Herkules nowożytny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Herkules nowożytny |
Pochodzenie | Herkules nowożytny i inne wesołe rzeczy |
Wydawca | Wojciech Meisels |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
W gminie Jurgów, przy granicy węgierskiej, żył człowiek sprawiedliwy, nazwiskiem Kurzawa. Był to chłop niezwykłej siły i olbrzymiego wzrostu, i w naiwności swej nie wiedział zrazu, że się tem można wśród ludzi odznaczać.
Już od wczesnych lat nawykł ustępować wszystkim, to też gdy ojciec, uważając na jego miękkość lekkomyślną, nie ostawił mu w testamencie jeno pół czwarciny pola, i tę część ustąpił bratu w zamian za życzliwość. A to się stało w taki prosty sposób:
Upatrzył sobie był niewiastę na żonę odpowiedzialną i uprosił brata, aby poszedł do domu jej ojców, jako swat, na namówiny. Brat też poszedł i, wywiedziawszy się skraja, ile jej ojcowie dają, namówił — ale dla siebie, a jemu wytłómaczył pomału przy czasie, że cóż mu po tym skrawku pola, gdy niema żony ni dzieci, lepiej niech bratu biednemu, obarczonemu rodziną, ustąpi — za to będzie miał życzliwość i wspominanie dobre na wiek wieków.
Tak to Kurzawa zbył się ojcowizny i miał prócz życzliwości i wspominków jeszcze zadowolenie w sercu z tego. Ani takiej zapłaty hojnej za ten mizerny skrawek nie przypuszczał.
Z tym zadowoleniem lekkim poszedł między ludzi — i pokazało się dopiero teraz, że nie umiał żyć. Po prostu nie był do życia wyuczony. Czy temu, że sam się chował we większej części lat swoich pasając owce, potem woły po odludnych halach, czy z urodzenia był tak niepojętny — dość że już ojciec to widać spostrzegał, kiedy go z gruntu odcofnął, a i brat pewnie nie dla czego inszego odjął od niego tę resztę.
Tak — nie umiał żyć. I na cóż mu ta siła wielka, ten podpowalny wzrost, kiedy nie umiał kraść, cyganić przewijać się, podłazić, pochlebiać, być ślepym, głuchym, niemym, gdy tego trza było — no jednym słowem: nie był do życia sposobny.
Toteż gdy nigdzie przy ludziach nie mógł długo wybyć ani roboty w końcu u nich naleźć, a widział, iże innym, lichszym od niego w sile i umiejętności robót, dobrze się wśród ludzi wiedło, zaczął powoli poznawać niedołężność swoją. I to go jeszcze więcej onieśmielało do życia.
Straciwszy ostatnią służbę z powodu dosyć głupiego (iż nie mógł ten rok jakiś przepatrzeć spokojnie, jak gaździna oszukiwała męża poza oczy) stał się już całkiem bezradny i jeszcze bardziej tego wszystkiego, co się życiem nazywać zwykło, nierozumiejącym. Tak się mu to wszystko pomięszało — i złe i dobre, i gorsze i lepsze, i sprawiedliwe i niesprawiedliwe — że się już do znaku stracił i, jakby mu omamienie mgłą na oczach siadło, ujrzał się niby przed jaskinią czarną, którą silił się oczyma przebić czując przy tym, iż gdyby się jego oczom rozwidniła, to już potem wszystko — całe życie — stanie mu się jasne. Do znaku tak jak we śnie.
I gdy tak silił wzrok w tę ciemność długo, uporczywie — a na płacz mu się już zbierało z tej próżnej niemocy — obaczył nagle przed oczyma smoka, który wychylił łeb potworny z czarnego otworu, wywalił na patrzącego ozór taki długi, że jak życie życiem nikt pewnie nie widział takiego ozora, i cofnął się pomału nazad do jaskini. Wyraźnie drwił z Kurzawy.
Wtedy to po pierwszy raz napadła tego dobrotliwego z kośćmi człeka taka złość nieopętana i — można jeszcze dodać — taka wściekłość, iż bez momentu namysłu rzucił się ku tej jaskini, aby tę potworę głupią za jednym zamachem zabić, a jeżeli się nie da, to przynajmniej po tej drwiącej mordzie skuć tak, iżby się jej posoka puściła.
