Hektor Servadac/Część II/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Podtytuł Przygody w podróży po światach słonecznych
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1878
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Cała część II
Indeks stron

ROZDZIAŁ XI.

W którym uczony świat Gallii goni myślą po nieskończonościach przestrzeni.



Upłynął miesiąc. Gallia nie przestawała grawitować, unosząc swój mały światek z sobą. Mały światek w istocie, ale mało dotychczas uległy wpływowi ludzkich namiętności! Chciwość, egoizm, reprezentowane były tylko przez Hakhabuta, tę smutną próbkę rasy ludzkiej, i to była jedyna plama do zaznaczenia na tym mikrokosmie, oddzielonym od ludzkości.
Zresztą ci Gallijczykowie mogli się uważać tylko za podróżników, odbywających przejażdżkę dokoła świata słonecznego. Ztąd myśl rozlokowania się, jak można najwygodniejszego, ale tylko na czas nie długi. Po ukończeniu tej podróży do koła świata, po dwóch latach rozłączenia się, okręt, który ich unosił w przestworach wszechświata, przybić ma znowu do dawnego sferoidu, i jeżeli obliczenia profesora są zupełnie dokładne — a potrzeba aby były takiemi — passażerowie Gallii zeszliby na lądy ziemskie.
Prawda, że przybicie okrętu „Gallia“ do ziemi nie mogłoby się obejść bez nadzwyczajnych trudności, bez niebezpieczeństw niezwyczajnie straszliwych. Ale o tem można było później myśleć, gdy stosowny czas nadejdzie.
Tak więc hrabia kapitan Servadac, porucznik Prokop, nabierali coraz więcej pewności ujrzenia swoich bliźnich na ziemi w stosunkowo krótkim czasie. Nie potrzebowali więc zajmować się gromadzeniem zapasów na przyszłość, uprawiać, gdy przyjdzie ciepła pora roku, żyznych części wyspy Gurbi, zachowywać rozmaite rodzaje zwierząt, czworonogów i ptactwa, które przeznaczali przedtem na rozrodzenie świata zwierzęcego na Gallii.
Ale ileż razy rozmawiali o tem, coby też należało im robić dla uczynienia swego asteroidy mieszkalnym, gdyby na nim musieli na zawsze pozostać. Ile projektów do wykonania, ile robót do podjęcia, ażeby zapewnić istnienie tego małego grona istot, które zima przeszło dwudziestomiesięczna czyniła tak zależnem!
Najbliższego 15. stycznia kometa miał stanąć na najdalszym punkcie wielkiej osi, to jest w punkcie odsłonecznym (aphelie). Przeszedłszy ten punkt, kometa miał powracać ku słońcu ze wzrastającą szybkością. Dziewięć do dziesięciu miesięcy miało upłynąć, zanimby upał słoneczny wyzwolił morze z lodów i ziemię uczynił rodzajną. W tym to czasie Dobryna i Hanza przewiozłyby ludzi i zwierzęta na wyspę Gurbi. Ponieważ lato gallickie miało być krótkie, choć bardzo gorące, zabranoby się więc bystro do uprawy ziemi. Zasiany w należytym czasie, grunt ten wydałby dostateczną dla wykarmienia wszystkich ilość zboża i paszy. Przed powrotem zimy odbyłaby się kośba i żniwo. Żyłoby się na wyspie szerokiem i zdrowem życiem myśliwych i rolników. Za powrotem zimy znówby wrócono do życia troglodytów w komórkach góry ognioziejnej. Rój pszczół gallickich wleciałby do ula Niny, aby tam przepędzić długą i ciężką porę zimową.
Tak, koloniści schowaliby się do swego ciepłego mieszkania! Jednakże, czyżby nie robili jakich odległych poszukiwań w celu odkrycia kopalni paliwa, jakiegoś pokładu węgla łatwego do dobywania? Nie staraliżby się zbudować na samejże wyspie Gurbi jakiegoś mieszkania bardziej wygodnego, bardziej zastosowanego do potrzeb kolonii i do klimatycznych warunków Galii?
Zrobiliby to z pewnością. Próbowaliby przynajmniej, ażeby uniknąć tego długiego uwięzienia w pieczarach Ziemi Gorącej — uwięzienia smutniejszego jeszcze pod względem moralnym, jak pod fizycznym. Potrzeba było być Palmirynem Rosette, zagłębionym w swoich rachunkach, ażeby nie czuć ważnych stron ujemnych tego życia, aby chcieć zamieszkać w tych warunkach na Galli ad infinitum!
