Hektor Servadac/Część I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hektor Servadac |
Podtytuł | Przygody w podróży po światach słonecznych |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1878 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Hector Servadac |
Źródło | Skany na commons: cz.I i cz.II |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Gdzie jest mowa o Wenerze i Merkurym, zagrażającym, że potrącą o ziemię.
Wkrótce znowu ukazało się słońce i całe światło gwiazd znikło przed jego wytężoną promienistością. Nie było możności robić dalszych spostrzeżeń. Należało odłożyć je do przyszłych nocy, jeżeli stan nieba pozwoli.
Co do kręgu, którego światło prześliznęło się przez pokład chmur, to kapitan Servadac napróżno szukał jego śladów. Znikł on, czy to wskutek oddalenia się, czy też zwrotu w bezładnym biegu.
Pogoda była przepyszna. Wiatr całkiem prawie ustał, przerzuciwszy się na stary zachód. Słońce wznosiło się codziennie na swoim nowym horyzoncie i zachodziło na przeciwległym ze wszelką dokładnością. Dnie i noce miewały równo po sześć godzin, — zkąd ten wynik, że słońce wcale nie oddalało się od nowego równika, który przechodził przez wyspę Gurbi.
Jednocześnie temperatura wzrastała ciągle. Kapitan Servadac po kilka razy na dzień spoglądał na termometr, zawieszony w jego pokoju, i 15 lutego przekonał się, że narzędzie to wskazywało w cieniu pięćdziesiąt stopni stustopniowych.
Rozumie się, że ponieważ gurbi nie podniosło się jeszcze ze zwalisk, kapitan Servadac i Ben-Zuf urządzili jak mogli najwygodniej główny pokój w posterunku. Mury te, po należytem ich osłonięciu od potopowych deszczów, zabezpieczały również od gorąca. Skwar poczynał być nieznośnym, tembardziej, że żadna chmura nie łagodziła promieni słonecznych. Nigdy słońce w Senegalu ani w podrównikowych krajach Afryki nie wytwarzało podobnego skwaru. Gdyby temperatura ta dłużej potrwała, spaliłaby się niezawodnie cała roślinność na wyspie.
Wierny swym zasadom, Ben-Zuf nie chciał okazywać zdumienia z powodu tej anormalnej temperatury; ale pot, spływający po nim, protestował przeciw temu. Zresztą nie chciał on, pomimo zaleceń kapitana, zaniechać posterunku na szczycie skały. Tam, podczas gdy wpatrywał się w morze Śródziemne, spokojne jak jezioro, ale ciągle puste, wypiekał się najsumienniej. Można było przypuszczać, że skórę ma podwójną a czaszkę
blindowaną, mogąc tak bezkarnie znosić prostopadłe promienie południowego słońca.
Pewnego dnia kapitan, wpatrując się w niego, zrobił taką uwagę:
— A! to chyba urodziłeś się w Gabon.
— Nie, panie kapitanie, na Montmartre, ale to wszystko jedno!
Od chwili jak dzielny Ben-Zuf stwierdził, że w okolicach międzyzwrotnikowych było tak samo gorąco, jak na jego faworytalnym wzgórku, nie było o co spierać się.
Temperatura ta, ultra-kanikularna, musiała koniecznie oddziałać na roślinność wyspy Gurbi. To też i natura doznała skutków tej modyfikacyi klimatycznej. W kilka dni soki rozniosły życie po najskrajniejszych gałęziach drzew, ukazały się pączki, rozwinęły liście, rozkwitły kwiaty, wytworzyły się owoce. Tak samo było ze zbożem. Proso rosło w oczach, że tak powiemy, a łąki pokryły się gęstą trawą. Była jednocześnie pora kośby, żniwa i zbioru owoców. Lato i jesień złączyły się w jednę porę roku.
Dlaczego kapitan Servadac nie był bieglejszym w kosmografii! Powiedziałby sobie:
— Jeżeli pochyłość osi ziemskiej zmieniła się, i jeżeli, jak wszystko zdaje się wskazywać, oś ta tworzy kąt prosty z ekliptyką, więc wszystko pójdzie teraz tak jak na Jowiszu. Nie będzie pór roku na kuli ziemskiej, ale strefy niezmienne, dla których zima, wiosna, lato i jesień trwają wiecznie.
I nie zaniedbałby dodać:
— Ale do wszystkich piorunów! Co nam przyniesie ta zmiana?
