Henryka/XIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Henryka |
Wydawca | Drukarnia S. Lewentala |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kassylda Kulikowska |
Tytuł orygin. | Henriette |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Co za dzień! co za poranek prześliczny! Przy jasnym, promiennym błękicie niebios, ulice Paryża wydają się odświeżonemi, odnowionemi. Na stacyi powozów, błyszczących od olśniewających promieni słońca, zegar umieszczony na kiosku, bije dwunastą, a mamy piérwszego Czerwca. Piękna godzina i piękna pora roku! Zdaje się, że zielone fale Sekwany płyną dziś szybciéj i weseléj. Przed szafkami antykwaryuszów zmęczeni i spoceni przechodnie zatrzymują się, by chwilkę odpocząć, a na moście, ożywionym tchnieniem wiosny, jeden z najstarszych członków Akademii spostrzega się ze zdziwieniem, że nuci piosenkę Desangiera, którą mu za czasów Karola X śpiewała w gabinecie restauracyi Pod skałą gryzetka z bufiastemi przy sukni rękawami i w trzewikach na wysokich obcasach. Pod wpływem cudnéj pory wszystko się odmładza, wszystko pragnie żyć.
W buduarze, do którego przez okno otwarte wpada orzeźwiające powietrze i wiele światła, pani Bernard des Vignes, — tak! ona sama, — doznaje także upajającego oddziaływania rozkosznéj pogody.
Pojutrze odbędzie się jéj ślub, pojutrze zrzuci żałobę; i oto właśnie, stoi na kobiercu pudło z kapeluszem, mającym jéj służyć przy tym uroczystym obrzędzie. Przed chwilą modniarka, obracając stroik na ręce, mówiła zachęcającym głosem kupcowéj:
— Zastosowałam się do życzenia pani i zrobiłam coś zupełnie poważnego.... Jedna, jedyna gałązka bzu.
I pani Bernard, przymierzając kapelusz przed zwierciadłem, przyznała, że jest upięty z wielkim smakiem, że jéj w nim bardzo do twarzy, — i uśmiechnęła się.
Tak! uśmiechnęła się. Bo teraz łagodny uśmiech często gości na jéj twarzy. Jest kochaną, jest znów kobietą i pragnie się podobać. W dniu, w którym, będąc sama z panem de Voris, spojrzała nań przyzwalająco, zobaczyła bohaterskiego żołnierza z pod Metzu i z Tonkinu, jak rzucił się do jéj stóp, oniemiały i prawie bezprzytomny z nadmiaru szczęścia, i jak, niby dziecię, wylewał łzy na jéj dłoniach. A ona? czyż będzie mogła kochać? Przynajmniéj jest pewna, że będzie bardzo kochaną. Och! jakże się ona uspokoi, jak odetchnie, jak przyjdzie do siebie w téj atmosferze miłości! A przytém, to tak miło dać komuś szczęście!
Nie! O Armandzie nie zapomniała i nigdy o nim nie zapomni. Po jutrze, klęcząc obok swego przyszłego małżonka, pani Bernard będzie myślała o synu, będzie się za syna modliła. A jednakże, jednakże!... Jak daleką jest od dawniejszéj rozpaczy. Czarny, ponury smutek, który po niéj nastąpił, rozwiał się i zmienił w jakąś tkliwą smętność. Nie! nie zapomniała o Armandzie. Jednakże rana się goi i zabliźnia. Owa niepocieszona cierpi mniéj, i przed chwilą, — ach! nędzna ludzka natura! — uśmiechała się do swego ślubnego kapelusza, do tego ładnego gałganka.
Służący wchodzi do buduaru, niosąc list na tacy.
Pismo nieznane. Pani Bernard rozrywa kopertę. Cztery ćwiartki. Od kogóż może pochodzić pismo tak długie? Odwraca kartki, a wzrok jéj uderza podpis „Henryka Perrin.” Czyta z dreszczem przejmującym ją od stóp do głowy.
„Pani,
„Leżę bardzo chora w szpitalu Necker i tak osłabiona, że nie mogę utrzymać pióra w ręku. Jedna z przychodzących już do zdrowia moich współtowarzyszek, leżąca obok mnie, jest tak uprzejma, że pisze pod moim dyktandem i kiedy umrę, wtedy tylko, — co wkrótce nastąpi, — prześle pani ten list.
„Nie chcę zejść z tego świata, nie prosząc o przebaczenie za przykrość, jaką pani sprawiłam. Wiedziałam od Armanda, jak się pani gniewałaś i jak byłaś niezadowolona z łączącego nas stosunku. Przyznaję się do winy. Przyjęłaś mię pani do swego domu, byłaś dla mnie dobra, zostając więc przyjaciołką Armanda, niejako nadużyłam położonego we mnie zaufania. Rozumiem doskonale, że mogłaś się pani na mnie oburzać i miéć złe o mnie wyobrażenie. Mam wszakże nadzieję, że po przeczytaniu tego listu ulitujesz się pani nade mną i przebaczysz mi, bo już i tak nie będę żyła ze zmartwienia. Doktorowie utrzymują, że choruję na wątrobę. Tymczasem, od śmierci mego najukochańszego Armanda niknę powoli — oto istotna prawda.
