Herkules nowożytny i inne wesołe rzeczy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Herkules nowożytny i inne wesołe rzeczy | |
Wydawca | Wojciech Meisels | |
Data wyd. | 1933 | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WŁADYSŁAW ORKAN
HERKULES
NOWOŻYTNY
I INNE WESOŁE RZECZY
KRAKÓW
1933
WYDAŁ WOJCIECH MEISELS
1933
CZCIONKAMI DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE
NAD MOJĄ DUSZĄ...
Nad moją Duszą-żałobnicą ✽
Nad moją Duszą-ośmiesznicą |
W gminie Jurgów, przy granicy węgierskiej, żył człowiek sprawiedliwy, nazwiskiem Kurzawa. Był to chłop niezwykłej siły i olbrzymiego wzrostu, i w naiwności swej nie wiedział zrazu, że się tem można wśród ludzi odznaczać.
Już od wczesnych lat nawykł ustępować wszystkim, to też gdy ojciec, uważając na jego miękkość lekkomyślną, nie ostawił mu w testamencie jeno pół czwarciny pola, i tę część ustąpił bratu w zamian za życzliwość. A to się stało w taki prosty sposób:
Upatrzył sobie był niewiastę na żonę odpowiedzialną i uprosił brata, aby poszedł do domu jej ojców, jako swat, na namówiny. Brat też poszedł i, wywiedziawszy się skraja, ile jej ojcowie dają, namówił — ale dla siebie, a jemu wytłómaczył pomału przy czasie, że cóż mu po tym skrawku pola, gdy niema żony ni dzieci, lepiej niech bratu biednemu, obarczonemu rodziną, ustąpi — za to będzie miał życzliwość i wspominanie dobre na wiek wieków.
Tak to Kurzawa zbył się ojcowizny i miał prócz życzliwości i wspominków jeszcze zadowolenie w sercu z tego. Ani takiej zapłaty hojnej za ten mizerny skrawek nie przypuszczał.
Z tym zadowoleniem lekkim poszedł między ludzi — i pokazało się dopiero teraz, że nie umiał żyć. Po prostu nie był do życia wyuczony. Czy temu, że sam się chował we większej części lat swoich pasając owce, potem woły po odludnych halach, czy z urodzenia był tak niepojętny — dość że już ojciec to widać spostrzegał, kiedy go z gruntu odcofnął, a i brat pewnie nie dla czego inszego odjął od niego tę resztę.
Tak — nie umiał żyć. I na cóż mu ta siła wielka, ten podpowalny wzrost, kiedy nie umiał kraść, cyganić przewijać się, podłazić, pochlebiać, być ślepym, głuchym, niemym, gdy tego trza było — no jednym słowem: nie był do życia sposobny.
Toteż gdy nigdzie przy ludziach nie mógł długo wybyć ani roboty w końcu u nich naleźć, a widział, iże innym, lichszym od niego w sile i umiejętności robót, dobrze się wśród ludzi wiedło, zaczął powoli poznawać niedołężność swoją. I to go jeszcze więcej onieśmielało do życia.
Straciwszy ostatnią służbę z powodu dosyć głupiego (iż nie mógł ten rok jakiś przepatrzeć spokojnie, jak gaździna oszukiwała męża poza oczy) stał się już całkiem bezradny i jeszcze bardziej tego wszystkiego, co się życiem nazywać zwykło, nierozumiejącym. Tak się mu to wszystko pomięszało — i złe i dobre, i gorsze i lepsze, i sprawiedliwe i niesprawiedliwe — że się już do znaku stracił i, jakby mu omamienie mgłą na oczach siadło, ujrzał się niby przed jaskinią czarną, którą silił się oczyma przebić czując przy tym, iż gdyby się jego oczom rozwidniła, to już potem wszystko — całe życie — stanie mu się jasne. Do znaku tak jak we śnie.
I gdy tak silił wzrok w tę ciemność długo, uporczywie — a na płacz mu się już zbierało z tej próżnej niemocy — obaczył nagle przed oczyma smoka, który wychylił łeb potworny z czarnego otworu, wywalił na patrzącego ozór taki długi, że jak życie życiem nikt pewnie nie widział takiego ozora, i cofnął się pomału nazad do jaskini. Wyraźnie drwił z Kurzawy.
Wtedy to po pierwszy raz napadła tego dobrotliwego z kośćmi człeka taka złość nieopętana i — można jeszcze dodać — taka wściekłość, iż bez momentu namysłu rzucił się ku tej jaskini, aby tę potworę głupią za jednym zamachem zabić, a jeżeli się nie da, to przynajmniej po tej drwiącej mordzie skuć tak, iżby się jej posoka puściła.
Ale cóż, gdy już mocno z tym zamiarem ruszył, wszystko mu naraz zniknęło sprzed oczu: i smok, i czarność, i jaskini — omamienie go odpadło i widział jeno dookoła życie podobne jak przedtem.
Na kimże się tu mścić?
Z tego zabrał się z gminy, zaszedł na odludne działy, które graniczyły z wsią sąsiednią — a że był głodny i zmęczony, siadł na rozstajnych drogach i nie widząc nikogo z ludzi, jeno pustkę, rzekł głośno, z przekonaniem:
— Nie ma sprawiedliwości.
Potem, gdy sobie, dumając długo, udowodnił na wyraźnych, bo niedawno przeżytych przykładach, iże prawdę powiedział, nie kłamstwo, spytał się znowu tej pustki:
— Co czynić?
A że go już raz szarpnęło do bitki — choć to była jeno złuda, co go napastnęła — tym pilniej ponowiła się teraz ta chętka:
— Chyba iść i prać z kraja — wszystkich — bez wyjątku... bo tu każdy coś winien...
Ale zastanawiając się nad tym obaczył, iż się to nie da tak łatwo wykonać. Gdyby wszyscy ludzie stanęli przed nim w jednej postaci, na przykład w postaci smoka, jaki mu się w tym omamieniu pokazał — to rzecz byłaby nietrudna. Ale tak... po jednemu... Odrzucił ten zamysł.
Widząc się zaś rzeczywiście na rozstajnych drogach, znowu w bezradzie pomyślał:
— Co czynić?
Wtedy to odezwały się trzy głosy — każdy z osobna i inaczej — tak iże mu się nawet mogło zdawać, jakoby trzy postaci różne przed nim stały.
Pierwszy głos mówił:
— Miejże rozsądek, człowiecze, i kiedy cię ta gdowa rada widzi, coś zaprzeszłego roku u niej służył, to się z nią ożeń i będziesz miał miejsce. Przecie to szczęście dla ciebie. Wiesz, jak trudno nie mającemu majątku przyżenić się do gruntu. Sam uważ...
Ten głos nie był mu do znaku obcy. Tak, to samo, baczy, radziła mu życzliwie jakaś niewiasta czy też kumoszka nawet onej gdowy.
A drugi głos powiadał:
— Jeżeli chcesz mieć długie życie, to strzeż się zwad i bitek. A najlepiej, żebyś się pozbył przesądów i ostał kościelnym dziadem.
Ten głos w nim samym się zrodził; ale Kurzawa najmniej sobie wierzył, przeto się nawet nad tym głosem i nie zastanawiał.
A trzeci głos podszeptywał:
— Najlepiej jedź we świat. Świat szeroki, któż zgadnie, możesz natrafić na szczęście. Ani wiesz nawet, co cię czeka. Przy tym obaczyć możesz cuda różne...
I ten głos, zdało mu się, choć trochę inakszy, już słyszał gdzieś, od kogoś, niedawno... Ale ba! tak — istotnie — od karczmarza, który go w zeszłą dopiero niedzielę namawiał, aby ostał u niego furmanem. Jeździłby jeno po tabak za granicę węgierską, do miasta. Kawał światu... kraj nowy... Cóż ono go wtedy cofnęło, że nie przystał?
I począł myśleć w rozumie, a ten ostatni projekt coraz to bardziej zaczynał mu się podobać. Jedzie sobie, mospanie, parą końmi jak kmieć na odpust do kościoła... Gościniec bity — osiedla po obu stronach — ciekawość wyziera z okien, gdy przejeżdża... Dziewki, zwyczajnie, najciekawsze... Niejedna gładka twarz czerwieni się i chowa poza sprzeczki okien, jak ta piwonja w ogródku poza sztachetami. Dolatuje go głos: „Patrzcie! Kurzawa jedzie!“ On się prostuje na wozie i jakby go nigdy nic nie obchodziło, zatacza koło biczem, strzela, a konie niosą jak sto djabłów...
I wnet w głowie jego, tym pomyśleniem rozpalonej, wytworzył się taki obraz zacny, iże furmaństwo zdało mu się najszlachetniejszym, ba, najsławniejszym zajęciem, jakie na świecie istnieje — w oczach urosło mu w Sławę, w słowo o wielkiej literze... Furmaństwo — Państwo — Hetmaństwo...
Widziało mu się jasnem, niewątpliwem, że właściwie już od dziecka o tem furmaństwie marzył. I naturalnie, poszedł za tym głosem. Choć ten głos nie był, jak się już rzekło, wewnętrznym — i, jak widać z powyższych kwiecistych obrazów, tak jeno mógł Kurzawę żyd-karczmarz zachęcać. Ale na to on nie baczył; niech był ten głos skąd chciał, skoro dobrze doradzał: tak mu się już stanowczo widziało. Powiedzieć można:
uwierzył w swoje powołanie.
Poszedł odrazu, najął się i jeszcze w tym dniu przełomowym został, jak bezświadomie był marzył, furmanem.
Z tych rzeczy, które mu wyobraźnia naprzód malowała, spotkał jeno w rzeczywistości gościniec bity i osiedla, nie zawdy po obu stronach. Bicz miał wprawdzie, ale nie umiał zeń strzelać — przekonał się, że i tu trza było sztuki; ostatecznie mógłby ją był ćwiczeniami nabyć; szkapy jednak miał tak liche, że o jakimś paradowaniu rycerskiem nie było i pomyślenia.
I dość prędko furmaństwo stało mu się nędzą, słowem o małej literze, jak zresztą każde insze z bliska obaczone państwo — gałgaństwo — cygaństwo...
Wnet też przestał nazywać je swoim od dziecka powołaniem, a nazywał je posępnie swoim przeznaczeniem, zanim z kolei przy ciężkich westchnieniach nie zaczął nazywać je swoją niewolą. Bo to tak naturalnie szło...
Już dawniej, jak się rzekło, przyszedł nasz Kurzawa na to, że nie ma sprawiedliwości; teraz, jeżdżąc światami, tym wyraźniej to spostrzegał; najbardziej to zaś uczuwał sam na swojej skórze, choć nie cliwą miał na różne biedy.
Doszło do tego, że zatrzymał raz szkapy na otwartej drodze, jakby mu nagle coś wpadło do głowy i zapytał się stanowczo:
— Po co ja mam tak jeździć?
Nikto mu nie odpowiedział. Więc, westchnąwszy dość ciężko, popędził szkapy i ruszył. Jadąc zaś dalej, dumał:
— Tu ktoś winien...
Już nie myślał, że „tu każdy coś winien“, jak przedtem, bo, siebie sprawiedliwym widząc, sądził, że podobnych mu musi być choć trochę ludzi — bowiem inaczej jakożby świat istniał?
Przytem, jako człek w sercu sprawiedliwy nie miał nigdy takiej pychy, żeby się zgoła inakszym od wszystkich ludzi miał widzieć. Przecie jeżeli nie czym inszem, to siłą swoją mógł się pysznić, a w myśli mu to nie stanęło; a wzrostu to się nieraz i doprawdy wstydził znalazłszy się na oczach wielu, na przykład w kościele, gdy klęknąć nie mógł wśród ciżby. Dlatego to winić wszystkich mógł chyba jedynie wtedy, gdy głód mu po katolicku uczciwie pomyśleć nie dał.
Jadąc pomału, z przekonaniem coraz to mocniejszym, jakby mu się lżej przez to czyniło, powtarzał w koło:
— Tu ktoś winien...
I podszepnęło mu nie wiedzieć co, że winni tu niesprawiedliwi ludzie.
Tego mu właśnie trza było. Takie to proste mu się zdało, takie nikogo i wielu oskarżające... W sam raz rzetelna odpowiedź. Wydało mu się wprawdzie, że on już to samo wiedział; ale teraz mu właśnie trza było, by mu to ktoś przybaczył i przybaczując potwierdził, że to tak jest istotnie, nie inaczej.
Dumając nad tym, z gorliwości jeszcze o sprawiedliwość rozszerzył:
— Wszystkiemu winni niesprawiedliwi ludzie.
I w tem już ostatecznym przekonaniu ostał. Ta wiara mu się taka pełna zdała, taka wszystko tłómacząca i obejmująca, iż już nic do owych słów dodawać nie myślał. Była to w sam raz dla Kurzawy wiara; on bowiem zdawna gorliwym był o sprawiedliwość, jeno nie znał, skąd jej się krzywda najciężliwsza dzieje.
Skoro więc poznał, rozgorzał w poczciwym sercu, przeciągnął ciężkie ramiona i poczuł się w sile.
Znalazł nareszcie ostoję dla siebie i oparcie w tym dziwnie pogmatwanem życiu. Chodziło teraz jeno o to, aby podług tej wiary żyć i czynić święcie.
Ku temu przeszkód dużych nie spotykał, ba, okazje sposobne same mu się nawijały, jako dzień za dniem jeżdżącemu.
I oto jednego dnia napotkał koło karczmy przydrożnej dwie partje bijących się chłopów. Stanął, zlazł pomału z wozu, i okręciwszy lejce koło luśni, przystąpił poważnie ku nim. Ci obaczywszy przed sobą olbrzyma, gdy nie wiedzieli jeszcze, za kim stanie, rozpadli się na dwie strony i zaprzestali bitki. Wtedy Kurzawa począł sąd. Rozpytał się pomału, o co którym chodzi, i rozsądziwszy w swym rozumie sprawę, kazał ludziom sprawiedliwym nie ruszać się z miejsca, sam zaś podszedł ku partii, którą za winną osądził, i począł z kraja prać. Jezusie! Takiego sądu uczciwego jeszcze nikt z ludzi nie widział. Chciał on tych niesprawiedliwych pokarać w miarę ich winy, ale się miara straciła, gdy karę zapoczął. Gorliwość jego ręką kierowała — gorliwość święta, z tyloletniej uwięzi zerwana, zasłaniająca mu oczy na sińce karanych i uszy na ich jęki. Już nikt oporu nie stawiał, a on się jeszcze srożył. Już stracił z oczu ich winę i widział jeno przed sobą niesprawiedliwych ludzi i tych karał za sprawiedliwość cierpiącą, za siebie — wkońcu już nie wiedział za co, gdy mu gniew święty uwagę zatopił. Wreszcie się opamiętał, skoro już nikogo przed sobą nie zauważył, bo niesprawiedliwi wszyscy leżeli jako barany, a sprawiedliwi uciekli przed końcem sądu, bojąc się w przezorności, by się ten olbrzym zjuszony skończywszy sprawę z tamtymi ku nim nie zwrócił naostatku w oślepłem zapamiętaniu Po czym podszedł do wozu pijanym jakby od wzruszenia krokiem, odkręcił od luśni lejce, wsiadł do półkoszek i pojechał.
Odtąd trafiały mu się częste okazje. Bo już miał oczy wzwyczajone do wyszukiwania ich wśród zgiełku zdarzeń. Nieraz gromady całe napotykał, zwłaszcza podczas jarmarków lub wesel, nieraz jeno parę ludzi koło miedz przy drodze, ale tygodnia nie było, żeby nie miał sądu; sądził zaś sposobem prostym, jak się przytoczyło wyżej.
A że, sądząc jedynie z opowiadań ludzkich, pomylił się nieraz i prawdziwie w jakimś zdarzeniu niewinnych pokarał — ha no, to trudno: ludzka rzecz: mylić się w sądach.
I miał Kurzawa zadowolenie w swem sercu i nie czuł już tak ciężko swej niewoli, gdyż żył i czynił podług wiary.
I wiele lat tak jeździł i po drogach sprawiedliwość czynił.
Sława jego rosła z każdym czynem, pełno imienia jego było w okolicy i nawet w dalsze strony słyna o nim szła ciekawiąc ludzi, jakby o jakim bohaterze. Poczynali już po stronach mówić, że to niezwyczajny człowiek i dziwili się wielce jego czynom; tylko ci mało się dziwili, którzy go znali poprzednio inakszym; ci powiadali mrużąc oczy: „My to już wtedy w nim widzieli“.
Sława Kurzawy rosła i szacunek się dla niego szerzył, ale niesprawiedliwość nie malała — ba, niesprawiedliwych ludzi było coraz więcej, jakby się z jego osądków rodzili. Kurzawa coraz mocniej gniewem się ku nim zapalał i w zapamiętaniu swem nie przyszedł na to, że mu właśnie ci niesprawiedliwi ludzie, może bardziej niż sprawiedliwi, potrzebni — bo gdyby ich nie było, cóż by wtedy robił chcąc dla sprawiedliwości czynić? Ba, przeciwnie — gorliwość gniewna w nim rosła. Zapalał się coraz srodzej w swojej świętej wierze i już nie zadawalniał się okazjami, jakie mu się po drogach przytrafiały, ale sam począł szukać sposobności, gdzie mógłby niesprawiedliwość pognębić a sprawiedliwości pomóc, iżby w końcu zapanowała na świecie — bo widziało mu się w sercu, iż to jest celem jego życia. Począł jeździć na jarmarki, choć nie miał potrzeby, zapraszać się na wesela bez pomocy drużbów, zachodzić wreszcie do karczmy między zgiełk i ciżbę... A skoro się mu sposobność przydarzyła — sądził. Owa gorliwość zdwajała, ba, setniła nieraz jego siłę, tak że kupy całe gromił, jako on Samson biblijny. I wszyscy już uwierzyli w jego moc nie z tego świata, i nikto zemsty nie śmiał szukać na nim, choć i niejeden pocichu jej pragnął. Ta gorliwość zarównie czyniła rękę jego coraz to mniej lekką, coraz to więcej podobną do młota; sam już nareszcie wagę siły swojej stracił.
I co się nie wydarzyło...
Oto jednego pogodnego rana dostał Kurzawa wezwanie do sądu.
Gdy raz przy okazji gromadę jakąś uśmierzył, któregoś z niesprawiedliwych tak mocno, nie czując ciężkości ręki swojej, nadwerężył, iże mu już do śmierci bardzo niewiele brakowało; jakieś tam żebra czy coś z kości miał nadłamanego.
Za to go teraz wzywano. Poszedł ochotnie, bo cóż go miało trapić? Powie im: „Ja dla sprawiedliwości czynił“ — i po sądzie. „Sąd też dla sprawiedliwości jest ustanowiony“ — dumał.
I bez najmniejszej trwogi jawił się przed sądem. Jakież było jego zdumienie, gdy usłyszał wyrok, skazujący go za zbrodnię (wyraźnie słyszał: za zbrodnię) na trzy miesiące kryminału! Jakby go kto znienacka pałką w łeb uderzył... Nie dano mu nawet czasu opamiętać się i wyjść ze zdumienia, jeno go zaraz wepchano do jakiejś ciemnicy, gdzie miał tę karę cierpieć. Tu dopiero ochłonął i mógł się zastanowić.
Teraz to już nic a nic nie rozumiał. Zgłupiał doznaku, na piekne. Przecie on dla sprawiedliwości... a tu znowu w imieniu sprawiedliwości... Myślał, myślał — dzień i noc, i dłużej — sam nie wiedział jak długo, bo już czas rachować przestał — i nic zgoła, ani odrobiny z tego wszystkiego nie mógł pojąć. Widział jeno czarność przed oczami i przed rozumem nieprzebitą, jak ścianę, jak mur.
I znowu mu się ta potwora, jaką już raz w omamieniu widział, przedstawiła. Przezdało mu się wyraźnie, że ją widzi w czarnym naprzeciwko kącie, jak się trzyma łapskami za brzuch przeobmierzły i śmieje się tak wstrętnie, że się jej aż pysk drze od jednego ucha do drugiego, a zębska jej się świecą jak te grabie.
Kurzawa już się nawet na to i nie wściekał, jeno odwrócił umęczoną głowę i szepnął z gorzkim wyrzutem (jak dziecko, gdy je pokarzą, a drugie się z niego śmieje):
— Śmiej się, śmiej...
I począł aże z tej niemocy płakać. Potwora znikła.
Kurzawa znów, uspokoiwszy się zwolna, zaczął na nowo nad tym wszystkim myśleć. Zasadzał się stąd i zowąd, aby coś rozumem pojąć — ale na nic, popróżnicy głowę se mozolił. Gdy zaś poczynał uparcie z całym wysileniem dumać, to uczuwał, że mu się coś w rozumie mąci, jakby gq obłęd głupi napastował. I dał już spokój głowie — już nie dumał. Siedział bez ruchu i bez żadnego myślenia — drewniał pomału — czasu idącego nie czuł — nic nie czuł, jeno ciężkość na piersiach duszącą, jakby się góra piasku na nie zwiezła, i czarność przed oczami jak ścianę, jak mur...wszystkiego nie mógł pojąć. Widział jeno czarność przed oczami i przed rozumem nieprzebitą, jak ścianę, jak mur.
I znowu mu się ta potwora, jaką już raz w omamieniu widział, przedstawiła. Przezdało mu się wyraźnie, że ją widzi w czarnym naprzeciwko kącie, jak się trzyma łapskami za brzuch przeobmierzły i śmieje się tak wstrętnie, że się jej aż pysk drze od jednego ucha do drugiego, a zębska jej się świecą jak te grabie.
Kurzawa już się nawet na to i nie wściekał, jeno odwrócił umęczoną głowę i szepnął z gorzkim wyrzutem (jak dziecko, gdy je pokarzą, a drugie się z niego śmieje):
— Śmiej się, śmiej...
I począł aże z tej niemocy płakać. Potwora znikła.
Kurzawa znów, uspokoiwszy się zwolna, zaczął na nowo nad tym wszystkim myśleć. Zasadzał się stąd i zowąd, aby coś rozumem pojąć — ale na nic, popróżnicy głowę se mozolił. Gdy zaś poczynał uparcie z całym wysileniem dumać, to uczuwał, że mu się coś w rozumie mąci, jakby gq obłęd głupi napastował. I dał już spokój głowie — już nie dumał. Siedział bez ruchu i bez żadnego myślenia — drewniał pomału — czasu idącego nie czuł — nic nie czuł, jeno ciężkość na piersiach duszącą, jakby się góra piasku na nie zwiezła, i czarność przed oczami jak ścianę, jak mur...
Wyszedł nareszcie z więzienia — wrócił do wsi — ale już nie ten Kurzawa. Widoku ludzi się trwożył, zwłaszcza gromad większych i nieśmiały był bardziej, niż podówczas, gdy u ludzi sługował niewolnie.
Zgarbił się jakoś, zmalał — nikto by go już za olbrzyma nie wziął — osiedla ludzkie omijał zdaleka, po boku chodził ze zwieszoną głową, wygląd miał smutny na wejrzenie, jak niedźwiedź po spowiedzi.
Ludzie też, widząc go takim zgnębionym, śmielej poczynali mu zazierać w oczy, ba, dość nierzadko witali go śmiechem. Częstokroć przy nim zwady poczynali na próbę, czy się też wmiesza — ale Kurzawa, jakby całkiem zabaczył o sprawiedliwości, patrzał ponuro na to i usuwał się. Sława czynami dawnymi zdobyta pokryła się gdzieś poza ludzkie płoty, ani jej widać, ni słychać nie było.
Niesprawiedliwość podnosiła coraz to wyżej łeb swój nieochrzczony, wreszcie na cały głos tryumfowała.
Kurzawa jeździł szkapami, ze zwieszoną głową, po drogach, po których jeszcze niedawno sprawiedliwość czynił — i tu też, jak przeznaczenie chciało, spotkała go śmierć.
Oto bowiem ci wszyscy przez niego dawniej sądzeni — a było ich dość sprawnie, bo coś przeszło nad stu — zmówili się w jednym czasie, i zastąpiwszy mu drogę, zabili. („Nec Hercules...“).
Zwątpiwszy całkiem w oświatę, jaką z miest przez kalendarze i insze „macierze polskie“ gwałtownie raz do roku (niby w śmigus pachnącą nieczystość) na łby nieuczesane rozlewano, w pewnej wsi niebardzo znanej, która jeszcze nie wymarła doznaku na tyfus, gazdowie, trapiący się po próżnicy życiem i szukający nadaremnie jakiegoś oparcia, zgromadzali się wieczorami w izbie mało jasnej i oświecali się sami (dziwny sposób) przez różne z życia opowieści, jakie zwyczajnie ogólnej uwadze jeden lub drugi podawał.
Więc w jeden wieczór Szymek Z końca taką opowieść przytoczył:
„Niedaleko od nas, bo koło Góry św. Jana, ludzie dobrzy, zamożni, których tam zwią kmiecie, chowali sobie w domu płanetnika, i czuli sie bezpieczni przed burzą: nie obawiali się już, że im grad zboże poniszczy, ulewa ziemniaki spłucze. bo ich o tem zapewnił sam, gdy go w gościnę radzi przyjmowali, chociaż — można rzec — z niejaką obawą, jaką zwyczajnie człowiek zwykły czuje przed takimi.
Ciekawiście, jak wyglądał ten ich chowany płanetnik? Był to panek dość zgrabny i w odzieniu czarniawem, jakie sie na panach widzi. Zresztą nie miał napoziór nic dziwnego w sobie. Przyszedł raz do nich, jak wędrownik i na pytanie: co robi? czem sie zajmuje? — powiadał, iż burze zażegnuje. „Któżby inszy mógł być, jak nie płanetnik?“ — dumali, i przyjęli go ochotnie w gościnę.
No i pomału, z dnia na dzień oswajali sie z nim jakoś, i tak się wreszcie doń przyzwyczaili, że już nie czuli nijakiej obawy przy nim, natomiast mieli w sercach raj i spokój taki, jakiego nigdy przedtem nie miewali.
Zazdrościli im wszyscy ludzie dookoła i pewnie byliby im tego płanetnika obietnicami do siebie zwabili, gdyby ich ta myśl nie cofała, że gdy burza nadejdzie, a on ją zażegna, to przecie i ich grunta sie przytem ocalą, jako o miedzę sąsiednie... A tak sie i skorzysta i kosztów sie nie poniesie żadnych na chowanie. „Niech sobie go tam chowają“.
Chowali go też ci kmiecie, czem mogli najlepszem, bo i grymaśny był bardzo. Jajecznicę mu smażyli, zacierkę z bielutkiej mąki na mleku słodkiem przyrządzali, no, słowem, miał opiekę — jakby wam jaśniej przedstawić? — ani pleban nie ma takiej od swojej gospodyni. I szanowali go wszyscy, nawet czeladź; gdy spał w świetlicy, to na palcach przez sień chodzili, drzwi, które skrzypiały, w piekarni nie dowierali, kury gdaczące na ten czas z kojca wynosili, świń o tym czasie do izby nie puszczali — nikt chyba już tak nikogo nigdy nie szanował.
I dobrze temu płanetnikowi tam było — sam nawet mówił, że mu dobrze. Całemi dniami nic nie robił — święty miał czas — wsze święto. Jeno czasem przychodziła na niego płanet. No, zwyczajnie u płanetnika. Cóż sie dziwić? Najczęściej, gdy mgły schodziły od wierchów w doliny. (We mgłach on jeno lubiał chadzać). Wtedy szedł w pole w swoim wietrznym płaszczu — i kto wie, co tam nie robił — bo sie bali za nim daleko w pole wyzierać. „Swoje sprawy czyni“ — powiadali. I dowiadywali się wieczorami od wystraszonych pasterzy, iż mgłę do torby brał i nosił ją na wierch wysoki — tam, jakby w chmurze, kule ze śniegu robił i tułał je, bawiąc sie niby, nieraz do śródwieczerz — to znowu, iże w potoku wodę kijem bił dotąd, pokąd sie w lód nie ścięła — i insze jeszcze dziwne historje.
Po takich pracach gdy wracał, zmęczony był bardzo. To też czempilniej stroili mu, co mieli jeno najlepszego. Jadł i spał potem, a ludzie byli spokojni.
I tak czas święcie mijał, przechodziło już i lato, a o burzy ani słychu. Nigdy się tak szczęśliwie żniwa nie zapowiadały.
Poczynali sie już i ludzie dalsi zwiadywać (bo słyną szła) o tego płanetnika: czy by do nich na zimę nie przyszedł, dumając w swych rozumach, że owi kmiecie, którzy go chowają, chętnie go na zimę puszczą, (jako że w zimie o burze obawy niema), a oni już — co stracą, to stracą — to, zimując go. na lato sobie zapewniają jego opiekę i wdzięczność — może i na dalej — kto wie — przyszłość taka niepewna...
Ale owi dobrzy ludzie ani przykładać sobie do myśli nie dali, iżby mieli pozbyć sie takiego drogiego gościa...Już my go tu i wyzimujemy“ — powiadali. Za nic by sobie tego spokoju nie dali odebrać, jakim ich napawał on, w domu ich bawiący. „Oto jak życie życiem, takiego lata cichego nie było. Co sie zamgli na niebie, to sie rozpogodzi. Wszystko, dzięki jemu (dawniej: dzięki Bogu) rośnie i bez szkody na polu dojrzewa. Co to, widzicie, znaczy mieć moc albo władzę... A co to znaczy mieć taką władzę u siebie!“ Już poczynali się pysznić „swoim płanetnikiem“, jak go po domowemu przed obcymi zwali.
I w takiej spokojności świętej czas upływał, żniwa sie wolno poczynały. Ludzie sie nie śpieszyli ze żniwem, jak po insze roki, gdy trza było kraść czasowi ze rzadka sposobne chwile. Widzieli same pogodne dni przed sobą.
Aż tu jednego przypołudnia przybiegła służąca, która na miedzy na wzgórzu trawę krowom do podoju żęła, i zadyszana powiada, iże słyszała grzmot w chmurze. Zrazu nie wierzyli jej i wyszli słuchać. I obaczyli na oczy czarną na zachodzie noc woddali wielkiej i usłyszeli echo głuche przetaczającego się po niebie grzmotu. Zatrwożyło ich to trochę, więcej jednak ze zwyczaju, niż z prawdziwej gazdowskiej obawy o siana. Przecie chowają płanetnika. Weszli napowrót do izby, a przechodząc przez sień, zajrzeli przez szparę do świetlicy, aby się upewnić w sercach, iż on jest w domu, i obaczyli go śpiącego, więc tem spokojniej posiedli na ławach swoich. Ba — po niedługim czasie odgłos grzmotu do izby doleciał, i ściany nawet, widziało sie, zadrżały przy tym odgłosie. Nie mogli długo usiedzieć spokojnie i znowu wyszli patrzeć. Czarna noc zbliżyła sie — widać było wyraźnie kotłujące się ceglaste chmury. A w tych chmurach tak szumiało, jakby tysiące ptaków gdzieś górą leciały, albo jakby sie potoki zeszły w jeden huczący wodospad. Groza szła od tego szumu. A tu już i błyskawice oczom sie pokazywały — różne łańcuchy ogniste i krzyże — i grzmot sie toczył bezustanku. Wtedy poczęli mówić między sobą: „Trzaby go zbudzić“. Ale żadne nie miało śmiałości iść, żadne nie chciało pokazywać trwogi. Wkońcu, widząc już, że niepeć, że chmura już pół nieba zajęła, zdecydował się sam kmieć i wszedł nieśmiało do świetlicy. Płanetnik już nie spał. „Też róbcie jako“ — począł kmieć z jąkaniem — „bo widzicie, co się dzieje“...
„Widzę“ — odrzekł płanetnik — „Macie zaraz tu na oknie położyć pięćdziesiąt koron“... I począł sie powoli zbierać.
Kmieć miał się zapytać: naco? — ale odłożył na później, by się przez to pytanie jakie zło nie stało. Poszedł posłusznie do komory, przyniósł pięćdziesiątkę i położył ją na wskazanem miejscu.
Spokój, z jakim się płanetnik ubierał, wlał napowrót wiarę w serce kmiecia — wyszedł uspokojony, zwołał domowników do izby, gdzie znowu na ławach posiedli i w spokojności serc swoich czekali. Dawniej byliby, trwogą ogarnięci, szukali dzwonków loretańskich, chleba świętej Agaty, mąkę na ogieńby sypali, a gdyby to nie pomogło, to popadaliby na klęczki, zamknąwszy pierwej wszystkie drzwi i okna, i wołaliby w ostatniej ufności, w płaczu ogólnym: „Święty Boże!“ A teraz nic im z tego wszystkiego na myśl nawet nie przyszło, jeno pozierali z ciekawością przez uchylone nieco drzwi piekarni, których umyślnie ktoś nie domknął, ku świetlicy: co on tam robi, czy już czyni, czy już zażegnuje...
A płanetnik, ubrawszy sie, schowawszy ową pięćdziesiątkę i pozbierawszy rzeczy swoje, których nie miał wiele, bo jeno kij, torbę na mgłę i ów płaszcz wiatrem podszyty — stanął, pomyślał trochę — i wyszedł. Widzieli go, jak wychodził i choć ciekawość ich rwała, nie mieli odwagi za nim na pole iść. A już czas był najwyższy, bo burza była już tuż prawie...
Moiściewy — jak przyszedł grad, to zbił tak wszystko doznaku, że nie mieli ludzie dobrzy co po gradzie zbierać. Wytrzepał wszystko do imentu!
Takiego sie to cudu z niego dochowali“.
Długie po tej opowieści Szymka nastało milczenie. Gazdowie kurzyli fajki, wzdychali głośno, rozważali. Wkońcu Cyrek od kościoła, siedzący najdalej w kącie, wyjąwszy fajczynę z zębów, splunął i odezwał się cichawo, zwolna:
— Ono ta tak... I dziś są tacy płanetnicy, którzy sie tem przechwalają, że burzę potrafią zażegnać, gdy padnie. A lud ich chowa. Ono ta tak...
Sam o tem, już jako Szczepan, tak ludziom dobrym opowiadał:
„Dwóch nas matusia mieli. Było tam jeszcze coś, jak powiadali, ale to sie nie doczekało chrztu świętego. Mnie było Wojtek na imię, a bratu starszemu Szczepan. Tatuś pomarli zawczasu, i my z matusią gazdowali. Szczepanowi przyszły roki, że musiał stajać do odbiórki, i za drugim razem z wiesną odebrali go do wojska. Miał już na jesień iść. Ale matusia nie chcieli, żeby on do wojska poszedł, bo im sie widział bardziej niż ja przy gospodarstwie potrzebny i kochali go bardziej niż mnie, już od samego czasu. I jak wzięli chodzić do powiatu, do urzędów, do wójtów, do pisarzów — jak wzięli kręcić i kręcić — tak mnie na Szczepana przekręcili... I, jako niby Szczepan, musiałech do wojska przystać“.
Nie wiedzieć zgoła, jak mu tam przy tem wojsku było, bo na jego opowieściach trudno się opierać, — dość, że trzy roki uczciwie do końca wysłużył i do wsi po zwolnieniu ze służby powrócił.
Ale — jakby mu tam co złego zadali — już się chałupy nie trzymał. Jakgdyby go coś odbiło od domu... Marsze odbywaj, krótsze albo dłuższe, zależnie od dnia i pogody — pasterzy, gdzie napotykał, zawzięcie „egzecyrował“ — lecz najochotniej rad biegał po polach, nie bacząc zgoła na szkody, a gdy mu kto zwracał uwagę, co robi, odpowiadał, stanąwszy „podług rozkazu“, że „cesarskie manibry“ odprawia.