Przyspieszona ta pora roku zakłopotała kapitana i jego ordynansa. Widocznem było, że zabraknie rąk na tyle pracy na raz. Gdyby nawet zarekwirowano całą ludność wyspy, nie zdołanoby dać sobie rady. Nadzwyczajne gorąco nie dozwoliłoby oddać się ciągłej pracy. W każdym razie niebezpieczeństwo nie było jeszcze nieuniknionem. Zapasy w gurbi znajdowały się w obfitości, a przytem teraz, gdy morze się uspokoiło i pogoda była prześliczna, można było spodziewać się, że jaki okręt ukaże się przed wyspą. Ta część morza Śródziemnego bardzo jest uczęszczana bądź przez statki rządowe, pełniące służbę na wybrzeżach, bądź przez transportowe wszystkich narodów, miewające stosunki z najmniejszymi nadbrzeżnymi punktami.
Taki tryb rozumowania był słuszny, ale cóż kiedy czy to z tej przyczyny, czy z owej, dość że żaden statek nie ukazywał się na morzu i Ben-Zuf bezpotrzebnie upiekłby się na szczycie spopielonej skały, gdyby nie był tam osłonięty rodzajem parasola.
Przez ten czas kapitan Servadac próbował, ale napróżno, przypomnieć sobie szkolne studya. Oddawał się bezustannym wyrachowaniom aby wyjaśnić tę nową sytuacyę kuli ziemskiej; ale nie bardzo mu się to udawało. A jednak powinienby był być naprowadzonym na myśl, że jeżeli ruch rotacyjny ziemi na jej osi zmodyfikował się, to musiał również zmodyfikować się jej ruch przenośny dokoła słońca, i że zatem długość roku nie powinna była pozostawać tąż samą, lecz albo wzrosnąć, albo skrócić się.
Ziemia w samej rzeczy przybliżała się do promienistej gwiazdy. Orbita jej widocznie zeszła z miejsca, a to zgadzało się nie tylko ze stopniowym wzrostem temperatury, ale nowe spostrzeżenia powinny były pozwolić kapitanowi Servadac sprawdzić to zbliżenie, przyciągające glob do jego atrakcyjnego centru.
W samej rzeczy krąg słońca ukazywał się wtedy w średnicy dwa razy większej, aniżeli przedstawiał się gołemu oku przed tymi wypadkami. Spostrzegacze umieszczeni na Wenerze, to jest w średniej odległości dwudziestu pięciu milionów mil, widzieliby go takim, jakim przedstawiał się teraz w rozmiarach zwiększonych. A zatem z uwagi tej należało wyprowadzić wynik, że ziemia nie musiała być oddaloną od słońca dalej jak na dwadzieścia pięć milionów mil, zamiast trzydziestu ośmiu. Pozostawało przekonać się czy odległość ta nie zmniejsza się jeszcze; w tym zaś razie należało obawiać się, by wskutek zerwania się równowagi, kula ziemska niezostała ostatecznie wciągniętą na powierzchnię słońca. Byłoby to kompletnem jej zniszczeniem.
Jeżeli dnie, bardzo piękne podówczas, dawały wszelką łatwość obserwowania nieba, to i noce, nie mniej piękne, oddawały w rozporządzenie kapitana wspaniały ogół świata gwiazdzistego. Gwiazdy i planety były tu jakby głoskami olbrzymiego alfabetu; kapitan wściekał się, że mógł to zaledwie sylabizować. Gwiazdy wprawdzie nie przedstawiłyby żadnej zmiany jego oczom ani w swych rozmiarach, ani w stosunkowej odległości; wiadomo bowiem, że słońce, posuwające się ku konstelacyj Herkulesa z szybkością sześćdziesięciu milionów mil rocznie, nie przedstawiło jeszcze dającej się ująć zmiany pozycyi, tak wielką jest odległość tej gwiazdy. Toż samo dzieje się z Arkturem, który w przestrzeni gwiazdzistej porusza się z szybkością dwudziestu dwóch mil na sekundę, to jest trzy razy prędzej aniżeli ziemia.
Ale jeżeli gwiazdy niczego nauczyć nie mogły, nie tak samo rzecz się miała z planetami, przynajmniej z temi, których orbita zakreśla się wewnątrz orbity ziemi.
Dwie planety znajdują się w tych warunkach: Wenus i Merkury. Pierwsza grawituje w odległości dwudziestu siedmiu milionów mil od słońca, druga w odległości piętnastu milionów. Orbita Wenery obejmuje zatem orbitę Merkurego, orbita zaś ziemi obie powyższe. Owoż, po długich spostrzeżeniach i po głębokim namyśle, kapitan Servadac zrobił uwagę, że ilość ciepła i światła, obecnie przyjmowana przez ziemię, dorównywała prawie ilości tej, którą Wenus otrzymuje od słońca, to jest dwa razy większej od tej, jaką jej przesyłało słońce przed katastrofą. Więc jeżeli wyprowadził z tego, wniosek, że ziemia musiała znacznie przybliżyć się do promienistej gwiazdy,pewniejszym byłby tego gdyby znowu obserwował tę pyszną Wenus, którą zachwycają się najobojętniejsi, gdy wieczorem, lub rano, wyzwala się ze słonecznych promieni.