„Pani, nie kłamie się w chwili skonu. Trzeba mi wierzyć. Przysięgam, że Armand był moim piérwszym i jedynym przyjacielem. Od dnia, w którym go zobaczyła, straciłam głowę i pokochałam zaraz tak, jak więcéj kochać nie można. Ale upewniam panią, że nie byłam wcale zalotna, i dotąd mię dziwi, że się nie rumienił i chciał miéć za przyjaciołkę dziewczynę, tak jak ja, ograniczoną i prostą. Bądź pani wyrozumiałą i pomyśl, jak bardzo młodzi byliśmy oboje!
„Wiedziałam dobrze, że to trwać długo nie może, że młodzieńcy wielkich rodów muszą się żenić z osobami należącemi do ich świata, że wcześniéj lub późniéj była-byś pani zniewoliła swego syna do porzucenia mię. Ale już naprzód poddawałam się temu losowi i, bądź pani pewna, że ta, którą Armand kochał, nie wyszła-by na złą kobietę. Tak, umiała-bym żyć sama w swojéj izdebce, z drogiém i jedyném wspomnieniem mojéj młodości, pocieszając się myślą, że Armand jest szczęśliwy przy boku pięknéj młodéj kobiety i ślicznych dzieci. Ale żeby w ciągu kilku dni umarł w dwudziestu latach życia, bez ostatniego nawet mego pocałunku, nie, tego przeżyć nie mogłam.
„Gdym się o tém dowiedziała w stancyjce odźwiernéj, zostałam jakby gromem rażona. Od tego dnia strasznego zdaje mi się, że czuję ciągle lód koło serca. Zaraz potém zaczęłam chorować. W dwa miesiące po śmierci Armanda, moja stara ciotka umarła i zostałam sama na świecie. Pracowałam ciągle, — trzeba było pracować, — ale jak maszyna; spędzałam godziny i dni całe, nie wymówiwszy słowa, jedynie z moim smutkiem, który mię trawił. W każdą tylko Niedzielę rano doznawałam cokolwiek pociechy, kiedym zaniosła kwiaty na grób Armanda. Ale, co do kwiatów, dziękuję ci pani, żeś pozostawiała moje drobne wiązanki przy swoich bukietach i wieńcach. To nawet budziło we mnie nadzieję, że się pani mniéj gniewasz i że mi prawie przebaczasz.
„W końcu, rozchorowałam się na dobre. Nie mogłam pracować, nie miałam pieniędzy, trzeba było iść do szpitala. Gdybyś pani wiedziała, co cierpiałam pierwszéj Niedzieli, którą tu spędziłam, na myśl, że, nieznalazłszy świéżych kwiatków na grobie, pomyślisz sobie, że zapomniałam o Armandzie! Dlatego nawet piszę, żebyś pani wiedziała, iż umieram z jego imieniem na ustach.
„Spowiadałam się wczoraj. Osoba, któréj ten list dyktuję, jest pobożna i wezwała do mnie kapłana. Od pierwszéj mojéj komunii nie byłam w kościele i bałam się trochę księży. Ale ten, który przyszedł, przemawiał do mnie łagodnie i powiedział, że grzechy będą mi odpuszczone. Pani będziesz równie, jak on, dobra, nie prawdaż? i wybaczysz mi, że tak bardzo kochałam twego syna.
„Żegnam panią. Gdybym śmiała zanieść jeszcze jednę prośbę, to pragnęła-bym, aby pani, idąc zawsze na Montparnasse, raczyła kupować przy bramie cmentarnéj, jak to zwykle ja czyniłam, pęczek kwiatów stosownie do pory, pęczek za dwa grosze, nie więcéj, i składać go na grobie Armanda razem ze swojemi kwiatami. Ksiądz powiedział mi, że w Niebie złączymy się z tymi, których kochaliśmy tu na ziemi. Ale, kto to może wiedziéć? W każdym jednak razie, zdaje mi się, że biedny Armand ucieszy się w swojéj trumnie, gdy będzie odbierał dowód pamięci od swojéj przyjaciołki. Będziesz pani prawdziwie wspaniałomyślną, jeśli raczysz pamiętać i zadosyć uczynić prośbie
Henryki Perrin.”
Pani Bernard des Vignes tonęła we łzach, kończąc czytanie tego listu. Jakżeż zbladło nagle słońce Czerwcowe! Jakimż się zrobił ponurym ten ranek wiosenny! A tam, na kobiercu, w otwartém pudle, ten ładny ślubny kapelusz z gałązką bzu białego! Oblubienica jutrzejsza nie może teraz na niego patrzéć bez przykrości. Wstydzi się go.
Z pewnością przebaczyła i jeszcze przebacza! Z pewnością spełni prośbę umierającéj. Ale z oczyma wpatrzonemi w podpis Henryki Perrin, w te dwa wyrazy, które zaledwie mogła skreślić ręką napół martwą, matka Armanda głosem cichym, głosem zwyciężonéj, szepce z uczuciem niechęci i zazdrości:
— Więcéj go ode mnie kochała!