Omijali go gazdowie i dużych piekieł nie robili mimo tych szkód, jakie im się w oczach dziesiętniły; czasem ta jeno niektóry kijem go przegnał sękatym na przestrzeń swobodniejszą.
Jeden błąd jeszcze miał w rozumie, jakiego dawniej u niego ludzie nie widzieli: noża się ogromnie strachał. O czem gdy się młodzież we wsi, jak zwykle lekkomyśląca, zwiedziała, już nie miał od niej spokoju. Wszędzie go temi nożami, jak psi szczekaniem zająca, pędzili.
Widzą go, idzie poprzed sień.
— Józek, podejno tam noża!
Wchodzi za próg do izby — to już nóż na pasku ostrzą. Nieraz nie zdołał „pochwalony“ rzucić, tak wartko w pole nawracał.
Najchętniej też trzymał się otwartego pola, gdzie mógł przed zasadzkami ujść łacno — tak doznaku, jak zając płoszony. I najczęściej w tej wolności po szopach nocował, a latem to i pomiędzy żytami, bo gdzie jeno na nocleg do osiedli zaszedł, w te pędy odstrachali go temi nożami.
Nie mówi się już o siekierze. Siekierę gdy obaczył, to mało iże ze skóry nie wypadł — tak się jej widoku lękał. I wogóle wszelakie ostre żelaziwo, które on „bronią“ nazywał, tak go okrutnie strachało. Kto miał tę „broń“ przy sobie, to już nie był dlań człek ze wsi, już go nie poznawał nijak; był to w jego wyobraźni wróg jakiś, na życie jego nastający.
I gdy go kto zastraszył, tak się zmieniał, że prawie nie tym był Szczepanem... jakby go co w tym strachu znów na inszego przekręcało. Oczy wyskakiwały, twarz bladła, a mowa mu się tak przeinaczała, że niktoby go po niej nie rozeznał; nawet słów dobierał inszych, niż we zwyczajnej gwarze.
Straszony dziczał pomału, dróg się już ludzkich nie trzymał, więcej polami chodzał, ulicami, któremi bydło goni się na paszę. Lecz i tu nie był doznaku bezpiecznym.
Zdarzyło się raz: szedł ulicą krokiem żołnierskim, wymierzonym, aż tu słyszy przeraźliwe: „stój!“ i widzi przed sobą rycerza (każdy chłop wyższy rycerzem mu się wydawał), jak wyjmuje broń (kozik) z za pasa i zbliża się złowrogo ku niemu. Szczepan zmiertwiał z przestrachu. Poczem zwyrtnął się nazad i w ucieki... Ba — z tej strony jeszcze gorsze niebezpieczeństwo. Oto jedzie jakiś rycerz czterema siwcami (chłopina wiózł widać z lasu ścielę byczętami) broń na ramieniu dźwiga (siekierę pewnie, jak z lasu) i wyraźnie niedobry zamiar ma w umyśle. Szczepan już nie wiedział teraz, co ma robić. Ulica owa była wąwozem głębokim i jeszcze płotem ogrodzona. A tu z dwóch stron nieprzyjaciel... Zastanowiwszy się mało, zwrócił się znowu ku pierwszemu. Ten, widząc trwogę Szczepana, podnosi głos straszny: „Tu musisz zginąć!“ i wywija bronią. Szczepan w niebezpieczeństwie ostatniem zbywa się trwogi, pada na kolana i poczyna słowami miękczyć serce wroga. „Wiesz ty... ja twojej ojczyzny bronił! Ja krew la ciebie przelewał! O mało żem w stu bitwach nie zginął... Czy ty to pojmujesz? Uderz w pierś moją (tu odsłonił rękami koszulę), jeżeli masz serce... uderz! Tu tysiąc kul mierzyło... A te rany (pokazał sińce na ramionach), wiesz, la kogo te rany? La ciebie! Tak, szlachetny rycerzu, la ciebie i la ojczyzny twojej! Masz sumienie?“
W tem podobieństwie jeszcze długo mówił, aż chłop, od śmiechu już zesłabły, przepuścił go ulicą.
I niejeden raz podobnie się zdarzało.
Czasem jakaś litościwa gaździna, u której nie było nikogo takiego, coby go „bronią“ odstraszał, przyjęła go do domu na czas jakiś — to robił, pomagał jej całem wdzięcznem sercem, i nie widać było po nim, aby mu co w rozumie brakowało. Ale niech jeno kto przyszedł i z żartu nóż mu pokazał — już go nic nie utrzymało. Uciekł w pole i już się nie nawinął.
Do spotkanego kogoś, kto mu wyrzucał słowami: „Nie dobrze ci tam było? Nie mogłeś tam ostać?“ lub podobnie inaczej, powiadał:
— Ani człek wie, moiściewy, co go może trafić. Gotowi zarżnąć... co myślicie!
— Bajże, baj! Ktoby cię ta zarzynał! Coby komu z tego przyszło?
— Ho! Ani wiecie, co kto myśli. Cóż przyjdzie z tego ludziom, że biją inszych? A biją...
— Bo jak kto zawini... Ale ty, cóż komu wadzisz?
— Nic nikomu nie wadzę. Ale któż wie... Czasem człek nic nie zawinił, a karzą go. Nierozum sie nie pyta, ba bije... na śmierć bije! Tak. Ja to wiem dobrze.
— Cóż ty, człowieku, możesz wiedzieć? Cożeś ty podżył na świecie gorzkiego?
— Ja nic nie gadam. Co wy chcecie? Możeście wy szpieg jaki? Co?
I nie czekając wyjaśnień, umykał jak zwierz, gdy dojrzy zasadzkę.
Nieraz też któraś z kobiet, bo go te jeno litowały, zapytała go:
— Jakże ci tam, Wojtuś, przy tem wojsku było?
On na to z pewną przechwalą:
— He, he! Ja już nie Wojtek! Ja Szczepan!
— No to, Szczepanku... jak to tam przy tem wojsku było? Opowiedz-no nam choć nieco...
Nie dawał się długo prosić, ochotnie opowiadał.
— Raz nam kazali zabrać wszystko, całą zbroję swoją i masierować na manibry, bo tam nieprzyjaciel czekał. Zebrali my sie wartko, coby nieprzyjaciel tymczasem nie uciekł, i szliśmy cięgiem polami, obchodząc drogi zdaleka, aby go zajść znienacka. Śpieszyli my sie strasznie, ale i to sie widziało jednorałom, co za nami na koniach jechali, że za pomału idziemy, bo nas co chwila przynaglali, a czasem kazowali biec, co sił wystarczy. Niejeden słabszy nie wytrzymał, bo i upał był okrutny, zwłaszcza, jak przyszło iść po piachach, gdzie nogi wiązły po kostki. To też dużo poostało, i zbierali ich na wóz. Ale my reszta szliśmy wytrzymale, bo cóżby sami jednorałowie z nieprzyjacielem robili, jakby my wszyscy poostali — aże doszli my do jakiejś wsi, gdzie nam kazali przenocować. Dali każdemu numero i kazali nam kwater podług tych numerów szukać. Poszedł ja szukać tej swojej kwatery — ale czy ja to numera znam? Nałaziłech sie jeno po próżnicy i wreszcie — coż było robić? noc już przysiadła domy, i kwater nie było widać — poszedłech w pola między żyta i położyłech sie spać w całej zbroi. Zbudziłech sie dopiero, skoro na zbiórkę rano zatrąbili... Zerwałech sie co tchu, zdyszany przylatuję i staję w rzędzie za innymi... Starsi mię zawołali... Nie wiem, co im sie na mnie nie widziało — czy to, że mnie rosa przysiadła, czy co insze — bo mię opatrowali dookoła i potem bili, aż... wstyd mówić... Nierozum ludzki, i telo powiedzieć. Bo cóż ja im zawinił?
Drugi raz znowu, ale to już było po manibrach, kazali mi iść na wartę. Ja też ochotnie sie zbierał. Przecie mi to nie było cudne. Co ja sie na tę wartę z chałupy nachodził! Przyszła „warta“[1], to matusia: „Ty, Wojtek, pójdziesz“. Ja sie nieraz i opierał, jak mi sie niebardzo chciało. „Czemu raz Szczepan nie idzie? Ja zawdy bedę chodził?“ Ale cobyś z matusią... Zawdy stronę Szczepana trzymali. Szło sie z wartą do wójta, jak wiecie, i tam sie przedstawiało, że warta jest, a potem sie szło na szopę i spało sie do rana... To też, jak mi przy wojsku kazali, ja sie ochotnie zbierał. Tak, to rozumiem — na wartę — a nie na żadne egzecyrki. Bo cóż to komu z egzecyrek? Warta potrzebna; o tem ja już dawno wiedział. Zebrałech sie i poszedłech, kany mię zaprowadzili. Przykazowali mi na odchodnem, cobych warty pilnował. O, nie bójcie sie, ja tu „warty“ nie stracę. Myślę se: „To pewnie przy wojsku gwer „wartą“ nazywają. Dobrze sie czegoś nauczyć. A powiadają, że człek sie przy wojsku niczego nie nauczy. Bajdki!“ Tak se dumam rozmaicie i stoję na tej warcie. Ale mi sie już zadługo widziało — już mi sie zaczął czas na dobre dłużyć — rozpatruję sie dookoła, żeby to cnienie jakoś zacyganić, i widzę niedaleko: wiśnia zieleniutka, a na niej czerwienią się wiśnie, jak pokusy. (Potem mi przyszło dopiero do głowy, że to djabeł pewnie tę wiśnię tam posadził, aby mnie skusić, jak drzewiej naszych ojców w raju). Pić mi sie właśnie zachciało. Ja też, niewiele dumając, oparłech „wartę“ o budkę, podszedłech ku tej wiśni i wylazłech na nią.
Obieram wiśnie (słodkie były!) i daję poziór na „wartę“. Nie zjadłech może ze trzy garści — widzę: nadchodzi patrol ze starszym — słyszę wnet: wołają na mnie. „Ja haw!“ — odzywam sie im, choć mogłech sie i nie odezwać. — „Zaraz zlezę...“ Starszy zakrzyknął: „A gdzie warta?“ Ja mu powiadam: „Tam stoi...“ On znowu: „Tak pilnujesz?“ Ja, widząc, że sie niepotrzebnie złości, aby go oześmieszyć, odpowiadam mu do składu: „Ja haw wiśnie obieram, a na wartę pozieram“. Nie wiem, czy to odpowiedź tak go ozgniewała, iże nie czekał, aż zlezę, ino kazał mie żołnierzom ściągnąć i bił po pysku, po rozumie, ka jeno w złości utrafił... Pytam sie: „Za co?“ a ten nic, ino sie jeszcze bardziej sroży. Nie koniec na tem. Pojmali mnie i zawlekli, bom iść o swojej sile nie mógł, do jakiejś ciemnicy i... znowu bili... Nie warto i gadać. Nierozum ludzki, i telo powiedzieć.
Trzeci raz znowu tak było: Kazali nam sie ubrać na paradę i wyruszyć na błonia. Tam miał przyjechać jednorał jakiś najstarszy, i mieli my mu sie przedstawić. Ubrali my sie, wzięli zbroję i wymasierowali. Potem my sie ustawili tak, jak nam kazali, i czekali my, co bedzie. Nadjechał wreszcie ów jednorał, cały w złocie, że aż oczy bolały od blasku. Serce sie wojenne we mnie zatrzepało... Widzę, nikt go nie wita, jak należy — wszystko stoi i patrzy sie jak głupie. Ja też, niewiele myśląc, zdjąłech broń i wstrzeliłech mu na wiwat. Spodziewałych się, że mi podziękują. Ale cobyś z ludźmi... Zlecieli sie ku mnie zewsząd i... znowu bili... Ja sie już nie pytał, za co, bo co bedę... Nierozum ludzki, i telo powiedzieć“.
Takie jeno historje Szczepan z wojska umiał, podobnych jeszcze trochę i nic więcej. Choć znali je ludzie wszyscy, bo jedni drugim podawali, jednak radzi je od niego słyszeli, bo śmiechu z tego było dużo. Jemu zaś było wszystko jedno, czy się kto śmiał, czy nie — tak śmiech jednako przyjmował, jak i udane litości.
I plątał się tak między ludźmi, właściwiej między strachem a rzadkim spokojem, to między głodem a średnią sytością. Jak się przy czasie zdarzyło... Żył tak doznaku, jako ten zwierz leśny, trochę do ludzi wzwyczajony, ale więcej się ich lękający.
Nieraz któryś ze starszych gazdów postrofował go żartobliwie:
— E, Wojtuś, czy tam Szczepanku, popila ci sie tak tłuc pomiędzy ludźmi? Masz kawałek, poszedłbyś i siedziałbyś na nim...
I słuszność była w tej uwadze, bo miał kawałek pola; matusia przecie nie zabaczyła o nim i zostawiła mu go w „destamencie“.
Ale też i Szczepan słusznie odpowiadał na to:
— Jakże bedę na nim siedział, skoro hań śnieg...
Bo rzeczywiście, przez cały rok prawie leżał śnieg na tym kawałku. Kawałek ten był pod lasem w stromej, północnej uboczy. Najwcześniej śnieg na niego spadał i najpóźniej z niego złaził — tak, że chcąc z niego co zbierać, trza było chyba trawę siać; ale cóż z tego — kamyk był przy kamyku tak gęsto, i jeszcze jeden na drugim, żeby się już trawa przy nich, choćby jak igła cienka, nie zmieściła.
— Nima rady, chrzestny ojcze! — jak powiada komornica Tekla, która też taki grunt po ojcach dzierży i podatek z niego święcie spłaca.
Tak więc Szczepan, choćby i usposobienia nie miał do chodzenia, musiałby rad nierad chodzić: bo czas miał, dużo czasu zbywało mu od uprawmy tego macierzystego zagona.
A że miał usposobienie do marszów, do „manibrów“ i inszych wolnych na powietrzu ćwiczeń, to i uprawę zaniedbał doznaku.
Ludzie zczasem, gdy się z nim całkiem oswoili, gdy już wiedzieli wszystko, co umiał powiedzieć, i historje jego wszystkie znali i nic się już nowego od niego nie spodziewali — stali się dlań dokuczliwsi, można powiedzieć: gromadnie zawzięci. Dawniej młodzież, a potem już i starsi straszyli go „bronią“ rozmaitą, tak, iż doreszty zdziczał. Latał po polach jak dawniej, ale zdaleka od osiedli — człeka gdy dojrzał, omijał, choćby mu potok padło przejść spieniony — czasem jeno ku małym bardzo pasterzom przyszedł zagrzać się, gdy ogień palili. Niewiadomo, czem się żywił; pono bukiew zbierał i łuszczył, co dziki poostawiły, to znowu jawór pod lasem obłupił i skórę oną ssał dla słodkości, jaka się w niej ma najdować — któż wie, co zresztą już nie jadał.
I żył tak, póki nie umarł.
— Idź-że, przynieś co dzieciskom, widzisz, że głodne — rzekła lisica chłopu swojemu, który się iskał, siedząc na przyjamiu.
Obejrzał się nieładnie na nią, poczem złagodziły mu się oczy, gdy je powlókł po lisiętach, tarzających się u kolan matki.
— Tu i człowiekby nie nastarczył — począł mruczeć. — Dopierom wczora przyniósł gęś, musiałech za wodę po nią chodzić, i już nie staje. Jak tak bedziecie gazdować, to sie dogazdujecie niewesołego końca, przepowiadam. Teraz o żywinę coraz trudniej, ludzie stali się postrożni...
— Nie bajdurz — przerwała mu lisica — ino się zbier z te ziemie i idź poszukać co, bo wnet bedzie połednie.
Lis się przeciągnął, i ziewając spojrzał okiem wgórę.
— O, jeszcze słonko nie wyszło nad Gronie...
— Tak gadaj — szczeknęła lisica, złemi oczami patrząc — tak gadaj, że ci się nie chce. Wolałbyś leżeć. Całemi dniami byś leżał. A żywina sama spadnie, jak szyszka pod nogi. Możebyś chciał jeszcze, żeby ja z dzieciskami znosiła ci pod nos wszystko — co? Pański byś miał żywot.
— Et, nie trzeszczałabyś... Co ty wiesz, kielo się trza nałazić, zanim sie co zdybie.
— A ty byś chciał, żeby ci samo do gardła wpadło. Letkobyś se chciał żyć. Ruszysz sie nareszcie, czy nie, ty płowy psie?! Może ja mam iść, a ty sie za mamkę najmiesz? Postarałeś się o dzieciska, to sie teraz trap!
— Znam już, znam tę letaniję...
Dźwignął się pomału i poszedł, nie chcąc słuchać dalszego trzeszczenia.
— Ino se wiedz, żebyś próżno nie wracał! — leciało za nim.
— Dobrze, dobrze! — mruczał, idąc. — Nima to, jak nakazować. Ozorem obyrtnąć, i już. Po co ja sie też żenił? Jakech był sam, to: znalazłech co, tom znalazł, a nie, to nie — to mi nikt z pyskiem nie dojeżdżał. Było, tom zjadł — a nie, tom się zaszyj w gąszcz i przespałech dzień cały. Nikto mi poza uszy nie skowyścił.
Szedł jakiś czas zgryziony, i wcale nic nie myślał (stan u rodu jego dość częsty, wbrew twierdzeniom oszczerców), poczem znowu naszły go różne uczucia.
— Marne to lisie życie — biadał. — Szczęśliwy człowiek! Ten se u siebie w domu kury chowa...
Naraz przyszło mu do głowy:
— Czyby sie też i u nas nie chowały? Trza spróbować. Żeby to dostać parę żywych... Już bych sie ohfiarował dzień pościć na tę intencję. Ba, kiedy to strasznie mdłe, zaraz w łapach zdycha, choćbyś ją i najdelikatniej ujął pazdurami...
Idąc rozmyślał nad tym pomysłem i uśmiechał sie do tego widoku, jaki mu wyobraźnia przedstawiała.
... Pasą się koło jamy. Pasie ich się cały kerdel. Czarne, białawe, siemieniate... Dzieciska swawolą z niemi — niby straszą je, jak koty młode, ale żadne się nie śmie tknąć. Ociec zakazał. A on se leży na przyjamiu i cieszy oczy tym obrazkiem...
— Żeby sie jeno chciały chować!... Ale coby nie chciały? — pocieszał się. — Wytłómaczy sie im, że i ludzie nie lepsi i nie dla ładnych piórek je chowają. A poszanowania nigdzie takiego by nie miały. Z miłością by sie koło nich chodziło... Ino jak wytrzymać, coby sie nie tknąć? Człowiek potrafi, bo cóż, i trawę może jeść...
Dla zaokrąglenia tych przedumywań dodał se jeszcze w myśli:
— Trzeba bedzie ten pomysł przemyśleć przy czasie. A tymczasem musi sie jeszcze starego zażywać sposobu...
Zatrzymał się i począł się zastanawiać, w którą stronę się udać. Za wodą wczora był, to tam pewnie dziś strzegą.
— Dziwnie nieprzewidujący ludzie...
Najporęczniej byłoby do chałup pod lasem, ale dużo niebezpiecznie, za blisko jamy. Trzymał się starej zasady, i ludziom znanej: „Lis koło swojej nory nigdy kur nie dusi“. Od pradziadów ród jego, w tej okolicy mieszkający, trzymał się tej zasady; jak z tamtej strony góry miał osiedle, to tu chodził polować — a jak zaś tu się sadowił, to po tamtej stronie polował. Wszystko zaś na to, aby człeka zmylić, gdyby chciał swoich szkód rzekomych dochodzić na lisim rodzie. Tę zasadę jakiś pra-lis z przezorności mądrej ustanowił, i potomkowie jego trzymali się jej święcie, choć, odkąd ludzie o niej się zwiedzieli, nie miała już praktycznie żadnego znaczenia. Była to tradycyjna przezorność — bez waloru.
Więc i nasz poczciwy lis nie myślał zmieniać zwyczaju: że tu osiedle miał, postanowił iść na tamtą stronę. — Daleko wprawdzie, bo trza obejść kołem całą górę i drugą stroną wrócić, ale widoki są...
Podumawszy niedużo, wybrał drogę dłuższą przez przylaski, aby się niepotrzebnie z nikim nie spotykać. Długą chwilę biegł w ciszy — las poczynał już rzednieć — wtem zatrzymał go szmer; pojrzy w górę, bo szmer oczami prawie umiał łapać, i widzi wiewiórkę czarną, jak se siedzi na drzewie i pluje z wysoka, życząc mu „szczęśliwych łowów“.
— Dałby ja ci szczęśliwych łowów! — mruknął — żebyś nie była tak wysoko...
Udał, że coś sobie koło ogona poprawia, aby zaś nie myślała, że się dla niej zatrzymał, poczem spokojnie ruszył dalej.
Idąc myślał z powodu tego wypadku:
— Poco też Pan Bóg niektórym stworzeniom dał taki talent, że mogą po drzewach chodzić, abo i w powietrzu latać? Jak i jastrząb... ten mi kurę, com ją upatrzył sam, z przed nosa weźmie, i lećże za nim! Niesprawiedliwość na tym świecie...
Ale wnet przestał bawić się myślami, bo już przylaski się zwężały, trzeba było baczyć pilnie na wszystkie strony. Przytem biegnąc, z przyzwyczajenia raczej niż z umysłu zazierał pod jałowce, czy tam zając gdzie nie spi albo jaka żywina skrzydlata. Ale nic ciekawego po drodze nie zauważył.
Skoro przylaski się skończyły, pomykał dalej potokiem, a wreszcie i potok się urwał, trzeba było potoczkami podkradać się nieśmiało ku górze. Ostatni z tych potoczków tracił się prawie pod osiedlem. Długo też w nim u końca nasz lis się namyślał, nim się odważył wyjść na równe pole. Naprzód oczyma zwiedził otoczenie, poczem słuch posłał wokoło na zwiady — i skoro nic znikąd nie zauważył niedobrego, ostrożnie wyszedł na widok.
W bliskości stało osiedle, ale żywej duszy nie było słychać. Słońce prażyło; nasz lis też pomknął pod sad ku cieniowi, stąd się rozgląda uważniej — ani słychu. Wreszcie dobiega jego wytężonych uszu dalekie jakieś gdakanie stłumione, jak z poza sześciu ścian. Już znał tę nutę ciemną, tak milą uszom, a tak bolesną z oddalenia sercu. Chciałby ją zbliska usłyszeć... Podszedł ku ścianom, obszedł je, dopokąd zdołał, nadsłuchiwał, ale nuta gdakania nic się nie zjaśniła. Ustał, uprzebierał nogami, nasłuchał się, aż łzy mu do ócz naszły, wreszcie rad nie rad zabrał się i poszedł w stronę sąsiedniego osiedla.
Idęcy dumał:
— Dziwni ludzie... Niepotrzebnie kury do kojca zamykają. Kto widział! Ani powietrza, ani wody... One im tam do jednej wyzdychają.
W tym sensie rozważał chwilę, poczem zdwoił baczność, bo już osiedle drugie wystąpiło. Zachylił się pod miedzę i ostrożnie bardzo się podsunął.
Widzi... Kury na polu się pasą... cały kerdel... Ba, ale pasterz przy nich; pilnuje, obchodzi, zgania, ani na chwilę nie spocznie.
— Też rozum! Kto widział kury paść, jak owce... A jakie one ładne, nietrwożliwe! Ej, żeby tak bliżej...
Napatrzył się z pod miedzy na nie, nawzdychał się niemało, i rad nie rad zabrał się ku następnemu osiedlu.
— Tam się już może poszczęści, już by był czas... Dzieciska głodne czekają — pojrzał na słońce — już połednie...
Zachylając się poza wysokie miedze, tak, że jeno szczyty dachów mógł widzieć, zapomykał się ku trawnikom. Miedza się właśnie kończyła. Wychylił łeb ostrożnie — i aż mu serce z radości zadrgało.
Widzi... kury się pasą na trawniku... nikogo przy nich... Mierzy oczyma przestrzeń, dzielącą go od tych kochanych stworzeń. Trochę za dale-kawo... Żeby podeszły nieco bliżej... Namawia je oczyma — całem pragnieniem, całą wolą, wysyłaną ku nim przez rozkochane oczy, stara się je przywołać ku sobie. Szczególnie jedna mu się spodobała... puszysta, duża, siemieniata... Do tego koloru miał zawdy słabość niejaką. Więc uśmiecha się do niej, miłośnie, prawie że tkliwie... Naraz któraś z nich, głupia, ostrzegła. Podniosły wrzask i w nogi... Rozzłoszczony tem, wyskoczył i puścił się za niemi... W te razy wypadł pies od chałup z takim okropnym charkiem, jakby conajmniej wieś palono, i wprost naoślep pędzi... „Zjadłeś djabłów!... Cóż głupiemu stać na drodze?” — pomyślał lis w tym momencie i wartko zawrócił nazad.
Wnetki dopadł potoczka, pomknął nim wdół i zatrzymał się dopiero, skoro owo charczenie nieprzyjemne zcichło.
Zły był na siebie, że się dał strachowi przejąć, ale większa złość jeszcze porywała go na wspomnienie tej mordy charkliwej.
— Bogdajby ci sie padło suchemi tarkami żywić! Psie głupi, nieokrzesany...
Serdecznie nienawidził tego podłego plemienia, które, jak podanie niesie, miało jednego praojca z rodem lisim, a potem się zaprzedało na służbę do ludzi.
— Poco oni to żywią? Ani szczekać nie umie uczciwie, ani słuchu nijakiego nie ma, nic nie ma, coby się mogło podobać.
W tem podobieństwie złościł się, wypoczywając, wreszcie smętek go naszedł razem z cieniem, który od smreczków się dłużył.
— Słonko spada... Cień rośnie... Dzieciska tam już wyzierają... Matka sie bedzie złościć, że mnie tak długo nie widać. Niechże se idzie na drugi raz sama, niech sie dowie, jak to legutko przychodzi. Chciałech przecie — ale trudno — nie poszczęściło sie. Jak i teraz... Taka dobra sposobność... i na nic — musiała ta psia morda przeszkodzić. Bestji dadzą żarcie, przyniesą pod gardło, to sie jej zdaje, że nikt nie potrzebuje jeść. Żeby ja cię tak dostał... wziąłby ja cię aj, wziął na polewkę!...
Gwałtem myśl jego do psa powracała, a tu trza było coś postanowić, bo śródwieczerz się zbliżał. Zbaczył sobie, że jeszcze jest jedno osiedle. Nadzieja się przywróciła.
— Trza ostatniego szczęścia popróbować...
Zebrał się i ruszył w stronę, gdzie miarkował, że chałupy stoją. Dojrzał ich dachy nareszcie. Ostrożniej już podmykał się, wyszukując brózd, wgłębin, zachyleń, aż niespodzianie znalazł się pod sadem. Sad był okrajnemi deskami otoczony. Więc wspiął się na tylnych nogach i zajrzał przez szparę do wnętrza.
Bardzo dobrze. Są w sadzie... Przeczuł je już, nim zajrzał. Są stare, są i średnie kokoszki, i młode jeszcze kurczęta...
— Z tych możnaby kiedy przy czasie wziąć parkę na chów... A tymczasem którą ze starszych trza bedzie... i tak jej żywot nie wieczny...
Ale jak się tam ku nim dostać? Płot wysoki, szpary wąskie pomiędzy okrajkami, że ani łeb się nie przeciśnie. Poczyna biegać dookoła, wypatrując otworu większego.
— Dziwni ludzie — myśli przytem — ogród bez furtki... Jakże oni tam te kury wganiają?
Nagle uczuł ból okrutny — coś go chwyciło za nogę ostremi zębcami. Szczęki zaciął, żeby nie szczeknąć z bólu. Pojrzy — a tu łapa przednia między dwiema obręczami... W te razy słyszy krzyk: „Tuś mi!“ i widzi parę osób, pędzących jedno przez drugie od izby. Szarpnął się raz, i drugi — coraz straszniejszy ból — nie puszcza... Czuje, jak już żelazo gniecie kość... Moment — a ludzie dolecą...
Więc zbiera wszystką zaciętość — i bez namysłu: chrast! zębami — ugryza nogę potąd, pokąd w żelazcach tkwiła — i w ucieki... Wszystkich sił dobiera w biegu, bo ludzie już tuż — z kijami. Na trzech nogach leci, jak na pięciu. Już, już potok — już lasek — obziera się — ludzie nie ustają... Więc dalej — dopadł lasku — nie zatrzymuje się — pędzi w potok — we wodę — nóg zgoła nie czuje. Wreszcie w przylaski... Zwolnił biegu, ale jeszcze niebardzo dowierza, dobiera sił, byle dalej, byle jak najdalej... Wreszcie już stąpać nie może — ból mu poczyna dokuczać. Siada na mchu i poczyna opatrywać nogę...
Ciemniło się już na dobre, kiedy nasz lis, kulejąc na trzech nogach, dowlókł się do miejsca, skąd zboczył był przed południem na prawo w przylaski.
— Szczęśliwych łowów! — doleciało go z wysoka.
Pojrzy — ta sama wiewiórka czarna śmieje się, siedząc na drzewie, i puszcza mu na plecy łupiny ze szyszek.
Udał, że nic nie słyszy, i powlókł się dalej, stękając ciężko, boleśnie. Wreszcie dowlókł się ku jamie.
— Tak wczas?! — wrzasnęła lisica i, widząc, że nic nie niesie, ze zębami do niego: — Cożeś przyniósł? Swoje ścierwo zdechłe?! Żeby cię byli doreszty... psie płowy...
Uchylił się przed jej złością i nie nocował w jamie. Wyszukał sobie w gąszczu kąt najciemniejszy — tam siadł na zdrowych trzech nogach i, obfite łzy wylewając, płakał.
— Ludziom przecie jest lepiej — myślał, ustatkowawszy się w bólu. — Nie potrzebują szukać codzień na wieczerzę tej głupiej kury...
Michał Kopytko, filozof z powołania, ze sklonnościa do poezji, bez zajęcia, który mógł się nazywać Orzeł, a na imię mogło mu być Lew, szedł ulicą — przez to zaś, że się nazywał Kopytko nie Orzeł, nie mógł jechać. Szedł więc ulicą wielkiego miasta —miasta, powiedzmy, w całem słowa tego znaczeniu, w którem mieści się wszystko, co ohydnego jest na ziemi.
Ale nie szedł, jak zwyczajnie, gdy się ma cel przed oczyma blisko, jak szli dookoła niego ludzie, którzy mieli przed sobą sprawunki. Co prawda, spieszył się jak wszyscy, ale pośpiech jego był nierówny, który nie przyczyniał kroków — widać było: nie zewnętrznym przymusem wywołany, raczej wewnętrzną gorączką. Gorączka była u wszystkich — ale podczas gdy u tamtych była gorączka zwykła u „biegaczów“,
gorączka jego była do snu, do halucynacyj zbliżona, czyli naturalna.
Ludzie, mijając go w pośpiechu, spychali go z chodnika co chwila, wreszcie wypchnęli go na jezdną ulicę; nie wracał już na chodnik, bo tu się swobodniejszym widział, mógł ramionami wymachiwać, całem ciałem swojem poruszać według woli.
A gesty miał królewskie, jak łazarz sycylijski. Szedł dalej środkiem ulicy, czuł wagę siebie idącego, a razem lekkość, jakby uskrzydlonym był. Czuł się ideami napęczniały, jak balon.
W tem przepełnieniu ducha wyrzucał słowa bez związku, pianę kipiacych, wrzących w sobie myśli. Pozbywszy się w gorączce onego wywaru, ostygał zwolna na mózgu, i słowa mu się układały już w jakieś łatane zdania.
— Dusza jako synteza... objawienie!... Niech żyje Kopyt... Głupia nazwa.. przybiorę sobie pseudonim... naprzykład... Serafinis... nie... we mnie musi być początek... początek nowej myśli... Ariel... nie, to także seraficzne... Trzeba jakieś tajemnicze... nowe wcielenie... Wisznu... to już było... Centaur!... Tak jest!... Że ja też na to odrazu nie przyszedł... Centaur myśli!... Symboliczne... i racjonalne, bo mieści się w tem rodowe Kopytko... Rebus dla głupich... cha! cha! niechże mają, skoro im się samo Kopytko nie podoba. Teraz muszę tylko księgarza znaleźć, coby tę ideę nabył... Dlaczego on sam mnie nie szuka? Dobry księgarz powinien wiedzieć, gdzie się idea nowa narodziła... „W Betlejem przy drodze jest zła szopa srodze“... Ktoś to mówił... zaraz... kto to mówił, że księgarze — jak Herody, a myśli — jak niewiniątka... Ale ja się ustrzegę, ustrzegę!... Pojedziemy do Egiptu... Osłów tu nie brak... Poczem, gdy czas nadejdzie, wrócimy... Triumfalny wjazd... Niech żyje Kopyt... właściwie Centaur!... To się samo przez się rozumie, że i Kopytko — niby kopytko centaura. Poczem pocznie się rozprawy z faryzeuszami wiedzy... Ach, ci dostojni ślepcy, rozmawiający z powagą o cudach barw!... Pocznie się wykładać pisma... Zdumienie... mało... przerażenie!... Kolumny systematów w gruzy... i nowy wstaje gmach na fundamentach poznania... Jam jest... nie przeto, iż myślę, ale iż świat się we mnie uświadamia... Jam jest jeden z tych schodów ku górze... ku ostatecznej Syntezie... Konieczny...
Duma podnosiła mu aż wlosy na głowie razem z filcowym kapeluszem, i uczucie rozpieralo go, jak wiater miech brzuchaty; ramionami zaś skrzydłowa! na podobieństwo wiatraka.
— Gdzież Moc, którejbym mógl hołdować?... Objąłbym ramionami morze — ręce rozwieral, poczem podniósł je wzwyż. — Gwiazdy bym zgarnal, ucałował...
Ktoś przechodzacy na poprzek ulicą potrącił go i zbudził do uwagi. Powiódł wzrokiem dokoła i widział ludzi spieszących, jak przez mgłę, widział wystawy, światla, cienie — wszystko to wydawało mu się snem.
— Ja jeden... jeden!... Dziwne... tyle wieków... Spieszą i nic nie wiedzą, że ktoś im niesie skarb...
Szedł dalej i śmiał się cicho, jak człowiek, który jeden wie o skarbie skrytym.
— Objawienie!... powiedzą... genjusz!
Umysł mu się w oszołomieniu zakręcił. Dochodzil właśnie do rogu.. Naraz turkot — krzyk krótki — jeden moment — i oto przyszły nasz Centaur leży na ziemi z rozmiazdżoną czaszką. A obok niego wóz i szkapa ze zwieszoną glową.
Lud się gromadzi. Wnet utworzyła się ciżba dookoła wozu. Ludzie, spieszacy się bardzo, stają na chodnikach, rozpytują się ciekawie: Co się to stało?
— Nic, człowieka wóz przejechał.
Wnet zjawiła się policja w osobach stójkowego i cywilnego pana.
— Kto winien?
Woźnicę aresztują.
— Winien jest ślepy koń. Ślepy koń zabil czlowieka. I zaraz uogólniono:
Ślepy koń zabija ludzi.
Nad leżącym zabitym radzono. Szukano naprzód przyczyny. Ślepy koń — tak, to policja twierdzi. Ale to narodowi nie wystarcza.
Ktoś podsunął:
— Musiał myśleć idący...