Ale cóż, gdy już mocno z tym zamiarem ruszył, wszystko mu naraz zniknęło sprzed oczu: i smok, i czarność, i jaskini — omamienie go odpadło i widział jeno dookoła życie podobne jak przedtem.
Na kimże się tu mścić?
Z tego zabrał się z gminy, zaszedł na odludne działy, które graniczyły z wsią sąsiednią — a że był głodny i zmęczony, siadł na rozstajnych drogach i nie widząc nikogo z ludzi, jeno pustkę, rzekł głośno, z przekonaniem:
— Nie ma sprawiedliwości.
Potem, gdy sobie, dumając długo, udowodnił na wyraźnych, bo niedawno przeżytych przykładach, iże prawdę powiedział, nie kłamstwo, spytał się znowu tej pustki:
— Co czynić?
A że go już raz szarpnęło do bitki — choć to była jeno złuda, co go napastnęła — tym pilniej ponowiła się teraz ta chętka:
— Chyba iść i prać z kraja — wszystkich — bez wyjątku... bo tu każdy coś winien...
Ale zastanawiając się nad tym obaczył, iż się to nie da tak łatwo wykonać. Gdyby wszyscy ludzie stanęli przed nim w jednej postaci, na przykład w postaci smoka, jaki mu się w tym omamieniu pokazał — to rzecz byłaby nietrudna. Ale tak... po jednemu... Odrzucił ten zamysł.
Widząc się zaś rzeczywiście na rozstajnych drogach, znowu w bezradzie pomyślał:
— Co czynić?
Wtedy to odezwały się trzy głosy — każdy z osobna i inaczej — tak iże mu się nawet mogło zdawać, jakoby trzy postaci różne przed nim stały.
Pierwszy głos mówił:
— Miejże rozsądek, człowiecze, i kiedy cię ta gdowa rada widzi, coś zaprzeszłego roku u niej służył, to się z nią ożeń i będziesz miał miejsce. Przecie to szczęście dla ciebie. Wiesz, jak trudno nie mającemu majątku przyżenić się do gruntu. Sam uważ...
Ten głos nie był mu do znaku obcy. Tak, to samo, baczy, radziła mu życzliwie jakaś niewiasta czy też kumoszka nawet onej gdowy.
A drugi głos powiadał:
— Jeżeli chcesz mieć długie życie, to strzeż się zwad i bitek. A najlepiej, żebyś się pozbył przesądów i ostał kościelnym dziadem.
Ten głos w nim samym się zrodził; ale Kurzawa najmniej sobie wierzył, przeto się nawet nad tym głosem i nie zastanawiał.
A trzeci głos podszeptywał:
— Najlepiej jedź we świat. Świat szeroki, któż zgadnie, możesz natrafić na szczęście. Ani wiesz nawet, co cię czeka. Przy tym obaczyć możesz cuda różne...
I ten głos, zdało mu się, choć trochę inakszy, już słyszał gdzieś, od kogoś, niedawno... Ale ba! tak — istotnie — od karczmarza, który go w zeszłą dopiero niedzielę namawiał, aby ostał u niego furmanem. Jeździłby jeno po tabak za granicę węgierską, do miasta. Kawał światu... kraj nowy... Cóż ono go wtedy cofnęło, że nie przystał?
I począł myśleć w rozumie, a ten ostatni projekt coraz to bardziej zaczynał mu się podobać. Jedzie sobie, mospanie, parą końmi jak kmieć na odpust do kościoła... Gościniec bity — osiedla po obu stronach — ciekawość wyziera z okien, gdy przejeżdża... Dziewki, zwyczajnie, najciekawsze... Niejedna gładka twarz czerwieni się i chowa poza sprzeczki okien, jak ta piwonja w ogródku poza sztachetami. Dolatuje go głos: „Patrzcie! Kurzawa jedzie!“ On się prostuje na wozie i jakby go nigdy nic nie obchodziło, zatacza koło biczem, strzela, a konie niosą jak sto djabłów...
