś pobiegłem do pierwszego osiedla ludzkiego, po ludzi z noszami. Leżał przez dwa miesiące i ozdrowiał zwolna, ale duch jego pozostał zaćmionym, tak żem go musiał umieścić w Nowym Orleanie, w zakładzie obłąkanych, gdzie dotąd przebywa.
— Wszystko to jest bardzo piękne, panie Mitchel, — rzekł Barnes — ale gdzież dowody, że nie pan jesteś ojcem tej dziewczynki, a umysłowo chory krewniak winy nie ponosi, jak wielu mniema?
— Przedewszystkiem, niema pomiędzy nami śladu podobieństwa, poza tem samem nazwiskiem. Mr. Neuilly przyzna chyba, że jestem mu całkiem obcy, podczas, gdy znał dobrze winowajcę. Nie trudno też będzie stwierdzić identyczność moją, gdyż zna mnie mnóstwo osób w Nowym Orleanie. Ale o tem potem, teraz wracam do mego opowiadania.
Postanowiłem dostać w swe ręce dziecko, wiedząc jednocześnie, że Montalbon nie zgodzi się dobrowolnie. Drogą ustawową nie mogłem nic sprawić, nie wyjawiając pochodzenia, czego pragnąłem uniknąć dla małej, oraz pamięci jej matki. Dlatego porwałem ją wprost z ulicy. Nastawiono na mnie moc detektywów, ale Mr. Barnes poświadczy chyba, że się tego nie boję. Wodziłem ich za nos przez dwa lata, aż zaprzestali śledztwa, prawdopodobnie z powodu, że Montalbon nie mogła już płacić. Podniecenie to zrobiło mi doskonale, mogłem zapomnieć o trosce mojej i miałem zajęcie. Dopiero gdy to zupełnie ustało, udałem się w podróż i wróciłem z Europy do Nowego Jorku półtora zaledwo roku temu. Niedługo potem otrzymałem list i fotografję, które pan znasz.
— Nie mam zamiaru wymuszać od pana pieniędzy — powiedziała wchodząc — ale posiadam coś, co pan zapewne chętnie kupi.
Na pytanie wyjaśniła, że jest to metryka jej ślubu z moim krewniakiem, metryka jego ślubu z matką dziecka, oraz metryka jej ślubu z innym, żyjącym jeszcze człowiekiem.
— Boże wielki! — wykrzyknął Mr. Neuilly. — Jeśli posiadała te dokumenty, to były one dowodami, że jej małżeństwo z krewniakiem pańskim jest nieważne, natomiast jego małżeństwo z matką Róży najzupełniej legalnie nastąpiło.
— Tak jest istotnie. Dałem babie za to wszystko dziesięć tysięcy dolarów. Czy to nie za drogo?
— Ależ nie! Ja dałbym dwa razy tyle!
— Dowiedzcież się panowie jeszcze, jak bezczelną była ta baba. Zagroziła mi, na wypadek niezapłacenia żądanej kwoty, że poda, na podstawie owej metryki, mnie jako swego męża, pozostawiając mi sprawę udowodnienia, że wyszła za mego chorego krewniaka, nie za mnie. Skandal taki byłby mi wówczas bardzo nie na rękę, przeto zapłaciłem, gdyż papiery, zawierające uczciwe nazwisko mojej dawnej narzeczonej i jej dziecka, warte były tej kwoty.
— Raz jeszcze muszę spytać, — rzekł Barnes, — czy możesz pan dowieść, że nie pan byłeś mężem Montalbon?
— Dowód stanowi sam fakt, że mi wydała te dokumenty.
— Wcale nie! — odparł detektyw. — Przypuśćmy, że byłeś pan istotnie jej mężem, a chcąc wejść w związek z Miss Remsen, zapłaciłbyś pan każdą kwotę za dokument, stwierdzający nielegalność małżeństwa pierwszego.
— Mr. Barnes, widzę, niewierny Tomasz z pana, przeto dam inny dowód jeszcze.
Rzekłszy to, podszedł do biurka i wrócił z kilku papierami.
— Tu oto, masz pan zeznanie tej osoby, jakie spisaliśmy przy zawieraniu umowy. Zgodne jest one w zupełności, z tem co mówiłem. Ale ponieważ mógłbyś pan sądzić, że i to jest wymuszone i nieprawdziwe, dlatego dam inny jeszcze dowód. Proszę zobaczyć! — rzekł podając papier starcowi. — Jest to metryka ślubu krewniaka mego z Montalbon. Jak to czynią niektórzy, przykleiła ona do papieru obie fotografje. Pytam pana Mr. Neuilly, czy jest to człowiek, którego znałeś pan?
— Racja zupełna, Mr. Mitchel! Poznaję dobrze te rysy, podczas kiedy pańskie były mi dotąd nieznane. Człowieka tego uważałem zawsze za męża Montalbon i ostatniego szubrawca.
— Cóż pan na to, Mr. Barnes?
Odpowiedź Barnesa obliczona była na zaskoczenie słuchaczy. Ale nie powiodło mu się wcale.
— Panie Mitchel, czy możesz mi pan powiedzieć, kto zamordował Różę Montalbon?
— Nie mam obowiązku odpowiadać na to! — rzekł spiesznie.
— W takim razie żegnam pana! — rzekł Barnes, wstając. — Chodźmy już, panie Neuilly.
— Zostań pan, proszę! — wtrąciła Emilja, zanim staruszek mógł odpowiedzieć. — Nie widział pan jeszcze dobrze Rózi, a ucieszyłoby nas wielce, gdyby pan zechciał wziąć udział w naszej uczcie ślubnej.
— Ha, ha, ha! Mr. Barnes, czyż ona nie jest godną mnie małżonką? Zabiera panu świadka! Panie Neuilly, racz pan przyjąć zaproszenie nasze!
— Z największą przyjemnością. Mr. Barnes, racz pan w tym razie przebaczyć i nic brać mi tego za złe.
— Oczywiście! Masz pan zupełną rację, zostając. Życzę państwu szczęścia, które oby potrwało jak najdłużej! Żegnam! — powiedział Barnes i wyszedł.
— To straszne, naprawdę, — zauważył Mitchel — do czego może doprowadzić detektyw, idąc śladem przypuszczenia swego! Czy wiesz, królowo moja, że Barnes wierzy, a raczej wierzył, iż to ja zamordowałem ową kobietę! Cóż ty na to?
W odpowiedzi, pocałowała go bez słowa w czoło, wyszła, ale wróciła zaraz, wiodąc za rączkę małą Rózię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rodrigues Ottolengui i tłumacza: Franciszek Mirandola.