— Tak jest. Stanowczo musial myśleć.
I zaraz wywnioskowano:
— Niedobrze jest myśleć.
Ktoś poprawił:
— Myślenie jest niedobre.
Druga prawda.
Zaczem, gdy doszli przyczyn, zastanowienie ich objęło nad wypadkiem, które przerywał co chwila człowiek ambitny, wołając:
— Ja widziałem!... Wóz jechał — on szedł... I nagle słyszę krzyk... On już leży.
— No powiedzcie: szedł sobie, szedł, i tu naraz...
Ktoś współczujący dodał:
— To przykry moment dla niego.
Ironista:
— To gorsze, że ostatni.
Człowiek ambitny (do nowych osób):
— Ja widziałem! Wóz jechał — on szedł...
I opowiadał z coraz większym zapałem do końca.
Ksiądz przechodzący zatrzymał się i uważał za stosowne wyrzec:
— Wszechmoc Boska... Niezbadane sprawy... A nie znał go kto, jak on się prowadził?
Ktoś się wyrychlił:
— Ja go znalem. Przychodził często do mleczarni. Dziś rano jeszcze był... Człowiek, widziało się, dość uważny. No i powiedzcie...
Po cichu sobie pomyślał ze smutkiem.
— Już nie przyjdziesz ty, biedaku, do mleczarni...
Potem weselej:
— A ja jeszcze... Trzeba tylko zdwoić baczność na wozy przejeżdżające...
Zaczem refleksje objęły naród. Jakiś chemik czy stolarz profesyjny powiedział sentencję smutną:
— Człowiek, to tak, jak balon...
Inny:
— Nikt nie wie, na jaki koniec przyjdzie...
Optymista:
— Mógłby był jeszcze pożyć lat niemało...
Człowiek spokojny:
— No, ostatecznie i tak by był umarł.
Człowiek czynny:
— Chodźmy! Szkoda czasu.
W Zakopanem żył Jędrzej Baja. Choć mógł żyć i gdzieindziej; ale dla historji prawdziwej potrzeba, aby tu żył. I nie doznaku się tak nazywał; ale cóż tam o nazwisko, aby jeno człek był, jakiego potrzeba, a takim znowu doznaku był ten Jędrzej Baja.
Był to człowiek dość starawy i dość samotny na świecie. Dzieci tam jakieś miał pomiędzy ludźmi, ale te się i mało o ojca troszczyły; nikto se głowy nie zaprzątał jego żywobyciem. A to żywobycie jego nijakie było, po prostu powiedzieć. Opatrzność dość nierzadko przymykała swoje łaskawe oko trójkątne na jego oczywistą potrzebę — no, jednym słowem: nędza go morzyła. I nieraz zabiadał w sercu na ten mizerny żywot swój, a przy tym Panu Bogu dużo przykrości po cichu powiedział, iże się nie stara o niego jak należy, lecz go przy inszych pomija, jakżeby już takim ostatnim dziadem był, nie gazdą.
I raz przy takim biadaniu przyszło mu na pamięć, jak się to Sabale przy podobnym schyłku żywota dobrze na tej ziemi wiedło: jak go to ludzie honorowali, gdzie zaszedł, jak go to panie z Warszawy zapraszały na wieczór do siebie i częstowały herbatą, koniakiem... Ino mu było żyć, a nie umierać. A to wszystko ino za to, że im Sabała umiał opowiadać. I pomyślał sobie Baja:
— Może by sie puścić na ten talant...
Wiedział on, co prawda, że nie ma w sobie tego składu, co Sabała miał, ale se dumał:
— Spróbować nie zawadzi. Na głupości ludzkiej zarobić, to nie grzych.
No i zaczął próbować. Zaczął zmyślać historje na podobieństwo Sabałowych i nachodzić ludzi, o których wiedział, iże Sabały radzi słuchiwali. Ale mu się zrazu nijak nie szczęściło. Ludzie, skądinąd dobrzy, odwracali się plecami i wyraźnie dawali poznać po sobie, że go słuchać nie chcą. Baja wiedział, co prawda, że te historje nie takie są, jakie mają być, i nie dziwił się, że ich nie słuchają, ale mimo to gniew go na ludzi porywał. Zanadto ich letko ważył, żeby im darować. Nieraz też szepnął dobrodusznie:
— Pockajcie, psie... ja was tu przymusę...
I coraz większej śmiałości nabierał; napadał ludzi całkiem przemęczonych, którzy go radzi nieradzi słuchali; po drodze idący przyznawał się do znajomości z kim tym, aby mieć słuchacza, a gdy ów człowiek zdumiony powiadał, iż pierwszy raz jest w Zakopanem i pierwszy raz dopiero niby Baję widzi, Baja spokojnie zaprzeczał: „Przecie-ście byli łońskiego lata... nie? Toście se musieli zabacyć".
I nic go w tej drodze ku świętemu celowi nie zrażało. Zaś najochotniej zwracał się ku paniom, jakoby przeczuł w rozumie, iże łacwiej jest u nich powodzenia nabyć i zrozumienia dla swoich talantów. A wreszcie z czasem nabierał i wprawy i dużo składniej już mu się bajało.
Minął rok jeden i drugi — Jędrzej Baja stał się osobą znaną w Zakopanem. Opowiadano o nim po Warszawie — to też panie, z Warszawy tu przyjeżdżające, musiały go koniecznie widzieć, słyszeć, aby znów mogły o nim opowiadać.
Przyjeżdżały po niego fiakrami, zapraszały go na wydziór, tak iż nie starczył wszędy być, gdzie go proszono. Dawał się częstować, poić, nawet uwielbiać się nie bronił — w miarę skromny był, nie przesadzał.
I dobrze mu się wiedło. Coraz częściej zdarzało się, że wśród zgromadzeń większych opowiadał, a słuchali go jak ojca, nikto się na głos oześmiać nie ważył, choć tam i młodzież letkomyśląca bywała. Opowiadania jego krążyły pomiędzy ludźmi, już nawet trafił się taki, co je chciał spisywać.
I sława Bai rosła, a on się wsłuchiwał w nią — bystre miał ucho — i uśmiechał się do swoich myśli, z którychby się nikomu nie zwierzył, chyba gdyby spotkał człeka do swej upodoby. Hyr szedł po ludziach. O nikim gwary nie było, ino o Jędrzeju Bai. Gdzie się ruszyć, to: „Jędrzej Baja — Jędrzej Baja“ — słyszało się ustawicznie, i zdawało się, że i krowy już i woły na tę nutę ryczą.
O Sabale doznaku całkiem zabaczono; tem łacwiej, że już umarł, a Jędrzej Baja żył. I on też tylko wspomniał o nim czasem:
— Nieboscyk... Boze, świeć mu ta, jak mozes... Narobieł on duzo zła na świecie... I talantu takiego ni miał, jak sie niektórym zdajało... E, tak ta bajał, jak mógł... Zeby zył dziś, to by sie mógł ode mnie przyucyć... nie chwalęcy sie, bo wsyćko w rękach boskich... i talant, i wsyćko, cego ludzie ni mają.
To mawiał głośniej, zaś po cichu trochę se inaczej myślał. Czuł on w rozumie, że po śmierci znowu Sabale trza będzie ustąpić, ale mu ta po prawdzie o to nie chodziło; chciał jeno dożyć, jak Sabała, w poszanowaniu doczesnem.
Tego dopiął uczciwie i znał granice swojego talantu.
Jeno niekiedy cicha obawa go naszła, czy się też, broń Panie Boże, nie trafi człek taki, jak na tenprzykład nieboszczyk Sabała, co by zechciał o tę mizerną sławę hapelować... Wtedy kto wie, jakby było... Ludzie są tacy dziwnie niejednacy... czasem im to, czasem owo... gotowi by o Bai zabaczyć...
Ale to rzadkie były wątpliwości. Na nic takiego się nie zanosiło. Ludzie Baję honorowali, jak dotąd — jeszcze bardziej — a on im opowiadał. I wszystko było dobrze.
Aże w jeden czas, zdarzyło się, przyjechał do Zakopanego sławny powieściopisarz.
— No, nic. Przyjechał, to przyjechał, to znowu pojedzie. Ba! ale ledwo dzień pobył, a już tyle o nim dzwonów, coby tu rok conajmniej siedział.
Wszystko się o niego dopytuje, gdzie mieszka, jak, co, gdzie wieczerze jada — mało, że się o insze rzeczy nie pytają, gdzie po wieczerzy chodzi przed spaniem i tam dalej. Z dnia na dzień coraz gęstsza idzie o nim gwara.
— Nic to — myśli se Baja — nowoś, to zawdy ciekawi... I ja by go tyz chciał widzieć.
Ba! ale gorzej. Nikto już Baji nie chce słuchać. Tak, jakby naraz wszyscy o nim zabaczyli. Wszystko jeno tam patrzy, tam myśli — tak, jakby wszyscy ludzie szybami się stali, poza którymi widać jeno powieściopisarza. I powtarzają historie o nim, i jego powieści znowiają— o opowieściach Bai zaś głucho, jakby ich nigdy nie było.
— Ho, to juz źle, nie dobrze.
Jędrzej Baja naprawdę się strwożył. Ale go jeszcze więcej ciekawość paliła.
— Kiz to diabli... Coz on ma? Cy to, co ja — cy to, co Sabała?
Od odpowiedzi na to zależało, zdawało mu się, dalsze jego żywobycie na tym padole. Szukał jeno okazji, jakby się dowiedzieć o tem.
No i trafiła się wreszcie okazja. Zapowiedziano odczyt owego powieściopisarza w Czytelni Zakopiańskiej, jako że będzie raczył czytać na głos swoją najnowszą opowieść.
Zawrzało po całym mieście — (jeno Tatry stały spokojne jak dotąd) — każde, co się jeno ruszać mogło, zbierało się i gotowiło na ten odczyt. Nawet w Sanatorji całkiem już umierające miękczyły łzami dochtora, coby ich wypuścił.
No i nasz Jędrzej Baja gotowił się. Co stracić, to stracić — to chciał tego powieściopisarza naocznie uwidzieć i usłyszeć opowieść jego, aby móc zmiarkować, co on ma w sobie, że go tak już sławią: czy to, co on (niby Baja) — czy to, co Sabała?
Ubrawszy się przystojnie, skoro czas było iść, poszedł. Stracić, to nic nie stracił, bo go te panie, co przy biletach siedziały, bez opłaty na salę puściły, jako że znały go dobrze; i wszyscy go tam prawie znali.
— Niedawno jesce...— pomyślał se gorzko. — Ale co ta... wsyćko moze sie znowu na dobre odmienić...
Wszedł na salę i stanął se przy bocznej ścianie, niedaleko stołu, aby móc widzieć i słyszeć dokładnie. Pełno już narodu było; pań, jak zwyczajnie, najwięcej, tak iże się panowie stracili pomiędzy nimi. Gorąco też było setne i zaciekawienie na twarzach okrutne. Prawie na sam czas trafił, bo drzwi się otworzyły i na estradę wszedł powieściopisarz. Pan był, jako zwyczajnie panowie, niczym się wiela nie różnił.
— No, nic — przerwał se Baja obserwację. — Słuchajmy...
Bowiem gdy umilkły oklaski powitalne, powieściopisarz czytać począł. Baja szyję wydłużył i słuchał bardzo uważnie. Widać, więcej chciał wymiarkować niż samą ową opowieść. Słuchał pilnie, w skupieniu, a serce mu się trzęsło. Wreszcie, skoro już powieściopisarz prawie do połowy w czytaniu doszedł, Baja odetchnął. Mniej już potem uważał rozglądając się po zebranych w sali i chwilami uśmiechał się do myśli swoich. Zrozumiał, co chciał zrozumieć — i już go opowieść dalej nie tak ciekawiła.
Powieściopisarz skończył, zszedł z estrady — oklaski go odprowadzały. Skierował się ku drzwiom bocznym i przechodził właśnie obok Bai. Baja w te razy łokciem go nieznacznie trącił i przymrugując oczyma, tajemniczo się uśmiechał. A gdy powieściopisarz, tym zdziwiony, zatrzymał się, pytająco patrząc nań, czego by chciał, Baja schylił się ku niemu i szepnął:
— My oba ino wiemy...
A widząc zbliżające się panie dorzucił:
— Ale nic... spokój... pst...
Korzystając z okazji i widząc, że jeno z góralem rozmawia, najbliżej stojące panie przystąpiły do powieściopisarza.
— Ach, jakie to wspaniałe!
— Kiedy to pan wydrukuje?
— Czy to prawda, że pan nas już opuszcza? itd., albo tp.
Baja zdołał jeszcze szepnąć:
— Kaz będziecie jeść wiecerzę? Bo bych was chciał spotkać...
Powieściopisarz nie wiedział, komu odpowiadać.
Baja: — To nic, to tak zwycajnie... Ino sie trzymajcie ostro. Juz was nie trapię, bo sie i tak spotkamy.
I odszedł. Powieściopisarza wzięły w koło zachwycone, rozanielone z zachwytu niewiasty.
Zakończenie, jak najzwyczajniej, u Płonki.
Gdy powieściopisarz po kolacji, pragnąc niby samotności, przyostał w szynkowni — wsunął się Baja, który już długo w bocznej salce czekał i przeze drzwi pozierał, rychło się tam wypróżni.
— No, to my sie naleźli!...
Powiedział to tak radośnie, jakby skądś z daleka szedł i szczęśliwym trafem go napotkał.
— Nie będzie wam za przeskodą?
Nie czekając odpowiedzi wziął stołek i przysiadł się do stołu.
Powieściopisarz, myśląc, że Baja okazji do napitku szuka — a znał go już z opowieści i wiedział, iże z gośćmi bywa poufały — zawołał o jakiś trunek.
— Nie zawadzi — rzekł Baja — przy tym sie i lepiej gwarzy. Wiecie... takich ludzi jak my dwa, to ze świecom sukać. Ja was od razu pojął, jakeście ino do połówki w tym cytaniu dośli. Tak zgrabnie umiecie owijać wsyćko, ze sie widzi: scyra prawda. To właśnie nie byle kto potrafi. Ja juz ten talant prowadzą oddawna — i powiem wam: nic sie tak nie udaje ludziom, jak taka rzec, co do znaku do prawdy podobna, a całkem nieprawdziwa. A kiedy ją jesce przybrać umiejętnie — słowami niby, coby wyglądała jak na ten przykład niektóra z pań, co to powiesa po sobie rozmaite siorce, a widzi ci sie: scyry jedwab — to to, moiściewy, straśnie sie ludziom udaje. Ho! ho! bo ludzie miewają wźrok bystry... Bliskich rzecy ino nie ozróźniają. Ale to sie i bydłu przytrafia. To tak na przykład, wicie, jak z temi portkami... (Podniósł nogę na stół i pokazał). Prawda? Sukno, jak zwycajnie? Niby wyrobione rękom... He! he! A to o połówkę tańse — masynowe. Ale nikt z bliska nie ozezna.
— Powiem wam... bo ja ten talant od dawna prowadzę, to mi nie dziwne... Ludziom zawse taką ostroś na twarzy pokazujcie, jakby o wielgą rzec chodziło. Wy sie w duchu mozecie śmiać, ale broń Boze wam to pokazować. Juz by wam nie uwierzyli na drugi raz. Wiecie — ja sie trochę od ludzi ucył, a trochę ze siebie... I księza na jambonie tak sie sprawiają. Latego naród słucha, wierzy i nieraz nawet niejeden sie zbecy. Tak trza i tu... Ale co ja wam bede gadał, kiedych widział dziś, że wy to umiecie.
— Ależ... kiedy ja to naprawdę... ze serca... szczerze... — jąkał zdumiony więcej niż urażony w dumie swej powieściopisarz.
— No, przecie my tu sami, to nie potrzebujecie gadać... Ze mną mozecie być tak, jak ze sobą, bo ja ten talant od dawna prowadzę.
Ludziom trza, co by uwierzyli, ze to scyrze, bo oni wsyćko naprawdę bierą. A tu cłekowi przecie o to idzie, coby sie i uśmiał, i ubawieł głupością ludzką, i zarobieł przy tym — no nie? Przecie to nie grzych. Na to Pan Bóg jednych stworzył, coby sie drudzy z nich śmiali. Ale ludzie niektórzy sami nie wiedzą, cego chcą. Chcą niekiedy od cłeka, coby i smutnie opowiadał. Dobrze — ja i to potrafię. I tak bywa: Jedni smutne historyje opowiadają, a drudzy smutnie słuchają. A potem jedni i drudzy sie ciesą. I tak jedni drugich cyganią, jak mogą.
Baja, wypiwszy widać trochę dużo, głowę zwiesił i chwilkę się zadumał.
— Jakby cłek chciał gadać scyrze, to by musiał nic nie pedzieć...
Zerknął przy tym na powieściopisarza, czy go nie zdumiał takim mądrym zdaniem — bo nie musiałby być Bają, jakby tego nie zrobił — a widząc, że powieściopisarz słucha niby nie słuchając albo udaje, iże nie rozumie do czego Baja prowadzi, wrócił do poprzedniej gwary.
— Tak, moiściewy kochani... Wsyćko w ręku boskim... to jest... chciałech powiedzieć: wsyćkiemu cłek da radę, jak ino chce. I ja nie mało podeznał, zanim-ech na ten talant przyseł... Teraz mi sie juz, chwała Bogu, doś dobrze wiedzie. I wam sie będzie wiedło, ino se tak pocynajcie jak wam doradzam. Bo ja ten talant oddawna prowadzę, to mi nie cudne. Tak se nic nie dejcie po sobie pokazać, ze to nie jest was talant, ba przeciwnie, coby każdy wierzył, izeście sie z tym urodzili. Wsyćko od Boga...
— A co zaś do tych historyj, co opowiadacie, to najlepiej z daleka — tak coś nie coś — niby o pogodzie — ze to niby nie o tę rzec idzie... A potem blizej, coraz blizej... o samej rzecy... o cem wam ta do głowy przydzie. A jakbyście zaś, wiecie, utknęli w połówce — bo i to sie może trafić — i nie wiedzieli, co dalej, to najlepiej nie pokazować po sobie, ino o cemsi pocąć, natenprzykład: o płocie, co sie go na drodze spotka, abo o przelatującym piesku... historyja sie bez to jesce prawdziwsa wyda, a tymcasem dalse przydzie. Choć to w pisaniu może nie potrzebne, bo macie cas podumać. Ino, jak powiadam: górnie! zawdy górnie!...
— Choć niby o nicem, to tak, jakby o wielką rzec chodziło! Tak, moi mieli. Ale widzę, ze wam sie juz dłuzy, boście sie tyz i doś dziś natrudzieli... No, ostańcie z Bogem. Spotkamy sie kiedy, to se znowu ugwarzymy. A nie zabaccie zapłacić i za mnie. No, miejcie sie dobrze.
na przypomnienie Cervary
Jędrek Śklarz, młody gazda, pojechał do Ameryki. I całe lato minęło, a nie dał znaku o sobie; ani do żony nie napisał, ani pieniędzy nijakich nie przysłał. Aż niespodziewanie pod jesień przyjechał. Zaraz gruchnęło po wsi — i w najbliższą niedzielę zeszli się ludzie bliżsi do jego chałupy wywiedzieć się, jak tam co porabiał, dużo pieniędzy przywiózł i usłyszeć ciekawości o morzach, o lądach. Po przywitaniach zaraz jęli się go rozpytywać.
— Jak tam w tej Hameryce? Jak wam sie tam wiedło?
— Ja nie był w zadnej Hameryce.
— To-ście ka byli bez teli cas?
— Ja jeździł po Włochach.
— ? ?
— Coz tak patrzycie... Gadam wam, zech po Włochach jeździł. Byłech w Tryjestrze, w Wenecji i Bóg wie jesce ka. Ale musę wam z kraja opedzieć...
Poprzybliżali się. Żona Jędrka też się przybliżyła, choć już słyszała tę całą opowieść. Jędrek urósł w jej oczach. „Do Hameryki to sie tak widzi, jak za miedzę. Każdy tam jedzie. Ale do Włoch!... To ino jeden ksiądz probosc tam był i teraz jej chłop drugi”.
Jędrek Śklarz bez dużych próśb opowiadać począł:
— Jak wiecie, wybierałech sie do Hameryki. Ale ze to wsyscy jadą bez Hamburg, ja se udumał pojechać na Tryjestr. Bo ja juz taki wse był od casu przekorny. No i nie wiem, jakim cudem zwiedzieli sie o tym moim zamyśle w Tryjestrze, bo mi przysłali papiery, jak, którędy mam jechać, i pisali, coby ino piniądze posłać, to tam juz bedą cekać na mnie ze sifkartą i zabierą mie ze sobą na morze. Ja też, Duchem świętym nie natchniony, usłuchałech dobrej rady, bo mi sie taka widziała, piniądze posłałech naprzód i pojechałech do tego Tryjestru.
Przyjeżdżam tam, wysiadam, obzieram sie po stacyi — nikogo nie widzę. Juz mie cosi w serce pikło. Ale nie tracę humoru, chodzę tu i tam, popatruję — nie, nik sie nie nawija.
Idę na miasto, spytuję sie, ale trudno sie z niemrawcami zgwarzyć. Jeden pojrzy, rusy ręcami — odejdzie; drugi tak samo; trzeci cosi zamamrota — kabyś go zrozumiał; a jest i taki, co sie oześmieje. Mnie juz złoś porywa — myślę se: „Kieby tu moje były rządy, to bych was naucył, jak sie do cłeka porząmnego gada”. Na scęście trafił sie Słowiak i ten mi dopiero pokazał, jakech mu opedział wsyćko, kany sie mam udać. Zachodzę — gmasysko wielgie jak ministeryjo, drzwi może ze sto: do ktorychze tu zapukać...
Pukam z kraja, wchodzę, powiadam jak i co — posyłają mie dalej. Idę dalej — tam to samo.
I tak do dziesięci razów. Nareście niby trafiłech. Powiadają mi: Było tu coś, ale nie wiadomo, ktoś — powiada — papierów zaządał, ale piniądze — powiadają — nijakie nie przysły. Tak-ech zrozumiał niby z tego, co w jakimsi języku gadali.
Ja tez wpadł w złoś — co myślicie, na taki interes — jak nie zacnę teremtetować!... ,,Cy ja was sukał, psie jakieś? Kto mie do jazdy namawiał? Ka piniądze? Oddejcie mi tu zaraz, bo jak nie, to...” Juz nie bacę, com im ta powiedział, bo sie straśnie zhonorzyli, zech to ich niby obrazieł i wypchnęli mie na ulicę powiadając, że jak drugi raz tam przydę, to mie do policyi oddadzą.
Zeby to było tu ka blizej, w Nowym Targu abo w Sący, to bych tak prał był z kraja... Ale coz — tam miasto wielgie — narodu moc — wspaniałoś strasecna... Moze jaki cysarz akurat przejezdzać i ujrzy, i bedzie źle. Potem przysło mi na myśl: „Każby oni piniądze zacyganili, kie to widać państwo duze — takie gmasysko jak dziesięć kościołów — urzędniki powazne, jak u nas starosty... Kto wie, moze piniądze w drodze ka zginęły, moze jesce nadejdą... Ale jakze ich przeprosić, skorom ich tak sklął? No moze — myślę — na jutro sie udobruchają...
Posełech w miasto, natrafiłech na restouracyję i z tego strapienia opiłech sie tak, ze nie bacę, jakech noc ka przebył, bo-ch sie na drugi dzień nalazł, sam nie wiedziałech ka. Zgratałech sie i patrzę — jakzeby mie kto pałką w łeb uderzył... Ratunku! Wsyscy święci!... Ka oko dojrzy — woda, woda i woda...
— Toście sie pewnie nad morzem naleźli? — wtrącił ktoś ze słuchających.
— Juści ze nad morzem. Ustałech, udumałech — ba! kanych ta dumał! — patrzyłech sie po prostu zgłupiały... wreście myślę:
— Bedę miał cas patrzyć, jak pojadę.
Skierowałech sie ku miastu. Jeść mi sie zachciało; mam wstąpić ka do jakie restouracyje — ale mie cosi w serce pikło, pomacuję po kieseni — oho! bedzies-ta! piniedzy nie cuję. Sukam dalej po sobie — do ostatka ni ma, A miałech jesce ze sobą kielkanaście śrebła na wypadek. Co robić? Stoję głupi i coraz mi jest gorzej. Wnet bych był siadł na ulicy i płakał rzewnymi łzami.
Przezwycięzyłech sie wreście. No, darmo — niescęście. Posełech prosto ku tej stronie, kanych miarkował, ze panów wcorajsych najdę. Nałaziłech sie niemało, ale-ch wreście nalazł. Ino mi juz było duzo nieśmielej, gdych wchodził. Wcora miałech choć trochę przy sobie, a teraz bez grajcara — widziało mi sie, ize kazdy wie o mojej zgubie. Przyjęli mie tak, jakzeby mie piersy raz widzieli, nik wcorajsego nie przybacył, ino nie chcieli ze mną gadać. Co ja do którego, to ten sie odwraca — i tak z koleje. Prosem ich najpiekniej jak mogę — niktora psia nie słysy. W końcu ich juz ze łzami prawie molestuję... Dopieroz na ostatku pokazali mi drzwi — i na tym koniec. Wysełech na ulicę jak całkem pijany. „No to juz amen“ — myślę sobie — „teraz-eś juz, Jędrku, gorsy niz najostatniejsy zebrak. Piniądze djabli połknęli i teraześ juz na boskiej opiece. Kany sie rusys? W jaką stronę? Ani drogi nie wies nazad bez telo krajów, ani o cem iść, choćbyś i na piechty wracał....”
Tak biadałech nad sobą popłakując i błąkałech sie po mieście, zgłodniały. Potem do Pana Jezusa, do wsyćkich świętych, ka jeno jaki jest, mówiłech paciorki, coby sie zlutowali nade mną i wydobyli mię z te biedy.
I, widać, wysłuchał mie ktoryś ze świętych lutośniejsy, bo usłysałech naraz naską, wyraźną mową — ino ze z pańska — zapytanie:
— Skąd-ze wyście?
Aze mi serce skocyło z radości. Pojrzałech, i widzę przed sobą osobę ślachetną — no, pan był jednym słowem, a mnie sie wtedy przywidziało, ze janioł z nieba umyślnie posłany, coby mie zbawieł.
— Ja, prosem pieknie ich miełości jaśnie wielemoznego pana, ze Saflar, od Zakopanego.
— Zaraz-ech was — powiada — po stroju poznał. A coz wy tu — pyta sie — robicie?
Ja mu tyz opedział z kraja całą, jak była, historyję az do ostatka. Wysłuchał grzecnie i powiada:
— No, to coz teraz myślicie?
— Nic nie myślę — odrzekę — ino cekam opatrzności, moze sie zmiełuje...
Popatrzał na mnie, obejrzał mie od kyrpców do kapelusa.
— Ładny — powiada — strój macie...
— E, tak ta, nie ostatni...
Uprzypatrował sie mi jesce, udumał cosi, udumał, wreście powiada z wysoka (juz mi nie dwoił):
— A nie zgodziłbyś sie do mnie za lokaja?
— Hm, cy ja tyz wiem... — odrzekę, a bardzo mi sie niemile zrobiło. Lokaj, to juz najostatniejsa słuzba. Odzywam sie nieśmiało:
— Ja by tyz chciał ku chałupie sie dostać...
— No dobrze — powiada na to, trochę przychmurzony — dostanies sie du domu. Sam cie zawiezę, bo i ja do Zakopanego pojadę tym latem. Ino teraz jadę do Włoch; mógłbyś ze mną pojechać, powiada, przydałbyś mi sie w drodze...
— Ho, jak tak, to z całym sercem przystaję! — zawołałech. Choć-ech ta i nie wiedział, kany te Włochy, ani choć mi ta i nic o zasłudze nie napomknął. Taki pan jasny — pomyślałech — to mie nie skrzywdzi. Pocałowałech go w rękę.
— No dobrze — powiada — ino stroju nie odmieniaj.
— Po coz bych odmieniał — rzekę —zreśtą i ni mam za co...
Dał mi zaraz na obiad i poślimy oba wraz — to jest niby on naprzód, a ja na zadku, bo tak mi nakazował chodzić — do hotelu.
Taka, moiściewy, była opatrzność na mnie, co mie po Włochach obwiezła.
— Straśnie ciekawe rzecy powiadacie — wtrącił ktoś ze słuchających, gdy Jędrek przerwał — ale coz było w tych Włochach?
— Dowiecie sie, ho, ho, dowiecie sie niemało, ino bądźcie cierpliwi. To dopiero pocątek. Na cym ja to stanął? Aha, jak my do Hotelu pośli. No nic, w hotelu jak w hotelu. Ja sie plątał, kanych mógł, a pan sie gotowieł do drogi. Kazał se dziewcynę przywieść, coby mu bieliznę poukładała...
— A od cegozeście wy byli?
— Ja był tak — więcej od parady. Bo potem sam pan mi powiedział, jak my sie juz spoufalili ze sobą, ize mie przyjął do słuzby latego, zech miał góralski strój na sobie, coby sie ze mną niby po Włochach przekazać, jako ze to ja jego cłek jest, a taki siumny. Miał tyz postanowienie ozenić sie ka bogato, jakby sie trafiło, to musiał mieć, jako cłek ze ślacheckiego rodu, choć jednego ze słuzby na pokaz. A juz by ta, niechwalęcy sie, lepsego nie nalazł.
— No dyć, ni ma wam co pedzieć... i z urody, i z charakteru... Jakze dalej z tym panem?
— Przenocowalimy w hotelu i raniutko na morze.
— Jak to, na morze?...
— No na okręt, niby na sif po naskiemu. Straśnie wieldzaźna machina, kościół by na niej mógł stanąć. Dzieli sie na dwie klasy: po jednej stronie siedzą lepsi, po drugiej zaś pośledniejsy naród. Ja był po tej lepsej stronie. Zaraz, jak my ino rusyli, stanąłech se przy poręcy i ni mógech sie doś napatrzyć. Jakby wam to przedstawić... to tak, wiecie, jakby natenprzykład całą doliną nowotarską zalała, cego Boze nie daj, woda, a my po niej z tą chałupą płynęli...
— To musi być strach!
— No, zaś takiego strachu ni ma, bo na okręcie śmielej. Ale zawdy niepewniej niz na lądzie. Wnet my odjechali tak, ze nika brzegu nie było widać, ino niebo i woda...
— Ej, Boże! — szepnęła trwożnie żona Jędrzka.
— Wiater dmuchał od zachodu, to sie zgurby na wodzie tworzyły i okręt sie kołysał, az sie na wnętrzu nie dobrze robiło. Pocęły sie we wodzie pokazować rozmaite wieloryby...
— Jakiez to te wieloryby?
— Strasne potwory. Płynęły za okrętem oździawiały pasceki jak otchłanie ciemne — jakby cekały ino, rychło im co wpadnie. Ja sie tyz cofnął, bo coz będę Pana Boga kusił i zblizyłech sie ku środkowi. A tu tymcasem kielkoro ludzi zachorzało na taką słaboś, co sie morska choroba nazywa. Upatruję mojego pana — a ten nieborak tyz. Nasełech go lezącego w taki mizeryi, ze mi sie az zal zrobiło. I wstyd mie było przy ludziach, bo straśnie nie po pańsku biedota wyglądał. Siadłech nad nim i myślę se: „Jak mi tyz nieborak zemrze... uchowaj Panie Jezusie... co wtedy robić? Cheba zabrać te kufry po nim na pamiątkę i wracać nazad ze zalem...” Ale przecie dał Pan Bóg, ze przyseł pomału do siebie. Jak my do Wenecyi dojezdzali, to juz był całkem zdrowy.
— Kanyz to ta Wenecyja?
— Jakze wam pedzieć... we Włochach, ale jesce na morzu. Miasto takie, jakiego na świecie nima.
— Jakze to, na morzu?...
— No na morzu tak stoi, jak inse na lądzie. Zamiast ulic, to woda, i zamiast fiakrów, to łodzie po mieście jezdzą.
— To dziwy...
— Mnie tyz samemu cudno było, jak oni to zbudowali, ki djabeł im dospomógł, bo to przecie nie na cłowieka patrzy, choćby i nie wiem kielo miał rozumów.
— To tam niebezpiecno być musi, jak diabeł fundamenta kładł...
— No, ale juz poświęcane. Kościołów tyz kiełka stoi...
— Byliście w którym?
— Byłech we wsyćkich prawie, bo mój pan był straśnie nabozny, zadnego nie wyminął, coby nie wstąpić. Zawdy nosił przy sobie cyrwoną ksiązkę do modlenia i modlił sie z te książki przed kazdym prawie ontarzem; casem dał mi ją na mieście, cobych niósł, ale ja na niej nic ni mógł zrozumieć, bo po miemiecku była durkowana i jakiesi miemieckie obrazki w niej były; prześlabizowałech ino na okładce jedno wyraźniejse słowo: Bae-dec-ker; ale tyz nie wiem, co miało oznacać.
Kościoły tam bogate, ze samego marmuru stawiane. Jest tam jeden kościół pod wezwaniem św. Marka, co ani opowiedzieć jego wspaniałości. Co ino kany pieknego, to zwieźli na ten kościół — i taki aze cięzki od tych bogactw. A na wierchu ma trzy banie, znowu takie letkie, jakzeby zywcem z pajęcyny były wydmuchane.
Ale nie ino kościoły, bo i pałace wsyćkie takie strojne. Nic ni ma, zadnego domu, co by po prostu tak był postawiony, jak wsędy u nas po miastach, ino na kazdym jakiesi wydziwy, se sie napatrzyć temu nieurada.
To we dnie. A coz dopiero wiecór!... Jak pozaświecają elektrykę, jak sie to wsyćko olśni, poozłaca, jak te światła powpadają słupami we wodę — tak ize całe miasto, widzi ci sie, na ognistych słupach zbudowane — jak do tego jakieś pokusy djabelskie zacną grać i śpiewać róźnie na jakichsi mostach pływających, poubieranych w gierlandy — to sie widzi: raj na ziemi... Ani takiego snu cłowiek zwycajny za zycia mieć nie godzien.
Ja tez panu mojemu wydziękować ni mógł, ize mie zabrał ze sobą. Cłowiek-by zycie zezył i nie wiedziałby, ze takie cuda dziwne są na świecie.
Nie dziwota, ze tam panowie zewsąd przyjezdzają. I w tym casie, kie my byli, było ich tam dość; najwięcy Miemców. Pan mi powiedział, ze po ślubie młode państwo zwycajnie tam przyjezdza.
Jednego razu pojechaliśmy oba z panem na łódce na morze. Po drodze spotkaliśmy tyz łódkę — pozieram i widzę: siedzi w niej dwoje ludzi starych, moze koło siedemdziesięci roków abo więcy. On se drzymie rozkośnie, a ona pońcochę robi. Gondoler wiosłuje zwolna — i tak jadą... Pokazuję ich panu mojemu i powiadam: „Ci tyz pewnie poślubną jazdę odprawują, ino sie nieco spóźnili”. Pan mówi: „Miemce”. — „Ale to jakiś“ — rzekę — „ućciwy ten Miemiec. Obiecał jej widać przed ślubem, ze ją po Włochach obwiezie — coś przeszkodziło, potem pewnie przysły dzieci, trza je było wychować — tak minęło lat śtyrdzieści — i teraz ją obwozi, jak przyobiecał. Ino trochę za późnawo...” Pan sie śmiał moim słowom, bo coz miał insego robić. Juz my sie tyz pomału poufalili ze sobą. No, nie cud — zawdy my razem chodzili. Ino jak my śli po mieście, to sie za mną prędzej niz za nim obzierali.