I wnet w głowie jego, tym pomyśleniem rozpalonej, wytworzył się taki obraz zacny, iże furmaństwo zdało mu się najszlachetniejszym, ba, najsławniejszym zajęciem, jakie na świecie istnieje — w oczach urosło mu w Sławę, w słowo o wielkiej literze... Furmaństwo — Państwo — Hetmaństwo...
Widziało mu się jasnem, niewątpliwem, że właściwie już od dziecka o tem furmaństwie marzył. I naturalnie, poszedł za tym głosem. Choć ten głos nie był, jak się już rzekło, wewnętrznym — i, jak widać z powyższych kwiecistych obrazów, tak jeno mógł Kurzawę żyd-karczmarz zachęcać. Ale na to on nie baczył; niech był ten głos skąd chciał, skoro dobrze doradzał: tak mu się już stanowczo widziało. Powiedzieć można:
uwierzył w swoje powołanie.
Poszedł odrazu, najął się i jeszcze w tym dniu przełomowym został, jak bezświadomie był marzył, furmanem.
Z tych rzeczy, które mu wyobraźnia naprzód malowała, spotkał jeno w rzeczywistości gościniec bity i osiedla, nie zawdy po obu stronach. Bicz miał wprawdzie, ale nie umiał zeń strzelać — przekonał się, że i tu trza było sztuki; ostatecznie mógłby ją był ćwiczeniami nabyć; szkapy jednak miał tak liche, że o jakimś paradowaniu rycerskiem nie było i pomyślenia.
I dość prędko furmaństwo stało mu się nędzą, słowem o małej literze, jak zresztą każde insze z bliska obaczone państwo — gałgaństwo — cygaństwo...
Wnet też przestał nazywać je swoim od dziecka powołaniem, a nazywał je posępnie swoim przeznaczeniem, zanim z kolei przy ciężkich westchnieniach nie zaczął nazywać je swoją niewolą. Bo to tak naturalnie szło...
Już dawniej, jak się rzekło, przyszedł nasz Kurzawa na to, że nie ma sprawiedliwości; teraz, jeżdżąc światami, tym wyraźniej to spostrzegał; najbardziej to zaś uczuwał sam na swojej skórze, choć nie cliwą miał na różne biedy.
Doszło do tego, że zatrzymał raz szkapy na otwartej drodze, jakby mu nagle coś wpadło do głowy i zapytał się stanowczo:
— Po co ja mam tak jeździć?
Nikto mu nie odpowiedział. Więc, westchnąwszy dość ciężko, popędził szkapy i ruszył. Jadąc zaś dalej, dumał:
— Tu ktoś winien...
Już nie myślał, że „tu każdy coś winien“, jak przedtem, bo, siebie sprawiedliwym widząc, sądził, że podobnych mu musi być choć trochę ludzi — bowiem inaczej jakożby świat istniał?
Przytem, jako człek w sercu sprawiedliwy nie miał nigdy takiej pychy, żeby się zgoła inakszym od wszystkich ludzi miał widzieć. Przecie jeżeli nie czym inszem, to siłą swoją mógł się pysznić, a w myśli mu to nie stanęło; a wzrostu to się nieraz i doprawdy wstydził znalazłszy się na oczach wielu, na przykład w kościele, gdy klęknąć nie mógł wśród ciżby. Dlatego to winić wszystkich mógł chyba jedynie wtedy, gdy głód mu po katolicku uczciwie pomyśleć nie dał.
Jadąc pomału, z przekonaniem coraz to mocniejszym, jakby mu się lżej przez to czyniło, powtarzał w koło:
— Tu ktoś winien...
I podszepnęło mu nie wiedzieć co, że winni tu niesprawiedliwi ludzie.
Tego mu właśnie trza było. Takie to proste mu się zdało, takie nikogo i wielu oskarżające... W sam raz rzetelna odpowiedź. Wydało mu się wprawdzie, że on już to samo wiedział; ale teraz mu właśnie trza było, by mu to ktoś przybaczył i przybaczując potwierdził, że to tak jest istotnie, nie inaczej.
Dumając nad tym, z gorliwości jeszcze o sprawiedliwość rozszerzył:
— Wszystkiemu winni niesprawiedliwi ludzie.