Zresztą straszliwa ewentualność groziła ciągle mieszkańcom Ziemi Gorącej. Możnaż było twierdzić na pewno, że nie zjawi się ona w przyszłości. Możnaż było utrzymywać nawet, że nie nastąpi to przedtem, zanim słońce wróci komecie ciepło, potrzebne do tego, by można było żyć na nim? Pytanie było ważne i nieraz rozbierane, o ile dotyczyło teraźniejszości, bo co się tyczy przyszłości, to Gallijczycy spodziewali się jej uniknąć, powracając na ziemię.
W istocie, czyż nie mogłoby się zdarzyć wygaśnięcie wulkanu, który ogrzewał Ziemię Gorącą? Czyż ognie wewnętrzne Gallii były niewyczerpane? Po wygaśnięciu wulkanu, w cóżby się obrócili mieszkańcy Ula Niny? Mieliż się wkopywać aż we wnętrze komety, aby tam znaleść temperaturę znośną? A i tam, czy mogliby stawiać opór zimnu zewnętrznemu?
Rzecz widoczna, że w najdalszej przyszłości, jaką sobie można wyobrazić, Gallię czekał los, który zdaje się być udziałem wszystkich światów. Wewnętrzne jej ognie miały wygasnąć. Stać się miała martwem ciałem niebieskiem, jakiem dziś jest księżyc, jakiem kiedyś będzie ziemia. Ale ta przyszłość nie zajmowała obecnie Gallijczyków — tak się im przynajmniej zdawało — i liczyli oni, że pierwej opuszczą Gallię, zanim się stanie niemieszkalną.
Bądź co bądź wybuch ognia, jak to się często zdarza w wulkanach ziemskich, mógł każdej chwili nagle ustać, przedtem nimby się kometa dostatecznie zbliżył do słońca. A w takim razie, zkąd dostać tej lawy, która szerzyła tak użyteczne ciepło aż w głębiach skały? Jakie paliwo dostarczyłoby dość cieplika dla utrzymania średniej temperatury, która pozwalała bezkarnie znosić chłód sześćdziesięciu stopni poniżej zera?
Taką była ta ważna kwestya. Na szczęście żadna się dotychczas nie objawiła zmiana w wylewie materyi wybuchowych. Wulkan funkcyonował z regularnością i, możnaby powiedzieć, ze spokojem dobrze wróżącym. Tak więc pod tym względem nie należało się lękać ani przyszłości, ani teraźniejszości. Takie było zdanie kapitana Servadaca, zawsze zresztą będącego dobrej myśli.
15 grudnia Gallia znajdowała się o dwieście szesnaście milionów mil od słońca, prawie u końca wielkiej osi swej drogi. Grawitowała teraz nie z większą szybkością, jak jedenastu do dwunastu milionów mil na miesiąc.
Nowy świat otworzył się wówczas przed oczami Gallijczyków, a w szczególności Palmiryna Rosette. Po obserwacyi Jowisza z tak bliskiej odległości, z jakiej żaden śmiertelnik przed nim nie spoglądał na tego planetę, zabrał się profesor teraz do obserwowania Saturna.
W każdym razie stosunki sąsiedztwa nie były te same. Trzynaście tylko milionów mil oddzielało kometę od świata Jowiszowego, sto siedmdziesiąt trzy miliony mil oddzielały tegoż kometę od ciekawego planety. Żadnych więc opóźnień nie można się było lękać z tego powodu, oprócz tych, które były z góry obliczone, a zatem niczego ważnego nie należało się lękać.
Jakkolwiekbądź, Palmiryn Rosette mógł obserwować Saturna z tak bliska, z jak bliska obserwowałby go na ziemi, gdyby ten planeta przysunął się do niego o pół diametru swej drogi około słońca.
Daremnie było go pytać o jakieś szczegóły o Saturnie. Exprofesor nie czuł już potrzeby nauczania. Nie łatwo go było ściągnąć z jego obserwatoryum i zdawało się, że szkła lunety, w dzień i w nocy przyszrubowane były do jego oczu.
Na szczęście biblioteka Dobryny miała kilka książek elementarnych o kosmografii i dzięki porucznikowi Prokopowi, ci z Gallijczyków, których zajmowały te kwestye astronomiczne, mogli się dowiedzieć, co to był ten świat Saturna.
Naprzód Ben-Zuf był zadowolony, kiedy mu powiedziano, że gdyby Gallia oddaliła się od słońca na odległość, w której grawitował Saturn, to nie możnaby było ziemi dojrzeć golem okiem. Otóż wiadomo, że ordynansowi szczególnie chodziło o to, aby jego glob ziemski nie znikł mu oczu.
— Dopóki się widzi ziemię, nie ma nic straconego — powtarzał.