Przypatrzyłech sie tyz tam i wojsku. Straśnie to mizerne, mundur na tym wisi jak z więksego brata na mniejsym. Nie wiem do znaku, jakby sie to biło. E, tak ta pewnie od parady trzymają se wojsko.
Naród cywilny za to straśnie zmyślny. Nie chce mu sieta po prawdzie do nicego przyłozyć ućciwie, ale za to stuki zna lepse niz cygański naród. On wam bedzie po morzu na kiju jechał...
— Co powiadacie? — cudowali sie nie wierząc zrazu.
— Dyć-ech sam na swoje ocy widział, nie z bliska, co święta prawda, ale znowu nie z tak daleka, cobych nie ozeznał, jak se siedział na jednym kiju, co sie tam ka-jak nazywa, drugim wiosłował i tak jechał. Ho! ho! oni nie takie śtuki jesce znają. Dy oni wieze tak umieją puscać, jak nascy chłopi drzewa. Wiecie, jak drzewo w lesie sie podetnie, to sie naprzód wie, kany poleci. Tak oni naprzód wiedzą, kany wieza spadnie. I za nase bytności tak jedną, wiezę spuścili na placu św. Marka. Straśnie to przemyśny naród. Ino ze je biedny przytem. Zebraków tam moc, prawie co drugi cłek to zebrak. Jakbyś kazdemu, co prosi, ino po cencie chciał dać, to choćbyś najwięksy majątek miał, musiałbyś wnetki zbankretować.
Ale wesołe jakieś te zebraki. Powiadają, ze sie sam rząd nimi opiekuje. Wiecór to sie kanysi chowają abo sie tyz za panów poprzebierają, coby miastu uciechy dodawać, ale we dnie to ich pełno wsędy. Widziałech tyz kielka pałaców, co były pozamykane, a wiecór sie w nich nie świeciło. Pytam sie pana: „Cyje tyz to te pałace?” — „Nicyje — powiada mi — tak sobie stoją”.
Bogactw jest duzo, jakech juz powiedział, ale ino po ścianach i po magazynach. Byli my w jednym, co sie muzeom nazywa, to my tam widzieli przerozmaite zbroje, ornaty, kamienie najdrozse i różnych świętych wyrabianych; a potem w pałacu takim, co w nim król mieskał za dawna, to my tam oglądali malowania, sklepy, wseleniejakie kostowności. Ale te wsyćkie bogactwa, co sie tam po tych pałacach chowają, to ino obcym na pokaz. Pytam sie pana: „Skąd oni tyz to ponabywali? W jaki sposób? Musieli cheba pokraść kany, bo przecie kupić nie kupili — bo to zebraki, to ich na to nie stać”. A pan mi na to powiada, ze to kiedysi był bogaty naród i ze miał przodków sławnych bardzo, i ci te bogactwa ponabywali: to na wyprawach, to na hanglu, to wreście za piniądze gotowe sprawili — i reśtki tych bogactw wielgich, to są te zbiory, co je obzieramy. Z całego świata, powiada, zjezdzają ludzie, coby je oglądać, i za to płacą tutejsym. To jest ich zysk jedyny, bo nicym insem, ze to synowie sławnych ojców, ni mają wóli sie trudnić.
— A cemu oni tych kostowności nie przedadzą? — wtrącił któryś ze słuchaczy — mieliby piniądz na biedę, skoro taka jest, jak powiadacie.
— Ja sie tyz pana o to pytał. Powiada, ze przedać nikto ni ma prawa, bo samorząd jest właścicielem a naród ino ciągnie z tęgo prefit, ze cudzoziemcom pokazuje. To wicie tak na przykład: Był bogaty graf, miał zamek i na tym zamku wseleniejakie cudności, a potem przysła bieda, nas graf zbankretował — i teraz jest ino strózem w swoim własnym zamku. Przyjezdzają ze świata panowie — on ich oprowadza po salach, pokazuje, co jest do widzenia, zachwala, potem sprowadza ich po schodach na dół, otwiera drzwi, kłania sie nisko i wyciąga na ostatku rękę: „Syniore, una lira!” To ma po naskiemu oznacać: „Co łaska”.
Takie to miasto Wenecyja i taki w nim naród. Jakby Paniezus wsyćkie miasta, skrony bezeceństw, jakie sie w nich dzieją, jako drzewiej Sodomę ogniem siarkowym postanowił spalić, to by to miasto z pewnością musiał wyminąć: bo telo piekne jest, co aze cud. Ludzie są grzyśni, bo zebraki — ale i w tych grzychach swoich jacysi weseli, musą być i Bogu milsi niz poinsy naród, co to nawet i grzysyć poćciwie nie umie.
Widzielimy potem tyz miasta spaniałe, ale zadne do tego ni moze być przyrównane. Pan mój tak samo powiadał.
— Kielozeście tam casu bawili?
— Dość długo, bo aze miesiąc. Ale tam i rok za mało siedzieć.
— Toś tak próżnował tam — wtrąciła żona — a ja tu tym casem...
Jędrek poważnie, do niej obrócony:
— Widzis, jak głupio gadas, nie do rzecy... Tam wsyćko państwo próżnuje. Tam cały naród próżnuje. I to se ma za honor! Wies o tym?
Umilkła, zawstydzona, a Jędrek dalej prowadzi:
— Potem siedliśmy na kolej i pojechaliśmy na zachód abo tyz ku połedniowi, ktoz wie, bo tam świat sie cłekowi do znaku przemienia. Tu, kany u nas połednie, to tam północ. Wsyćko jest przeinacone. Nawet po słonku trudno sie zmiarkować, bo sie widzi, ze nie tam wschodzi, ka trza.
Przejezdzaliśmy koło miejsca, kany sie święty Francisek urodził, potem zaś koło miasta, skąd pochodzi święty Jantoni Padewski. Same cudowne okolice.
Potem zajechaliśmy do takiego miasta, co sie Bolonija nazywa. Kamienice tam podobne do sukiennic w Krakowie, bo takie mają filary przed sobą; miasto, widać, bogate; ludzie tyz opaślejsi niz we Wenecyi; wsyćko jakiesi hrubse, więcy przysadziste. Ale i tamtejsi ludzie zmyślni są: wieze takie wam umieją stawiać, ze lecęcy stoją...
— Jak to niby?...
— No tak, ze widzi ci sie: leci... ino pozieras, kie spadnie, a ona stoi, setnie pochylona, cudem jakimsi tak w powietrzu wisi.
— To tam nie ludzka moc...
— Są tam dwie takie wieze. Strach pojrzyć. A jesce więksy strach stanąć blisko ktorej. Tam w tym mieście niedługo my pobawiali, bo sie panu mojemu śpiesyło do Florencyje.
— To jaka jego pani?
— Nie, to tyz miasto. Siedliśmy znowu na kolej i jedziemy. Musielimy bez telo tunelów przejezdzać, ze sie aż cnęło; było ich cheba coś ze sto. Z tego dobrze pamiętam, ize sie pan ciskał, ze sie co chwila ściemniało, bo se przekładał karty ma kolanie, zołędzie i rózne inse — tak sie ta sam, nie tracąc casu, przyucał.
Ale nic dotąd blizsego nie pedziałech wam o tym panie moim. Skąd był, to ni mogę wiedzieć, bo i jemu samemu nieraz sie myliło, jak sie przedstawiał (nie mnie, ino drugim panom): Raz, ize jest od Warsawy, insy raz, ze z Galicyje, to znowu, ze od Poznania. Mógł być ze wsyćkich trzech miejsc, bo, jak powiadał, miał dobra ozległe i nie ino pod jednym cysarzem. Gadał, ize jest hrabią jaśnie oświeconym i zeby go tak przy ludziach nazywać.
Ja tyz ta jesce wolał, boch sie mógł przed ludźmi scycić, ize hrabiemu, nie płatkowi słuzę. Lat miał moze ze trzydzieści kielka, do śtyrdziestu. Talantów miał duzo. Umiał fotografować przepieknie — mnie tak odbił na papierze, coby mie każdy był poznał, choćby mie i nie znał przedtem. Umiał grać w karty na wselejakie sposoby i jakąsi grę jesce znał, co sie nazywa ruleta. Wykstołcony był we wselkich śtukach — no, jednym słowem ucony. Straśnie był dobry cłek z niego. Ale to sie z dalsego opowiadania pokaze.
Zajechalimy do te Florencyje i zamieskalimy w hotelu, nie bacę, jak sie nazywa. Miasto rozkosne. Kwiatów tam telo — i po murach, i po dachach, i kany ino miejsce jakie — ze nie wiadomo, cy to miasto prawdziwe, cy ogród.
— Zeby zamiast kamienic stały ule, byłoby tyz tam miodu!... — westchnął jakiś chłopina słodkawo.
— Poza miastem jest wzniesienie; jak sie stamtąd popatrzyć, to cała dolina — az po góry — jeden kwitnący sad. Białe, cyrwone, niebieskie, wseleniejakie zieloności. Są tam i drzewa dziwne, jak jałowce, a takie wysokie jak smreki. Zaś te, co mają być smreki, to takie jakieś delikatne w śpilkach i we wsyćkim, zebyś wnet na ktoryten powiedział: pani smrekowa, a nie smrek.
Ale wróćmy do miasta. Jest tam na środku kościół taki wielgi, ze sie aze myśl stracha na samo wspomnienie, jak oni go hań ku górze stawiali. A cały jest po wierchu z białych i carnych marmurów.
— Ho! ho! moiściewy — dziwowali się słuchający — co to za cuda dziwne...
— Zreśtą to tam juz nic godnego ni ma. Sklepów pełno, jak wsędy po miastach. I to niepotrzebnie poza sybami wystawiają — po to, coby ino ludzi kusić na wsyćkie grzychy główne. W jeden dzień wziął mie pan ze sobą do takiego gmachu, co nic w nim ni ma, ino same obrazy. Sal telo, co ani porachować, a we wsyćkich obrazy po ścianach wisą i to od góry do dołu — a niektore takie ogromne, ze całą ścianę zabierają. Chodziło tam duzo państwa i przyzierało sie tym obrazom. Ja sie tyz pocął przyzierać. Niektore sie mi podobały. Były tam malowania takie do znaku, jak zywe. Dość-ech sie nacudował, kto tyz to umiał tak udać. Ale niektore były i takie, co je bezboźniki jakieś musiały malować: niby to święta, a — wybaccie — goła, nawet zapaski ni ma na sobie.
Myślę se: po co tyz to telo tego na kupie? Wywieźć na jarmark i przedać. Byłoby sporo centów, a tak sie marnuje.
Upatrzyłech se w jednej sali; nieduzy obrazek, co mi sie straśnie spodobał, i chciałech kupić do chałupy. Pytam sie pana:. „Kielo by tyz za ten obrazek chcieli?” Pan sie oześmiał i powiada, ze nie przedadzą. „Jak to? to nie na przedaz?” — A nie — powiada — to ino na pokaz. Zreśtą, powiada, choćbych miał całą wieś, to by mie nie stać było. „Kieloz oni to cenią?” — pytam. — Ze dwieście tysięcy. Myślałech, ze śpasuje. Ale coby! Tak te Włochy umieją panów osukować. Ja se tyz myślę: ,,Niech ze se mają, skoro sie tak drozą”. Juz nawet nie chciałech patrzyć. Błąkałech sie po salach, bo pan jesce ostał jakimsi paniom towarzysyć.
Im dłuzy my tam w tym mieście siedzieli, to bardziej Włochom na gorse wychodziło, boch sie przekonował co dnia, jaki to okpiśny naród. Dyć oni nawet swojego rodzonego cysarza osukują. Jakich oni tam urzędów ni mają! Są tacy, co ino oprowadzają cudzoziemców i za to bierą płacę. Są tacy, co chodzą i nosą przy sobie zygarki, coby sie ich tyz kto nie spytał, ktora godzina — i za to se kazują płacić. Abo taki urzędnik: Chodzi jak dzień długi po mieście, trzyma latarkę na snurku, zeby do ziemi dostajała, bo mu sie schylić nie chce — i suka, cy kto cego nie zgubił... Słyseliście? Są wreście i tacy — tych najwięcy — co juz całkiem nic nie robią. Bóg lutościwy, ze ich odziewa i karmi, bo jakby na mnie padły rządy, to bych to wsyćko z kretesem wymorzył. „Zyjze hyclu“ — powiedziałbych — „ale ja ci nic nie dospomogę”.
— To oni wam ta musieli setnie dojeść — ozwał się któryś ze starszych — izeście tacy na nich dobrzy. A takeście ładnie ozpocęli...
— No nie, najgorsy cały naród nie jest, to ino tam w ty Florencyi... Wiecie, cym oni nas tam zywili?
— ?
— Ślimakami i bobem; i diabeł wie cem jesce, bo ja sie nie tknął tego.
— Ehę, temu to!
— Podają obiad. Pan osobno je — ja osobno. Naprzódy jakieś pomyje zmącone. Pan odstawia. Przynosą mnie. Powąchałech i mówię: „Weź se”. On powiada. „La zupa kon prosiuto!” — „Ehę, to właśnie prosięciu dej, nie mnie”. Podają drugą potrawę. Pan próbuje widelcem — odstawia. Przynoszą mnie. Patrzę — jakiesi smaty z cyrwonego mięsa. „Ja by ci to jadł? Weź se”. Podają trzecią potrawę. Ta sama historyja. I tak dalej. Wreście hycel przynosi coś zakrytego na talerzu. Patrzę — ślimak jakisi. Ledwoch wytrwał, zech mu tego ślimaka do gardła nie wepchnął. Na ostatku — juz zły widać, ale sie uśmiecha, jakby chciał rzec: „To wam przecie juz musi smakować” — podaje bób we strąckach, świezy i jesce, mocno niedojrzały. No! tom se pomyślał: „Pan Bóg cie, hyclu, głodową śmierzcią ukarze”. I posełech spać. Nie wiem, co pan robił. Ale musiał pewnie cosi z tego zjeść, bo na drugi dzień skarzył sie mi na brzuch — i potem juz z tym brzuchem do końca tak było.
Wreście my postanowili pojechać do Rzymu.
— Hej? To tam Rzym jest? — spytały razem ciekawe kumoszki.
— Rzym jest, i Jerozolima, i wsyćko jest we Włochach.
— Toście i w Jerozolimie byli? — pytały dalej niewiasty patrząc na Jędrzka jako na świętego.
— Nie, tam my juz nie dojechali, bo panu piniędzy brakło.
— Toście na piechty mogli dojść. Tak blisko...
— Jakze w tym Rzymie? — pytali ciekawsi.
— Pockajciez, nie spieście sie, wsyćko bedzie na cas. Jak my postanowili pojechać, tak my siedli na kolej i jedziemy. A jesce zabacyłech wam powiedzieć, ze tam z tymi kolejami jakiesi cygaństwa być musą. Na kazdej stacyi otwierają wsyćkie wagony na oścież i każdy wchodzi, ka mu sie podoba — nie tak, jak u nas, co wsyćko po sprawiedliwości wyzamykane i trza, chcący jechać, pieknie prosić, coby tyz kany wpuścili. Tam telo płaci zebrak, co i poćciwa osoba.— wsyćko sie ze sobą miesa; cheba dopiero Pan Bóg na tamtym świecie bedzie dzielił i ustawiał po klasach według sprawiedliwego osądku, bo tu juz nie da rady — trudno ozeznać: kto dziad, a kto bogaty — kto złodziej, a kto ino udaje świętego. Ale jedźmy do Rzymu.
Po drodze nie bedę sie długo zatrzymował, bo tyz ta i nie było wiela na co patrzeć. Ziemia goła, aze wstyd — a trafi sie jakie drzewo, to sie tak biedne konarami modli, ze sie az płakać chce. Nic tam nie sadzą, ino morowe jakieś drzewa. Nic tyz nie sieją. Ani kapusty, ani ziemniaka, ani owsa — nic nie uświadcy na polu. Ziemia tak próżnuje darmo. To tyz Pan Bóg im nie błogosławi.
Przyjechalimy do Rzymu — juz sie mrokcyło, światła zapalali. Na stacyi telo piekła, ze choćby sto jarmaków zegnał w jeden kosar, to nie byłoby głośniej, myślę. Co ino łakomstwa w Rzymie, to sie tam zleciało. Ten ci zachwala hotel taki, ten taki, ten znowu insy — tamten juz głos stracił od krzyku, ręcami ino jakieś znaki daje — a wsyćko jak osalałe. Tak jakby ratować chcieli podroznych z jakiego niescęścia strasnego. Otocyli pana całkem, widziało sie, ze go juz zagłusą. Miałech mu skocyć na pumoc, ale nie porada było, bom dźwigał kufry przy sobie, a potem obskocyła mie zgraja dokoła — i dalejze mi pomagać... Ten ciągnie w prawo, ten w lewo, ten w tę, ten w ową stronę — widziało się, ze mnie juz ozerwią, bom kufrów z rąk nie wypuscał. A drą sie jak wsyscy diabli. Mnie tyz złoś porwała wściekła, i wrzasnąłech na cały głos; „Psia krew!!” (To pierse słowo, com w Rzymie wypedział. Ale trza było, bo jakze. Niech mi Paniezus tego nie pamięta — juzech tyz zmazał na spowiedzi). Odskocyła zgraja na bok tak, jakby pieron w nią trzasł. Zrozumieli. Widziałech, ze po polsku mozna sie ozmówić, ino trza ostro, bez bojaźni.
Pan, widać miękcejsy, zgodził sie juz tymcasem z jakimsi złodziejem i ten go wepchnął do takiego wozu, co jest jak skrzynia z oknami. Chciałech pana ostrzec, zeby sie nie dawał tym osiustom do rąk, ale juz było za późno; jakech nadsedł, to pan juz siedział w ty skrzyni. Mnie kazał pan wyleźć ku furmanowi i kufry wycisnąć na dach. Coz było robić — pojechalimy — alech słowa przez całą drogę bez miasto do furmana nie pedział. Nie było tyz casu gwarzyć, choćbych i miał był ochotę, bom sie ozglądał na obie strony — „przecie to Rzym!” — myślę se. Ale jakoś nic na to nie pokazowało. Kamienice, jak wsędy po miastach, nawet nie takie cudne jak we Wenecyi. Gwaru, turkotu — doś — i telo piersego dziwu. Zajechalimy do hotelu. „Przecie ten nas nie ocyganił” — myślę. — „Moze tu przecie jest ludzi więcy ućciwych, jak nie”.
Zaraz na drugi dzień rano prosiłech pana mojego, coby mi tyz pokazał, ktorędy sie idzie do świętego Pietra abo Pawła, bo bych tyz chciał podziękować Bogu, ize mnie tu scęśliwie i tak niespodziewanie doprowadził. Pan zaś był telo dobry, ze sam sie ohfiarował ze mną iść na miejsce.
Przyszlimy przed kościół świętego Pietra i tamech sie piersy raz w Rzymie zacudował. Kielo tyz to stopni trza przejść, zanim sie wejdzie do kościoła! Budownicowie przez to pewnie to chcieli pokazać, ze telo stopni jest do nieba.
W kościele w środku nie jest tak pieknie, jak u świętego Marka w Wenecyi, ale tyz za to gmasysko okropne — pięć naskich kościołów w nim by sie letko schowało. Zastanowiło mnie to, ze ludzi nieduzo było, w kościele. U nas sie gnietą, kościół ni moze pomieścić i na polu stoją pod dzwonnicą, a tu taka przestroność i nikogo prawie. Mse święte sie odprawiały, a mało kto ich słuchał. Kielkoro pań i panów chodziło od jednego ontarza do drugiego, jakby za jaką pokutę; niektorzy modlili sie z cyrwonych ksiązek, podobnych, jak mój pan miał. Ja sie tyz pomodlił, jakech umiał, niewycytajęcy, podziękowałech. Panu Jezusowi za wsyćko, cegom nie godzien, i świętemu Pietrowi, ohfiarowałech parę paciorków — zreśtom nie było tam juz co robić.
Posukowałech pana, bo mi sie kanysi stracił i upatrowałech, cy tyz nie ujrzę ka Ojca świętego, bom wiedział, ize niedaleko mieska. Myślałech se w duchu, ze moze zajrzy do kościoła abo msę świętą bedzie miał... I co ktory ksiądz sie nawinął, to mnie juz nogi podrywało. Ale zaden nie widział mi sie godny. Dopiero potem pan mi wytłumacył ze Ojciec święty ze rzadka zjawia sie w kościele i to nie tak po prostu, jakby se kto myślał, ale ze słuzbą i ze wspaniałością wielgą, jak przystoi. No, ale ja tyz ta, jak cłek głupi, nie wiedział zrazu o tem.
— Toście Ojca świętego całkem nie widzieli? — pytały zawiedzione słuchaczki.
— Widziałech go tak z bliska, jak was tu widzę, ale do tego dopiero dojdziemy. Teraz my są w kościele świętego Pietra, to nie przerywajcie, boby sie mi pomiesało.
— No, juz nic, opowiadajcie, bo to wsyćko święte rzecy, co mówicie, ani cłek nie godny widzieć — przypochlebił ktoś ze starszych, i Jędrek Śklarz do wątku opowiadania powrócił.
— Znalazłech wreście pana w jedny z pobocnych kaplic. Stał z jakimisi paniami dwiema; jedna była starsa, druga młodsa, tak jakby jej córka. Poznałech zaraz, ze to te panie, co były w tym casie we Florencyi, kie i my byli. Miało mi przyjść na myśl: kto tyz za kim jeździ — cy my za nimi, cy one za nami? Ale ze to w kościele było, tom juz nie chciał obrazać Pana Boga głupością światową. Skłoniłech sie ino grzecnie, jakech umiał, i stanąłech z boku. Dosłysałech, ze po naskiemu rozmawiali i widziałech tyz potem, ze o mnie mówili, bo mój pan na mnie ocami wskazował, ale udawałech dobrze, ze nic o tym nie wiem, nawet przygłuchnąłech trochę na tę chwilę. Djabeł mie kusił, coby podejść blizy, ale ja sie nie dał skusić, bom i tak bez jego porady słysał, choć-ech ta i przygłuchnął wrzekomo, ize pan sie chwalił mną i powiadał, ze juz od dawnych lat u niego słuzę, a panie sie zaś ciekawiły moim białym strojem. Miałech se pomyśleć: „Zeby mi to pan za te lata zasługę policył, to niechby ta juz była prawda, zech słuzył” — ale ze to w kościele świętym było, tom se juz nic nie pomyślał, ino mówiłech paciorki do obrazu, co był wymalowany na ścianie, i pozderałech niewidocnie, rychło sie mój pan uwolni. Ale kabyś ta! Ofiarował sie jesce do jedne kaplice z niemi.
Poślimy wraz, bo i ja tyz — ino mi pan po cichu sepnął, coby nie w parze iść przy nich, ale w odległości niejakiej za nimi. „Ja tyz ta jesce wolę” — powiedziałech, ale po prawdzie, to mi sie to nie podobało. Zrazu, jakech nastał, tak samo mi przykazował, ale potem to my chodzili wraz oba i jesce mu było śmielej przy mnie. I teraz znowu przy ludziach... No, ale dumam: „Pan jest na to, coby miał swoje humory. Ja mu ta ojcem nie bedą. Miał jednego i ten go tak naucył, to coz on winien?” I posełech za nimi do te kaplice. Nie załowałech potem, bo tyz było sie cemu przypatrzyć! Jest tam całe piekło i niebo, i sąd ostateczny, i co ino było na świecie i bedzie, to tam wsyćko jest wymalowane. Ba, to nic, wymalowane — ale słysałech, jak pan tym paniom objaśniał, ze to sam święty Michał Janioł wymalował!
— Moiściewy, to-ście wy juz cheba zupełnego odpustu na wiecne casy dostąpili, skoroście przy takich rzecach byli, ktore ino w niebie, jak Bóg lutościwy da komu, oglądać bedzie mozna — mówili słuchający, a Jędrek nie przeczył temu i dalej ciągnął swoje.
— Potem wyślimy na miasto, odprowadzilimy te panie do ich mieskania — niedaleko od pałacu Ojca świętego mieskały — i wrócilimy do swojego Bokacio, bo takie przezwisko miał nas hotel. Wesoło tam w tym hotelu było, ino to było nie dobrze, ześ juz bez całą noc oka nie godzien był zmruzyć. Co chwila, to „sur — sur” poza ściany, jakzeby sto kóp mysy wesele swoje odprawiało, to znowu śmiechy takie, jakzeby sie boginki gziły. Nie wiem, jak ta panu mojemu sie spało, bo my nie razem sypiali, ale cheba ze nijako, bo sie doś często na głowę uskarzał.
Ucisało sie dopiero ku ranu — cłek sie radował, ze sie zdrzymie choć na tę małą chwilę — ale co byś!... ledwoch zemzał — jak wrzaśnie ktoś z ulice!... Piersego dnia, tom sie zerwał na równe nogi. Myślałech, ze sie Rzym pali. Wyzieram oknem, kany co takiego — a to mała skucina, Włoch, wiezie na wózku zieleninę i tak sie drze okropnie. Jakby go kto ze skóry łupił. Legam na nowo — znowu! „Zebyś na wieki ochrypnął” — zycę mu juz we złości. O, je za chwilę trzeci, cwarty — i tak do śródpołuń. Za parę dni tom juz całą tę letaniją wrzasków znał na pamięć. Ledwo sie na świt namieniało, juz woła: „Insalata! salati!”, potem: „Spinati! lasparagi!”, i juz nie bacę dalej. Skoro z jarzyną przestali, zacynało sie z gazetami. „La Tribuna! Avanti! II Popolo” i diabeł ta juz wypamięta reśtę. A to na rozmaity sposób: jeden krótko, jakzeby go w podeswy parzyło, drugi przeciągle, jakzeby go na wolnym ogniu przypiekał, insy załośnie, jakzeby mu ociec przed godziną skonał, a każdy ino w tym ma pychę, zeby sie najgłośni udrzyć.
Po paru dniach poznawałech juz wsyćkich po głosie. Jeden był — ten co najwcesni zacynał — taki juz z tym głosem przeobmierzły, zebych był wolał wilka na pustym polu usłyseć. Jednego rana pan woła na mnie bez ścianę: „Idź no, Jędrek, uspokój go, bo mi głowa pęknie”. Mnie tyz ta nie trza było dwa razy gadać. Ja juz dawno miał złość na tego hycla, bo widać na despet tu sie tak darł, coby nas skłócić — z dalsa słychać go było duzo cisej. Zebrałech sie w ty minucie, nawetech kyrpców nie obuwał, wypadłech na ulicę, dołapiłech go i omłóciłech po pysku w porządku. Byłbych go był i więcy ukrzywdził, ale mie lutoś wzięła, bo to nikłe było, myślę se: „Bees miał doś”. Wróciłech do stancyje — pan sie bez ścianę pyta. „Coz tam?” — „Juz uspokojony” — odpowiadam. „Dobrze — mówi — ale coz to za krzyki?” Rzeczywiście słychać było krzyki i hałasy z dołu. „Pójdę wyjrzyć” — powiadam. Ledwoch do schodów doseł, a tu sie wali cała hurma Włochów, krzycą, gdakają jakoś po swojemu i chcą mnie ocywistnie zahereśtować. „Jakim prawem? — pytam sie. — Ja tu nie swój, bo ja słuzę u pana”. Ci nic, ino do mnie. Ja tyz: „Jak sie nie ustąpicie — mówię — to was wsyćkich co do jednego wymiete!” Na to wyleciał mój pan bez ubrania i zacął z nimi w ich gwarze sie kłócić, dopiero mie opuścili,! ale nie odeśli, aze im pan zapłacił dwadzieścia lirów, jako śtraf za mnie, bo sie pokazało, izech nie tego uspokoił, co trza, ino insego jakiegoś przechodnia. Potem pan mi powiedział, ze mnie ino latego nie zamkli, ize mnie za niepocytelnego podał. No, dobrze, myślałech se, ale to głupie mają prawa, to przecie ten cłek, com go niechcęcy ukrzywdził, ni miał na gębie napisane: nie ten. Niech mu ta Bóg grzychy odpuści. Ani nie wie zebrak do dziś, za co odpokutował.
Potem wolałech juz cierpieć, a nie dałech sie prędkości porwać. Kląłech ino, jak mi duzo tymi wrzaskami dopiekli, i najwyzy zycyłech im takiego samego dobra. Myślałech se tyz rozmaicie, na ten przykład: „Od cego tu rząd jest, ze tych hyclów nie połapie i nie pozamyka. Zeby to jesce ka indziej sie darli, no niechby, ale w samym Rzymie! Oni pewnie na despet tak Ojcu świętemu... coby oka nie zmruzył... Biedny i on — myślą se — tak musi pokutować niechcący, jak haw i ja. Święty jest, to sie nie gniewa, ale na insego... to by wyklął z kościoła — niechze sie hycle w piekle drą po śmierci!”
I jesce róźnie se myślałech, ale juz bez gniewu. Jak mi ten Ociec święty przyseł na myśl, ize je taki cierpliwy, tak i mnie złoś opuściła i dodawałech przy kazdym paciorku: „Ochfiaruję Ci tyz, Panie Jezusicku i Warn. Józefie święty, te wsyćkie utrapienia, jakie od tych hyclów doznaję: na uprosenie łaski przenajświętse, na odpuscenie wsyćkich grzychów moich i na więksą chwałą Twoją. Amen”.
— No, dobrze wsyćko, ładnie — przyświadczyli, skoro Jędrek wytchnął — ale o Rzymie nic nie opowiadacie, a my ciekawi...
— Miałech właśnie zacąć z kraja i przerwaliście mi. Jakze o Rzymie?... Przecie to nie osiedle, cobyś obseł dookoła i powiedział o nim zdanie: takie a takie... Przecie to miasto — właściwie trzy miasta w jednym okolu: stary Rzym, co sie juz ozwalił, nowy, co jesce stoi, i najnowsy, co sie dopiero stawia! Ale brakło im widać piniędzy i ni mogą go skońcyć; widziałech rzędy kamienic niepodokońcane — niebo bez okna świeci — i tak stoją, nikto koło nich nie majstruje.
Byli my i w starym Rzymie. Dziwne to tam doprawdy, mało ktory gmach, co by był cały, a niektore juz całkiem ozsypane. Ale tyz dziwni i ci cudzoziemce cy Jangliki, co po tych zwaliskach chodzą; kazdy słup obwąchają, kazdy kamień spróbują, cy słony, jak na ten przykład owce, kiedy spotkają kruch soli. Oni by tam pewnie, jakby mogli, cały Rzym po kamieniu, po cegle oskradli — i za sto lat miejsce by ino świadcyło, kany Rzym stał. Takie te Jangliki zmolne.
Byli my i tam z panem, kany chrześcijan męcyli. Strasne gmasysko, przeogromne! Ani do cego przyrównać. Cały Nowy Targ wnet by sie w nim zmieścił. Do sądnego dnia pewnie bedzie trwać na hańbę i na świadectwo przeciw okrutnikom.
Byłech tyz w jednej pogańskiej bóżnicy, co sie podmuchom wieków obalić nie dała — niech mi tego Paniezus na Sądzie nie wspomni — bo mie ciekawość parła zajrzyć, co oni to tam, jakiego cielca ćcili. Ale nic nie było w środku; wysełech stamtąd duzo zawiedziony.
Za to potem, Bogu niech bedzie niewymowno, byłech cosi w stu kościołach abo we więcy, bo trudno było dorachować. A jeseech i tak połowy nie doseł.
— To tam sie dopiero ludzie modlą! — wtrąciła któraś z kumoszek zazdrośnie.
— Cały dzień pewnie, i mają cas na to...
— Hale! Tyz za to, ze telo kościołów, to sie z nimi oswoili i tak sie im to widzi równo, cy kościół, cy co insego. Nijakie ćci nie widać. Byłech na paru nabozeństwach, tom sie przypatrzył i przysłuchał wsyćkiemu. Ludzie se chodzą, rozmawiają, nikto na księdza uwagi nie daje. Dopiero, jak na chórze zacną śpiewać, to sie w kościele ucisa. A po śpiewie zaś to klaskają w ręce, podobnie jak to w tyjatrze. Ale wyście nie widzieli. To wiecie tak, jak to małe dzieci, kiedy są rade cemu.
— Co wy tyz opowiadacie!
— To wiecie tak tam nabozeństw słuchają...
— Ani sie wierzyć nie chce.
— Nie wierzcie, jak nie chcecie, ja was nie bedę przymusał. Ale to święta prawda, co wam opowiadam. Jakzeby ja miał odwagę o Rzymie kłamać?
— Juści, ze trudno, bo jakze... o to was tyz nikt nie posądzi, broń Boze, ino sie tak dziwno zdaje... To i księzy musi tam być duzo, skoro telo kościołów?
— Ba! Księzy jest takie mnostwo, ze az ciemno. Nie ino miejscowi są, bo sie z całego świata, tam zjezdzają. Ulicą nie przejdzies, zebyś dziesięci najmniej nie napotkał. Biedne niektore takie, ze aze zal.
— Z cego oni tyz tam zyją?
— No, ci, co miastowi, to pewnie z kościołów. A reśta to sie moze u Ojca świętego wiktuje. Ale cekajciez, nie przerywajcie mi, niech opowiadam z kraja, bo mi sie miesa. Tak by my do ućciwego końca nijak nie dotarli. O, na ten przykład, jedno, com powinien być opedzieć wceśni, dopiero teraz mi przychodzi. Jednego odwiecora pojechalimy z panem na korso...
— Co to takiego?
— Jakze wam pedzieć... Bo sie to właściwie nic tak nie nazywa, zadne miejsce, ino to ma oznacać miastowy obycaj. „Na korso” to tak, jakby powiedzieć „na przejazdzkę”. Co dzień nad wiecorem o ty samy godzinie przyjezdza państwo w powozach do ogrodu na górkę, co sie Montepincio nazywa, i skąd cały Rzym widać, i tam se zabawę stroi przejezdzając dokolutka po tym ogrodzie po dwadzieścia i więcy razy.
Pan najął powóz, kazał go ubrać w kwiaty, tak samo tyz i konie, mnie kazał siąść na wysokim siedlisku przy furmanie i ręce tak na piersiach załozyć, a sam se siadł na nizsym — i pojechalimy. Państwa juz jeździło duzo — mijali się, doganiali, i znowu nazad — a co ktory powóz to ładniejsy. Jeden był, co sie odróżniał od wsyćkich. Konie carne jak kruki, poubierane w bielutkie gierlandy, furman i lokaj na przodku, a w powozie, na ktorym były herby malowane, siedziała ino jedna pani, straśnie piekna i wystrojona, tak ze sie az w ocach mieniło, gdyś spojrzał. Pan mój kazał furmanowi, coby koło tego ”powozu jeździł bez przestanku, tom sie mu miał cas przypatrzyć. Widziałech, jak ta pani pozierała na mojego pana i on tyz na nią — myślę se: „Na cosi sie zanosi”. Zycyłech z duse panu, bo widać godna osoba i majątek musi mieć niemały, skoro w takiej paradzie se jeździ.
Pan miał postanowienie zrazu ozenić sie z tamtą, co była z matką u świętego Pietra, ale sie okazało, ze i ona tyz majątku patrzy — i tak sie ni mogli zgodzić.