I w tem już ostatecznym przekonaniu ostał. Ta wiara mu się taka pełna zdała, taka wszystko tłómacząca i obejmująca, iż już nic do owych słów dodawać nie myślał. Była to w sam raz dla Kurzawy wiara; on bowiem zdawna gorliwym był o sprawiedliwość, jeno nie znał, skąd jej się krzywda najciężliwsza dzieje.
Skoro więc poznał, rozgorzał w poczciwym sercu, przeciągnął ciężkie ramiona i poczuł się w sile.
Znalazł nareszcie ostoję dla siebie i oparcie w tym dziwnie pogmatwanem życiu. Chodziło teraz jeno o to, aby podług tej wiary żyć i czynić święcie.
Ku temu przeszkód dużych nie spotykał, ba, okazje sposobne same mu się nawijały, jako dzień za dniem jeżdżącemu.
I oto jednego dnia napotkał koło karczmy przydrożnej dwie partje bijących się chłopów. Stanął, zlazł pomału z wozu, i okręciwszy lejce koło luśni, przystąpił poważnie ku nim. Ci obaczywszy przed sobą olbrzyma, gdy nie wiedzieli jeszcze, za kim stanie, rozpadli się na dwie strony i zaprzestali bitki. Wtedy Kurzawa począł sąd. Rozpytał się pomału, o co którym chodzi, i rozsądziwszy w swym rozumie sprawę, kazał ludziom sprawiedliwym nie ruszać się z miejsca, sam zaś podszedł ku partii, którą za winną osądził, i począł z kraja prać. Jezusie! Takiego sądu uczciwego jeszcze nikt z ludzi nie widział. Chciał on tych niesprawiedliwych pokarać w miarę ich winy, ale się miara straciła, gdy karę zapoczął. Gorliwość jego ręką kierowała — gorliwość święta, z tyloletniej uwięzi zerwana, zasłaniająca mu oczy na sińce karanych i uszy na ich jęki. Już nikt oporu nie stawiał, a on się jeszcze srożył. Już stracił z oczu ich winę i widział jeno przed sobą niesprawiedliwych ludzi i tych karał za sprawiedliwość cierpiącą, za siebie — wkońcu już nie wiedział za co, gdy mu gniew święty uwagę zatopił. Wreszcie się opamiętał, skoro już nikogo przed sobą nie zauważył, bo niesprawiedliwi wszyscy leżeli jako barany, a sprawiedliwi uciekli przed końcem sądu, bojąc się w przezorności, by się ten olbrzym zjuszony skończywszy sprawę z tamtymi ku nim nie zwrócił naostatku w oślepłem zapamiętaniu Po czym podszedł do wozu pijanym jakby od wzruszenia krokiem, odkręcił od luśni lejce, wsiadł do półkoszek i pojechał.
Odtąd trafiały mu się częste okazje. Bo już miał oczy wzwyczajone do wyszukiwania ich wśród zgiełku zdarzeń. Nieraz gromady całe napotykał, zwłaszcza podczas jarmarków lub wesel, nieraz jeno parę ludzi koło miedz przy drodze, ale tygodnia nie było, żeby nie miał sądu; sądził zaś sposobem prostym, jak się przytoczyło wyżej.
A że, sądząc jedynie z opowiadań ludzkich, pomylił się nieraz i prawdziwie w jakimś zdarzeniu niewinnych pokarał — ha no, to trudno: ludzka rzecz: mylić się w sądach.
I miał Kurzawa zadowolenie w swem sercu i nie czuł już tak ciężko swej niewoli, gdyż żył i czynił podług wiary.
I wiele lat tak jeździł i po drogach sprawiedliwość czynił.
Sława jego rosła z każdym czynem, pełno imienia jego było w okolicy i nawet w dalsze strony słyna o nim szła ciekawiąc ludzi, jakby o jakim bohaterze. Poczynali już po stronach mówić, że to niezwyczajny człowiek i dziwili się wielce jego czynom; tylko ci mało się dziwili, którzy go znali poprzednio inakszym; ci powiadali mrużąc oczy: „My to już wtedy w nim widzieli“.
