Hetmani/Haga, koniec maja 1899
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hetmani |
Rozdział | Haga, koniec maja 1899 |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dobrze wybrali sobie miejsce obrad rajcy powszechnego Pokoju. Hrabiowska Haga — Haga Comitum — jest ideałem letniego mieszkania dla ludzi pragnących wczasy swoje przystroić w pozory pracy historycznej, dla miłośników dobra ludzkości na odległość, dla dyplomatów niezmordowanych w wyrabianiu szanownego frazesu, osłaniającego własną i cudzą dążność do pilniejszych potrzeb — do złota i panowania.
Ostatecznie i ja, który tu przybyłem nie dla powszechnego, lecz dla własnego spokoju, mam zamiary podobno do tych delegatów Potęg. Nie tylko kolegować będę z łaciastemi krowami na szmaragdowych pastwiskach, nietylko patrzeć na wiatraki strzegące przesolonych eterów, nietylko leżeć pod błękitem na piasku nadmorskim w Scheveningen, ale i łudzić się pragnę, że moje wakacje holenderskie przyniosą pożytek, mnie i ludzkości, w postaci np. nowej książki.
Co za rozkosz nie być zależnym od skazówki zegara, który o 9½ wysyła do biura kolei, choćby deszcz lał, jak z warszawskiego dziennika, choćby cię wcielona Afrodyta zaplotem ramion trzymała przy porannej, pocałunkami osłodzonej, kawie! Tutaj, póki łagodne słońce rozświeca kraj ten najcichszy i miasto smaczne od czystości, mogę żyć pod niebem. Gdy mi za gorąco, lub za wietrzno, mam przytułek w takim Mauritshuys’ie, gdzie jest tylko 30 obrazów Rembrandta obok doboru innych płócien. A kiedy i tem się nasycę — bo nawet rudy, jak słońce, Rembrandt może się przejeść na czas krótki — mam ten mój pokój, wysoką, narożną latarnię wzniesioną ponad miastem, w którem sklepikarz miejscowy i urzędnik warszawskiego biura kolejowego i ambasador Jego Cesarsko-Apostolskiej Mości używają tych samych „hrabiowskich“ przywilejów, tak cała Haga urządzona jest i wystrojona dla mieszkającego tu, lub przyjezdnego obywatela.
Z okna, przy którym piszę, widzę miejską z murów koronę Binnenhofu, rozległą, na jednym z miastem poziomie osiadłą, a przy niej mistyczny staw, Vijver, klejnot oprawiony w cień murów, świeci polerowaną ciemnią. Tylko łabędzie prowadzą po nim nikłe, przepadające drogi blado-błękitnego światła. Cicho z tej strony, głęboki mrok tchnie świeżością, a księżyc górny łamie swą poświatę na żebrach wież i na surowych twarzach murów.
Gdy się opiję tęsknością — nie smutkiem — tego widoku, spoglądam przez drugie okno, pod kątem prostym do pierwszego. Tu miasto wieczorne żyje bez zgiełku, w harmonijnem zadowoleniu szczęśliwego po niestraconym dniu człowieka. Cały plac Lange Voorhout porastają ogromne wiązy i buki. Miękko po ubitym żwirze szemrzą koła powozów, krążą przechodnie świąteczni jacyś, jak na starych rycinach, przesadzających ład i ozdobę miast. Rama placu jaskrawsza, elektryczna, malowana różnobarwną cegłą wąskich, a wysokich domów. Tylko biały „Hôtel des Indes“ świeci tą nijaką fizjognomją międzynarodową, którą się widzi wszędzie, jak wagon sypialny lub angielską czapkę. Ale i ten hotel uśmiecha się uprzejmiej, niż Palace-hotele i Bristole berlińskie lub szwajcarskie. Muszą w nim mieszkać nawet jacyś ciekawsi ludzie.
Słyszę poważny głos muzy: „Jeżeli myślisz, Tadeuszu Sworski, że ci pozwolę dalej pisać jakąś korespondencję z Hagi po X groszy od wiersza, to się mylisz. Masz pisać dzieło wartościowe...“
Ciekawym jednak, co mi każe pisać ta moja Pani, której ślubowałem od lat dziecięcych i dlaczego nie wyraża się jaśniej? Dlaczego, wzbudziwszy we mnie umiłowanie literatury, nie postara się, przez swe olimpijskie protekcje, o inny los dla mnie, niż los urzędnika biura kolejowego w Warszawie? Wprawdzie to stanowisko nieodłączne od powołania polskiego literata, który przecie z samej literatury utrzymać się nie może w kraju analfabetów, jak nie zdoła nikt wyżyć ze sprzedaży futer na Saharze. A ja jeszcze nie umiem pisać na sprzedaż; mam pretensję, pisząc, być z samym sobą w zgodzie, wypowiedzieć się jak najszczerzej i do głębi myśli; bawi mnie wynalazek wyrazu lub tonu, jednak dla formy nie lubię paczyć kierunku myśli.