„Dobrze sie stało — dumałech se - bo zaś co do te w powozie, to ani przytykać; tamta mogłaby ślebodnie za pokojówkę być u te hrabiny i nikt by nie powiedział, ze to nie pasuje”. Myślę se: „Zebych tak strykiem był mojego pana, to bych mu ino tę raił i sam bych na namowiny poseł i potela bych nukał, azby sie przeznacenie wypełniło”. Widać przecuła, com se w duchu myślał, bo pozierała i na mnie łaskawe. Skóro my sie raz zjechali tak, ze konie sły w parze, dojrzałech, jak rzuciła kartkę mojemu panu do powozu. „No, to juz dobrze” — pomyślałech i nie omyliłech sie. Pan był potem cały cas uradowany i mnie dał lirów kilka. Złozyłech niewycytajęcy jeden na ochfiarę, na to, coby sie panu w tym interesie poscęściło, boby ta i mnie co więcy kapło z te obfitości.
Do te hrabine pan cęsto zachodził i mnie raz posłał z listem. Ale trafiłech na taki cas, że jesce nie była ubrana, i wstyd mie było straśnie, jakisi pan tam u nie był, moze brat abo dochtór, bo sie je nic nie wstydził.
W tym casie byli my tyz u Ojca świętego...
— No, przecie! — ozwał się głos w gronie słuchających niewiast. Niektóre, dalej siedzące, wstały i bliżej podeszły.
— Ale to juz musę jakiemusi świętemu przypisać, ize mnie tam doprowadził, bo to nie tak łacwo, jakby sie wam mogło zdajać.
Pan mój, jako ze ślacheckiego rodu, wystarał sie za pretekcyją znajomego księdza cy biskupa, ize miał być dopuscony przed święte oblice z kielkoma osobami wysokiego stanu. Jakech sie ino o tym zwiedział, molestowałech pana, coby mie ze sobą przywziął. Ale pan zrazu powiadał, ze to ni moze być nijakim zywym sposobem, bo tam ino jako pielgrzym — i to nie sam jeden — cłek prosty moze być dopuscony. „To ja bedę jako pielgrzym — mówię — i nie sam bedę, bo z panem”. Na to pan sie oześmiał. „No, skoro tak gwałtem chces — powiada — to cie wezmę, ale nie dalej jak do drzwi, za ktorymi bedzie Ociec święty. Mozes tam na mnie pockać i mozes sie tymcasem poozpatrować po salach”.
Nie było mi to na wólę, ale coz miałech robić. Dobre i to. Myślę se; „Niechze bedzie, jako bedzie”. Skoro ten dzień przyseł, wystroiłech sie, przyobułech nowe onycki, a pan sie na carno ubrał — i pojechalimy.
W, bramie pałacu wstrzymała nas warta, ale nas potem przepuściła, skoro pan papier pokazał i cosi z oficyrem porozmawiał. Jakech wstępował po stopniach, to mi tak serce biło, zech sie o ścianę musiał oprzeć cosi ze trzy razy. Dziandary stały na kazdym zakręcie — po dwoch, straśnie wojemnego wzrostu. Alech se potem pomyślał: „Przecie tu Ociec święty mieska, nie zaden strasny munarcha — coz sie mam bać?” i juzech śmielej za panem moim postępował.
Zaślimy wreście do sali, kanych miał na pana cekać. Ozglądnąłech sie — do znaku tak jak w kościele: marmury, wyzłacania, malowania rózne. Przy jedny ścianie stało dwoch rycerzy w mundurach zółtych z białymi paskami cy tyz na odwrót, bo nie bacę. A zaś blizy drzwi stało kiełku panów i rozmawiali po cichu ze sobą. Pan sie tyz ku nim przyblizył. Myślę se: „To pewnie za tymi drzwiami bedzie Ociec święty”. I tak-ech sie nieznacnie zaposuwał, ze-ch sie nalazł blizy drzwi, nizeli panowie. Stoję se, niby tak bez zadnego zamiaru, a medytuję. „Zeby sie tyz to jako dostać do Ojca świętego, coby mie ino pobłogosławię!. Niech juz potem bedzie, jako chce”. Porusenie sie jakiesi zrobiło za drzwiami. Panowie sie przysuneli. Mnie serce zadygotało, nadsłuchuję... Pan mi powiada: „Nie pchaj sie”. Ja udaję, ze nie słysę. Kaz sie bedzies cłowieku grzysny pchał, jak nie do zbawienia?
W te razy drzwi sie otwarły i tum wyraźnie ucuł łaskę boską, bo mnie widać ze stroju wzięli za, ślachcica, a o panu moim myśleli, ze to mój lokaj, i mnie naprzód przepuścili, a pana odcofli. Nie wiem, jako sie ta sprawiał i cy go potem dopuścili, jak im wyłozył omyłkę, bo ja juz na nic nie uwazał, ino prościutko — jakech wseł — do Ojca świętego... Dziś go widzę, jak se siedział na wysokim krzaśle — biały gołąbek, chudziutki, zmizerowany, zbiedzony, ze mi sie go aze zal zrobiło. Jesce mu na tę głowę świętą jakisi cięzar włozyli, ze sie aze zgiął pod, tym... I tak se siedział, a koło niego stało paru księzy cy biskupów, bom sie im nie przyjrzał dobrze. Gruchnąłem przed nim na kolana — łzy mi sie do oców cisły... „Ja tyz nie godzien — jąkam — ale mie tyz niech pobłogosławią, jak Ich przenajświętsa wóla”... Pojrzałech z dołu ku niemu załzawionemi ocami, on tyz parę łez nade mną upuścił — i tak my se oba zapłakali. Potem przemówił cosi po łacińsku, a potem wyciągnął rękę, pobłogosławił mie urocyście i dał mi na ostatku pierścień do ucałowania. Wstałech, jak winem najlepsym opity i wysełech tak letko, jakbych skrzydła miał, nie nogi. Wychodzęcy pomyślałech se: „Zeby sie to tak do nieba bez omyłkę dostać”...
— No, toście juz najlepsego na świecie doznali, nie zal wam bedzie i umrzyć — mówili słuchający zazdroszcząc w duchu Jędrzkowi. — A jakze z panem wysło?
— Nie wiem, jak, powiadam, bo ja na górze na niego nie cekał. Zaraz-ech zeseł na dół, bom sie i obawiał trochę, ze moze być źle z tego, jak sie postrzegą. Pan mi tyz nic nie pedział, bo zły był na mnie straśnie. Ja se ta nic z tego nie robił — miałech za to błogosławieństwo; to, myślę, więcy warte jak pańska przychylność. Zreśtą myślę se: „Wygniewa sie, to sie i wydobrzy”. I tak tyz było. Długo nic do mnie nie gadał, a potem pomału zacął, ino mi zadziesiątał raz na zawse, cobych sie nigdy nikany nie pchał przed nim piersy. Ja mu tyz posłusnoś przyobiecał, bo coz mi to wadziło.
Zreśtą ka by ta był o tym jednym myślał wse, skoro insym miał głowę zajętą. Coraz to cęściej zachodził do te hrabine, co my ją na korsie spotkali. Juz sie powaźnie tym zajął. Spodziewałech sie, ze wnet usłysę o weselu i juz-ech kyrpce stroił. Ale potem nie wysło tak, jakech se dumał, bo zawdy jakiś djabeł musi popsuć sprawę.
Przyjechała z Hameryki jakasi Jangielka, brzyćka jak niescęście, ale powiadali o niej, ze ma piniądze wielgie, miliony. I pan — juści nie dziwota — wolał więksy majątek jak mniejsy. Kanysi sie z nią poznajomił i potem jej juz ciągle towarzysył; kiedy niekiedy ino zajrzał do hrabine. A, ta Jangielka nie bardzo była mu rada. Widzałech, zeby mnie była wolała.
— Dziś go, zbereźnik! — wtrąciła żona Jędrzkowa.
— Nie bój-ze sie, nie, bo i diabeł na piniądzach siedzi, a bez to nie jest przyjemniejsy... A co zaś, ze mie ta chciała, to latego mówię, ze jak pan zauwazył, kie my wraz oba z nią byli, ize ona z nim rozmawia, a do mnie zęby wyscerza, tak mie juz nie brał ku sobie, ino mie ostawiał i sam jej chodził usługować.
Ja tyz ta jesce wolał, bom sie tymcasem mógł wyspać i po Rzymie se pochodzić, jak sam pan. W tym casie poznajomiłech sie z malarzami z polskiego kraju, co sie tam w Rzymie ucyli malować. Straśnie to wesoły naród i taki śpasowny, zebyście sie im uśmiali!
Chodziłech z nimi po mieście — cuda mi pospokazowali. A raz mie wzięli do siebie do Skoły i odmalowali mie całego, jak stoję. Pytali sie mie, cy dobrze. Ja im na to: „Dobrze by było, ino ze kyrpców widać zaden z was nie sył, bo nie takie są, jak mają być”. Śmiali sie temu i powiedzieli mi, zech jes chłop grecki, to niby znacy: do rzecy, zech im sie udał.
A raz znowu pojechałech z nimi za Rzym, do tego miejsca, kany świętego Pawła ścięli. Jest tam klastor spaniały, mieskają w nim zakonniki, nie bacę ino, jakiego zakonu. Mają se sklep przy kościele ze świętymi relikwijami i wysynk święconej wódki, ktorą sami umieją robić. Nazywa sie ta wódka jakoś... kaliptówka cy tyz jesce inacy, nie bacę. Dwóch bracisków synkowało. Popili my sie ućciwie i bracisków my opoili setnie. Prosili mie towarzyse, coby im „zbójnickiego” zatańcować. Sprawiałech sie, ze nie umiem. Ale ci nic, ino: „Musis! musis!” Juz my sie przy ty wódce pobracili. Ja tyz zatańcyłech im „cyfrowanego”, naskiego... Powiadani, ze to zbójnicki — uwierzyli. A dwa braciski tak sie śmiały, ze sie az po ziemi walały. Wesołe były zebraki. Na odchodnym kupiłech niewycytajęcy dwie relikwije święte po korunie, ino nie bacą z jakiego świętego; przyniósłech haw babie, niech se ta ma.
— Moze byście tyz udzielili — szepnęła któraś z kumoszek do Jędrzkowej.
— Kiedy tyz ni ma co dzielić — broniła się — bo tak jak ziarko.
— Wrócilimy do Rzymu — ciągnął Jędrek — wesoło, głośno, jak z jarmaku. Wsędy sie za nami obzierali.
Alech sie musiał wnetki z tymi malarzami rozstać. Jednego rana pan powiada: „Zbieraj sie, Jędrek, pojedziemy”. — „Cy juz ku chałupie?” — pytam sie. — „Nie“ — mówi — „pojedziemy do gór”. Jangielka tam pojechała, i pan postanowił za nią. Miałech powiedzieć panu: co sie tyz to po górach za babami włócyć, kie ich tu doś, alech juz nic nie powiedział. Spytałech sie ino, rychło wrócimy. Pan powiedział, ze moze nieprędko i zebych wziął, co potrza. Powyjmował rzecy niektore co bych do mniejsych kufrów zapakował, i skocył pozegnać sie do hrabine. Tego tom juz ni mógł pojąć. „Tu do jedne, a tam za drugą... Jak to moze być?” Alech se pomyślał wreście: „Cy ja mu strykem abo ojcem? Oświatę ma więksą niz ja, to on ta juz wie, co robi”.
Wyjechalimy ze Rzymu koleją na wschód cy tyz na połednie — bo, jakech juz powiedział, całkem mi sie strony świata poprzeinacały — i jechalimy i bez Antykol, i bez kieła miast mniejszych, ale juz nie bacę ich nazwy. Co mi sie wydawało dziwne, to to, ze nikany wsi nie widać było. Myślę se: „Kany tyz tu chłopski naród mieska?” Dopierom sie poźni miał dowiedzieć.
Zajechalimy do miasta, co sie nazywa Subijako; tam my z koleje zesiedli. Patrzę — górzyska przed ocami, ze wirchów trudno dojrzeć. „Jakze my tam w te Tatry pódziemy? — pytam sie pana. — Moze by my tu zacekali na tę panią?” Ale pan se ani przykładać nie dał. „Zaraz — powiada — wyrusymy”. Tak go za tą Jangielką gnało. „Ba! wyrusyć mozemy“ — mówię — „ale jakoz? ja z pakunkami, pan na piechty”...
— Nie tróbuj sie — powiada.
Poseł do Włochów, co stali niedaleko z ręcami w kieseniach, i porozmawiał z nimi, a ci pośli i przyprowadzili za chwilę dwa bydlęta, co sie w tamtejsej gwarze nazywają granda bestyja i pikola bestyja, to znacy: muł i osieł. Stały te stworzenia smutne i śmiesne przy tym co niemiara, a pan tymcasem ugodził sie za nie i poganiaca najął.
— „Jakoz my to na tym pojedziemy?“ — pytam sie, skoro pan nadseł. — „Dy to takie stworzenia, zeby cłek płakał nad nimi i śmiał sie. Ja bych za zycie na tym nie chciał jechać”. Ale pan nie uwazał na to, kazał mi włozyć pakunki na grandę bestyję, a sam wsiadł na pikolę — rusylimy — ja koło grandy podtrzymując pakunki, bo sie wazyły na boki, poganiac za nami z kijem. Była tyz to jazda, była! Skoda, zeście nie widzieli. Uśmielibyście sie.
Zaraz za miastem droga sie wznosiła i sła na skos przez uboc, a potem coraz stromiej ponad przepaście. Pan jechał na przodku — jak sie juz rzekło — na tej pikoli bestyi, ja za panem przy grandzie, a za nami poganiac z bijakiem. Co sie tyz ten całą drogę nadarł! Juz se uzył za wsyćkie spokojne casy. Co chwila, to: „avanti!” co miało znacyć: „wio!” A zadne go nie słuchało. Osieł seł tak, ze juz cheba powolniej trudno, a muł za nim jak za prefesorem. Casem poganiac doskocył, to go udarł kijem, to sie wtedy muł rusył o pół kroku więcy; trzy ćwierci juz by było za duzo. A osieł nic, nawet pół ćwierci nie przyśpiesył. Seł zadumany i widziało sie, ze na cały świat nie uwaza. Ale to ino na poziór, bo w gruncie rzecy myślał ciągle, jakby sie cięzaru pozbyć. Rosły cierniaki koło drogi, to choć miał miejsca doś na drodze, umyśnie zbocył ku cierniakom i tak sie o nie otarł bokiem, ze pan wniebogłosy wrzasnął. Abo znowu ponad przepaścią seł na samym kraju, na ostatnich kamykach, choć drogę miał wolną. Co sie tyz pan strachu najadł, to ani, ani — za zycia bych nie chciał.
Śródwiecerz był, jak my sie pod wierch wydostali. Minęli my zakręt. Pojrzę w górę — i ocom swoim nie dowierzam. Widzę jakiesi mury koło wierchu, jak zamki nieprzystępne. Okna sie świecą — wyraźnie widać domy... Zdumiony pytam sie pana. „Co to?” — Powiada: „Miasto, do ktorego jedziemy”. — „Hej! takze mi pan mógł gadać! Ja myślał, ze ka w jakie turnie... Miasto na górze! Cud świata”. Pozieram i myślę se: „Hej! musi tyz tam być wesoło!” i przynaglam grandę bestyję, ale ka byś ta poradził. Droga sie robiła coraz bardziej stroma i ledwośmy sie pomykali.
Widziało mi sie z dołu, ze za godzinę tam bedziemy, a tu dobre półtrzecia godziny usło, nim my do murów dobili. Wjezdzamy... i jakby mie kto pałką po łbie przywitał... Smród, brud, no jednym słowem — ućciwsy was i te obrazy — nawóz... Pojrzę na pana i — jemu sie nie dobrze zrobiło. Ino jeden poganiac, jakby nowe fantazyje nabył, wywija kijem i wykrzykuje, co głosu moze wydobyć: „Avanti!”
Na to zahucało tak w mieście, jak w ulu pełnym trzmieli. Ze wsyćkich okien pocęły sie wychylać głowy rozmaite — najcęściej śniade, kosmate i nie umyte — i pocęły latać słowa, wykrzyki niezrozumiałe; jednoch se ino zapamiętał, co się cęściej powtarzało, to jest „forestieri!” Nie wiem, co to miało znacyć, ale na to, jak na hasło, pocął sie naród zewsąd zbiegać i wnet całe miasto sło juz za nami z okrzykami, jakby sie nas tu od wieków spodziewali.
Myślę se: „Cy tyz to nie pogany i cy nie wzięli pana mojego za Mesyjasa? Zdajać sie moze i to, ze na ośle wjechał”. Tu mi przysło zaraz: „Ze jakby tak, to by nam tu było dobrze. Dbaliby o nas, dawaliby, co by ino dusa zapragnęła. Niech-ze ich tyz ta Duch święty nie oświeca, pokiela my są — myślę se — boby my duzo byli stratni”. Tak mie ta myśl opętała, zech jak w osołomieniu postępował. „Coz ja w takim razie? — To ja apostół?” I przybierałech twarz jak na apostoła. Ino mi to przeskadzało, zech musiał co chwila uskakować, coby onycek nie skalać w nawozie.
W takiej paradzie postępowalimy po stopniach, bo tam ulice były jak schody, az my sie wydostali na jakiś plac nieduzy. Tu mój pan zlazł z tego osła, mnie polecił pakunki zdjąć z grandy bestyi, a potem odrachował poganiacowi piniądze, za jakie sie z nim ugodził, i kazał, coby se bydlęta pojął. Poganiac na to, niby ze sie mu mało widzi, co mu pan dał, powiada: „Syniore! jo sono molto fatigato!” I nijak nie chce ustąpić. Ja tyz, chcąc panu dospomóc i pokazać Włochom wsyćkim, ze ja ich gdakanie rozumiem, a przy tym i respekt zbudzić, jak nie skocę ku niemu: „Tyś molto fatigato? Ty?” A więc-ych wrzaskał, nizeli-ch sie złościł. Od razu stał sie pokorny. „Widzis“ — powiadam — „granda bestyja jest molto fatigato, bo ona dźwigała pakunki! Ino sie nie zabier wartko!” Nic juz nie pedział, zajął bydlęta i pognał.
Wtedy mój pan zwrócił sie do ludzi stojących wokoło i zacął sie rozpytować. Dopieroz i ja mógłech sie im przyjrzeć. Wsyscy byli chłopy, choć niby to miastowi, ani jednego pana między nimi; mieli na sobie obcisłą przyodziew, na nogach kyrpce, kapelusiki nieduze na głowach; włosów widać nie strzygli, bo im spadały w strąckach koło syje; rośli byli i śmigli, a na twarzach carniawi i śniadzi, ocami patrzyli bystro i nic ni mieli przyjemnego w sobie. Oświaty tyz zadne widać nie było na nich. Jak miasto było brudne, tak i oni. Juhasi z Tater wyglądaliby przy nich jesce biało. Kobiety tyz ta niewiele inaikse.
Przypatrowałech sie i myślałech se: „Skąd sie tyz to takie miasto wzięło, po co je tu wymurowali, co ci ludzie tu robią, z cego zyją, bo przecie cheba kamieni nie gryzą”. — Wtedy pan sie zwraca do mnie: „No, Jędrek, ni mamy tu co długo popasać, bo tu ani hotelu, ani gospody, ani nic ni ma. Musimy wracać”.
— „Jako — pytam sie — a kanyz ta pani Jangielka, za którą my przyjechali?” — „Ni ma jej juz — powiada. — Była, obejrzała i pojechała dalej. Kto wie, karny jest teraz”. Zły był i stróbowany wielce. „No, niech se pan uwazy” — mówię, bo mi sie go zal zrobiło. — Baba, to jak koza. Choćbyś ją najbardzi chciał dogonić, jak sie uprze, to ją nie dogonis. Juz je tu, juz je haw — kark mozes skręcić, jakbyś seł za nią, ka sie jej zabazy. A choćbyś ją i dołapieł, to je jesce ni mas. Babę trzymać w ręcach, to tak jak mgłę”. — „Głupiś!” — powiada mi pan we złości. „Moze i to być”... Nie sprzeciwiałech sie, bo coz, w takim interesie to ja by sie jesce bardzi złościł. „A ni mozna by tyz tu co dostać zjeść?” — pytam sie pana nieśmiało, bo od Rzymu nic nie miałech w gębie, i pan tyz musiał zgłodnieć. „Diabła! — mówi — juz-ech sie pytał. Nic ni mają, cheba kozie mleko”... Tfu!... splunąłech, bo mi sie zbacyło, jak mie raz u jednego komornika pocęstowali, niech im Bóg nie pamięta, dobrzy ludzie. „To to koziarze! Widać... Z cegoz by insego zyli? Ale po co im to miasto, te murowanice? Skryłby sie hycel pod krzak, jakby niepeć przysła, i byłoby. Po co ludzi ćmić z daleka miastem. Ale widzą pan — mówię — jak oni nas opatrują, jak ocami taksują kuferki. To niebeśpiecny naród”...
— „No, zbieraj sie!” Przynagla pan. „No dyć dobrze, ja gotowy, pakunki zaraz bierę — mówię — ale jakze tak na piechotę... przecie tu moze mają jakie bydlę, coby pan na nim zjechał”... — „Nic ni ma — mówi — ani osła, ani zadne rzecy, ktora jego jest. Leć wartko, zatrzymaj poganiaca, niech zawróci”.
Poleciałech w te pędy, dostałech sie wnet na otwartą drogę — widzę go z daleka, wołam — ten nic, jak głuchy. Zleciałech na dół i dopadłech go na zakręcie. „Dawaj pikolę bestyję! — mówię zdysany — abo grandę, abo obie wraz. Co tchu!” I zastąpiłech bydlętom. A ten kijem wywija i zagania. Nie chce. „Zjadłeś diabłów! Ja cie tu bedę prosił!” Porwałem osła za chomont i ciągnę. Ale ka byś z bestyją... Zaparł sie wsyćkimi śterema nogami i ani rus. A Włoch ręce włozył w kiesenie i patrzy. Taka mie, wiecie; wtedy złość porwała, zebych był osła zabił, i tę drugą bestyję, i tę trzecią. Ale jakiś święty ustrzegł. Ludzie jacysi dochodzili, toz to mi opamiętanie przysło. Zwróciłech sie do poganiaca i zacąłech mu na rozum wykładać: ze niech sie nie boi, ze zarobi, ze tych ludzi na świadków bierę... Ale nie, nie dał se wyłozyć — pognał.
Co było robić. Nakląłem mu ino w duchu i zawróciłech nazad. „Co tyz to za naród! — myślałech se idący w górą — ani tak z nim, ani owak, jak i z tym osłem”... Pan na mnie cekał, rozmawiał z Włochami. Niecierpliwił sie juz, widać. Skoro mie dojzał: „Coz?” — pyta sie wartko. „Nie chce zawrócić. Pognał”. Pan podumał chwilę. „No, bier kufry i pódziemy”. I poślimy, ale insą drogą, o której panu powiedzieli, ze je krótsa i do inse stacyje prowadzi.
Uślimy juz kawał setny... Moisciewy! jak nas tyz złapił dysc, to sie widziało, ze nas do znaku zatopi. Nie strugi, ale potoki z chmur, z nieba prościutko na nas leciały. Wyznalimy tyz! Ja jesce jak ja — to mi ta niedziwne, choć takiego naremnego dysca to u nas nie bacę — ale pan mój to juz ledwo lazł, taki był biedny. Zal mi go było doprawdy, choćech i siebie lutował, bo mi kufry ocięzały od wody i gnietły plecy. Pociesałech go, jakech mógł. „To nic“ — mówię — „to przeleci, choć nas ta pomocy”... To znowu chciałech go oześmiesyć i mówię: „Prosę pieknie, niech mi tyz powiedzą, jak sie ten kozi wierch nazywa, niby to miasto, ka my byli... Bo bych chciał to imię zapamiętać dzieciskom na przestrogę, jakby sie im cego zachciewało”... Pan ino załośnie na mnie pozierał za kazdym słowem, tom juz potem i nic nie gadał.
Dostalimy sie wreście do stacyje. Ale suche nitecki nie było ma nas. Pan sie od razu do cekalnie zamknął i przebrał sie doznaku, a ja juz taki mokry musiał ostać.
Potem pan zawołał, cyby ni mozna co dostać zjeść. Dali nam ośle synki, bo nic insego nie było. Kiedyindziej byłbych nie spojrzał nawet na to, a wtedy mi tak ta synka smakowała jak nigdy nic w zyciu.
Pan jesce w kolei trząsł sie od przeziębienia. O jangielce nie dał se wspomnieć i z te złości, jak my do Rzymu przyjechali, poseł zaraz do hrabine i nie wrócił aze nazajutrz koło połednia.
W Rzymie niedługo my juz potem byli. Ino kielka dni. Pan postanowił powrót. Mielimy jesce do Neapolu pojechać, ale pan duzo piniędzy pozycył hrabinie i juz mu brakło. Nie załowałech, ze my tam nie pojechali, bo raz, zech ku chałupie pociągał, a potem słysałech, jak ktoryś z malarzy mówił, ze „widzieć Neapol i umrzeć” z tego widoku... to mie tyz nie bardzo ciągło.
Wracalimy insymi drogami, samymi kolejami, az sie cnęło. Jechalimy oba z panem w trzeciej klasie, bo jakech juz powiedział, piniędzy nam nie wystała.
Pan jechał smutny i mało co bez drogą gadał. Oscymałech mu, jakech mógł, ze wsyćko bedzie dobrze, ze choć Jangielkę djascy kanysi ponieśli, to z hrabiną sprawa pewna, skoro koucyja załozona — niech sie nie trapi — ale nieporada go było ozbawić. Wreście i dałech spokój, bo i mnie myśl ku chałupie uciekała, skoro my sie zblizali, jak tyz ta co, cy w domu zdrowi, cy zbiórki bedą na polu...
Ozstalimy sie z panem na nasej stacyi — pan pojechał ku Zakopanemu, a ja zaś poseł ku chałupie. I to wsyćko. Jak Bóg pozwoli kie, to go przy casie odwiedzę.
— Toście dudków nijakich nie przywieźli? — spytał w końcu człeczyna, który cały czas przydrzymywał i słowem się nie wtrącał.
— Piniędzy tom nie przywiózł — odrzekł Jędrek — ale com uzył, com uwidział, co sie naucył, to tego nie kupiłbych za cały swój grunt. I wiecie, co se pomyśluję... ze kto wie, cy Paniezus umyślnie nie zesłał pana, aby mie w Tryjestrze spotkał, a moze i ci, co mi piniądze ukradli, byli od któregosi świętego natchnieni?
Wśród niewielkiej cząstki ludzkości, ktora zna imię Prometeusza i wie, kim on był za młodu, powszechnem prawie jest mniemanie, iż ten wykradacz ognia niebieskiego przykutym był z woli bogów do skał na Kaukazie.
Nikt jednak dowodu na to nie przytoczył. Nikt też nie widział onej skały, do której był rzekomo przykuty, ani nawet ogniwa z łańcucha, krępującego jego boskie członki. Rzecz się sprowadza, jak każde podanie, tradycją poparte jeno, do wątpienia: Mógł być przykuty tam, albo też gdzieindziej.
Wiele zaś przemawia za tem, iż Prometeusz przykutym był w Tatrach — do Gewontu.
Tu bowiem wszystko się działo. Z Tatr Pan Bóg na świat swój patrzał zaraz, po stworzeniu i cudował się sam sobie, że go tak pięknie uzdajał — tu stworzył naszych rodziców, Adama i Ewę — tu był ów Raj, o którym do dziś tyle gadek chodzi — tu się Paniezus urodził, naski i żydowski... Tak prawił stary Sabała, gazda świadomy rzeczy, wiarogodny.
A i z bogami coś Grecy pocyganili — wiadomo, handlerski naród. Bo gdy na Olimp Spółka berlińska wnet tramwaj wyprowadzi, iżby cały świat mógł widzieć dowodnie, że tam pustka — tu w Tatrach, wiemy, są siedliska bogów niedostępne dla najbardziej zwarjowanych turystów.
Tu też podziśdzień boginki się plączą: — stary kościelny (już nieboszczyk) móglby był przysiąc, iż widzial ją na własne oczy, jak prała chusty w potoku, piersi zarzuciwszy sobie na ramiona... No, nie dziwota — postarzeć musiały się setnie — tyle wieków...
I wreszcie fakt znamienny. Któryś z raubszyców, Krzeptowski czy Gąsienica, zastrzelil nad Krzywaniem Sępa... Wiadomo, w Tatrach Sępów niema. Mógł być tylko jeden, który wyjadał serce Prometeuszowi — I ów sęp, wypchany, znajduje się dziś w Muzeum Tatrzańskiem, co każdy może na swoje oczy sprawdzić.
Pewnego odwieczora szła doliną Strążyską panna Irys z Warszawy...
Imię to sama sobie nadała z uwielbienia dla poezji, w której podówczas panowały irysy, orchideje, nenufary i inne kwiaty z wyspy Ceylon. Papa jej wprawdzie, jako kupiec, tylko kawę stamtąd sprowadzał, lecz — panna Irys wykwitła, można rzec, ponad prozę życia i do poezji egzotycznej czuła wielki pociąg. Czuła też pociąg do poetów. Lecz „prawdziwego“ poety, o jakim marzyła, dotąd niestety nie spotkała w życiu. Więc melancholją cała byla przesiąknięta i mówiła smętnie, że umrze na suchoty. A że znów papa tem się gryzł i żółkniał, jeździła co rok do Zakopanego.
Zatem pewnego odwieczora szła doliną Strążysk i myślątkami smętnemi bawiła się, jak paciorkami różańca. Szła w głąb doliny bez zamierzonego celu i zwolna zbliżała się ku Gewontowi.
Z obu stron drogi wydźwigiwały się z czarnej omroczy smreków potworne skalne postacie. Stały w ruchach zakrzeplych groźne, wyniosłe, zasępione. Słońce, zapadające za wierchy, rdzawiło je odblaskiem, rzeźbiąc wyraziście ich martwe, zastygłe rysy.
Nie widziała tego wszystkiego panna Irys, paciorkami myśli swych zajęta. Choć owszem lubiła góry: jako piękna dekorację do swej melancholijnej postaci. I lubiła też sama zapuszczać się w doliny znajome; czuła się tam jakoby na scenie wobec niewidzialnej widowni. Zżyła się tak już z rolą swoją, że i myśli układała odpowiednio do oczu, twarzy, całej swej irylsowej łodygi.
Idac, myślała o tem, jakie to życie jest nudne — jacy to ludzie niewdzięczni — jaki to — ten pan, co w pensjonie przy stole naprzeciw siada, jest zarozumiały jak w tem Zakopanem pusto — jak jej w tym kapeluszu musi być do twarzy — i jaka szkoda, że nikt jej teraz, tak nieszczęśliwej, nie widzi.
Zbliżała się właśnie do ściany Gewosntu. Podniosła oczy wilgotne... i z gardziołka jej wyrwało się zdziwienia, zachwytu pełne:
— Ach!
— I ciszej już, radośnie rzekła:
— Prometeusz!
A Prometeusz, który właśnie ziewał, przyciął zęby i stropił się niepomiernie.
— Ależ... pan przykuły! — zawołała z prawdziwem współczuciem.
— Nie... ja... właściwie... — jąkał Prometeusz. — To jest... łańcuchy rdza przegryzła...
— Więc pan związany? Biedny... Ja pana uwolnię! — rzekła rezolutnie i szybko, nim Prometeusz się opatrzył, poczęła rozplątywać więzy.
Powrozy były od deszczów stwardniałe, więc ząbkami sobie pomagała i mówiła przytem w podnieceniu:
— Ale to pan musiał cierpieć strasznie!... I nikogo pan nie miał... Tak sam... w tej pustce...
— Miałem... Sępa — szepnął oszołomiony Prometeusz.
— I to jeszcze do tego! Ach!...
Podjęła rękę jego z więzów uwolnioną i szybko pocałowała.
Prometeusz wyrwał dłoń, strwożony.
— Niech pan nie broni... To nie dla pana, tylko dla jego bólu... — mówiła z przejęciem szczerem.
Resztę więzów Prometeusz, zawstydzony jej dobrocią, sam wolną ręką pomógł już rozplątać i wkrótce stanął, uwolniony. Ukłonił się niezgrabnie w podzięce — i poszli razem na dół doliną Strążyską.
Panna Irys teraz z ciekawością rzucała nieznaczne, szparkowe wejrzenia na postępującego obok niej Prometeusza. Zauważyła, że rysy ma ładne, jeno schudł nieborak strasznie. Przytem ten ubiór niemodny... Ale to się da naprawić — pomyślała w duchu. — Zresztą wcale... wcale... — Czemu.pan taki milczący?
— Ja? — wyjąknął, strwożony. — Myślę, jaka pani dobra...
Panna Irys zarumieniła się zlekka, zadowolona.
— Oh, nie mówmy o tem, proszę... Niech mi pan wierzy, że dla każdego uczyniłabym tosamo. Nie mogę patrzeć na cierpienia...
— Kiedy ja... właściwie... — jąkał Prometeusz i w myśli dokończył, rozumiejąc, iż głośno wyrzekł. W.samotności długiej nie odróżniał już myśli od mowy.
I dalej postępowali w milczeniu.
Panna Irys wysilała swój umysł, iżby powiedzieć coś bardzo głębokiego, coby Prometeusza zachwyciło, ale napróżno mozoliła główkę — nic nie mogła umyślić. To ja zaś niepokoiło, a wreszcie i gniewało, iż on szedł obok niej, a zdawał się czem inszem mieć głowę zajętą.
— Spocznijmy chwilkę — rzekła, siadając na jednym z głazów, które walały się w piargu koło drogi.
Prometeusz posłusznie usiadł obok.
— Jak tu pięknie! — szepnęła po chwili, zatopiona, zda się, cała w zachwytnem zamyśleniu.
— Tak — odszepnąl grzecznie Prometeusz.
— Ach, jak ja kocham piękno! — mówiła głosem melodyjnym. — Nic poza tem na świecie mię
nie zajmuje. A zwłaszcza góry... Ach, wiecznie chciałabym tu mieszkać!
Spojrzała przymglonym wzrokiem na Prometeusza i zauważyła w jego oczach zdziwienie wdzięczne i zachwyt. Więc tembardziej zatopiła się w zadumie i, jakby przez sen zachwytny, mówiła:
— Co za rozkosz tak bujać, jak orly ponad wierchami... zdaleka od gwaru ziemskiego, od ludzi... i żyć tylko wśród piękna, które nas otacza...
Przez mgłę dojrzała w oczach jego już tylko zachwyt szczery. Tlumiąc zadowolenie serca, spytała tęskno:
— Pan tam, mimo tych cierpień, musiał być szczęśliwy...
I popatrzała mu w oczy.
,— Tak... czasem — odrzekł spłoniony Prometeusz. — To jest... śniłem o szczęściu...
— Tak patrzeć z wysokości na cały świat... na ludzi...
— Właściwie, to...
Namyślał się, niezwykniony do słów, jak uprzystępnić swoje skromne wnętrze przed tą piękną, poetyczną duszą.
— Właściwie wszystko, co... myślałem, odnosiło się do ludzi... Nie mogłem o nich zapomnieć, mimo... sępa. A może właśnie... przez niego. Przyznam się pani... chciałem się przemóc, zdusić ten ogień święty... Lecz ogień nieśmiertelny. Sain dłońmi swemi wyniosłem go z Olimpu...
— Ach! słyszałam — rzekła z podziwem panna Irys. — Wiele o panu pisali... I przyznam się panu szczerze, że czasem te pochwały zdawały się mi przesadne. Ale jak pana poznałam...