Sława Kurzawy rosła i szacunek się dla niego szerzył, ale niesprawiedliwość nie malała — ba, niesprawiedliwych ludzi było coraz więcej, jakby się z jego osądków rodzili. Kurzawa coraz mocniej gniewem się ku nim zapalał i w zapamiętaniu swem nie przyszedł na to, że mu właśnie ci niesprawiedliwi ludzie, może bardziej niż sprawiedliwi, potrzebni — bo gdyby ich nie było, cóż by wtedy robił chcąc dla sprawiedliwości czynić? Ba, przeciwnie — gorliwość gniewna w nim rosła. Zapalał się coraz srodzej w swojej świętej wierze i już nie zadawalniał się okazjami, jakie mu się po drogach przytrafiały, ale sam począł szukać sposobności, gdzie mógłby niesprawiedliwość pognębić a sprawiedliwości pomóc, iżby w końcu zapanowała na świecie — bo widziało mu się w sercu, iż to jest celem jego życia. Począł jeździć na jarmarki, choć nie miał potrzeby, zapraszać się na wesela bez pomocy drużbów, zachodzić wreszcie do karczmy między zgiełk i ciżbę... A skoro się mu sposobność przydarzyła — sądził. Owa gorliwość zdwajała, ba, setniła nieraz jego siłę, tak że kupy całe gromił, jako on Samson biblijny. I wszyscy już uwierzyli w jego moc nie z tego świata, i nikto zemsty nie śmiał szukać na nim, choć i niejeden pocichu jej pragnął. Ta gorliwość zarównie czyniła rękę jego coraz to mniej lekką, coraz to więcej podobną do młota; sam już nareszcie wagę siły swojej stracił.
I co się nie wydarzyło...
Oto jednego pogodnego rana dostał Kurzawa wezwanie do sądu.
Gdy raz przy okazji gromadę jakąś uśmierzył, któregoś z niesprawiedliwych tak mocno, nie czując ciężkości ręki swojej, nadwerężył, iże mu już do śmierci bardzo niewiele brakowało; jakieś tam żebra czy coś z kości miał nadłamanego.
Za to go teraz wzywano. Poszedł ochotnie, bo cóż go miało trapić? Powie im: „Ja dla sprawiedliwości czynił“ — i po sądzie. „Sąd też dla sprawiedliwości jest ustanowiony“ — dumał.
I bez najmniejszej trwogi jawił się przed sądem. Jakież było jego zdumienie, gdy usłyszał wyrok, skazujący go za zbrodnię (wyraźnie słyszał: za zbrodnię) na trzy miesiące kryminału! Jakby go kto znienacka pałką w łeb uderzył... Nie dano mu nawet czasu opamiętać się i wyjść ze zdumienia, jeno go zaraz wepchano do jakiejś ciemnicy, gdzie miał tę karę cierpieć. Tu dopiero ochłonął i mógł się zastanowić.
Teraz to już nic a nic nie rozumiał. Zgłupiał doznaku, na piekne. Przecie on dla sprawiedliwości... a tu znowu w imieniu sprawiedliwości... Myślał, myślał — dzień i noc, i dłużej — sam nie wiedział jak długo, bo już czas rachować przestał — i nic zgoła, ani odrobiny z tego wszystkiego nie mógł pojąć. Widział jeno czarność przed oczami i przed rozumem nieprzebitą, jak ścianę, jak mur.
I znowu mu się ta potwora, jaką już raz w omamieniu widział, przedstawiła. Przezdało mu się wyraźnie, że ją widzi w czarnym naprzeciwko kącie, jak się trzyma łapskami za brzuch przeobmierzły i śmieje się tak wstrętnie, że się jej aż pysk drze od jednego ucha do drugiego, a zębska jej się świecą jak te grabie.
Kurzawa już się nawet na to i nie wściekał, jeno odwrócił umęczoną głowę i szepnął z gorzkim wyrzutem (jak dziecko, gdy je pokarzą, a drugie się z niego śmieje):
— Śmiej się, śmiej...
I począł aże z tej niemocy płakać. Potwora znikła.