I w istocie na odległości, jaka oddziela Saturna od słońca, ziemia byłaby niewidzialną nawet dla najlepszych oczu.
Saturn w owym czasie bujał w przestrzeni sto siedmdziesiąt pięć milionów mil od Gallii, a zatem o trzysta sześćdziesiąt cztery miliony sto pięćdziesiąt tysięcy mil od słońca. Z tej odległości otrzymywał tylko setną część tej części światła i ciepła, którą promienna gwiazda posyłała ziemi.
Z książką w ręku dowiedziano się, że Saturn odbywa swój obrót około słońca we dwadzieścia dziewięć lat i 167 dni, przebiegając z szybkością ośmiu tysięcy stu pięćdziesięciu ośmiu mil na godzinę, drogę wynoszącą dwa miliony dwieście ośmdziesiąt siedm milionów pięćset tysięcy mil, „wciąż nie licząc centymów,“ jak powiadał Ben-Zuf. Obwód tego planety na równiku wynosi dziewięćdziesiąt tysięcy trzysta ośmdziesiąt mil. Powierzchnia jego ma 40 miliardów kwadratowych kilometrów, objętość wynosi sześćset sześćdziesiąt sześć miliardów sześciennych kilometrów. Jednem słowem Saturn jest 735 razy większy od ziemi, a zatem mniejszy od Jowisza. Co się tyczy massy planety, to jest ona tylko sto razy większą od massy ziemskiej, co wskazuje, że gęstość jej jest mniejszą od gęstości wody. Obraca się około swej osi w 10 godzinach 29 minutach, ztąd więc rok jego składa się z 8,630 dni, a pory roku, zważywszy znaczne pochylenie jego osi ku powierzchni ekliptyki, trwają każda po ziemskich lat siedm.
Satumijczycy — jeżeli są jacy — muszą mieć wspaniałe noce, dzięki ośmiu księżycom towarzyszącym planecie. Noszą one bardzo mitologiczne nazwiska: Midas, Encebades, Thetis, Dione, Rhea, Tytan, Hyperion, Jafet. Jeżeli obrót Midasa nie trwa więcej jak dwadzieścia dwie godziny i pół, obrót Jafeta odbywa się w przeciągu 69 dni. Jeżeli Jafet grawituje w odległości 910,000 mil od powierzchni Saturna, Midas odległy jest tylko 34,000 mil, a zatem prawie trzy razy bliższy Saturna niż księżyc ziemi. Muszą być wspaniałe te noce, jakkolwiek słońce użycza słabiej swego światła.
Bezwątpienia jeszcze piękniejszemi czyni te noce potrójny pierścień okalający tego planetę. Saturn zdaje się być osadzony w misternej oprawie. Spostrzegacz, umieszczony dokładnie pod tym pierścieniem, który wówczas przechodzi przez zenit nad jego głową w odległości pięciu tysięcy stu sześćdziesięciu pięciu mil, dostrzega tylko wąziutki pasek, którego szerokość Herschell ocenia na sto mil. Jest to więc jakby świetlana niteczka w przestrzeni rozciągnięta. Ale niech się spostrzegacz usunie trochę na jednę lub drugę stronę, a ujrzy oddzielające się od siebie trzy pierścienie koncentryczne, najbliższy, ciemny i przeźroczysty, szeroki na trzy tysiące sto dwadzieścia Sześć mil, pierścień pośredni, szeroki siedm tysięcy trzysta ośmdziesiąt ośm mil i bardziej świetny od samego planety, nakoniec pierścień zewnętrzny, mający 3,666 mil szerokości i przedstawiający oczom szarawą barwę.
Jaką jest całość tego pierściennego dodatku, który się obraca na swojej własnej płaszczyźnie raz w dziesięć godzin trzydzieści dwie minuty? Z jakiej materyi utworzony ten dodatek? Jakim sposobem opiera się rozłamaniu? nikt tego nie wie. Zdaje się, jakby Stwórca, pozwalając mu istnieć, chciał nauczyć ludzi, jakim sposobem tworzyły się powoli wszystkie ciała niebieskie. W istocie ten pierścień jest resztką mgławicy, która powoli się skoncentrowawszy, stała się Saturnem. Dla niewiadomych przyczyn i sam on zgęstniał, i gdyby się teraz połamał, to kawałki jego alboby spadły na Saturna, alboby utworzyły dla tego planety tyleż nowych satellitów.