— Cóż ja... zaprawdę nie zasłużyłem — jąkał, wzruszony. Po chwili jął się znów spowiadać. — A drugą myślą, która mię nie opuszczała, to sęp... Z początku złorzeczyłem bogom i myślałem o nim ze strachem... później z goryczą... a potem z pewną sympatją... a nawet, przyznam się, tęskniłem za nim...
— Ach, ja pana rozumiem... — szepnęła ze współczuciem.
— Gdy go długo nie było widać, wzywałem go. Nie dziw — karmił się moją krwią serdeczna. Byliśmy niejako krewni.
— A ta rana... Pokaż mi pan tę ranę! Odkryj się, jak przed siostrą.
— Niech pani przebaczy, nie mogę teraz... może później...
Milczeli oboje czas jakiś.
Prometeusz, wzruszony jeszcze, począł: — Co najboleśniej rani, to właśnie jest drogiem... drogo przez ból kupionem, przez ten ogień. Sto kar niechby podobnych... skradłhym jeszcze! Miłość przemienia.
— Och, miłość!... — szepnęła marzaco panna Irys.
— Nieraz, gdy noce czarne przyszły i, jak daleko okiem sięgnąć — a ze sępiej swej wyżyny przebiegać mogłem obszar wielki — nigdzie światełka... Wówczas rozpalała się rana mego serca i, jak ognisko rubinowe, świeciła w pustce zmroczniałej. Czułem się latarnia zbawczą dla pielgrzymów, zawieszoną u wysokiej skały.
Stał się wielce wymownym, aż panna Irys z nieukrywaną radością przerwała:
— Ja czułam, że pan musi być poetą! Prawda, że zgadlam?
— Niestety — odrzekł, stropiony — nie pisałem wierszy. Mogłem tylko śpiewać pieśni o swoim... sępie.
— Właśnie, o sępie. Ja to gdzieś nawet czytałam. Pan jest prawdziwy poeta!
— Oh, pani — bąknął zawstydzony Prometeusz.
I znowu milczeli chwilę.
— Jak to dziwnie los kieruje... — rozpoczęła tym razem panna Irys. — Zawsze lubiłam chodzić w tę dolinę. Jakby przeczucie jakieś mię tu wiodło. A dziś tom szła jak we śnie, jakąś siłą tajemniczą pchana... i coś mię ciągnęło w głąb... ażem spotkała pana.
— To dziwne... — rzekł podobnie wzruszony Prometeusz — bo i ja... jakbym się pani spodziewał. Nieraz patrzyłem tęsknemi oczyma nadół... a widziałem cię w myślach... Pani mi już oddawna znajoma.
Spuściła rzęśnie powiek i patrzyła ku ziemi na nos wysuniętego bucika, oczekując dalszych wynurzeń. Lecz Prometeusz zająknął się, jak student przy pierwszych oświadczynach, i przerwał, zakłopotany. Wtedy panna Irys, jakby nagle zbudzona z zadumy, podniosła się z westchnieniem z kamienia.
— Już wieczór!... Co tam w domu powiedzą! Musi mię pan odprowadzić.
Skłonił się w milczeniu — i poszli wespół otwartą doliną.
— Jakiż pan małomówny! — rzekła panna Irys niejako z wyrzutem, gdy uszli spory kęs drogi, nic nie mówiąc.
— Przepraszam... odwykłem od towarzystwa... zdziczałem — sprawiał się, jąkając znowu, Prometeusz.
— My pana oswoimy! — szepnęła ciepło i wejrzała nań bokiem litośnie, uśmiechając się do serca swego.
Właśnie wychodzili z doliny na przestrzeń rozwartą.
Prometeusz zatrzymał się nagle, popatrzał z trwogą przed siebie, a potem zwrócił spojrzenie w dolinę, długie, ociągające się i jakby wyczekujące.
— Co panu? — z przestrachem spytała.
— Nic... mój sęp...
Panna Irys żachnęła się niecierpliwie, lecz, nie okazując głosem irytacji, rzekla z przyjazną perswazją:
— Niechże się pan już nim nie trapi! Dość się pana nagryzł! Kto widział tak się poddawać... I to Prometeusz!... No, nie smęcić się! — dodala cieplej i ujęła jego ramię.
Niepokój gasł w jego oczach i nikło jego osępienie pod ciepłem jej słów serdecznych. Bezwolnie postępował obok wśród mroczniejącej już równiny.
— Niechże mi pan da rękę... Tak tu dziko...
Spełnił rozkaz posłusznie.
— A więc ten sęp wciąż pana straszy... Brzydkie ptaszysko! Doprawdy, jestem zazdrosna. Ani jednej uwagi dla mnie. Cała myśl tam — przy Gewoncie... Nie, tego nie zniosę! — mówila w naiwnem zadąsaniu. — Sępa każę zastrzelić...
— O!
— Tak, z zazdrości, zapowiadam... A potem weżmiemy się do pana Prometeusza!... Ranę wyleczymy... smutkowi nie damy przystępu...
— Zatem nowe więzy? — rzekł żartobliwie.
— Jedwabne... Trudniejsze do przerwania...
— Kochasz?
— Kocham!
— Powtórz jeszcze...
— A więc: kocham! kocham! kocham!...
— Mój złoty...
— Iry moja...
Siedzieli na ławeczce, splecionej z białych palików brzozowych — w parku. Dokoła nich i w nich jaśniało słoneczne rano. Byli od paru niedziel zaręczeni.
Długo opierał się temu ojciec panny, nie chcąc mieć, jako kupiec solidny, za zięcia człowieka o zgoła niepewnej przeszłości, bez stałego miejsca zamieszkania.
— Nieznane nazwisko...
— Ależ tanku! Cały świat mówi o nim...
— Coś słyszałem, ale...
— Jakby to papie powiedzieć... On zeksproprjował ogień, na który Olimp miał monopol!
— Sprawa nieczysta, znaczy się...
— Ale-ż najczystsza w świecie!
Nie dawał się przekonać. Dopiero, gdy panna Irys, zużywszy przy pomocy ciotek wszystkie sposoby, sposobiki, oświadczyła, że umrze, rad nierad musiał się zgodzić; nie wcześniej jednak przyzwolił na zaręczyny, aż Prometeuszowi za jego staraniem przyobiecano posadę w banku.
Teraz wolno im było publicznie okazywać sobie milość, całować się, pieścić spojrzeniami, chodzić we dwój do teatrów, jak i do kwietnych od strojnych kapeluszy parków.
Prometeusz nie z odpowiednią ochotą to czynił. Miał jeszcze jakieś onieśmielenie przed ludźmi, pozostałe z pustelniczego okresu, i nowo rodzącą się, w miejsce dawnej, bezkrytycznej a stanowczo zamierającej, do ludzi milości, jakąś niejasną niechęć do nich, gdy się im przyzierał zbliska. Lecz panna Irys gwałtownie pragnęła ukazywać się z nim razem na oczach ciekawości ludzkiej. — niech widzą, niech żółknieją z zazdrości przyjaciółki, że Prometeusz jest jej narzeczonym. Z niemałym bowiem trudem do tego wreszcie zdążyła.
Siedzieli więc obok siebie na Ławeczce, osłonionej krzewami bzu, i obyczajem narzeczonych darzyli się uśmiechami i jasnością ócz rozszcześliwionych.
— Jakiś ty śliczny! — wyszeptała w uniesieniu, spodziewając się dla siebie conajmniej podwójnych zachwytów.
Lecz Prometeusz nie douczył się jeszcze podręcznika dla narzeczonych, gdzie na końcu są odpowiednie rozmówki. Posiadał dotąd w tej kwestji elementarną tylko wiedzę. Zatem milczał, uśmiechając się grzecznie w podzięce, a przytem nie zauważył, jakoby w słowach przesadzała.
Istotnie, w modnem ubraniu, o zaokrąglonem już i zaróżowionem nieco obliczu, gdy, przechodząc ulicą, przezierał się w szybach, widział, że nie wyglada gorzej od pięknego z najdroższego bazaru subjekta.
— Mój Promuśl... szepnęła, pieszcząc oczami jego wyładniałą głowę.
Prometeuszowi niemiłe zabrzmiało w uszach to zdrobniale urobione imię. Uczuł pewien wstyd i jakoby zawinienie pewne wobec... sępa.
Spoważniał i myślą przeniósł się do swoich gór. Gdzie on też teraz?... Pewnie z tęsknotą krąży ponad skałą — a skała pusta... Zmęczony kołowaniem, siada na cyplu skalnym i głodny wzrok puszcza wdół po wancie, gdzie tkwi jeszcze rdzą przegryzione ogniwo...
— Gdzież tak daleko patrzysz? — zagadnęła go Irys, nachylając się przed jego oczy.
Popatrzył poważnie na nią, jakby nie słyszał pytania.
— Cóż tobie? — rzekła już zaniepokojona. — Patrzysz na mnie, a nie widzisz mnie. Obudź-że się!
— Wydaje mi się, jakobym był zbiegiem...rzekł powoli.
— Nie rozumiem cię.
— Tak, tak...
— Żeś się wyrwał z tych więzów?...
— Czym powinien był...
— Ależ rzecz prosta. Czyś nie cierpiał? Któż dobrowolnie chciałby mękę znosić? I za co? Za jakie grzechy? Masz się też jeszcze czem trapić!
— Zapewne... tak... cierpiałem... lecz...
— O cóż ci idzie?
— Słuchaj, Iry... Chociaż — cóż mówić...
— Ależ mów! proszę...
— Czy ty nie będziesz mieć nic przeciwko temu... to jest... nie tak...
— No mów-że! drogi...
— Czy ty zrozumiesz mnie, jeżeli...
— Całem sercem będę chciała...
— Jeżeli czasem wrócę Gdybyś ty wiedziała, jakie tam miałem sny!... z Gewontu...
— Ależ drogi! — najchętniej! — sama pójdę z tobą... Wiesz przecie, jak ja kocham góry. Ach! Zakopane! Nienawidzę miasta. Będziemy chodzić razem w to miejsce... pamiętasz? Będziemy sobie przypominać. Będziesz mi opowiadał o swoich tam snach — i o tym... sępie. Gdybyś wiedział, jak ja go nienawidzę...
— Iry!
— Nienawidzę go za to, żeś tyle przez niego cierpiał...
— Kiedy on mi drogim... był.
— Cóż cię teraz obchodzi? Nie myśl o tem. Nie wracaj. Myślałam, żeś się już naz na zawsze pozbył tej myśli dręczącej... Że jak będziesz miał mnie... Chyba, że się nie czujesz szczęśliwym...
— Iry...
— Bo pocóż wracałbyś do tego, co cię żarło.
— To jest rzecz... widzisz, trudno wytłomaczyć... Coś każe dawać się w ofierze... jakaś odpowiedzialność wobec trybunału, który jest jakoby wewnątrz nas — i sądzi... Nigdzie ucieczki od tych sądzących oczu...
— Ucieknij, schroń się ku mnie...
— Tak... gdy w twoje jasne oczy patrzę, tracę ten wzrok sądzący... Lecz wstaje znów niepokój we mnie, jakby jakoweś zawinienie...
— To nerwy, wierz mi, to tylko nerwy. Zżarła cię ta męka, ten... ten... sęp!
— I wiesz... Hm, spowiadam się tobie, jak duszy swej...
— Twoja! — rzekła ciepło, przytulając się wdzięcznie ku niemu.
— Jest jeszcze jedno, co mię niepokoi... Nie czuję już w sobie tego żaru — od ognia, który bogom wydarłem...
— To ten ogień, co z Olimpu?...
— Tak — miałem go w sercu...
— Toż to piekło!
— Piekło i raj... Wszak to ogień boski. Trwożę się, żeby nie zgasł...
— Nie zgaśnie, jak ci o to chodzi...
— Na pustce rozżarza się, jakoby od wiatru, a pośród ludzi przygasa, a przecie ja go dla ludzi...
— Co cię ludzie obchodzą?
— Teraz mniej... I to mię również niepokoi.
— Ach te niepokoje wieczne?... Zabij je w sobie, zniszcz, odpędź — nie daj do serca przystępu...
— Hm... — tak powinien mówić mój wróg.
— No nie! Ja tak tylko... Nie myślałam wcale... Promuś!
Zesmutniał i zwiesił głowę (Dlaczego znowu „Promuś“?)
— Mówiłam ci przecież, że chętnie pójdę z tobą — tam i wszędzie, gdzie zechcesz. Ale jeżeli miałabym ci być kulą u nogi, wolałabym... wolałabym...
— No, Iryś... cóż znowu... skądże to przypuszczenie?... Łzy? Na Boga, lry... bo zcałuję.
— Ja tak góry kocham (przez ciebie), a ty mi ciągle wyrzucasz...
— Nic nie wyrzucam.
— Z ludźmi pozrywałam (dla ciebie) i u nikogo nie bywam...
Prometeusz zdziwił się tym jej słowom, zastanowił się nieco, lecz wnet wątpienie jego się rozwiało, gdy pomyślał: „Musi tak być zaiste, skoro tak mówi. Zapewne już u nikogo nie chce odtąd (ze względu na niego) bywać“. Z wdzięcznością rzekł:
— Dziękuję ci. Nie wymagam przecie, Iry, żebyś ze względu na mnie oddalała się od ludzi. Mój świat — to pustka...
— A czy nie uciekalam od ludzi ku tej pustce, nim cię jeszcze znałam?... Czym nie szła ku tobie naprzeciw?
— Prawda...
— To też i teraz twój świat będzie moim.
— Iry najdroższa!
— Będę z toba włóczyć się jak mgła — po wierchach — ponad urwiska, przepaście...
— Słonko moje!
— Ach Tatry!... Nieraz śniłam, że chodzę z toba po tych turniach, żlebach, krzesanicach, a ty mi opowiadasz o skarbach tam zaklętych, o zbójnikach...
— Kochasz ten świat bajeczny?
— Niewymownie!
— Pójdziemy w ten świat, Iry...
— Tylko, mój drogi, mój złoty, zaraz po ślubie nie wypada. Za blisko. Po ślubie pojedziemy do Włoch. Albo nie. Do Włoch wszyscy jadą. Nawet Stacha z mężem — choć jej ojciec robi tylko w detailu. Gdzieś, gdzie rzadko kto od nas... do Szwecji! albo Norwegji! Ach fiordy! fieldyl Jak ja kocham fieldy! To musi być coś wspaniałego. Dobrze?
— Wszędzie z tobą!...
— Albo wiesz, gdzie? Na Krym. Tam podobno drugi Neapol... cyprysy!... Tylko, że tam znowu — blisko Kaukaz... Wszędzie te wstrętne góry... chciałam powiedzieć: te miejsca, co cię tak... wzruszają. Chociaż ty na Kaukazie nie byłeś? jak mówią...
— Stare dzieje...
— Prawda?
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
— Drogi powiedz mi co wesołego o tym... sępie.
— ?
— Musiało zabawnie wyglądać, jak tak zlatytywał... i karmił się... co?
Prometeusz nagle sposępniał.
— Wiesz... ja go już kazałam zastrzelić.
— Co?!
Uniósł się. Lecz zaraz pomyślał: „Ja sam tylko mogę go zgładzić“.
A ona:
— Możesz mnie zabić za to.
— Iry! — odrzekł już rozpogodzony — mówisz jak dziecko...
— Bo ja... wszystko dla ciebie!
— Znowu łzy?... Iryś?
Całowal ręce jej, włosy, oczy — aż uśmiech na ustach jej zakwitnął.
— O, widzisz, tak najpiękniej.
Nie gniewasz się już za tego Sępa?
— Nie. Lecz, proszę cię, nie mówmy o nim.
— To ty nie myśl o nim
— Już nie myślę.
— Albo wiesz... Ale nie śmiem cię prosić... Boję się, że znowu cię urażę...
Mów, moje złote, nie urazisz mię...
— Kiedy...
— No proszę...
— Chcialam cię prosić... żebyś napisał wiersz... o tym sępie. Tak, jak to czujesz... i z dedykacją dla mnie...
— Spróbuję... choć trudno będzie...
— Ach, jakżem ci wdzięczna! Dziękuję ci, najdroższy. Będzie prześliczne! Już widzę. Ty sam nie możesz ocenić. Tylko wszystko tam włóż: i Tatry, i burzę, i grzmoty, i to... jak ci serce rani... rozrywa...
Prometeusz z uśmiechem, wstając:
— Wszystko, wszystko napiszę... spróbuję...
— Będzie prześliczne! mówię ci. Mój... poeta!
— Jak ty umiesz pętać...
— Srogie te więzy?
— Rozkoszne.
— Już nie żałujesz tamtych?
— Ani myśli...
Szli razem zwolna „alejami,
Pomiędzy drzewa, cisi, sami,
I padał biały kwiat lipowy“
Na ich marzące, śliczne glowy...
A iż nikto „nie wiedział o żadnej przeszkodzie“, po zapowiedziach formalnych odbył się ślub Prometeusza z panną Irys i zwyczajem wskazane wesele. O tem wydarzeniu, które, jakkolwiek spodziewane, „wstrząsnęło“ przecież „całą Warszawa do głębi“, pisał król reporterów w najpoważniejszym z wesołych dzienników:
„Już wczesnym rankiem, skoro świt zajaśniał, zgromadziły się tłumy ludzi przed kościołem wskutek ogłoszenia o mającej się odbyć uroczystości zaślubin znanej z piękności panny Irys, córki naszego znakomitego obywatela i kupca, ze znanym poetą i urzędnikiem banku... Prometeuszem.
„Właśnie zaświecały się księżyce lamp elektrycznych, gdy poczęły zajeżdżać przed kościół powozy. Wysiadły z nich strojne damy, wszystek kwiat naszej stolicy, a obok nich panowie we frakach o śnieżnie białych gorsach, którzy z rycerską galanterja podtrzymywali je, gdy, jak niebianki z Olimpu, spływały po stopniach powozów na ziemię.
„Tłum cały, który tak rzadko niestety ma poetyczny obraz przed oczyma, podziwiał w wiele mówiącem milczeniu ten czarujący korowód.
„Nagle dreszcz przeszedł wśród tłumu. Przez białe ciągniony rumaki, ukazał się różami ubrany powóz, a w nim, jako zjawisko cudne....panna młoda. — Ona jaśniała jak jutrzenka czysta, a on zaś jak Apollo, w swej pochmurności wyższy ponad tłum śmiertelnych. — Lekko zestąpili na bruk i, otoczeni drużbami, szli do ołtarza wśród szpaleru widzów, a za nimi płynął szmer podziwu.
„Po skończonym obrzędzie wracali taksamo, jeno oczy panny młodej jaśniały szczęściem, jak oświetlone brylanty, a nad czołem pana młodego unosiła się lekka chmurka, zrodzona z poważnej chwili. Organy skocznie grały.
„Poczem wszyscy wsiedli do powozów i pomknęli girlandą weselnego corsa, a tłum nędzny pozostał, długo nie mogąc wyjść z zachwytu i komentując to zdarzenie na różne sposoby.
„Apartamenty weselne, umyślnie na ten cel wynajęte w Grandhotelu, jaśniały rzęsistem światłem. W powodzi świateł, róż, bukietów i powabniejszych od róż pań, zatracała się rzeczywistość, a wstawał obraz bajeczny z Tysiąca i jednej nocy, elektrycznie oświetlony. Jak w czarodziejskim kinematografie, przewijali się goście weselni przez szereg jasnych sal. A jak egzotyczny kwiat między swojskiemi, wyróżniała się między pięknemi druchnami rzadką pięknością i strojem — panna młoda.
„Oto idzie — nie — płynie przez salę i miłosnemi oczyma szuka oblubieńca. Niema go w ciżbie weselnej. On samotności szuka — poeta...
„Czym śpiewak dla ludzi....“ Aż znajduje go w bocznym kiosku, marzącego. Oczy ich spotykają się i, szczęściem oszołomione, topią się w sobie... Gdzieś szmerzy fontanna — gdzieś słowik kwiii.
„Z tego snu krótkiego budzi ich muzyka. Sale rozbrzmiewają dźwiękiem — goście kaskada wabną puszczają się w tany — światła drżą... Czar walca. — Następuje wieniec tańców, w których się dusza, jak mówi poeta, obnaża. Wszystko się cieszy, raduje i zapomina o troskach dnia, Czar działa.
„O północy muzyka zamilkła, wezwano do kolacji. W złocistej sali przy stole przybranym w kwiaty zasiedli goście na miejscach, jakoby przeznaczeniem wskazanych: panowie obok pań. Wytresowani lokaje pod genjalnem okiem kierownika roznosili wabiące półmiski. Menu składało się z piętnastu dań. Wśród wykwintnych potraw i drogich pasztetów, nie brakło prawdziwych francuskich trufli, najdroższych win i południowych owoców. Wzruszenie ogarniało zebranych. Lecz prawdziwa zapanowała serdeczność, gdy wniesiono kosze szampana (pierwszej marki). Wznoszono toasty na cześć państwa mlodych i wiwatowano ochoczo. Pan mlody, wzruszony tym wylewem uczuć, odpowiedział w przydłuższej nieco, bardzo poetycznej mowie, i choć niestety zawartych w niej głębokich alluzyj pod adresem nieobecnych nie wszyscy z gości zrozumieli, jednak mowa swoja oryginalnością zrobila wielkie wrażenie. Zapanowała wylewność, właściwa tylko Słowianom — przy dźwiękach skocznej muzyki bawiono się ochoczo do białego dnia. „I ja tam między gośćmi bylem, miód i wino piłem“... (Asfer).
Podobne, choć nie tak poetyczne artykuly ukazały się i w innych gazetach.
Ludzie skeptyczni poczęli jednakże twierdzić, iż nie tak sielankowo — idyllicznie, jak opisywano, zakończyło się owo wesele. Coś przebąkiwano nawet o skandalu. — Poczęto pilnie wyjaśniać, co jeszcze rzecz zaciemniało.
Lecz my (mrugnięcie w stronę czytelnika), którzy znamy Prometeusza z poprzednich dwóch rozdziałów, wiemy, jak się rzecz miała w istocie, i że ludzie, nieprzyzwyczajeni do gestów prometejskich, latwo mogli uważać za skandal, co było w rzeczy naturalnem.
Nam już bez sprawdzań wiadomo, że same niezwyczajne przygotowania do ślubu musiały Prometeusza srodze oszołomić. W tem oszołomieniu stanął przed ołtarzem i mówił słowa przysięgi. Lecz skoro tylko od ołtarza się odwrócił — jakby czar z niego spadł... Sakrament go odmienił. Czuł, że się coś za nim zamknęło — jakaś furtka, która czyjaś dobra ręka oliwa nasmarowała, iżby pocichu się zawarła — i oto znalazł się niespodzianie (tak mu się zdało) na miłem podwórku. Patrzał w zdumieniu dookoła — i wszystko inaczej mu się przedstawiało, niż gdy wchodził. — Zdziczenie jego, niedoszczętnie widać przez zabiegi panny Irys wytępione, w tej sytuacji się ozwało. — Każdy oswojony człowiek patrzałby we drzwi domu, cieszyłby się w sercu na przyjęcie, na miłą, tem ciekawszą, iże nieznana gościnę. A on, jakby w potrzasku, szukał oczyma w płocie dziury, którąby można umknąć. A skoro widział, że niema nijakiej rady, przybrał poważną minę gościa — i z takim wyrazem szedł do kościoła.
W drodze, gdy przejeżdżali przez gwarna ulicę, z hałasu ulicznego doleciały ich okrzyki roznosicieli dzienników:
— Wesele Prometeusza!... Straszne utonięcie w balji!... Katastrofa!...
Prometeusz zasępił się — dowcipni tłómaczyli: przypomniał sobie sępa.
Panna Irys, przytulając się do jego ramienia, szeptała w rozpromienieniu:
— Ach, jakam szczęśliwa!
Zajechali do hotelu. Prometeusz snuł się między gośćmi, znowu dziwnemu oszołomieniu poddany. Przechodził z sali do sali, plątał się niezdecydowanie i z nieśmiałością niejaką, jakby się znalazł na czyjemś weselu i to nie bardzo proszony. — „Właściwie poco ja tu...“ — uparcie mu się nasuwało. Przezdawało mu się czasem, że jest w gościnie przymusowej... a ma gdzieś iść — gdzieś jechać — coś ważnego... Lecz trudno wymknąć się, furtka zamknięta. Czyja ręka? Czy los?...
Gwałtem chciał się otrząść z tego przykrego uczucia — przyuśmiechał się bez racji do osób spotykanych — coś do kogoś przegadywał — lecz na nic, nie mógł się pozbyć tej gnębiącej zmory.
I gdy tak z gościnnym na ustach uśmiechem a zaostrzonym wzrokiem snuł się po salach jasnych, zauważył, iż wszyscy goście tworzą społeczeństwo jakieś, którego on tam na swej skale, chowając ogień zrabowany, nie znał, nie przypuszczał zgoła. Znał tylko ludzkość i bogów.
Jaki jest — dumał — stosunek jego do tej społeczności?... Miał uczucie niejasne: iż coś odkrył i zarazem coś stracił. Uczucie winy, dawno już w nim tkwiące, roslo aż do strachu. Szukał oczami swojej Irys, i ze zdziwieniem ujrzał, iż ona w tem społeczeństwie czuje się między swoimi...
— Rrrond! — wrzasnął aranżer. W sali tańczono.
Prometeusz trwożnie usunął się — przebiegał oczyma twarze — szukal krewnej istoty. Aż dojrzal w kącie malarza, którego mu dziś przedstawiono. Zbliżył się ku niemu i spytał.
— Cóż tu pan robi?
Malarz podniósł nań zdziwione oczy.
— Jestem na pańskiem weselu. Mialem już zaszczyt...
— Aha. No nic. Chodźmy gdzie... schowajmy się.
I pociągnął go za sobą do pustej, odległej salki.
Wybiegł i za moment wrócił z flaszkami.
— Urządzimy sobie knajpę... — nalał wina do szklenic. — Pij, przyjacielu!
Wychylił kielich jeden — drugi. Pragnął się wyraźnie upić. Malarz wciąż ze zdziwieniem statecznie akompanjował.
— Znasz pan moja historję? — zagadnął nagle Prometeusz. — No tak... bo to już historja wlaściwie...
— Znam... jakże... wiadomo powszechnie...
— Co pan sądzi o tem?
— Sądzę, że pan wiele musiał cierpieć...
— ...
— Za to bogowie odwdzięczyli się panu dniem dzisiejszym.
— Zemsta bogów jest słodką... pijmy!
Po chwili, czując, że coś dla wytlómaczenia się rzec potrzeba, począł:
— Widzi pan... mówią: wino podsyca żar boski... A ja, przyznam się panu, mam takie dziś uczucie, jakby ten ogień we mnie zgasł... jakby go ktoś nogami zadeptał...
— Skądże to dziś u pana...
— Czuję próżnię... podczas kiedy tam czulem pustkę i żar. Och, tam!...
— A taką piękną pieśń niedawno wyśpiewał pan o sępie... Talent pański wciąż rośnie...
— Tak... „musi zginąć w życiu, co ma ożyć w pieśni“. Pij, przyjacielu!... Cichutko tu, zacisznie...
— Ale cóż powiedzą goście... Irys...
— Co nas to — do cholery... Pijmy!
Nachodziła go szczerość warszawska.
— Słuchaj, bracie... Kochałeś się w Irys... Nie zaprzeczaj. Mówiła mi o pewnym malarzu... znaczy się: o tobie... Och, czemuś ty wtenczas... Znasz dolinę Strążyską?
— Nie.
— Wszystko jedno. Winszowałbym dziś tobie...
Obaj my, bracie, nieszczęśliwi... Wypijmy „Bruderschaft“!
Piją. Prometeusz w rozczuleniu:
— Widzisz (wskazuje salę), tam jest „to, co nas pożera“... A ja czułem... Pamiętaj, nie chodź do doliny Strążysk!
— Cóż tam jest?
— Tam... kiedyś... krążył mój sęp...
— Więc nie na Kaukazie?
— I ty także... przyjacielu? Bajki, mówię ci, bajki chodzą o Prometeuszu!... Wszystko jest bajka — i ty, i ja tutaj...
Rozległ się dzwonek — wołania — we drzwiach stanęło paru ze służby, wzywając do kolacji.
— Trzeba iść — rzekł malarz i podjął za ramię pijanawego dość Prometeusza.
— Czekaj... chciałem ci pokazać... Odejdźcie, niewolnicy... precz!
Rozchylił gors koszuli i rzekł z gestem odpowiednim, tajemniczo:
— Widzisz tę bliznę na sercu...? Tobie tylko, przyjacielu... Chodźmy.
Do stołu już zasiadano. Prometeusz zajął miejsce obok Irys i, czując na sobie badawcze spojrzenia, przybrał wyraz obojętno-ponury. Malarza usadzono przy szarym końcu.
Tu trzeba uzupełnić sprawozdanie reportera; iż w czasie kolacji lekki pogwar, jak brzęczenie pszczółek nad kwiatkami, unosił się nad stołem, i że zamiast trufli podano zwyczajne grzyby, zwane po naszemu sowy, pasztetu wcale nie było, a po kolacji podano jedynie wino i piwo bawarskie (szampan pił tylko reporter, w wyobraźni). Toastów zato było bez liku, i kwartet z trzynastu głosów na częste „niech żyją!“ z akompanjamentem solowym wszystkich osób.
Skoro już trzydziesty trzeci toast podniesionoa wypowiedział go mąż poważny i zacny, prezes stowarzyszenia kupieckiego, wyraźnie pijąc do sławy pana młodego, o której „wszędzie, w każdej gazecie jest, i nawet w stowarzyszeniu kupieckiem odczyt jakiś tam miał o tem“, gdy poprzednie toasty dotyczyły głównie sypialni małżeńskiej — Prometeusz, który coraz to bardziej ponuro dziękował, uśmiechnął się niezgrabnie w podzięce na ostatnie prezesa życzenie („żeby nam tak jak Sienkiewicz zajaśniał, i żeby stąd na nasz stan kupiecki spłynął honor“...), wychylił kielich, powstał i, przeczekawszy, aż się uciszyło całkiem, przybladły nieco ze wzruszenia, a czerwonawy od wina, rozpoczął:
— Szanowni i zacni goście!... Serdecznie wam dziękuję za szczere wysiłki, jakieście tu podjęli, aby mi wreszcie uświadomić, jaki jest stosunek między mną, a wami? Które to pytanie trapiło mię od czasu, kiedy was poznałem. Wiem, że to nie było waszym celem, jednakowoż serdecznie wam dziękuję.
— Wiwat Prometeusz! — krzyknął ktoś z gorętszych. A on, nalawszy sobie bezceremonjalnie wina do szklenicy, wypił i z trudem ciągnął dalej:
— Oto teraz jasnem mi się staje... I cokolwiekbyście uczynili z dobrej czy złej woli — już mię to nie będzie gorszyć, albowiem rozumiem... Jesteście na swojem miejscu. Tylko ja tu niepotrzebnie się znalazłem. Pozwólcie — zaraz wyłuszczę... Bo nie sądźcie, że każdy, co ma postać człowieczą, jest przeto waszym bliźnim. Tak i ja błędnie sądziłem. Dlatego jestem pośród was, szanowni...
— Niech żyje nam! Chór!...
— PstI Cicho! — uciszano.
Prometeusz popił wina i dalej rzecz prowadził:
— Są rasy różne... naprzykład: ja i wy... Nie łączy nas prawie nic, a wszystko dzieli. Ja nie uznaję waszej ojczyzny — wy mojej...
— O!
— Proszę... jak państwo czujecie się w pustce?...Widzicie: nie rozumiemy się, choć używamy tych samych słów. Jakby wam tu jaśniej Weźmy nie ludzi, lecz psy... O psach wszystko wolno. Są więc różne rasy psów — powiedzmy: — wyżły, owczarki, kundysy...
— Oryginalny sposób mówienia — szeptano.
— Neufundlandczyk, a kundys... Jaka olbrzymia różnica! Tylko one łatwo się poznają — czują wzajemnie swój stosunek do siebie — czują dystans! panowie... a nam ludziom trudno się — rozeznać.
— Promuś! — syknęła zgorszona Irys, trącając go łokciem.
— Oto — naprzykład... ktoś woła mnie: „Filuś“, podczas, gdy ja w istocie jestem „Hektor“. Słowo wam daję: jestem Hektor!
Napełnił winem kielich.
— Gdzieś jest, mój przyjacielu? (Poszukał wzrokiem malarza). Zdrowie nasze!
A zwracając się do zdziwionych gości:
— Przepraszam, że zdrowia waszego nie piję, albowiem sami się o nie aż nadto troszczycie. Przez całe życie od kolebki ono jest staraniem waszem. Jestescie niespożyci. Byliście i będziecie. Wasza rasa nieśmiertelna, podczas gdy moja na wymarciu. Mówię więc jako moriturus... ten, co ma zginąć — wasz niewolnik. Z bogów był mój ród...
— Wspaniale mówi!
— Imiona ich znane wam są: służyli u was w niewoli — słynęli jako śpiewacy — układali kancony i ody na wasze uroczystości — sławili wasze ogródki... i cóż jeszcze — ginęli za was. Tych zwiecie bohaterami. A wiecie — gdybyście mnie zostawili byli tam na pustce, kto wie, czy i ja nie byłbym... bohaterem. Jak to pięknie byłoby, i dla mnie i dla was. Jak to miło wspomnieć czasem... Zapewne każdy z was ma jakieś bohaterskie wspomnienie — z czasów młodości, rozumie się. I tem wspomnieniem, jak pacierzem, każdą opowieść zaczyna. Naprzykład: „Kiedy byłem Sokołem w Radomiu...“ O — jak to pięknie brzmi i budzi szacunek u słuchaczy. Więc słuchajcie: Kiedy byłem do skały przykuty... (hejl hej! było to życie!)... wówczas czułem się gwiazdą, zawieszoną w przestrzeni. Nie dziwcie się: mówię symbolicznie. Byłem ja i czas koło mnie — i gdzieś tam morze szumiące ludzkości... Nie wiedzialem, że ludzkość — to Mniemałem, że wszędzie są same... Neufundlandczyki. Sroga pomyłka — nieprawdaż?... Jak ja was wówczas kochałem! We własnej piersi chowałem dla was ogień, wykradziony bogom... Nie wiedziałem, że wy macie już swoje kominki; i że, obaczywszy mię, przychodzącego do was z ogniem, moglibyście mię nazwać podpalaczem. U bogów zlodziej — u was podpalacz... gdzieżbym się, nieszczęsny, schronił?