Nie chcę dziś myśli swej rozcieńczać w urojonych obrazach, ani używać magnetyzerskich ruchów autora, sprowadzających sugestję na czytelnika. Spróbuję spisywać własne przeżycia, stać się postacią główną mego opowiadania. Cóż lepszego dodać można do literatury niż duszę własną najmocniej, najszczerzej wyrażoną słowami?
Długi wywód, aby dojść do tego wniosku: Muza każe mi pisać pamiętnik. Co z tego będzie? — nie wiem dokładnie, ale czuję, że moje pragnienie twórcze musi dzisiaj zadowolić się w tej formie.
Młody jeszcze jestem, nie żyję wspomnieniami, oczekuję życia. Cokolwiek ono mi przyniesie, postaram się ująć rozwagą i wyrazem. Pisać będę dla siebie — to prawda; ale i w przewidywaniu, że ktoś kiedyś czytać mnie będzie — to także prawda. Człowiek, który bierze za pióro, widzi zawsze przed sobą chociażby cień czytelnika — to już prawda absolutna.
Tego więc możliwego czytelnika nie będę rozrzewniał wspomnieniami z lat dziecinnych, szczegółami o wychowaniu i stosunkach rodzinnych. Rodziny prawie nie mam, od małżeństwa bronię się jeszcze skutecznie, pomniczka rodzinnego nie buduję.
Jeżeli sięgnę czasem do szczegółów mojego przeszłego życia, to dlatego, żeby objaśnić pewne strony mojej bieżącej ewolucji, której pragnę się przypatrywać.
Pochodzę ze szlachty, jak wszyscy u nas. Czasy są demokratyczne, ale proces demokratyzacji przeprowadza szlachta. Jest to ruch bardziej wyrozumowany, niż żywiołowy. Tytanów z ludu, wogóle tytanów brak zupełny. Przeciętni obywatele kraju, zarówno sumienni, jak spekulanci, idealizują i popierają nowy rzekomo ustrój społeczny, erę ludową, przeważna zaś część tych pionierów jest ze szlachty — i pionierowie nie myślą wcale ustępować z widowni. Po dawnemu — uszlachcają lud i mieszczaństwo, a choć się to dzisiaj inaczej nazywa, rzecz pozostaje bardzo podobną: tworzy się nowa warstwa równouprawnionych i uświadomionych obywateli, która dawniej nazywała się szlachtą. Członek tego nowego wyboru obywateli zowie się postępowcem, demokratą, ludowcem — denominacja nie jest ustalona — ale ci wszyscy razem mają wszelkie cnoty i narowy dawnej szlachty: cnotę czujności na sprawę publiczną i patrjotyzmu; narowy różne, a przedewszystkiem ten: każdy pomysłowy „demokrata“ chce być wojewodą w nowej Rzeczypospolitej.
Jeżeli co pozostało z zalet starego szlachectwa to dziedziczność kultury — i na tem polega dotąd wartość pochodzenia od wybitnych osobistości. Cnota, rozum, genjusz słabo się przekazują przez krew z ojca na syna choćby dlatego, że wpływ co najmniej połowiczny ma tu szereg matek. A przytem jest rozpaczliwa statystyka w generacji ludzkiej, zwłaszcza co do siły intelektualnej: gdy jedno lub dwa pokolenia wysilą się na indywidua wybitne, trzecie wyda niewątpliwie choć jednego idjotę lub kilku potomków tak wąsko-głowych, że nie zachowają nic z siły twórczej przodków, zato z ich wad stworzą potworności, z ich zasług — pretensje do przywilejów w społeczeństwie. Realniejsza doniosłość ma ciągłość kultury w jednej rodzinie: dziecko i młodzieniec, o ile nie zrywa stosunków z rodzicami, przejmuje od nich osobiście dużo przyzwyczajeń z zakresu etyki i estetyki. Ale znowu dziedziczność kultury znacznie osłabła z powodu zachwiania i rozpierzchłości nowoczesnej rodziny. Jednem słowem — nazwisko, tak zwana „dobra krew“ znaczy jeszcze trochę w święcie, lecz coraz mniej.
Co do mnie — znudziło mi się już być szlachcicem. Mówię to szczerze i wyznam równie otwarcie, że poszukiwałem dawniej dokumentów do historji mojej rodziny. Znalazłem, że Sworscy już w roku 1501... Daruję ten wywód czytelnikom, wiem bowiem, że nikomu, oprócz Sworskich, przyjemności tem nie sprawię. Najwyżej ktoś mnie pognębi swoją pochodzistością od dużo dawniejszych i znakomitszych przodków.
Drugi, nie znajdując nic na poparcie przekonania, jakie ma o wyższości swego własnego szlachectwa, rzuci się w pokorę, aby i mnie w niej utopić — i rzecze:
— Czemże my wszyscy wobec takich Tenczyńskich!