Kurzawa znów, uspokoiwszy się zwolna, zaczął na nowo nad tym wszystkim myśleć. Zasadzał się stąd i zowąd, aby coś rozumem pojąć — ale na nic, popróżnicy głowę se mozolił. Gdy zaś poczynał uparcie z całym wysileniem dumać, to uczuwał, że mu się coś w rozumie mąci, jakby gq obłęd głupi napastował. I dał już spokój głowie — już nie dumał. Siedział bez ruchu i bez żadnego myślenia — drewniał pomału — czasu idącego nie czuł — nic nie czuł, jeno ciężkość na piersiach duszącą, jakby się góra piasku na nie zwiezła, i czarność przed oczami jak ścianę, jak mur...wszystkiego nie mógł pojąć. Widział jeno czarność przed oczami i przed rozumem nieprzebitą, jak ścianę, jak mur.
I znowu mu się ta potwora, jaką już raz w omamieniu widział, przedstawiła. Przezdało mu się wyraźnie, że ją widzi w czarnym naprzeciwko kącie, jak się trzyma łapskami za brzuch przeobmierzły i śmieje się tak wstrętnie, że się jej aż pysk drze od jednego ucha do drugiego, a zębska jej się świecą jak te grabie.
Kurzawa już się nawet na to i nie wściekał, jeno odwrócił umęczoną głowę i szepnął z gorzkim wyrzutem (jak dziecko, gdy je pokarzą, a drugie się z niego śmieje):
— Śmiej się, śmiej...
I począł aże z tej niemocy płakać. Potwora znikła.
Kurzawa znów, uspokoiwszy się zwolna, zaczął na nowo nad tym wszystkim myśleć. Zasadzał się stąd i zowąd, aby coś rozumem pojąć — ale na nic, popróżnicy głowę se mozolił. Gdy zaś poczynał uparcie z całym wysileniem dumać, to uczuwał, że mu się coś w rozumie mąci, jakby gq obłęd głupi napastował. I dał już spokój głowie — już nie dumał. Siedział bez ruchu i bez żadnego myślenia — drewniał pomału — czasu idącego nie czuł — nic nie czuł, jeno ciężkość na piersiach duszącą, jakby się góra piasku na nie zwiezła, i czarność przed oczami jak ścianę, jak mur...
Wyszedł nareszcie z więzienia — wrócił do wsi — ale już nie ten Kurzawa. Widoku ludzi się trwożył, zwłaszcza gromad większych i nieśmiały był bardziej, niż podówczas, gdy u ludzi sługował niewolnie.
Zgarbił się jakoś, zmalał — nikto by go już za olbrzyma nie wziął — osiedla ludzkie omijał zdaleka, po boku chodził ze zwieszoną głową, wygląd miał smutny na wejrzenie, jak niedźwiedź po spowiedzi.
Ludzie też, widząc go takim zgnębionym, śmielej poczynali mu zazierać w oczy, ba, dość nierzadko witali go śmiechem. Częstokroć przy nim zwady poczynali na próbę, czy się też wmiesza — ale Kurzawa, jakby całkiem zabaczył o sprawiedliwości, patrzał ponuro na to i usuwał się. Sława czynami dawnymi zdobyta pokryła się gdzieś poza ludzkie płoty, ani jej widać, ni słychać nie było.
Niesprawiedliwość podnosiła coraz to wyżej łeb swój nieochrzczony, wreszcie na cały głos tryumfowała.
Kurzawa jeździł szkapami, ze zwieszoną głową, po drogach, po których jeszcze niedawno sprawiedliwość czynił — i tu też, jak przeznaczenie chciało, spotkała go śmierć.
Oto bowiem ci wszyscy przez niego dawniej sądzeni — a było ich dość sprawnie, bo coś przeszło nad stu — zmówili się w jednym czasie, i zastąpiwszy mu drogę, zabili. („Nec Hercules...“).
Odtąd sprawiedliwości nie ma w gminie Jurgów. Ale sława Kurzawy zaczyna się powoli przywracać. Ba! nawet ci, których on za życia sądził, a którzy go za to potem (słusznie, jak powiadali ludzie) uśmiercili, zaczynają przemyśliwać nawet dość naprawdę: czyby go natenprzykład nie ogłosić świętym?