— O, bo wy nienawidzicie wszystkiego, co wam, sądzicie, niepotrzebne. „Strzeżcie się ognia!“ — uczycie dzieci swoje. I wy mówicie czasem symbolicznie. „Strzeżcie się ducha!“ — szepce wam wasz strach. Straszy was wszystko, co skrzydlate. Jakoż nienawidzicie mego... sępa. A zaciekawia was... zwłaszcza w owym momencie, gdy się mem sercem karmi. Pragniecie może, bym tu zademonstrował przed wami? Zawsze lubiliście teatra krwawe... Circenses! Niestety, zabiłem go: — nie dał się oswoić... Cóż tak głupio patrzycie? Mówię: zabilem go!... I cóż was jeszcze straszy? Czy może Ducha widzicie przed soba? Huzia, zabijcie go! Zdepczcie, oplwajcie, wyśmiejcie! Wszak zawsze tak czyniliście... Ziemia wasza. Bezsprzecznie wy panujecie. Króle z was i papieże... Ktoby was nie zechciał uznać — gdzie się schroni?... Przez pustki idą tramwaje wasze — w puszczach łoskocą wasze tarlaki — wladza wasza sięga aż do jaskiń. Koniec jej, jak początek — w mroku. Slawi was wszystko: zarówno burkot młynka do kawy, jak hurkot dział. Dla was też wszystko na ziemi: rośliny i zwierzęta, deszcze i pogody... Jedynie piękno nie dla was — ale o tę małą cząstkę nie stoicie. Czegóż wam brak? Mniemalem, że brak wam ognia. I ważyłem się na ten czyn... Lecz wy ognia nie pożądacie — pożądacie tylko ciepla, Zdrowie przedewszystkiem! Jakże mądrzy jesteście i... przewidujący. Dziwne, że śmierci dotąd nie usunęliście. Ta także zdrowiu szkodzi. Patrzcie — ja za was już się niepokoję — zaczynam być już waszym... śpiewakiem. Granica między nami, to jedna myśl... Zatem: Niech ginie wszystko, co was straszy — mówię wam: zabijcie ducha! — a niech się rozrasta, niech pęcznieje, niech promienieje w wieczność wasze zdrowie!... (Wzniósł kielich i wypił do dna).
Gdy skończył, grzmot oklasków rozlegl się po sali.
— Niech żyje! Niech żyje nam! — huknięto chórem.
Prometeusz stał zdumiony, wreszcie wściekły. Nie takiego był pewny sukcesu. Gdy przycichło w sali, ozwał się wprost:
— Czyż nie widzicie, że was... nienawidzę?
— Brawo! Brawo!
Jeszcze huczniejszy grzmot oklasków i nowe: „Niech żyje!“
Prometeuszowi teraz jakby wszystko wino wypite do głowy buchnęło, i uczuł w mózgu Jak stał, trzasnął kielichem w widoczną łysinę prezesa...
Stał się skandal okropny. Wszyscy się porwali z miejsc. Panna Irys dostała spazmów — trzy ciotki zemdlaly. Wśród hałasu i krzyków oburzenia jeden chór się podniósł, stylowy, z łamaniem rąk:
— Nie u-sza-no-wał ły-si-ny!...
Opowiadali później goście ze zgorszeniem, iż w pijanym szale wykrzykiwał słowa bez związku: „Sępie mój! Przeniewierstwol Niechaj się mści!“ i tym podobne warjactwa, aż padł na ziemię, i odniesiony został na kanapę.
Lecz skandal ów, jak wszystko zresztą, przebrzmiał wnet, ludzie zapomnieli; tem łatwiej, że Prometeusz, dzięki przymiotom swoim i stosunkom teścia, został wkrótce dyrektorem banku.
Bywa, iż człowiek nie czuje siebie samego, nie wie, kim jest i czy jest wogóle. Zauważa, że ktoś je, kładzie się do snu, spaceruje, spełnia jakieś czynności — ale czy to on sam, czy naprzykład stołowe nogi, tego nie może rozróżnić. Aż jakiś wypadek zdarzy (jeśli się wogóle zdarzy), że się człek nagle ocknie, poczuje siebie wyraźnie i nawet wartość swoją naocznie zobaczy, której podotąd nie mógł czy nie umiał dostrzec.
Taki szczęśliwy wypadek zdarzył się księdzu Łopatce, proboszczowi z Wiórek.
Pewnego razu przyjechał doń „na partyjkę“ pan poborca z miasteczka. Przyjeżdżał nieraz i odjeżdżał — rzecz zwyczajna, jak wschód i zachód słońca, po których nic się nie zmienia, co najwyżej wyschnie jakaś butelczyna i jakiś tam grzeszek niewielki przybędzie — ale ta właśnie wizyta miała specjalną dla księdza Łopatki wagę i doniosłość, jak ujrzymy, w skutkach.
Z tej racji zdałoby się nieco uwagi panu poborcy poświęcić. Choć o poczciwym wyglądzie, był to człek w gruncie ambitny i nawet o nieśmiertelność (co jest rzadkie u poborcy) usilnie zabiegający.
— Cóż to jest nieśmiertelność? Imię — nazwisko. Mówi się: Kościuszko — i już wiemy, kto on był, co robił. Przez to, że się tak nazywał. A niechby się nazywał na przykład Kitajko, tobyśmy nic o nim nie wiedzieli.
To bystrym swoim umysłem rozeznawszy, pan poborca na to postanowił kłaść nacisk w stosunkach swych z ludźmi, by im na zawsze wryć w pamięć swoje nazwisko. Tu się dopiero okazywała jego inteligencja.
— Czapkiewicz... — przedstawiał się z naciskiem i patrzył wnikliwie w oczy osoby poznanej. — Pana nie uderzyło moje nazwisko?
Przeczekał moment zdziwienia i nie licząc zbytnio na domyślność ludzką jął pomagać z zapałem.
— Mütze?... — panie, Mütze!... Jak po polsku Mütze?... Czapka! — podpowiadał z uciechą. — Więc jak po polsku Mickiewicz??... Czapkiewicz!! — wybuchnął przed osobą zdumioną tym odkryciem. — Tak, panie, Czapkiewicz!... Teraz pan już nazwisko moje zapamięta. Jakby panu przypadkiem wymknęło się z pamięci, to niech pan tylko pomyśli: Mickiewicz... Mickiewicz po polsku... nic więcej.
I dumny był w sercu pan poborca, przekonany będąc, że póki będzie trwał w pamięci narodu Mickiewicz, będzie obok niego i Czapkiewicz. A nawet napomykał w rozmowie z inspektorem, czyby nie było wskazanym spolszczyć nazwiska Wieszcza.
— Bo to, panie, szelmy Niemcy, plemię zachłanne, gotowi nam i Mickiewicza zaanektować, że to niby od Mütze... A jakże! Kopernika nam ukradli, choć nazwisko jego czysto polskie, pochodzi od koper.
Pan poborca stał się etymologiem od czasu, gdy zaczął rozbierać w rozumie swoje nazwisko.
Starał się też pan Czapkiewicz naśladować swego Imiennika. Włosów długich nie mógł zapuścić, bo był łysy, ale za to nosił długi płaszcz i wysokie kołnierzyki. Często, przechodząc stawał na moście i pozował się, jak Tamten na pomniku. Ludzie mijając go szeptali z szacunkiem: „Czapkiewicz...” Mile mu brzmiały w uszach te szepty tłumu.
A że sam czuł się już osobą wielką, chcąc się utwierdzić w tym poczuciu (bowiem wątpienie go nachodziło: jak to może być, żeby pan rejent i pan radca byli zwyczajnymi ludźmi, gdy on, poborca tylko...) począł upatrywać w bliźnich swoich szczegółów podobieństwa do ludzi wielkich. I przypatrując się dokładniej ujrzał ze zdziwieniem, że każda z utytułowanych osób, pomijając pewne niedokładności, w jakimś szczególe do znanej z kart wielkości jest podobna.
— Pan radca ma nos jak Juliusz Cezar — mówił z szacunkiem do sędziego.
— Pan aptekarz ma oczko jak Radecki!
I tym podobnie. Zauważył pobocznie, że zjednuje sobie tymi spostrzeżeniami przyjaciół. (Pospólstwo tylko nie wyróżniało się niczym).
Toteż grając z księdzem Łopatką trzecią już „partyjkę” — gdy śledził oczyma ponad karty w twarzy jego głęboko skupionej, jakie może mieć atuty w ręku — aż podskoczył na krześle w zdziwieniu i:
— Wie ksiądz co? — zawołał. — Ksiądz całkiem do Napoleona podobny!
Ksiądz Łopatka przybladł ze wzruszenia, po czym się rumieńcem okrył.
— Skądże... gdzież — począł jąkać.
— Jak Boga kocham. Że ja też dotąd tego nie spostrzegłem...
Nie mógł jednakże spostrzec wcześniej, bowiem dopiero tydzień temu, jak widział Napoleona — w sztuce, którą pokazywali w miasteczku przejezdni aktorzy.
— O... ten sam podbródek, te same usta, nos... nawet ten kosmyk włosów opadający na czoło. Prawdziwy Napoleon! Nawet by się ksiądz proboszcz nie potrzebował na scenę nic zmieniać. Jeno ta rewerenda...
— Mam szary płaszcz...
— Ach, to znakomicie! Ten właśnie był w szarym płaszczu. Tylko guziki błyszczące... To można łatwo dać przyszyć. Zresztą wszystko w porządku.
Ksiądz Łopatka uczuł, jak wstępują weń nieznane jakieś moce. Uświadomił sobie w tym momencie, kim mógłby być, a przeto kim jest. Poczuł siebie nareszcie.
— Ksiądz jegomość wychodzi — orzekł poważnie, jak przeznaczenie samo, pan poborca.
Ksiądz Łopatka wiedział już, kim jest. Ściągnął brwi w skupieniu groźnym — prawdziwy wódz przed bitwą — i nie gorączkował się, ważył, czym naprzódy uderzyć... Nagle znienacka spadła jego ciężka dłoń na stół jak piorun.
Pan poborca uczuł się zaskoczony. Nie przypuszczał takiego ataku. — Aż tu raz za razem poczęły padać na stół gromy — rzekłbyś: sam bóg wojny miota z chmur niechybne pociski. Pan poborca, aczkolwiek Czapkiewicz, czuł się tym impetem iście napoleońskim księdza do znaku oszołomiony. Próbował się jeszcze bronić, ale już nie zdzierżył. Przegrał z kretesem. Nie była to klęska, ale pogrom. Wagram — Jena — Austerlitz.
— Może jeszcze jedną partyjkę? — pytał dyplomatycznie ksiądz Łopatka, bowiem wiedział z historii, że i dyplomatą był Napoleon.
Lecz pan poborca nie czuł się już „w sztosie“, jak mówił, lubił się bowiem poetycznie, jako „Mickiewicz po polsku“, wyrażać. Pożegnał się też wkrótce i odjechał.
Po jego odjeździe ksiądz Łopatka począł chodzić ostrym, bohaterskim krokiem wzdłuż salonu. Pierwszy to raz w swym życiu pewnie stąpał. Z pochyloną głową, ze ściągniętymi brwiami, z wargami zaciętymi, zdawał się głęboko myśleć.
Po niejakimś czasie zatrzymał się przed lustrem. Długo i badawczo przyglądał się swojemu obliczu, wprost i z profilu, przybierając przy tym różne miny: groźne, kamienne, majestatyczne... A czynił to z całym krytycyzmem, nie był bowiem człowiekiem próżnym ani lekkomyślnym.
— Rzeczywiście — rzeczywiście — powtórzył parę razy.
Czuł jednak na dnie wzrosłego dumą serca coś jakby wątpienie jakieś.
Podszedł ku ścianie, gdzie wisiały oprawne w wyrzynane ramki fotografje zbiorowe: dawniejsza — po maturze i późniejsza — po ukończeniu seminarium duchownego.
Na pierwszej widział podobiznę swoją, tak niepodobną do swej obecnej postaci: wyrostka przygnębionego, o wystraszonym wejrzeniu, o włosach szczecinowatych, w źle ułożonym ubraniu...
— Kiepska fotografja — zdecydował.
O wiele lepiej wypadł ogląd podobizny drugiej. — Gładko na bok przyczesane włosy, jakoteż czarne opięcie sutanny ze smużką w okół szyi białego kołnierza przydawały już postaci nieco dystynkcji. — Jednak nie było w niej jeszcze tego, co chciał znaleźć. Twarz ułożona do pokory, w oczach przygaszone światła...
— Za mało dumy — pomyślał z niechęcią.
Dopiero trzecia, znaleziona w albumie podobizna odpowiedziała jego intencji. Była to amatorska fotografia z majówki, z czasu, gdy już był we Wiórkach proboszczem. Na „romantycznym“ tle lasu, na spadzistym terenie gruntu rozłożona, widniała cała grupa, przedstawiciele różnych stanów w idylicznej, można rzec: pasterskiej równości — pan aptekarz z żoną, pan sędzia, pan poborca znany nam, nigdy nie zapomniany Czapkiewicz, pan inspektor z powiatu, kilku nauczycieli i nauczycielek, jakiś wolontaryjny akademik i jeszcze parę przypadkowych osób — wszyscy w pozach siedzących i napół leżących, a on stał ponad nimi nad koszem próżnych butelek, stopą o jakiś pień wsparty, z założonymi rękoma na piersiach, z „wielką myślą“ w brwiach ściągniętych — istnie jako wódz nad pobojowiskiem.
Ksiądz Łopatka długo i z lubością wpatrywał się w tę podobiznę swoją. Przypomniał sobie, że widział nawet gdzieś w jakiejś książce sztych, przedstawiający Napoleona w tej samej nieomal pozie. Oczywistością zduszona wątpliwość zgasła do iskry jak niedopałek cygara.
— Ten Czapkiewicz... zdawaćby się mogło — myszki ma w głowie (jak z tym Mickiewiczem), a to zgoła bystry człowiek — pomyślał z uznaniem i począł dalej krążyć wzdłuż salonu.
Dzień ów, jak snadnie domyślić się można, stał się w życiu księdza Łopatki przełomowym. W tym dniu się, można rzec, odrodził. Weszły weń, jakby za czarodziejską sprawą, siły nowe, które wywołały w jego duchu poczucie ważności siebie. Stąd — bo to już tak naturalnie szło — zrodziło się w nim przeświadczenie o wyjątkowym swoim przeznaczeniu.
Że jednak ksiądz Łopatka, jak się już wspomniało, nie był człowiekiem próżnym, a umysł miał krytyczny, przeto mimo tego przeświadczenia nachodziły go czasem myśli, które by nazwać można niepokojem ducha. Zwłaszcza myśl jedna podstępna: „Czy to tylko nie zewnętrzne podobieństwo?“ która go uderzyła raz, gdy się po nocy obudził, nie dawała mu spokoju i zatruwała górne chwile napoleońskich nastrojeń.
Postanowił z tym wrogiem raz na zawsze skończyć. — Począł z anonsów gazet, jak i z katalogów księgarń, wypisywać monografie i dzieła traktujące o Napoleonie i sprowadzać je sobie. Z zapartą piersią wziął się do czytania tychże. — Po jakimś czasie odetchnął szeroko. — Już niepewność zdradziecka nie może mieć doń przystępu.
Rozczytując się w biografii wielkiego cesarza, napotykał w jego życiu tyle podobieństw ze swoim — że tu nie mogło być dwóch zdań. Zwłaszcza uderzył go aż do wstrząsu jeden identyczny moment...
Gdy Bonaparte był chłopcem i chodził do szkoły wojskowej w Ajaccio, często, idąc do szkoły lub wracając ze szkoły do domu, brał u pewnej przekupki jabłka, które lubił. Nie zawsze miał grosz na zapłacenie — lecz przekupka ufała mu i borgowała chętnie, ile zechciał, Opuściwszy szkołę pozostał jej dłużny sporą sumkę. A nie mając, by oddać, przyrzekł jej żartobliwie, że zwróci dług, gdy zostanie cesarzem. — Wkrótce los wyrwał go na długo z rodzinnego miasta i Bonaparte zajęty ważnymi czynami zapomniał całkiem o swym długu. Wypadki szły coraz ogromniejsze. Napoleon został pod ten czas konsulem, później cesarzem Francuzów.
Już jako cesarz przybył do Ajaccio. Gdy na czele swej świty generałów przejeżdżał ulicami rodzinnego miasta, przechodząc w myśli wspomnienia lat tu w dzieciństwie przeżytych, przypomniał sobie z czasów szkoły i ową przekupkę. Skierował tedy konia w uliczkę pamiętną i zatrzymał się przed straganem, który tak dobrze znał. Poznał też siedzącą za nim dobrodziejkę swoją, choć już mocno była podstarzała.
— Czy mnie poznajecie, matko? — spytał cesarz. Starowina przyłożyła dłoń do czoła i olśniona patrzyła na cesarza, na jego złocistą świtę.
— Co Bonaparte przyrzekł, to Napoleon dotrzyma. Schylił się z konia i podał jej sakiewkę pełną dukatów.
— Oddaję swój dług — wyjaśnił. — Kupcie sobie, matko, domek, aby na starość nie marznąć.
To powiedziawszy ruszył dalej na czele swej świty.
Oto i ksiądz Łopatka tak samo, gdy chodził do szkoły w mieście, kupował często jabłka u przekupki, która mieściła się ze swoim straganem obok żelaznej kraty zamykającej dziedziniec gimnazjalny. Tak samo nieraz nie miał czym zapłacić i ona borgowała mu chętnie — jak i drugim.
— Dobre to było kobiecisko! — rozczulił się wspomnieniem. Iluż to chłopcom głodującym po stancjach zastąpiła śniadanie lub obiad wzięta od niej na bórg bułka i parę jabłek czy śliwek. Iluż chłopcom ułatwiła w ten sposób przetrwanie najcięższych miesięcy głodu. Iluż tą pomocą uchroniła od opuszczenia ław gimnazjalnych i dopomogła im przez to „wyjść na ludzi“. Była ona ważną instytucją przy tej bramie.
— Oto patrzcie — mówiła im raz (pamięta) skupionym przy jej straganie wskazując na przeciwny trotuar uliczny. — Tam idzie radca Flig. Chudziątko to było takie mizerne, że litość brała; często u mnie, niewyczytając, borgował i dziś jest panem radcą — mówiła z pewną jakby macierzyńską dumą. Po czym ze smutkiem dodała: — Nigdy na ten tu trotuar nie wejdzie, zawdy obchodzi tamtą stroną, wstydzi się widać tych czasów.
Zatrzymał się dłużej ksiądz Łopatka wspomnieniem przy onej bramie, bowiem, mając już umysł znużony latami, nie zawdy prosto zdążać mógł za myślą główną.
Tak więc... gdy opuszczał gimnazjum, tak samo pozostał dłużen przekupce owej sporą kwotę. I tak samo jej przyrzekł żartobliwie, że zwróci dług swój, gdy zostanie proboszczem. Potem wstąpił do seminarium i zapomniał o długu. Lata szły — został niedługo wikarym, później we Wiórkach proboszczem. I oto teraz...
Wstał poruszony od stołu i trąc dłonie nerwowo począł chodzić szerokim krokiem wzdłuż salonu. — Musi postąpić tak jak Napoleon — z równym efektem... Zatem — jął rozsnuwać w myślach — każe powóz polakierować na nowo, każe zaprząc do powozu cztery konie (tylko siwka coś kuleje — to niechże będą dwa), furmanowi sprawi krakowski strój z pawim piórem (wystarczy pióro ostatecznie) i pojedzie do miasta... Gdy powóz będzie mijał bramę gimnazjum, krzyknie gromko na furmana: „Hou, stój!”... i z wysokości siedzenia spyta zdumionej przekupki:
— Poznajecie mnie, matko?
A gdy ta nie będzie wiedzieć, co ma na to odrzec, powie jej (z odpowiednim do ważności chwili namaszczeniem):
— Przyrzekłem zwrócić swój dług, gdy zostanę proboszczem. Oto jest...
I gestem majestatycznym rzuci jej na stół wypchaną sakiewkę.
— Hm... sakiewkę — zamyślił się. — Łatwo było cesarzowi...
Cóż w tej sakiewce być może... jakie piętnaście reńskich... To jej nie zaimponuje. Trzeba inny plan wymyślić.
Krążył jakiś czas po salonie, głęboko się zastanawiając. Nareszcie doszedł... już wie! Każe narznąć indyków, gęsi, kaczek — jest tego spory szałas — naładować na wóz, zawieźć jej i zeprać pod nogi ze słowami: „To ksiądz proboszcz z Wiórek oddaje za dług”. I więcej ani słówka. Tajemniczość...
Długo znów krążył po salonie, rozkoszując się tą myślą. W pewnym momencie przystanął.
— Ba, ale co na to powie Józefina?... (Tak od czasu, gdy został w swej myśli Napoleonem, nazywał Kaśkę-kucharkę). Tu tej rządy... Nie, trzeba inny plan wydumać — zadecydował po namyśle; i wobec ważności sprawy odłożył to na czas spokojniejszy.
Im dalej się wczytywał ksiądz Łopatka w księgi o Napoleonie, tym bardziej się utrwalał w przekonaniu o swoim z nim podobieństwie i — co za tym szło — współgenialności. Wspólnie czynił z nim dyplomatyczne zabiegi, przemyśliwał i układał plany, prowadził kampanie i wygrywał bitwy. A w tym wszystkim, co z uznaniem dla jego indywidualności podnieść trzeba, zachował swoje własne, częstokroć odrębne zdanie. W wielu razach nie zgadzał się z Napoleonem I, co do posunięć taktycznych — on, Napoleon II, inaczejby to wykonał — często też w decydujących momentach poprawiać musiał krok nieopatrzny Tamtego. Naprzykład w momencie owym bitwy pod Arcole, gdy się zwycięstwo przechylało na stronę Austriaków, a Bonaparte porwawszy sztandar cofającego się pułku rzucił się na most z impetem i odwrócił szalę losu...
— To nie przystoi wodzowi — mówił podczas obiadu do wikarego pod wrażeniem świeżo przeczytanej rzeczy. — To mógł wykonać pierwszy z kraja oficer. Wódz powinien stać na wzgórku i patrzeć na pole bitwy. Powinien mieć spokój kamienny w obliczu i wydawać rozkazy krótkie, a stanowcze.
— Zapewne — bąkał niezdecydowanie wikariusz.
Tak samo nie był zadowolony ksiądz Łopatka z przebiegu bitwy pod Wiedniem.
— Za dużo strat — oświadczył. — Któż widział na oczach nieprzyjaciela przeprawiać się przez Dunaj. Mogli ich snadnie jak kaczki wystrzelać. Trzeba było obejść z wojskiem daleko na prawo, tam się przeprawić i zajść nieprzyjaciela od tyłu. Aniby noga nie uszła.
A kiedy czytał wyprawę na Moskwę, mało się z irytacji nie rozciskał.
— Wódz powinien przewidzieć, nie leźć w matnię.
Również ostro krytykował taktykę. Napoleona w przeprawie pod Lipskiem.
— Przegrał przez swoją nieopatrzność, oto co jest — zadecydował przy końcu.
Tu trzeba zaznaczyć dla ścisłości, że Napoleon mimo udowodnionych mu błędów nic w oczach księdza Łopatki nie stracił. Obniżając go, tensamem obniżyłby siebie. To nie było w jego zamiarze. Gdy krytykował jego błędy, chciał tylko przez to wykazać, jak on w danych wypadkach by postąpił.
Z dzieł wyczytanych wyniósł wielką korzyść. Zobaczył Napoleona mniej, niż się sądzić zwykło, niedościgłym, zobaczył go podległym ludzkim zawodom i klęskom — i owo „podobieństwo“, ów „napoleonizm“, co go tak jako coś nadzwyczajnego zrazu zaskoczyło, stało się teraz rzeczą daleko jaśniejszą i na krytycznych podstawach opartą. Teraz już wiedział sam ze siebie, nie od jakiegoś tam Czapkiewicza (choć to zgoła bystry człowiek, jak się okazało), co ma o tym sądzić. — Chodziłoby teraz o to, jak ludziom okazać swoją zatajoną dotąd wielkość, swoją — jakby rzec — napoleońskość.
Problem czynu...
Długo się zmagał z nim w swych myślach ksiądz Łopatka, wreszcie rozwiązał go najniespodzianiej prosto i szczęśliwie.
— To, że Napoleon prowadził wojny i bitwy wygrywał — to tylko okoliczność. Okoliczności szczęśliwe i nic więcej. Posadzić by go we Wiórkach, a widzielibyśmy, co by zdziałał. Najważniejsza rzecz — w czem jego prawdziwa wielkość była — to postawa. Gest i postawa. O!
Odtąd ksiądz Łopatka baczył pilnie na to, by mieć wzięcie się „napoleońskie“. Sprawił sobie lakierowane buty z cholewkami, sutannę kazał sobie żydowi-krawcowi przyciąć, a do szarego płaszcza przyszyć guziki błyszczące. Wychodząc z domu na spacer, brał zwykle trzcinę do ręki, którą się niedbale z miną wodza uderzać lubił po cholewie. Gdy mówił egzortę w kościele lub przyjmował interesentów w kancelarji plebańskiej, stawał w pozie wyniosłej, wysuwał nogę naprzód, zakładał ręce na piersiach i „miażdżył orlim wzrokiem“ spokojnych obywateli. Sposób mówienia przyjął gromki, stanowczy i lakoniczny.
W taki to naturalny sposób stał się ksiądz Łopatka Napoleonem. Nawet bardziej napoleońskim — w geście, postawie — niż tamten. A o cóż więcej mogło chodzić?
Niebawem zwrócił swój „orli wzrok“ na swe otoczenie. Nie może to być — sądził słusznie — żeby jego, Napoleona-Łopatkę, otaczały figury pospolite, zwykłe. Jeżeli On historyczną jest osobą, to tym samym i wszyscy, którzy są w jakimś stosunku do Niego, stają się historycznymi.
Wiemy już, że kucharkę Kaśkę nazywał wdzięcznie Józefiną. Więc na furmana Maćka wołał odtąd: „Te, Ney!“, organistę ochrzcił Talmą, jako że miał miłe podrygi przy ukłonie, a zaś kościelnego, starego dyplomatę, Taylerandem. Malarz Rączka, który pod ten czas malował był właśnie zakrystię, został nadwornym Davidem.
I słusznem było wprowadzenie do historii tych osób. Wprawdzie Maciek-Ney był głupi, a Józefina, jak wszystkie zresztą Józefiny, była swarliwa, zazdrosna i nielogiczna w sądach, lecz organista-Talma, malarz-David, zwłaszcza kościelny-Taylerand, byli to zgoła niepospolici mężowie, warci monografii osobnych.
W otoczeniu tych już odtąd historycznych osób ksiądz Łopatka-Napoleon wzniósł się jeszcze, ile to możliwym było, w swym samo-napoleońskim poczuciu. Już nie był we Wiórkach proboszczem, lecz władcą. — Wszystkie też rzeczy naokół urosły przybierając barwę historyczną. Gminy do parafii przynależne stały się departamentami, kościół parafialny katedrą, a plebania Wersalem.
Pewnego dnia wezwał do siebie Davida. Kazał mu robić swój portret. Ten się wymawiać począł, że „dotąd z natury jeszcze nie próbował!“ — nic nie pomogło.
— Zrobisz mnie tak, jak stoję — przybrał odpowiednią pozę. — Widziałeś Napoleona?
— Nie.
— To się przypatrz — wskazał majestatycznie na otwartą księgę.
Malarz przyjrzał się kolorowej odbitce — po czym przeniósł wzrok na księdza. Bystry to był człek. Już zrozumiał.
— Trochę w szczegółach inny, ale o to mniejsza. Będzie portret, jak odlał. Powiększy się tylko odpowiednio...
— O — właśnie — powiększyć trzeba odpowiednio...
Omówiono kwestie: płótna, farb, rozmiaru i oznaczono termin posiedzenia.
— Choć ja bym wolał to u siebie w domu... bez utrudzania księdza proboszcza — wyraził życzenie David. — Czy można by tę odbitkę wyciąć?
— Owszem, można, jeśli rzecz tego wymaga. Ale robota u mnie w gabinecie — i w obecności mojej. To warunek.
Nie opuszczał się ksiądz Łopatka na pojętność malarza, choćby to był i David. I, jak się pokazało, miał uzasadnione racje ku temu. Któż wie, jakby był portret wypadł, gdyby nie jego osobisty dogląd i kontrola. To nos się okazał za mały, to czoło za niskie, to znów podbródek za wielki i wiele jeszcze innych niemniej poważnych uchybień. Wszystko to musiał malarz za jego wskazówkami zmieniać, ujmować lub dociągać, jak z orzeczenia wypadło. — Tak Napoleon poprawiał Davida.
W czasie całego ciągu malowania, a trwało ono dość nie krótko, gorączkował się ksiądz Łopatka — nieraz obiadu nie skończywszy wołał przez sień w stronę kuchni, gdzie było państwo Józefiny:
— Niech się stawi mój nadworny malarz! Będziemy kontynuować portret.
Ostatecznie pod jego genialnym wzrokiem i przy pomocy pomiarki — tak bądź co bądź wytrawny artysta, jakim był David, wkroczył wreszcie na tory właściwe, to znaczy zbliżył się do ideału odbitki.
Za jakiś czas „odpowiednio powiększony Napoleon“ w grubych pozłacanych ramach zawisł naprzeciw lustra w salonie. Uszczęśliwiony ksiądz Łopatka zawołał Józefinę i jął pytać, co sądzi o portrecie.
— Już mam tego portretu dość! — wybuchła potokiem słów. — Od trzech miesięcy nic i nic, ino o tym portrecie. Żeby to choć co godnego...
— Głupiaś.
Posłał po Tayleranda.
— Kto to jest? — wskazał malowidło.
Taylerand nie zaraz odrzekł, zastanawiał się, kombinował.
— Jakiś generał ma być — osądził w końcu.
— Osioł jesteś, mój Taylerandzie. Zawołaj mi tu Talmę. Talma, który z Davidem był w przyjaźni, wiedział już coś o tym. I na pytanie: „Kto to jest?“ odrzekł bez namysłu.
— To jest ksiądz jegomość Napoleon.
— O, widzisz Taylerandzie, jakóbinie stary, Talma odgadł od razu. A podobieństwo?
— Jak odlał.
— Wcale rozumny jesteś, Talmo; muszę ci pensję podnieść.
Odtąd ksiądz Łopatka mógł się rozkoszować w sercu, godzinami wpatrując się w „swój portret“.
— Dałoby się jeszcze — zauważał — nie mało zarzucić, ale o szczegóły podobieństwa mniejsza. Główna rzecz: gest, postawa. Oto co jest.
Dotąd miał tylko poczucie swej napoleońskości, a teraz widzi siebie.
— Portret nie śmie mylić — zapewniał się.
Spływały też nań, można by rzec, z tego portretu nowe siły, ambicje nieograniczone i oczywistość potęgi. Majestatem napełniony kroczył dumnie po swych „apartamentach wersalskich“, a uderzał w jego postaci z daleka główny atrybut wielkości: gest i postawa. Od czasu do czasu wyrzucał z zaciśniętych ust rozkazy krótkie i stanowcze. Na przykład: — Niech się stawi przede mną prefekt departamentu Koninki (to niby wójt z Kominek) dla zdania mi rachunków konkurencji kościelnej.
— Malarzowi Davidowi wydać z kasy pięć złotych forszusu.
Albo:
— Zawołać mi Tayleranda; chcę z nim omówić kwestję odpustu.
A widzieć go na przykład wtedy, gdy stanąwszy na ganku wołał ku stajniom:
— Te, Ney! Dałeś koniom owsa?! —lub jak grom krótko: — Zaprzęgać!
Albo przez sienie w stronę apartamentów niewieścich:
— Józefino! Nakryj do obiadu!
Tak mógł tylko rozkazywać Napoleon.
Kazania jego były zwięzłe i apodyktyczne, jak odezwy do narodu. Od czasu do czasu wygłaszał też z ambony nadsyłane mu wojenne manifesty Centrum.
I nicby nie zamącało pewności jego umysłu i wysokiego nastroju, gdyby nie koalicja — jak nazywał dekanat, konsystorz i inne duchowne potęgi. Mimo że gromił w odezwach swoich jakóbinizm, koalicja nie dawała się tym zwieść, lecz następowała nań coraz to zawzięciej. Nadsyłała komisje żądając rozwodu z Józefiną, wyrzeczenia się władczej chimery, trzymania się przepisów kanonnych itp. Bronił się zawzięcie, używał wszelkich dyplomatycznych wybiegów, w dyskursach z księdzem wikarym pokonywał swoich przeciwników — jednak koalicja rosła w siłę i spać mu nie dawała.
Aż przyszło jego Waterloo...
Nie koalicja je sprawiła, choć pośrednio przyczyniła się do tego przez zmącenie bystrości jego umysłu, lecz przypadek. Taki sam przypadek, jaki przywiódł do upadku Napoleona.
Wiadomo: Napoleon upadł z przyczyny kapliczki. Było to tak:
Już wiele godzin trwała bitwa koło wsi Belle-Alliance, a żadna ze stron walczących nie mogła uzyskać decydującej przewagi. Napoleon, naciskany przemożnymi siłami sprzymierzonych, wytężał cały swój geniusz, aby rozerwać pierścień wojsk nieprzyjacielskich. Losy się długo ważyły. Wreszcie udało się wysiłkom Napoleona przełamać szeregi pruskie. Zwycięstwo zdawało się chylić ku Francuzom. Napoleon, stojąc na wzniesieniu w otoczeniu adjutantów (jak przystało na wodza, podług słów księdza Łopatki), śledził orlą uwagą przebieg walki. Jeszcze jedno posunięcie, jeden wysiłek — i zwycięstwo. Aliści podniosła się mgła dymu z równiny i odkryła lśniący łan piechoty angielskiej, ustawionej w czworobok. — Pułki te nadeszły pod mgłą w czasie bitwy i nie brały dotąd udziału w walce. Napoleon jednym rzutem oka ocenił ważność chwili.
— Ten czworobok mi złamać! — cisnął rozkaz dowódcy kirasjerów, których oszczędzał dotąd, by ich rzucić na szalę w decydującym momencie.
Runęły pułki niezłomne... Zrazu jak lawina śnieżna — rosły w wicher, w miarę, jak się po pochyłości terenu zbliżały ku równinie.
Napoleon przyłożył szkło do oczu i z zapartym oddechem śledził ich pęd. Nagle zwrócił się do marszałka Neya, który zdejmował przed rozpoczęciem bitwy plan terenu.
— Co tam ta kapliczka znaczy? — rzekł wskazując biały punkt na pochyłości, ku któremu właśnie zbliżała się, w najwyższym rozpędzie chmura kirasjerów. — Ta kapliczka stoi tam nie bez przyczyny...
Wyjaśniła się rzecz sama wcześniej, niż Ney mógł znaleźć odpowiedź.
Oto gdy chmura jazdy zrównała się z białym punktem, zniknął pierwszy szereg, drugi; trzeci... i znikały dalsze, jakby ich ziemia pochłaniała.
Napoleon zbladł — zrozumiał.
Tam był wąwóz głęboki, niewidoczny ze wzniesienia, przecinający pochyłość. Nim się końmi i ludźmi wypełnił, chmura stopniała o trzecią część. Reszta przejechała po tym moście krwawym, pognała dalej ku równinie. Lecz już, osłabiona w pędzie i w swej masie, nie zdołała złamać czworoboku. Przyszło następczo Waterloo...
Kapliczka więc była przyczyną, która sprawiła upadek Napoleona. Gdyby był tę kapliczkę wcześniej zauważył i zbadał, z jakiego powodu tam stoi, nie byłby posyłał swych decydujących pułków na stracenie. Lecz już za późno ją spostrzegł — za późno było wstrzymać wicher jazdy.
Prosty przypadek.
Co spotkało Napoleona, mogło spotkać i księdza Łopatkę. Tak się też istotnie stało.
Było to podczas żniw. Zwożono z pola jęczmień do stodoły. Zrazu robota szła powoli — jak na plebańskim. Lecz na odwieczerz przyspieszono pracę i nawet gorączkowo zaczęto się uwijać, gdyż burza nadciągała.