Trzeci, radykalny niby demokrata, ciężki walec szosowy do przytłaczania wszelkich nierówności na drodze postępu, „gwiżdżąc“ na szlachtę, wspomni mimochodem, że liczy w szeregu swych przodków burmistrzów, uczonych i humanistów, którzy w roku 1501 i t. d. Chyłkiem więc, inną drogą, doszedłszy do pożądanego oparcia się o krawędź wieków średnich, okaże wymownie, że wszystkie te dziedziczne zaszczyty poświęcił dla ideałów jakobińskich.
Nietylko z powodu, że szlachectwo moje wygląda skromnie wobec wybujałych genealogji mego bajecznie szlacheckiego kraju, ale dla innej jeszcze przyczyny znudziło mi się być szlachcicem: za dużo widziałem karykatur wielkich panów.
Dawniej „wielki pan“ był jedynie wybujałym okazem szlachcica-obywatela, gdyż nie znaliśmy ani feudalizmu, ani zasadniczej różnicy prawnej między mniejszą a większą szlachtą. Dopiero przed upadkiem Rzeczypospolitej zaczęła się arystokracja wyodrębniać i osamotniać, dzisiaj zaś doszła do karykaturalnej swej doskonałości. Nic jej nie wiąże ze sprawą narodu, tylko posiadanie na miejscu, w kraju, wielkich obszarów ziemi. Oprócz paru wyjątków, skąpiec, zdzierca i kosmopolita są typami charakterystycznemi tej koterji, odłączonej już nawet przez haniebne tradycje stuletnie od narodu. Ta „wielka“ szlachta odstręcza mnie od szlachectwa wogóle. Narodową gentry wypada już dzisiaj nazwać inaczej, choćby dla przyzwoitości.
Moich uczuć obywatelskich nie podejmuję się streścić w kilku zdaniach. Gdy się jednak nad sobą zastanawiam, stwierdzam w sobie rdzeń zwykłego u nas typu: jestem wyznawcą idei polskiej, rodzajem zelanta panującej u nas, powszechnej, lecz nie dogmatycznej i zbyt luźno związanej z życiem rchgji: polskiego patrjotyzmu. Uczucie to wyrobione, posunięte często do niezrozumiałej dla cudzoziemca żarliwości i potęgi, ma wszelkie cechy religji.
Nie dlatego tylko, żeśmy w poezji i filozofji poetycznej nominatim ubóstwiali Polskę i że dotychczas tchnie z wielu naszych pieśni i rozpraw mesjanizm, ale i dlatego, że nasz patrjotyzm nie jest tem samolubstwem zbiorowem, które cechuje narody tłuste i szczęśliwe, lecz umiłowaniem idcalnem, trochę kobiecem w rozumowaniu, choć tyle razy męskiem w skutkach. My rzadko zmierzamy wysiłkiem rąk i myśli do ogólnego dobra: krzepimy się raczej wiarą w naszą nieśmiertelność narodową i czekamy cudu. Z przyrodzenia uczuciowi i religijni, wszczepiliśmy w siebie głęboko niektóre cechy katolicyzmu: cudowność i proroctwa o zwycięstwie sprawiedliwości; mniej w nas wrosła etyka chrześcijańska; a już dogmatyczność i dyscyplina kościelna wcale nas nie pociągają.
Jednak mój uczuciowy stosunek do ojczyzny przekształcił się znacznie, — a może tylko ojczyzna tak mi się w oczach przemienia? Wcale inne miałem pojęcie o moich ziomkach z nauk macierzyńskich i z nauk naszej optymistycznej historjografji: rycerzami byli za wiarę i wolność. Gdzież oni są, gdy się ich dzisiaj szuka i pragnie oprzeć się na nich? Niema ich pomiędzy szlachtą bogatą, zwyrodniałą w egoistycznych kapitalistów, ani pośród masy szlachecko-mieszczańskiej, której celem życia jest „lepsza posada“, ani nawet pośród ludu, który wciąż się budzi, ale naprawdę jeszcze śpi. Są tu i ówdzie obywatele... z aspiracjami; jeszcze trudniej zdybać pracowników społecznych; a już pracy zbiorowej, zorganizowanej niema prawie śladu.
Więc i moja miłość ojczyzny, jest bezcielesnem jakiemś umiłowaniem losu wspólnego, który właściwie zasługuje na przekleństwo, solidarnością więzienną, rozczuleniem pozbawionem dumy i nadziei — albo tylko złączeniem w nienawiści dla sił nam przeciwnych. Ten patrjotyzm nienawiści jest może najsilniejszą jeszcze pobudką działania dla dobra ogółu. Więc powołaniem Polaka pozostaje obok pracy na chleb, negatywna praca obrony swego istnienia narodowego zapomocą oporu, walki, a w braku sił i urządzeń normalnych, zapomocą spisku? Chyba że czasy nastaną inne?
Otom się złowił na wyznaniu wiary w cuda. Nie chcę dłużej pisać o sobie, jak o jakimś organizmie skończonym, zamkniętym już dla ewolucji. Odbijać się wolę w przemianach bieżącego życia. — Niech płynie życie!