Jakkolwiekbądź, dla Saturnijczyków zamieszkujących swego planetę pomiędzy 45° szerokości a równikiem ten potrójny pierścień musi wywoływać bardzo ciekawe zjawiska. To zarysowuje się na widnokręgu, jak olbrzymia arkada w środku sklepienia przerwana cieniem, który Saturn rzuca w przestrzeń; to znów pojawia się w całości jako półobwódka promienista. Bardzo często ten pierścień zaciemnia słońce, które znika i pojawia się w czasach matematycznie oznaczonych, ku wielkiej bez wątpienia radości saturnijskich astronomów. Jeśli się do tego zjawiska doda wschodzenie i zachodzenie ośmiu księżyców, z których jedne w pełni, inne w kwadrze, tu tarcze posrebrzane, tam nów rogaty, to niebo na Saturnie podczas nocy musi przedstawiać nieporównany widok.
Gallijczycy nie mogli obserwować wszystkich wspaniałości tego świata. Byli zanadto od niego oddaleni. Astronomowie ziemscy, uzbrojeni w szkła swoje, o tysiąc razy są bliżsi tego planety, i książki Dobryny nauczyły kapitana Servadac i jego towarzyszy daleko więcej niż ich własne oczy. Ale nie skarżyli się na to — gdyż sąsiedztwo tych wielkich ciał niebieskich przedstawiało wielkie niebezpieczeństwa dla ich malekiego komety.
Nie mogli oni przeniknąć wzrokiem dalej po za Uranusa. Ale, jakto już wspomniano, ten główny planeta naszego systemu, ośmdziesiąt dwa razy większy od ziemi, z której w najbliższej odległości przedstawiał się tylko jako gwiazda szóstej wielkości, na Gallii był widziany bardzo wyraźnie gołem okiem. Jednakże nie widać było żadnego z jego ośmiu satellitów, których pociąga za sobą w swoim obiegu eliptycznym, którego dopełnia w ośmdziesięciu czterech latach, a który go oddala, przeciętnie biorąc, na 729 milionów mil od słońca.
Co się tyczy ostatniego planety systemu słonecznego — ostatniego, dopóki przyszły Leverrier nie odkryje innego, bardziej oddalonego — to Gallijczycy nie mogli go dostrzedz. Palmiryn widział go bez wątpienia przez swoję lunetę; ale nikogo nie raczył dopuścić do swego obserwatoryum i musiano się kontentować obserwacyą Neptuna... w książkach kosmograficznych.
Średnia odległość tego planety od słońca wynosi miliard sto czterdzieści milionów mil, a zas trwania jednego obrotu około słońca obliczony na 165 lat. Neptun zatem przebiega swoją niezmierzoną drogę, wynoszącą 7 miliardów 170 milionów mil z szybkością dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę, w kształcie kuli sto pięć razy większej od ziemi; około niego krąży satellita w odległości stu tysięcy mil.
Ta odległość około tysiąca dwustu milionów mil, w której grawituje Neptun, zdaje się być granicą systemu słonecznego. A przecież, jakkolwiek olbrzymim jest dyametr tego świata, jest on nic nie znaczącym w porównaniu z dyametrem grupy gwiazd, do której zaliczają naszą gwiazdę promienną.
Słońce, w istocie, zdaje się stanowić część tej wielkiej mgławicy drogi mlecznej, wśród której jaśnieje tylko jako skromna gwiazda czwartej wielkości. Gdzieżby się podziała Galia, gdyby się wymknęła z pod słonecznej siły przyciągania? Do jakiego nowego centru przymknęłaby, przebiegając przestrzenie gwieździste? Być może iż do najbliższej z gwiazd drogi mlecznej.
Otóż tą gwiazdą jest Alfa w konstellacyi Centaura, i światło, które przebiega siedmdziesiąt siedm tysięcy mil na sekundę, potrzebuje trzech i pół lat, aby się ze słońca dostać na tę gwiazdę. Jakaż to więc odległość? Taka, że astronomowie, aby ją w cyfry ująć, musieli wziąć miliard za jedność, i mówią, że Alpha jest w odległości ośmiu tysięcy „miliardów“ mil.
Czy wiele takich odległości gwiazdowych jest znanych? Najwięcej ośm ich zmierzono, i pomiędzy głównemi gwiazdami, do których zastosowano to mierzenie, znajduje się Waga, odległa na pięćdziesiąt tysięcy miliardów mil, Syriusz na pięćdziesiąt dwa tysiące miliardów mil, Gwiazda polarna na sto siedmnaście tysięcy sześćset miliardów mil, Koza na sto siedmdziesiąt tysięcy czterysta miliardów mil[1]. Ta ostatnia liczba składa się już z szeregu piętnastu cyfr.