Sam ksiądz Łopatka, zbudzony odgłosem grzmotu z drzemki poobiedniej, objął dowództwo nad zwózką. Rozkazy jego gromkie i stanowcze ujęły popłoch w pewien ład i nadały robocie tempo bojowych poruszeń. Widać go było, jak stał przy zrzucaniu snopów z wozu na progu boiska i do taktu podawania na stóg wycinał krótko: „raz, dwa — raz, dwa“, a potem, gdy zawracano w pole, wskakiwał na wóz i stojąc niby na rydwanie (widział podobną nawet na sztychu apoteozę Napoleona) przynaglał Maćka-Neya do pośpiechu.
Zwieziono już kóp sporo. Wzięto właśnie przedostatnią kopę, gdy burza się zbliżyła. Jeszcze pozostała jedna. — Ksiądz Łopatka w gorączce bojowej sam własnoręcznie pomagał zrzucać snopy na boisko.
— Śpieszcie się! — wołał — Jeszcze ta ostatnia kopa i zwycięstwo!
Gdy zawrócono, wskoczył na wóz, jak uprzednio i popędził furmana co duchu. Burza tuż-tuż wisiała, jeno spaść ulewą...
— Jedź na przełaj — krzyknął ku woźnicy.
Maciek też skręcił z drogi i wziął się na przełaj przez pole. Pole w tej połaci spadziste było — konie ruszyły wartko. Wóz podskakiwał po zbrużdżeniach gruntu. Nie dbał na to ksiądz Łopatka — stał bohatersko na wozie przytrzymując się dłonią letry i śledził oczyma pilnie postęp chmury. To samo zapewne czynić musiał woźnica — gdyż nagle ksiądz Łopatka pojrzawszy przed się, krzyknął:
— Ney! Nie widzisz ośle..: kapliczka!
Lecz już zapóźno było wstrzymać konie nad krawędzią wąwozu. Runęły przednimi nogami w urwisko pociągając wóz za sobą.
Szczęściem jar nie był głęboki. Skończyło się na tym, że się woźnica trochę potłukł, konie wyszły z okaleczeniami. Ale ksiądz Łopatka skoczywszy w krytycznym momencie z wozu złamał nogę.
Odniesiono jęczącego w czasie ulewy i grzmotów na plebanię. Po czym za poradą wezwanego z miasteczka lekarza przewieziony został do szpitala.
Tu dopiero, po założeniu mu opatrunku i uśmierzeniu bólu, mógł objąć myślą spłoszoną obraz i znaczenie nieszczęśliwego wypadku.
— Jazda po pochyłości... Zagapienie się Neya... Wąwóz przecinający... Kapliczka...
Niby piorun, przeleciał nagły wstrząs przez jego umysł...
— Ten wąwóz... ta kapliczka!... Rzecz oczywista: Waterloo...
Jeżeli odtąd oddzielał jeszcze w myślach lub w uczuciu postać tamtego od siebie, to teraz poczuł się za jedno z nieszczęsnym Napoleonem. Nieszczęście bowiem jednoczy.
— Gdybym był tę kapliczkę wcześniej zauważył... nie opuszczał się na Neya... Lecz widać tak chciał los.
— Przypadek, mówicie panowie? — zwracał się w majestacie swej klęski do lekarzy. — Tak, zapewne... Lecz czy panowie zdajecie sobie sprawę jasno z wagi owego przypadku? Z jego następstw i skutków na przyszłość?... Oto gdyby nie ta kapliczka, mapa Europy inaczej by wyglądała. — Czymże jest inny przypadek od losu? Musiało przyjść nasze Waterloo — i przyszło.
— Jesteśmy oto na Elbie — mieszał następstwa aktów. — Koalicja tryumfuje. Lew upadł. Komisje obradują, wzywają świadków, śledztwa... Taylerand, szelma, zdradzi. Biedna opuszczona Józefina... Ale tryumf przedwczesny! — wołał z patosem. — Lew się jeszcze podźwignie. Zobaczą wkrótce jego groźną grzywę, jego nieulęknioną królewską postawę. Zadrżą zdrajcy sprzedajni!
Lekarze potakiwali i kiwając głowami znacząco — zapisywali sobie jego ważne słowa.
— Dziwna rzecz — zauważył któryś. — Prosty upadek i takie oto następstwa...
— Następstwa nieobliczalne! — przydał zasłyszawszy uwagę ksiądz Łopatka. — A wszystko to z przyczyny kapliczki.
— O, gdyby nie ta kapliczka! — wzdychał często — mapa Europy inaczej by wyglądała.
Wkrótce dzięki zabiegom lekarskim noga się wygoiła i ksiądz Łopatka, aczkolwiek uchromujący jeszcze na tę nogę, mógł już opuścić szpital — czyli raczej „wyspę Elbę“, jak się wyrażał. — Równocześnie odeszła też odpowiednia opinia lekarzy do konsystorza.
Wróciwszy z „Elby“ do Wiórek, ksiądz „Napoleon“- Łopatka zastał ruinację w swym „Wersalu“: biurka poodmykane, księgi porozrzucane, ważne zapiski historyczne zniknione — widocznie koalicja przez szpiegów swych tu pracowała. A nie zastał już biednej Józefiny, która zabrawszy na pamiątkę wiele rzeczy drogich, nie czekając wyroku komisji koalicyjnej, progi wersalskie opuściła.
Ksiądz „Napoleon“-Łopatka zrozumiał rzecz i wpadł we wściekłość. Tayleranda napędził z urzędu, Talmę usunął z kościoła, a za zdrajcą Davidem, który, jak się okazało, wyjechał razem z Józefiną, wysłał gończe listy. To zarządziwszy i połamawszy kilka krzeseł w dodatku, opadł ciężko na fotel.
— Oto są skutki przegranej — rzekł do portretu. — Lecz my się jeszcze podźwigniemy! Nie poddamy się słabości. Poczują jeszcze wrogowie moc naszą!
W najbliższą niedzielę wygłosił piorunującą mowę do narodu. — Wskazał na niebezpieczeństwo inwazji wroga i na słabość wewnątrz państwa. Oto zdrada jest dokoła! dowodził. Zdrajcami jest otoczony zewsząd. Napędzeni Talma i Taylerand schronili się pod opiekuńcze skrzydła sprzymierzonych — prefekci departamentów jawnie znoszą się z koalicją — a nawet współwładca wikary spiskuje potajemnie.
— Obywatele! — wołał. — Musicie odeprzeć te zakusy wrogów, wytępić zdradę jawną i tajemną, dać prawdzie oręż do ręki. Stańcie odważnie, jak jesteście wszyscy — a z taką armią waleczną przejdę śmiało te Alpy fałszu — i zwyciężę!
Nastała potem przez kilka dni cisza. Koalicja coś ważnego knuła. Wnioskował to z różnych oznak, jak z wyjazdu księdza wikarego, z wezwań prefektów do władzy, z powoływań różnych świadków jego przemowy w kościele itp.
Aż nagle dnia jednego po południu jak grom z jasnego nieba spadło nań: zasuspendowanie. Tak z urzędu proboszcza, jak i z obowiązków księdza.
— Oto jest teraz właściwe Waterloo — zobaczył jasno. Nie widząc innej rady, zdał się na łaskę-niełaskę księdza dziekana, najbardziej zawziętego z członków koalicji... i ten go zdradził. Udał współczucie, litość — i podstępnie zawiózł go na „wyspę Świętej Heleny“.
Tu na tej posępnej „wyspie“, wśród otoczenia murów, strzeżony pilnie przez lekarzy i całą „kompanię, szpiegów“, przeżywał ksiądz Łopatka-„Napoleon“ sen swej minionej potęgi. Znosił dumnie swój los aż do końca. Jedno tylko westchnienie wyrywało się czasem z jego piersi:
— Gdyby nie ta kapliczka...
Pisał się górnie „Jan Wierchowy“, mówiono o nim „Jaś Z nad Brzegu“, a wołano na niego zwyczajnie „Jaś“, choć mu, już szło ku trzydziestce, bo był wszystkim oczom miły.
Już też nie było nadeń we wsi parobka honorniejszego. — Kiedy w niedzielę słoneczną, odziany w białe cyfrowane portki, w biały, nowiutki serdaczek, w chazukę czarną, pięknie stamentem z brzegów wyszywaną, w kierpcach misternie szytych, bryzowanych, w koszuli jak śnieg białej, w kapeluszu z białemi kostkami, honornie na bok pochylonym, szedł kamieńcem na sumę do kościoła, widno się aże czyniło od niego.
Dodawała jeszcze uroku postaci twarz biała, światła, gładko ogolona, mile do ludzi wszystkich uśmiechnięta.
Serce miał dobre, uczynne; był walny, jak mówiono. Do każdego, bogaty czy biedny, przyjaźnie się odnosił, każdemu umiał coś miłego powiedzieć.
Pytano go chętnie czasu wesel na drużbę, bo umiał jak nikt prosić, nikt się jego słowom i przyśmiechom nie zdołał oprzeć.
Miał brata żonatego, który dzierżył pół gruntu. Druga połówka przypadała jemu. Ale więcej krawiectwem niż gazdostwem się trudnił; robił chazuki, portki, a cyfrował je tak pięknie, że daleko na okolicę miał z tego słynę.
Nie żenił się, choć wszystkie oczy dziewcząt — siwe, czarne — śmiały się do niego. Chodził od lat ślebodnie wszystkimi chodnikami, jakie mu zachcenie lub fantazja wskazały — parobkował.
Znał całą wieś i wszyscy go znali.
Przy każdym święcie, jarmarku, pełno Jasia było wszędy, na rynku, w karczmie.
Wciągał do szynku, kto mu pod rękę podpadł, częstował wokół, poił.
— Moi mili, kochani...
Wielu ludzi było w karczmie, szanował wszystkich. — Kiedy ścisk się w izbach robił jak w kościele, że do szynkwasu trudno się było przepchać, wstrzymani w progu mówili z uśmiechem pochlebnym do nadchodzących:
— Jaś pije...
Jaś pił i płacił za wszystkich. Miał przyjaciół wszędy, gdzie się pokazał. „Jaś, Jasia, o Jasiu” — dzwoniło naokół po wsi, schlebiało jego sercu.
Tak lata szły, mijały. Jaś cieszył się przyjaźnią ludzi — ludzie częstunkami Jasia. I wszystkim było dobrze. Ale nie bardzo.
Grunt topniał, zastawiany po kawałku, to odsprzedawany bratu, który korzystał chytrze z różnych chwil miętkości Jasia i odkupywał kawałki za bezcen.
Jaś zauważył pochyłość, po której zsuwał się nieznacznie a stale, lecz nie mógł się już wstrzymać.
Gdy gruntu nie stało, jął przepijać las.
Nadszedł dzień wreszcie, że brakło Jasiowi pieniędzy i kredytu. Zaczął się tedy obzierać na ludzi — ale ci jakby się nie dorozumiewali, o co chodzi.
Zauważył ze zdziwieniem, że go inaczej teraz zaczęto traktować. Nie wołano go, jak zwykle, gdy się w progu karczmy jawił, nie proszono go ku sobie, nie częstowano, Nikto się nim nie interesował. — Jakby się nagle w obcej wsi zobaczył. — Gdy zbliżył się nieproszony ku jakiej kompanii siedzącej za stołem, nasłuchał się tylu docinków kłujących, że odchodził ze wstydem i bólem.
Jęła się w sercu jego dźwigać złość, której dotąd nie miał. Przemagał się jednak. Chciał z ludźmi witać się jak dawniej, ale go często to nie zauważano lub odpowiadano skinieniami ledwo, jak z łaski.
— Ho, ho, coż to jest?
Jaś przyjrzał się ludziom lepiej i jakby omamienie z oczu jego spadło. Gniew go obujął. Zaczął prawdę mówić w oczy, kto bądź był, nie przebierając. I tykał wszystkich zajedno.
— Ty myślisz, brzuchaczu — mówił do wójta — że nie wiem, za czyje pieniądze balujesz? Dobrze ogoliłeś gminę przy kupnie lasu.
— Ten zelator — znów o przysiężnym naocznie — co sie na raz z dwóch książek modliwa, tak myśli okpić Boga jak bratańca, co mu grunt zajął.
I tym podobnie. Wytykał wbrew, co go jeszcze więcej od ludzi dzieliło.
Roboty miał coraz mniej, bo trafiło się, że zadatek przepił a nie zrobił. — Kto chciał mieć przezeń zrobione odzienie, brał go na czas roboty do domu. — Otrzymawszy zapłatę pił, dopóki starczyło.
Teraz pił już ze zgryzu. Pił sam. Nieraz przez tydzień nie opuszczał karczmy.
Gdy tak samotny w rogu szynkownego stołu z głową opartą na dłoni w posępie osieroctwa siedział, imały się go marzenia, których dawniej w umyśle nie miewał.
— Coż mi to ta wieś? — mówił głośno. — Nudy! Człowieka nie uświadczy. Jakieś sietniaki pokraczne, a byli tu drzewiej ludzie — ho, ho — tym sie ani przymierzać! Stanął se taki w uboczy, gwizdnął — kierdele owiec za nim jak płatki śniegu. Sypią się, sypią, bieluśkie. Z wierchu na wierzch jak sięgnął, siekierkę drugiemu podał. A jak szli gromadą, w kupie, to jakby szedł las. Wesele jak jechało, to powietrze się trzęsło. Byli ludzie! Hej, hej, ka się to wszystko... Może i są jeszcze kany — bo czy to tu świat?... Świat jest tam — poza morzami — na cypryjowym brzegu...
— Co, Jasiu, pleciesz — ktoś powiada. — Jaki cypryjowy brzeg?
— Co ty wiesz o świecie? — obruszył się Jaś. — Coś ty widział? Płot ze swojego okna. Tuś sie ulęgnął, tu umrzesz i tu cię pochowają. A świat sobie tam rośnie — wielominy kwitną...
— Jakie znowu wielominy?
— Drzewa, mój bracie. Takie drzewa, co same śpiewają.
Uśmiechał się ów wzgardliwie i odchodził za swoimi sprawy ostawiając Jasia marzącego.
Ktoś, co z Ameryki wrócił, przyniósł taką skrzynkę, że gdy się do niej przez szybki wprawione patrzało i pokręcało z boku umieszczoną korbką, można było różne miasta i kraje uwidzieć.
Nasz Jaś potela zabiegał, pokiel tej cudo-skrzynki na własność nie zdobył. Tedy, siedząc w karczmie, patrzył w nią przez szkła godzinami, zwiedzał dalekie kraje, wojażował.
— Cóż tam, Jasiu, widzisz? — pytano kpiąco.
— Przypatrz sie. Wieża... Cudo dziwne. Stoi, a leci.
— Edyć.
— Miasto na morzu... — objaśniał znów.
— Hale — na morzu... To ino łudzi sprzęty takie.
— Ostaw! — odbierał skrzynkę. — Nie każdy godzien świat widzieć.
I wojażował sam. Z czasem znał tak miasta i kraje, które oczami i wyobraźnią zwiedzał, iż opowiadał o nich, jakby tam był. W końcu sam wierzył, że tam był w istocie.
— W New-Jorku takie domy, jakby wieżę na wieży postawił. Na piętra kolejkami wyjeżdżają. Widok na mile dokoła. Ja mieszkał na ostatnim piętrze. Jakech pojrzał z góry, to sie widziało, że mie zemgli. Ludzie na dole mniejsi od pcheł.
— Abo w Madrycie... co za miasto! Gmachy, pałace traktyjernie... Wszędy ścisk, pełno...
— Czemuż tu siedzisz, kiedy tam tak?
— Ja tu ino do czasu, pokiel co nie zaświta. Pojadę. Świat znam. Co mie tu trzymać może? Tu nijakiej przyjemności...
— Ożeniłbyś sie, Jasiu — żartował ktoś uszczypliwie, bo żadna by już zań, podupadłego, nie wyszła.
Na to Jaś obruszony:
— Co mi po tych tu dziewkach, co to ani składu, ani światłości nijakiej. Nie takie ja miał! — poszedł za marzeniem. — Raz we Widniu, kiedych przechodził przez ulicę — a widno mie było, boch sie niósł wysoko — patrzę: przejeżdża powóz — bielutkie konie jak mleko — stangret, panie święty, w luberyi — w powozie siedzi hrabina. Już mnie ujrzała. Kiwła na mnie palcem, kazała stanąć i wzięna mię do powozu. Pojechali my do niej do pałacu. Tam mie gościła — wszystko było, co ino dusza zapragła. I mógłbych był zostać przy niej, bo mie puścić od siebie nie chciała, ale mi sie sprzykrzyło — na trzeci dzień-em uciekł. Szukała mnie, goniła — nadaremnie. Jużech do niej nie wrócił.
— Abo znowu... kiedych stawał na warcie przed Burgiem, to sama cysarzowa — pojmujesz to? — do mnie przez okno kukała. Co pojrzę do okna w górę, to — widzą — firanki się ruszają. Tam stała. A nieraz było, jak na spacer szła i przechodziła koło warty, to mi guldena do ręki wstusiła — tak pochychnie, coby Stary nie widział. Tak, mój ty — różnie było. I ja by ci tu za dziewkami patrzał...
Co Jasia trzymało jeszcze, prócz marzenia, gdy go wszystko inne odeszło — to wiara.
Raz o ćmie czarnej zdążał przez rynek do szynku. A był już przynapity. — Ani pół kroku przed stopą nie widno. — Doplątał się ścian i macając dłonią tak się z mozołem posuwał. Nareszcie dobił do drzwi, pchnął — buchnęło światło na niego. Zdjął kapelusz, podniósł ręce do góry:
— Dej Boże, cobych tak do nieba trafił.
A raz znów zabrał się z karczmy — już było po północy — o swej godzinie do domu. A że noc była ciemna i rzeka po deszczu wezbrała — zaś dom jego stał nad brzegiem za wodą — karczmarka dała mu latarkę. Przyszedł nad wodę ku ławie — woda już ławę opływała. Nie cofnął się jednak — wszedł dzierżąc latarkę w ręku posuwał się po oślizłej belce. Aliści, gdy doszedł do połowy, skiełznął — wpadł do wody i płynie... Jednak tonąc podnosi rękę z latarką do góry i woła:
— Matko Boska! tu mnie masz!
Świeci, aby widziała, gdzie go ma ratować. Matka Boska go też zratowała: — ocalał. Były misje w parafii. Jaś trzymał się na boku, bo wiedział, że do ślubowania od wódki nakłaniać będą, a to by mu z trudnością przyszło. — Jednego dnia kupił sobie w karczmie graniatówkę okowity i szedł koło kościoła do domu.
Właśnie na cmentarzu przykościelnym miał misjonarz kazanie o pijaństwie. — Jaś z ciekawości podszedł i stanął koło furtki, flaszkę w kieszeni dłonią przytrzymując.
Ksiądz woła z ambony, zwrócony ku niemu:
— Nie dość ci, że się w szynku upijesz, jeszcze do domu niesiesz...
Jaś się spłonił i strwożył.
— Dy on wierutnie wie.
Poszedł poza plecyma ludzi i stanął se opodal za drzewem. Aliści słyszy, jak ksiądz w tę stronę zwrócony powiada:
— Kiedy Adam zgrzeszył, to się skrył za drzewo...
Jaś się przeląkł w sercu.
— To on mnie i tu widzi. Wycofał się poza mur cmentarny, wyjął z kieszeni graniatówkę i roztrzaskał ją na kamieniach. Poszedł w skrusze ślubować.
Czas jakiś nie pił.
Był jak pniak wyrzucony z wody na brzeg, zbiedzony, smutny. Dokuczali mu ludzie, zapraszając go pozornie do kompanii. Odpowiadał wzgardliwym spojrzeniem.
Wreszcie jął pić na nowo.
— Bóg widzi Jasia — mówił sobie. — Widzi jego serce. Chce zbawić — zbawi. Wszystko On przenika: wie, kto osiust, a kto ino Udaje dobrego.
Gorycz napływała weń coraz to głębsza. On, który dawniej miał tyle słów przyjemnych dla ludzi, mało się teraz odezwał do kogo. Już i marzyć głośno przestał.
Pewnego razu rzekł stanowczo: — Jo pojadę do Ameryki.
— Po co? — zapytał ktoś.
— Bo ja chcę na morzu umrzeć.
— ? ?.
— Bo ja tym ludziom tej przyjemności nie sprawię, coby ja im tu umarł.
Do takiego osądku doszedł w końcu wszystkim dawniej życzliwy Jaś Z nad Brzegu.
Czytelnika powieści „W roztokach“, wpatrzonego w to, co w dziele tem jest najważniejsze, w obraz homeryckiej walki dwóch pokoleń, dwu formacyj spolecznych skupienia wiejskiego, słowem, czytelnika uważnego na wartości epickie utworu uderzyć musi postać bohatera, Franka Rakoczego. Bezsprzecznie jest w niej coś, co w epickim obrazie roztok pobrzmiewa dysonansem. Ten szermierz nowego porządku niewątpliwie sam w sobie nie jest dostatecznie uporządkowany, ma na zbroi swej wyraźnie skazę, która zapowiada dalsze rozdarcie. W chwilach nierzadko stanowczych, wymagających sprężenia woli do walki, rzucenia się calkowitego w jednym kierunku, — jego znagla nachodzą smutki, zniechęcenie, cofa się przed decyzją twardą i męską, chwieje się, i on także „chcialby przestać, i usiąść, i zalać się lzami“. Nie jest on wyraźnie z rodu zwycięzców.
A właśnie taka rozszczepiona w sobie struktura psychiczna bohatera wydaje się w tem dziele elementem najbardziej subjektywnym, wniesionym tam z duszy samego twórcy. Wiemy od samego autora, że w znacznym stopniu utożsamiał się on z Frankiem Rakoczym. Uderzyć zaś musi owa nuta osobista w dziele tem bardziej, im jaśniej uprzytomnimy sobie, że Orkan w poprzednich dziełach swych, odtwarzając życie wsi, od „Nowel” aż po „Komorników“, wprost jakby programowo unikał wkładów subjektywnych, konsekwentnie zmierzał do objektywnego, wiernego odtwarzania szczerej prawdy rzeczy. Teraz, „W roztokach”, nie wytrwał przy programie, nie zdołał założyć tamy wdzierającej się fali subjektywizmu tak osobliwego pokroju: własnego smutku rozdarcia.
Wszystko jedno, jak nazwiemy to znamię psychiczne bohatera i jego rodzica, tę jego chwiejność i zwątlałość woli, z jakiem je zwiążemy zjawiskiem literackiem. Czy to jest kordjanizm, czy też podmuch dekadentyzmu, który od Krakowa, czy od bliższego Tetmajerowego Ludźmierza, zawiał aż w porębiańska roztokę, — istota zauważonego rysu pozostanie tasama, a spostrzeżenie słuszne. Wszystko jedno tem bardziej, że przecież oba terminy literackie oznaczają ustroje psychiczne bardzo pokrewne, jak o tem świadczyć może choćby wysoce znamienny odczyt K. Tetmajera o „Kordjanie“ z racji krakowskiej premjery dramatu. Poeta ustalił tam wyrażnie między bohaterem Słowackiego a swem pokoleniem braterstwo dusz. Mniejsza więc o termin i dochodzenie genetyczne.
Nie na tem również miejscu godzi się dochodzić, do jakiego stopnia to wplecione niespodzianie pasmo liryczne zwikłało i osłabiło jednolitość osnowy epickiej tamtego dziela Orkana. Obecnie obchodzi nas sama w sobie dziwność podkreślanego zjawiska, zwłaszcza zaś jego dalsze etapy i wynikające z niego konsekwencje rozwojowe. Ów bowiem Orkanowy liryzm smutku, który dawniej szukał byt sobie ujścia w twórczości poetyckiej, spotężniał z czasem najwyraźniej, a wtargnąwszy w sferę twórczości powieściowej, stal się punktem wyjścia fermentu wewnętrznego, a w rezultacie całkowitego przegrupowania stosunków uczuciowych twórcy do świata i do siebie. Wyrazem takiego fermentu i przegrupowania staną się przedewszystkiem następne zbiory nowel: „Herkules nowożytny“ (także epilog dramatyczny „Franek Rakoczy“), i „Milość pasterska“; konsekwencje jego sięgną zresztą bardzo daleko, bo aż do „Listów ze wsi“, one też wogóle dadzą nam wyznaczniki dalszego rozwoju wewnętrznego twórcy i jego artyzmu.
Jakżeż się ten proces zawiązał i rozegral?
Poza przyrodzonemi dyspozycjami liryka, i to par excellence liryka smutku, poza ewentualnemi nawiewami melancholji tetmajerowskiej, miał Orkan w swem życiu wewnętrznem dość racyj do rozdarć i cierpień. Zaznaczyć warto jedną chociażby, wybitnie swoistą. Dał jej poeta wyraz w wierszu „Powiadali mi chrześni...“. W swoim zakresie jest ten utwór tak głęboko osobisty, że aż ogólno ludzki, podobnie jak Mickiewicza „Jest u mnie kraj...“, Norwida „Źle, źle zawsze i wszędzie...“. Zaleskiego „U nas inaczej...“, te perły liryki, wyrażającej boleść wyrwania poety z ojcowizny uczuciowej, Mówi ów wiersz Orkana o cierpieniu czlowieka, wrośniętego organicznie w swój świat wiejski, a wyrwanego zeń i rzuconego w wiry wielkomiejskie, wyrwanego nie fizycznie tylko. Jest to także „krzyk, co był z tego pokolenia“, echo przeżyć, z któremi porać się musial niejeden z rówieśnych, będących w podobnem położeniu uczuciowem. Taki zastrzał smutku i takie rozdarcie nie zabliźniają się łatwo; dusza, co je nosi, dusza twórcy, dążąca do wyrażenia się wpełni, reagować tu będzie cierpieniem długo i głęboko.
Smutek Orkana nie może więc dziwić. Ale w tragedji Rakoczego wyraziło się coś więcej niż smutek, jest w niej echo wielkiej przegranej, czekającej młodego szermierza zaraz na progu wejścia w „wiek męski, wiek klęski“. Porażka bohatera powieści jest również niewątpliwie zobrazowaniem klęski, doznanej w sobie przez samego twórcę. I on przecież, silnie reagując uczuciowo na nawale nędzy i krzywdy, usiłował przeciwstawić się jej, pójść w zapasy z zastygłym porządkiem świata. I na niego w jakimś momencie przyszlo bolesne rozeznanie granic swej siły; dotkliwie ujawniła mu się gorzka prawda, że nie tak to łatwo wyważać bryłę życia z posad starego świata i wypychać ją na nowe tory. Krótko mówiąc, runęło w młodym twórcy romantyczne pojęcie życia i własnej jego w niem roli. W caliznę buńczucznego jego męstwa młodości wniknął był na drogach życia zaczyn zwątpień i zburzył dotychczasową prostolinijność. Na wiosenny zasiew wiary i entuzjazmu powiało przymrozkiem rozczarowania.
Rozczarowanie było wielostronne. Nie odjęły mu się umiłowania dotąd najgłębsze. Utrudzony tłum syzyfów, który od początku tak bliski, najczcigodniejszy był prometejskim marzeniom twórcy, przy zetknięciu się bliższem jakżeż zszarzał, w jakichże ujawnił się skazach, jak się stał prawie nienawistny! Obmierzłą stała się entuzjaście tępa przyziemność, zabiegi o brzuch, pozioma niemrawość masy ludzkiej. Równocześnie jednak rozczarowanie sięgnęło z drugiej strony także w tajń duchową samego twórcy, poderwało jego wiarę w siebie, cynicznie odsłoniło skryte zakamarki słabości jednostki niby to wyższej, łomkość heroicznego wytrwania w pustce, chytrze wślizgującą się i w niego także zdradę wysokich przeznaczeń duszy samotniczej, kryte upodobanie w namuliskach kuszącej wygody; słowem, ostry samokrytycyzm twórcy odważył był na wadze i lekkim znalazł sam ów młodzieńczy prometeizm jego duszy.
Ten kryzys i klęska wewnętrzna tem głębiej sięgnęły w duszę i tem boleśniej się uświadomiły Orkanowi, że znalazły uwydatnienie w zewnętrznym toku życia. Jak mniemać wolno, główny moment owego kryzysu przypada gdzieś na czas około 1905 r. Nie odbiegniemy chyba od prawdy, przyjmując, że wpływ pewien na ów proces miały także wypadki zewnętrzne, wstrząs, jakiego doznało podówczas społeczeństwo polskie w związku z rewolucją rosyjską. Niewyłączone, że wpływ był wcale znaczny. Zaważył i na Orkanie ten okres zamętu ideowego, jeden z przykrzejszych, w jakie niewola wpędzała dusze polskie. Orkan, podobnie jak szersze koła radykalnej inteligencji (tej np., której wyrazem była krakowska „Krytyka“), uważał wypadki w Rosji za wyzyw, rzucony przez historję również i Polsce, za wyzyw do powstania. Ale ani w sobie, widać, ani w narodzie nie znajdował sił dosyć, by wyzywowi móc uczynić zadość. Mamy w ówczesnej jego poezji ślady takiego szarpania się w sobie z własną niemocą, mówi o nich n. p. wiersz „Naszła nas burza w czasie spania...“
Niebawem zaś, po żałosnym końcu wypadków w Królestwie Orkan, nie sam jeden zresztą z literatów, dał się ogarnąć fali jakby samobiczownictwa. To charakterystyczne kajanie się ze słabości ówczesnego pokolenia trubadurów bohaterszczyzny dostarczyło sporo tematu pracującemu wtedy w „kuźni bluźnierstw“ Irzykowskiemu. Orkan zresztą sam na sobie przeprowadził był rychło taką kurację ironjoleczniczą; uczynił to zaś szczerze i bezwzględnie, z całą właściwą sobie zapamiętałością. Smutki rozczarowanego romantyka leczyć jął odtrutką ironji i sarkazmu.
Uderzająca jest ta nagła nawała ironji w dziele literackiem Orkana, dla którego ironja czy humor były dotąd narzędziem nieznanem. Teraz rozparła się szeroko. Naładowany jest nią cały zbiór p. t. „Herkules nowożytny“, powraca ona raz po raz w późniejszych nowelach i poezjach. Kierunek jej, front jej uderzeń, układa się w tych samych dwóch wymiarach, w które wtargnęło rozczarowanie. Satyra Orkana ma ostrze obustronne, tnie i szarpie umiłowane dotąd nadewszystko zbiorowisko ludzkie, ale zarazem i jego samego, własną jego duszę, własne niedawne marzenia.
Zbiór nowel „Herkules nowożytny“ zajmuje na drodze rozwojowej Orkana pozycję analogiczną jak w twórczości Kasprowicza tom „O bohaterskim koniu i walącym się domu“, jest antidotum na niedawny patos w ujmowaniu spraw tego świata. Szczególnie ostrym sarkazmem wytrawia autor emfazę niedawnych swych zapędów społeczno-reformatorskich. Dostrzegł już, że nikt tak znów gwałtownie nie czeka na donkiszoterję zbawicielską — z rodzaju Herkulesów nowożytnych — Kurzawy z Jurgowa, na jego zmagania się z potworem krzywdy i zła; ludzie w zwyczajnym porządku osiedziali doskonale się obchodzą bez jego nieproszonych interwencyj, prawo zaś panujące doraźny z niemi czyni porządek. Ci ludzie zresztą, nawet owi z „krainy kęp i wiecznej nędzy“, sami wcale skorzy są do posiewu krzywdy na własną rękę, do znęcania się np. nad bezbronna, pomyloną trochę istotą. Tymczasem ci właśnie, z biednych, najbiedniejsi, smutni pomyleńcy, wyłączeni poza nawias społeczeństwa, istoty upośledzone w rodzaju Wojtka-Szczepana, Cyrka, „Djabła“, oni to przyostali się w sercu Franka Rakoczego (z „epilogu“-samosatyry) najdłużej. A właśnie wieś z twardą obojętnością wypchnęla ich poza swój obręb. Wypadło więc i ją smagnąć na odlew biczem sarkazmu.
Nad takim zaś światem, kłębowiskiem małości i samolubstwa, czuwa nie prawo wyższego ładu, ale kamienna obojętność kosmosu. Tak to Orkan podówczas widział. Trzeba bowiem zaznaczyć, że miał on dość pomiernie naogół rozwinięty zmysł religijności (nie mógł się pod tym względem ani równać z Kasprowiczem) i w ciężkich swoich frasunkach kryzysu wewnętrznego z tej strony nie znajdował wspomożenia. Dla metafizycznego sensu istnienia nie miał on należytego wyczucia, nie szukal też w nim oparcia. W węższym zaś zakresie świata nie znalazł ochrony przed sceptycyzmem. W całej pełni panuje więc on w kręgu nowel ironicznych.
„Przykry moment”, w którym przez głupi przypadek zginął filozof i poeta Kopytko, piastujący w duszy „genjalne“ idee, przykry jest tylko dla niego; przypadkowi widzowie wypadku szybko przechodzą kolo niego do swych drobnych zajęć, a nad zmarłym „idee nawet nie fruwały w postaci białych motyli“. Tak to jest w świecie ludzkim i ponadludzkim. Czyż dziw, że twórca odcina się odeń ostrzem satyry?
Nie lepiej jednakowoż jest — jak wiemy — i w jego własnej duszy. To też i tu „świstaj, mój biczu!“ Ze szczególną zawziętością prześwietla Orkan sarkazmem swoim wnętrze duszy twórcy-pisarza, prześledza tajne skrytki jej kabotyństwa, zakłamań, nieszczerości, kryptofilisterstwa. Nie ostał się przed surowem okiem ironisty ni „sławny powieściopisarz” z noweli o Jędrzeju Bai, ni sam Prometeusz z Giewontu. A to znicowanie powołania poety, czy wogóle zawodu literata, który dotąd wydał się był przesłańcem, zwiastunem, prostującym ścieżki ludzkie dla przyszłego Dobra, wyrosło właśnie z pędu do bezlitosnej, dogłębnej rewizji dotychczasowych wartości, jest zarazem najwyraźniejszym może przejawem autosatyry. Bolesnym zabiegiem wszechstronnego samokrytycyzmu wytrawia Orkan w sobie prostotność dotychczasowego ujmowania świata, poddaje próbie ognia wszystkie swe dawne świętości i wiary, nie wyłączając wiary w siebie. Co się oprze w tym surowym procesie rewizyjnym nieubłaganemu spojrzeniu duszy-ośmiesznicy, będzie miało w sobie zaiste moc ostoi niewzruszonej.
Zbiór nowel ironicznych „Herkules nowożytny“ ukazał się po raz pierwszy w r. 1905, wydanie drugie wyszło (bez daty) w 1907 r. Tom zawierał wiersz wstępny i siedm początkowych nowel niniejszego wydania. Obecnie — z powodów, o których jest mowa w zamknięciu tomu „Miłość pasterska“ — dołączono tutaj do tamtego zespołu trzy dalsze opowiadania, wyjęte ze zbioru nowel p. t. „Wesele Prometeusza“ (1921). Są to mianowicie późniejsze nieco utwory, wykazujące mniejszą lub większą, niemniej wyraźną przewagę sarkazmu. Czołowy z nich, satyryczna opowieść o Prometeuszu, nie odbiega zresztą nawet czasowo zbyt daleko od głównego zbioru; ukazał się po raz pierwszy w „Krytyce“ już w 1909 r. W ten więc sposób utrzymany został w tak rozszerzonej całości tomu jednolity ton dominujący.
St. P.
- ↑ Znak (na wartę): czasem trąba, a czasem kawałek drewna w kształcie rozmaitym. Taka „warta“ ma w oczach wszystkich jakąś świętość, nietykalność, jak np. kapelusz władzy.