Lucifer, Hesper jak ją nazywano w starożytności, zorza wieczorna, gwiazda zaranna — żadna gwiazda nie ma tylu nazw, jak to światło nocne — słowem Wenus, przedstawiała się oczom kapitana Servadac w formie kręgu stosunkowo ogromnego. Był to jakby mały księżyc i gołem okiem doskonale można było odróżniać jego fazy. To pełna, to w ćwierci, zawsze była dokładnie widzialną. Zazębienia jej przekonywały, że promienie słoneczne, odbijając od jej atmosfery, przenikały w okolice, w których powinna była już zajść. Było to dowodem, że Wenus posiada atmosferę, ponieważ promienie odbijały od powierzchni jej kręgu. Pewne punkta jasne oznaczały góry, których wysokość słusznie Schröter podawał na dziesięć razy większą aniżeli Mont Blanc, to jest na sto czterdziestą czwartą część promienia planety.[1]
Owoż kapitan Servadac w owej epoce czuł się w prawie twierdzenia, że Wenus była nie dalej jak w odległości dwóch milionów mil, i powiedział to Ben-Zufowi.
— No i cóż panie kapitanie — odrzekł ordynans — to jeszcze bardzo pięknie być oddalonym na dwa miliony mil!
— Znaczyłoby to coś dla dwóch armii wojujących — odrzekł kapitan Servadac — ale dla dwóch planet jest niczem!
— Cóż może stać się?
— Do licha! możemy pospadać na Wenus!
— Eh, eh!.. a czy jest tam powietrze, panie kapitanie?
— Jest!
— I woda?
— Rozumie się.
— Dobrze! zobaczymy Wenus!
— Ale uderzenie będzie straszliwe, gdyż zdaje się, że teraz oba ciała pędzą w kierunku przeciwnym, a ponieważ masy ich są prawie równe, więc uderzenie dla obu będzie okropne.
— Dwa pociągi kolejowe co? dwa pociągi spotykające się! — odpowiedział Ben-Zuf spokojnie, co kapitana znowu okrutnie zirytowało.
— Tak jest, dwa pociągi, bydlę! — zawołał Hektor Servadac — ale dwa pociągi pędzone tysiąc razy prędzej jak dwa nadzwyczajne, co niezawodnie spowoduje zepchnięcie jednego, a może obu, a wtedy zobaczymy co pozostanie z twojej garści ziemi na Montmartre!
Ben-Zuf uczuł się dotkniętym do żywego. Zgrzytnął zębami, zacisnął pięście, ale powstrzymał się i po kilku chwilach, podczas których strawił po części owę „garść ziemi,“ powiedział:
— Ależ panie kapitanie! ja jestem gotów!... niech pan kapitan komenderuje!... jeżeli jest sposób niedopuszczenia do tego spotkania...
— Nie ma, bałwanie!... i idź do dyabła!...
Na taką odpowiedź przygnębiony Ben-Zuf oddalił się, nie wyrzekłszy ani słowa więcej.
Następnych dni odległość, oddzielająca dwa ciała niebieskie, jeszcze bardziej zmniejszyła się i widocznem było, że ziemia, pędząc po nowej orbicie, przetnie orbitę Wenery. Jednocześnie bardzo także przybliżyła się do Merkurego. Ten, rzadko widziany gołem okiem, chyba gdy znajduje się w najbliższym punkcie zachodnim, lub wschodnim, ukazywał się teraz w całej swej świetności. Fazy jego, analogiczne z fazami księżycowemi, jego odbijanie promieni słonecznych, zlewających nań ciepło i światło siedm razy silniejsze aniżeli na kulę ziemską, jego strefy lodowe i gorące, prawie całkiem pomięszane, dzięki znacznej pochyłości osi obrotowej, jego pasy równikowe, jego góry, wysokie na dziewiętnaście kilometrów, wszystko to czyniło godnem najpilniejszego zbadania to ciało niebieskie, któremu starożytni nadali miano „świetnego.“
Ale niebezpieczeństwo nie zagrażało jeszcze od strony Merkurego. Wenus przedewszystkiem była dla ziemi niebezpieczną. Około 18 stycznia odległość dwóch tych ciał zeszła prawie do miliona mil. Świetlane wytężenie planety sprawiało, że przedmioty ziemskie wytwarzały gwałtowne cienie. Widać było, jak planeta obraca się około swej osi w ciągu dwudziestu trzech godzin i dwudziestu jednej minuty, co przekonywało, że długość dni tam nie zmieniła się. Można było dostrzedz chmury, któremi atmosfera, nieprzerwanie przeciążona parą, pstrzyła jego krąg. Widać było siedm plam, które, jak utrzymywał Bianchini, są prawdziwemi morzami łączącemi się z sobą. Na koniec wspaniały planeta widzialny był wśród białego dnia; ale widzialność ta pochlebiała kapitanowi Servadac nierównie mniej, aniżeli pochlebiało jenerałowi Bonaparte, gdy za czasów Dyrektoryi ujrzał Wenerę wśród białego dnia i chętnie przystał na to, by mówiono, że to „jego gwiazda.“
W dniu 20 stycznia odległość „regulaminowa“ wskazana obu ciałom niebieskim przez niebieską mechanikę, jeszcze się zmniejszyła.