Ażeby dać pojęcie o odległościach, weźmy za podstawę szybkość światła i trzymając się genialnych uczonych, rozumujmy w następujący sposób:
„Przypuśćmy, że jest istota, obdarzona potęgą nieskończonego wzroku, i umieśćmy ją na Kozie. Jeżeli spojrzy na ziemię, to będzie świadkiem wypadków, które się stały lat temu siedmdziesiąt dwa. Jeżeli ta istota przeniesie się na gwiazdę dziesięć razy dalszą, to ujrzy fakta, które się stały siedmset dwadzieścia lat temu. Dalej jeszcze, na odległość, do której przebycia światło potrzebuje 1800 lat, świadkiem będzie wielkiej sceny śmierci Chrystusa. Jeszcze dalej, na odległości, którą promień świetlny przebywa w sześć tysięcy lat, spoglądać może na zniszczenie sprawione powszechnym potopem. Nakoniec jeszcze dalej, ponieważ przestrzeń jest nieskończoną, mogłaby ta istota zobaczyć, podług tradycyi biblijnej, Boga stwarzającego światy. W istocie wszystkie fakta są niejako odbite w przestrzeni, i nic się nie może zatrzeć, cokolwiek się raz stało w niebieskim wszechświecie.
Może i miał racyą awanturniczy Palmiryn Rosette, że chciał przebiegać po tym świecie gwiaździstym, gdzie tyle cudów czarowałoby jego oczy. Gdyby kometa jego wchodził kolejno w służbę to jednej, to drugiej gwiazdy, ileżby systemów gwiazdowych mógł obserwować! Gallia posuwałaby się wraz z temi gwiazdami, których nieruchomość jest tylko pozorną; tak naprzykład Arcturus porusza się z szybkością dwudziestu dwóch mil na sekundę. Samo słońce przebiega rocznie sześćdziesiąt dwa miliony mil, kierując się ku konstellacyi Herkulesa. Ale taką jest odległość tych gwiazd, że ich wzajemne położenie nie mogło się jeszcze zmienić dla oka ziemskiego badacza.
Przecież to posuwanie się wiekowe musi kiedyś zmienić formę konstellacyi, każda bowiem gwiazda posuwa się, zdaje się posuwać z nie jednaką szybkością. Astronomowie mogli wskazać położenia, w jakich się gwiazdy znajdą wzajemnie względem siebie po niezmiernej ilości lat. Odrysowano figury pewnych konstellacyi, tak jak będą wyglądały za pięćdziesiąt tysięcy lat. Przedstawiają one naprzykład zamiast nieregularnego czworoboku Wielkiej Niedźwiedzicy długi krzyż rospostarty na niebie, a zamiast pięciokąta konstellacyi Oriona, prosty czworokąt.
Ale ani obecni mieszkańcy Galli, ani mieszkańcy ziemscy nie mogliby sprawdzić własnemi oczami tych kolejnych przesuwań się. Nie tego zjawiska mógłby szukać Palmiryn Rosette w gwiazdzistym świecie. Gdyby jakaś okoliczność oderwała kometę od przyciągającego środka, ażeby go zrobić niewolnikiem innej gwiazdy, wówczas wzrok astronoma oglądałby cuda, o jakich nasz system słoneczny nie może dać żadnego pojęcia.
Bo rzeczywiście dalsze grupy planetarne nie zawsze są rządzone jednem tylko słońcem. System monarchiczny zdaje się być wygnany z niektórych punktów nieba. Jedno słońce, dwa słońca, sześć słońc zależnych od siebie, grawituje pod wzajemnymi wpływami. Są to gwiazdy rozmaitego koloru: czerwone, żółte, zielone, pomarańczowe, błękitne. Jak cudowne muszą być kontrasty światła na powierzchni ich planet. I któż wie, czy Gallia nie ujrzy na swym widnokręgu dni, zabarwionych kolejno wszystkimi kolorami tęczy?
Ale nie dano jej było grawitować w obrębie przyciągania nowego centrum, ani się wmięszać do masy gwiazd, którą potężne teleskopy mogły rozłożyć, ani się zgubić w punktach gwiazdzistych częściowo rozpoznanych, ani wreszcie wśród zbitych mgławic, które się opierają najpotężniejszym reflektorom — mgławic, których astronomowie znają przeszło pięć tysięcy rozproszonych w przestrzeni.
Nie! Gallia nie miała nigdy opuścić świata słonecznego, ani stracić ziemi z oczu. A opisawszy orbitę, wynoszącą około trzystu sześćdziesięciu milionów mil, zrobiła przecież tylko nic nie znaczącą drogę w tym wszechświecie, którego bezmiar nie ma granic.





  1. Wszędzie tu trzeba rozumieć mile francuskie (lieues).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.