— W jakim niepokoju muszą znajdować się nasi koledzy w Afryce, nasi przyjaciele we Francyi i wszyscy mieszkańcy obu kontynentów? — zapytywał czasami sam siebie kapitan Servadac. — Jakie to artykuły muszą ogłaszać dzienniki obu kontynentów? Jakie muszą być tłumy po kościołach! Można przypuszczać koniec świata! Wyobrażam sobie, Boże mi przebacz, że koniec ten nigdy nie był tak bliski! A co do mnie, to w tych okolicznościach, dziwiłbym się, gdyby jaki okręt pojawił się, by nas odwieźć do ojczyzny! Czy gubernator generalny, czy minister wojny mają czas zajmowania się mną? Nim dwa dni upłynie, ziemia zostanie rozbita na tysiąc kawałków, które kapryśnie kołować będą w przestrzeni!
Nie miało tak stać się!
Przeciwnie poczynając od owego dnia, dwa ciała niebieskie, zagrażające sobie, zdawały się oddalać powoli jedno od drugiego. Na szczęście poziomy orbit Wenery i ziemi nie przecinały się, a zatem straszliwe uderzenie nie mogło nastąpić.
Ben-Zufowi bardzo się chciało wydać westchnienie zadowolenia, gdy kapitan podzielił się z nim tą dobrą wiadomością.
W dniu 25 stycznia odległość już dość skutecznie zwiększyła się, tak że cała obawa pod tym względem znikła.
— No, w każdym razie — rzekł kapitan Servadac — zbliżenie to zawsze posłużyło nam do przeświadczenia się, że Wenus nie ma księżyca!
I w samej rzeczy, Dominik Cassini, Short, Montaigne de Limoges, Montbarron i kilku innych astronomów, bardzo na seryo wierzyło w istnienie tego satelity.
— A szkoda — dodał Hektor Servadac — bo może byśmy zabrali ten księżyc w przechodzie i mielibyśmy dwa na nasze usługi. Ale do licha! czyż nigdy nie dojdę do wyjaśnienia całego tego przewrotu w mechanice niebieskiej?
— Panie kapitanie! — rzekł Ben-Zuf.
— Czego chcesz?
— Czy nie ma w Paryżu na końcu Luksemburga domu, z wielką jarmułką na głowie?
— Obserwatoryum?
— Tak jest! otóż czy wyjaśnienie tego wszystkiego nie należy do panów mieszkających w owej jarmułce?
— Rozumie się.
— A więc czekajmy cierpliwie na to wyjaśnienie, panie kapitanie i — bądźmy filozofami!
— Eh, Ben-Zuf! Czy wiesz przynajmniej, co to jest być filozofem?
— Wiem, panie kapitanie, ponieważ jestem żołnierzem.
— Cóż to zatem oznacza?
— Oznacza ustąpić, kiedy nie można zrobić inaczej; a właśnie znajdujemy się w tym wypadku, panie kapitanie.
Hektor Servadac nie odpowiedział nic swemu ordynansowi; ale można przypuszczać, że zaprzestał, przynajmniej tymczasowo, silić się na wytłómaczenie tego, co wtedy było dla niego niemożebnem.
Zresztą nieprzewidziany wypadek miał nastąpić, a wyniki jego miały być bardzo donośne.
Dnia 27 stycznia, koło godziny dziewiątej rano, Ben-Zuf wszedł do oficera znajdującego się w pokoju w posterunku i powiedział najspokojniej.
— Panie kapitanie!
— A co tam? — zapytał kapitan Servadac.
— Okręt!
— Bydlę! i mówisz mi to tak spokojnie, jak gdybyś mówił, że już zupa na stole!
— Ba! wszakże jesteśmy filozofami! — odrzekł Ben-Zuf.